Marek Belka do bankowców:
Transkrypt
Marek Belka do bankowców:
Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] Pieniądze dla firm seria poradników kultura „Dzika droga”: dzikość zanadto oswojona IMPERIAL-CINEPIX Bob Dylan nagrywa stare piosenki Franka Sinatry Już w poniedziałek ▪ Fundusze z UE 2014–2020 We wtorek ▪ Pieniądze na start i rozwój Terrence Malick na festiwalu w Berlinie pokaże swój film „Knight of Cups” piątek – niedziela 6–8 lutego 2015 NR 25 (3918) ROK 21 ISSN 2080-6744, NR INDEKSU 348 066 P A T R Z Y M Y O B I E K T Y W N I E . P I S Z E M Y O D P O W I E D Z I A L N I E weekend gazetaprawna.pl DZIENNIK.PL FORSAL.PL 3,90 zł CENA GAZETY (W TYM 8% VAT) A teraz powiem o was prawdę A6 już dziś ranking Pijak, ale pan Pijaństwo równie dobrze może być usprawiedliwieniem, jak i powodem swoistej selekcji. Sytuacje pod hasłem „nie udzielę pomocy, bo jest pijany” zdarzają się często. Zbyt często. A jednocześnie oddziały ratunkowe naszych szpitali pękają od nadmiaru „pacjentów pod wpływem”, którzy wypierają z kolejek grzecznie stojących A2 w nich trzeźwych najbardziej wpływowych prawników 1. Andrzej Jakubiak 2. Piotr Serafin 3. Czytaj w dodatku Prawnik Jacek Męcina Powiaty? A po co to komu? Co tylko mogą, przekazują gminom lub oddają administracji rządowej. Są biedne. A w dodatku się kurczą. Czy jest sens A5 je utrzymywać? Żeby było na bogato PRL minął, lecz socjalistyczna woń pokazowych inwestycji wciąż snuje się od Tatr po Bałtyk. W pogoni za blichtrem czy to sołtys, czy minister wznoszą monumentalne pomniki dokonań, których ekonomiczny sens nie ma znaczenia. A10 Byle wzbudzały podziw MAREK WIŚNIEWSKI/PULS BIZNESU/FORUM Marek Belka do bankowców: Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] A2 Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) obserwacje kontrastów. I pijanych obywateli. Których Mira Suchodolska P ijaństwo równie dobrze może być usprawiedliwieniem (nie wiedział, co czyni), jak i powodem do dyskryminacji, tudzież swoistej selekcji. Sytuacje pod hasłem „nie udzielę pomocy, bo jest pijany” zdarzają się często. Zbyt często. A jednocześnie oddziały ratunkowe naszych szpitali pękają od nadmiaru „pacjentów pod wpływem”, którzy wypierają z kolejek grzecznie stojących w nich trzeźwych obywateli. Mamy problem. Nie tylko z alkoholem, lecz także ze zdrowym rozsądkiem. Z hipokryzją, bałaganem i brakiem rozwiązań systemowych. Balansując pomiędzy poprawnością polityczną a znieczulicą, między chęcią chronienia własnych czterech liter a uprzedzeniami i niewiedzą, zachowujemy się jak pijane dzieci we mgle. z jednej strony usprawiedliwia się i broni. Z drugiej – brzydzi się ich i potępia Niech pan zamknie drzwi PI J A ALE P A N shutterstock A gdyby tak postawić w gospodarce na pełną merytokrację? To znaczy odebrać politykom politykę fiskalną, czyli ich ostatni bastion wpływu na ekonomię. I niech o podatkach oraz wydatkach państwa decyduje jakieś technokratyczne ciało złożone z niezawisłych fachowców. Tak jak ma to już miejsce z polityką monetarną (bank centralny) albo sądownictwem. Co by się wtedy wydarzyło? Nie, to nie jest pomysł zgłoszony przez jakiś libertariański think tank w stylu FOR Leszka Balcerowicza. To propozycja brytyjskiego ekonomisty z Oksfordu Simona Wrena-Lewisa. I nosi ona posmak subtelnej intelektualnej prowokacji, za którą kryje się kilka ciekawych myśli. Bo trzeba dodać, że Wren-Lewis żadnym libertarianinem nie jest. To jeden z najbardziej zagorzałych krytyków prowadzonej przez konserwatywny rząd Davida Camerona polityki równoważenia budżetu za pomocą cięcia wydatków publicznych. Wren-Lewis nie narzeka na austerity z klasycznych moralizujących pozycji lewicowych (bieda, wykluczenie, cios w najsłabsze ogniwa społeczeństwa). Wren-Lewis jest raczej klasycznym keynesistą. A więc liberałem, który uważa, że kapitalizm trzeba czasem ratować przed nim samym. I mówi, że polityka cięć jest po prostu głupia. Bo prowadzi do mordowania wzrostu gospodarczego. Zwłaszcza w czasach taniego kredytu. A takie czasy mamy obecnie. Zostawmy jednak brytyjską specyfikę i tamtejsze utarczki o austerity. Dla nas interesujące powinno być zachodzące tu przedziwne odwrócenie ról. W Polsce utarło się bowiem przekonanie, że to zwolennicy rozwiązań liberalnych (niski dług, niskie podatki, niska inflacja) są tymi rozsądnymi. A ci, którzy próbują ten konsensus podważyć, to rafał jakieś oszołomy, woś populiści i nieoddziennikarz powiedzialni roszDGP czeniowcy. Nic więc dziwnego, że ekonomiczny liberalizm (w wersji polskiej często bardzo skrajny) jest kojarzony z merytokracją. I przekonaniem, że obiektywna prawda jest po stronie prorynkowych technokratów. Słuchając Wrena-Lewisa, można jednak uznać, że wszystko stanęło na głowie. Bo on mówi, że gdyby rząd działał z pobudek merytorycznych, toby teraz ostro gospodarkę stymulował za pomocą wszystkich dostępnych sobie środków fiskalnych (podatki i wydatki). A skoro tak nie robi, to znaczy, że albo upadł na głowę, albo nie chce działać w interesie całej gospodarki, tylko jakiegoś potężnego lobby, któremu się austerity podoba. I w jednym, i w drugim przypadku oznacza to jednak, że rząd liberalnego ekonomicznie Camerona nie podejmuje decyzji merytorycznie uzasadnionych. Byłoby więc dobrze zastąpić go jakimś technokratycznym ciałem. Bo może ono potrafiłoby się z tego liberalnego zaczadzenia uwolnić. A jeśli nie, to… co za różnica. Propozycja Wrena-Lewisa jest oczywiście nierealna i przerysowana. Ale pokazuje ważne zjawisko. Opisane zresztą już w 1943 r. przez naszego Michała Kaleckiego w słynnym eseju „Polityczne aspekty pełnego zatrudnienia”. Polak dowodzi w nim, że polityka pełnego zatrudnienia nigdy nie stanie się automatycznym celem rządu. I to nie dlatego, że nie jest ona możliwa do osiągnięcia albo prowadziłaby do upadku gospodarki w długim okresie. Żaden rząd tego nie zrobi, bo pełne zatrudnienie nie jest na rękę biznesowi. Który bezrobocia potrzebuje, by wywierać presję na płace. I utrzymywać swoją przewagę nad pracownikiem. I znów ten sam mechanizm co u Wrena-Lewisa. W praktyce realnie istniejącego kapitalizmu zawsze istnieją bardzo realne interesy partykularne, które oddalają demokratycznie wybrane instytucje od podejmowania skądinąd słusznych rozwiązań. I nie zawsze to musi być wpływ idący od „roszczeniowych” dołów społecznych (w tej roli najczęściej obsadza się związki zawodowe). Wren-Lewis (ani nawet Kalecki) nie wzywa tu oczywiście do obalenia kapitalizmu albo demokracji. Ten zaskakujący tok myślenia potraktować należy jako myślową odtrutkę na zbyt łatwe stawianie znaku równości pomiędzy ekonomicznym liberalizmem a ekonomicznym zdrowym rozsądkiem. Polska to dziwny kraj. Pełen społeczeństwo I kto tu jest rozsądny? gazetaprawna.pl Tychy, 4 grudnia 2014 r., dwadzieścia parę minut po 22. Mieszkanie w bloku. Mężczyzna – Andrzej D., lat 68, wybiera na telefonie numer 112. Ratunkowy. Za trzecim razem uzyskuje połączenie. Odbiera kobieta, operatorka w katowickim Centrum Powiadamiania Ratunkowego. Początek rozmowy jest niewyraźny. Słychać: w czym mogę pomóc, halo, halo. Mężczyzna: Dzień dobry. Kobieta: Dzień dobry. M.: Aniołeczku… K.: Tak, słucham pana. M.: Proszę. K.: Proszę pana, co się dzieje? Dzwoni pan na alarmowy numer 112, jakiej potrzebuje pan pomocy? M.: Chciałem, żeby ktoś przyjechał tutaj, po jakąś tutaj, no nie wiem, po prostu pomoc, że tak powiem. K.: A co się dzieje panu? M.: Ja jestem cały pokrwawiony, a tutaj przychodzą jakieś i bez przerwy mnie atakują i tym podobne, i tym podobne. I chciałem, żeby ktoś mnie, że tak powiem, wspomógł. K.: Ale kto do pana przychodzi, kto do pana przychodzi? Kto pana pobił? M.: A więc właściwie nie wiem, jestem cały pokrwawiony i jestem po tego, biją mnie, ale nie wiem kto… Mężczyzna ma bełkotliwą mowę, jest jednak grzeczny i wyraźnie wystraszony. Podkreśla, że jest pokrwawiony, że zaatakowali go bandyci. I że się boi. Kobieta odbierająca telefon w CPR chce wiedzieć, kto go atakuje. I czy napastnicy są jeszcze w jego mieszkaniu. Kiedy dowiaduje się, że ich nie ma, stwierdza, że nie ma podstaw, aby wysłać tam policję. Radzi mężczyźnie zamknąć drzwi i nikomu nie otwierać. Gdyby napastnicy wrócili, ma znowu zadzwonić. Ale ten już nie dzwoni do „aniołeczka”. Nazajutrz około 15.00 sąsiedzi znajdują Andrzeja D. martwego. Zakrwawiony, z obrażeniami głowy, spoczywa na wersalce. Drzwi są otwarte, w całym mieszkaniu mnóstwo śladów krwi. Policja, którą wezwano na miejsce zdarzenia, zabezpiecza ślady. Sekcja zwłok nie wykazuje jednoznacznych przyczyn zgonu. Denat miał we krwi ok. 1,3 promila alkoholu, co nie jest dawką ani śmiertelną, ani nawet szczególnie niebezpieczną jak na polskie warunki. Stwierdzono ranę na łuku brwiowym długości 3 cm i w zatokach opony twardej nieco płynnej krwi. „Wynik oględzin i sekcji nie tłumaczy przyczyny zgonu. Rana tłuczona miała charakter ograniczony, powstała w wyniku działania narzędzia twardego, tępego, tępokrawędzistego”. Sprawa pewnie zostałaby zakwalifikowana jako nieszczęśliwy wypadek, gdyby nie syn Andrzeja, który nie może się pogodzić z tym, że wołanie jego ojca o pomoc zostało zlekceważone. – Miał problem z alkoholem, to prawda – przyznaje. Ale problem z alkoholem ma przynajmniej 12 proc. Polaków. Są takimi samymi obywatelami jak ci, którzy go nie mają. Płacą podatki, mają ubezpieczenie społeczne, większość z nich stara się radzić jakoś ze swoim uzależnieniem. Alkohol jest w naszym społeczeństwie aprobowany kulturowo i społecznie. Legalny. Państwo zarabia na akcyzie od jego sprzedaży. – Więc jeśli człowiek, który znajduje się pod jego wpływem, prosi państwowe służby o pomoc, te powinny mu jej udzielić. No, chyba że umówimy się, że człowiek na rauszu, pod wpływem, to parias, obywatel gorszej kategorii, Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] reklama Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] A4 Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) którego prawa z tej racji zostały zawieszone – kończy dramatycznie. Pijak to pijak W tej historii jest wiele niejasności: nie wiemy, czy ktoś uderzył mężczyznę w głowę, co przyczyniło się do śmierci czy raczej powodem zgonu był kiepski stan narządów wewnętrznych. Ale jest kilka spraw absolutnie pewnych. Pierwsza to ta, że pomoc, o którą prosił, do niego nie dotarła. Kobieta odbierająca telefon Andrzeja D. nie trzymała się obowiązujących procedur. Powinna się – po pierwsze – przedstawić. Nie imieniem i nazwiskiem, ale numerem służbowym. Po drugie zaś była zobowiązana do tego, aby spytać, kto i skąd do niej dzwoni. Kwestia otwartych bądź zamkniętych drzwi czy personaliów napastników miała drugorzędne znaczenie. Najważniejsze było ustalenie: kto i skąd wzywa pomocy. Bo ników zauważył półnagiego mężczyznę. Szedł ubrany w sweter i jedną nogawkę spodni, bez majtek – donosił portal LidzbarkWarminski. wm.pl. Był otępiały, wyziębiony, wezwali pogotowie. Lekarz zabronił ratownikom badać mężczyznę, bo jego zdaniem był pijany. Okazało się, że jest chory psychicznie. I jeszcze to: Koniec stycznia tego roku, Wejherowo. Pijany bezdomny 63-latek doprawia się na dworcu kolejowym. Strażnicy chcą go odstawić do policyjnej izby zatrzymań w Sopocie, ale na wszelki wypadek konsultują tę decyzję z lekarzem w szpitalu. Ten nie widzi przeciwwskazań, aby zawieźć delikwenta na dołek. Ale nie zdąży tam trafić: umiera w radiowozie straży miejskiej, czekając na policyjny transport. Jeśli czytelnik czuje niedosyt, z pewnością łatwo znajdzie kolejne, jeszcze bardziej lub co najmniej równie drastyczne przykłady. gdyż tam rozmawiałby z człowiekiem, który przynajmniej przez pięć lat jeździł na karetce. – Z ofiar numeru 112 można by zebrać niezłą nekropolię – ocenia jeden z ratowników medycznych. I kwituje: to pomysł ku...y i diabła. Jego głos nie jest odosobniony. Lokalne samorządy prowadzą nawet nieoficjalną akcję, przekonując obywateli, żeby – jeśli się źle poczują – wykręcali 999. Kiedy się pali – 998. A kiedy w grę wchodzi przestępstwo lub zagrożenie przemocą – 997. Koncepcja jednego numeru alarmowego 112 w polskim wykonaniu nie wyszła. Raz, że – jak ocenia Aleksander Hepner, ratownik medyczny Falck – wydłuża łańcuch powiadamiania. Czasem dzwoniący musi trzy razy opowiadać tę samą historię, bo jest przełączany od dyspozytora do policjanta, który przekazuje potem połączenie np. do pogotowia ratunkowego. To właśnie kwestia doświadczenia odbierających telefony, często z równie dobrym skutkiem można by było zadzwonić do dowolnego call center. – Łańcuch jest tak mocny, jak jego najsłab- Pacjent pod wpływem to mina, na której można wylecieć w powietrze, więc trzeba ją traktować z jak największą ostrożnością. Już na studiach medycznych uczą, że pijany nie znaczy wcale, że niechory. Alkohol zaś może głuszyć różne objawy, nakładać na nie maskę dzwoniącemu może rozładować się komórka albo ofiara może za moment stracić przytomność i potem trudno będzie ją odnaleźć. W tym przypadku nikt nawet nie próbował tego uczynić. Dobre rady w stylu cioci kloci („proszę zamknąć drzwi”) nie przydały się na wiele. Człowiek zmarł. Pijany? Okazało się, że tak. Ale co z tego? Ludzie znajdujący się pod wpływem alkoholu, odurzeni, są bardziej narażeni na nieszczęśliwe wypadki niż trzeźwi. W dodatku przez telefon trudno stwierdzić, czy nasz rozmówca rzeczywiście jest pijany, czy ma zaburzenia mowy z powodów, dajmy na to, neurologicznych. Albo jest cukrzykiem. Tak jak ten młody mężczyzna z Zabrza, którego w ostatni piątek grudnia z dworca autobusowego zwinęła straż miejska. Podobno z tego powodu, że dziwnie się zachowywał. Jak opisywał to „Dziennik Zachodni”, według strażników był agresywny, wulgarny i bełkotał. Zataczał się i zasypiał. Więc zawieźli go na izbę wytrzeźwień. Nie zauważyli, tak samo jak lekarz w zabrzańskiej izbie, że zatrzymany nosi na nadgarstku opaskę z informacją, że jest diabetykiem. Mimo że prosił o zrobienie testu na zawartość cukru we krwi, na izbie woleli dwukrotnie sprawdzać, czy nie jest pijany – za każdym razem wynik wyniósł 0,00. Po czterech godzinach chorego, trzeźwego mężczyznę łaskawie wypuszczono z izby wytrzeźwień, wystawiając rachunek za pobyt na 280 zł. Jak powiedział reporterowi „DZ”, przeżył tę niemiłą przygodę dlatego, że ma młody, silny organizm. A co, gdyby był starszy i, nie daj Boże, faktycznie pijany? Śpiączka, zaburzenia oddechu i krążenia. Śmierć. Jednego „pijaka” mniej. Dwójmyślenie Kto nie pije, donosi. Ze mną się nie napijesz? Pijany jak Polak. A kto nie wypije, tego we dwa kije… Te nasze polskie, biesiadne zwyczaje. Tymczasem wystarczy przejrzeć lokalną prasę, aby zrozumieć, że picie alkoholu jest dość ekstremalnym sportem. Tak jak w górach: jeśli wspinasz się na wysoki szczyt, to musisz zakładać, że nie uzyskasz pomocy, gdyby coś się stało. „Mężczyzna leżał na podłodze autobusu. Kierowca nie udzielił pomocy: Jest pijany, to niech śpi” – donosił portal MMSzczecin.pl. „Dyspozytor odmówił wysłania karetki, pacjent nie żyje. Będzie kontrola w pogotowiu” – to „Dziennik Wschodni” sprzed paru tygodni. Jego reporterzy opisują kolejną tragedię z alkoholem w tle: dyspozytorzy odmówili wysłania karetki do mężczyzny, który w podlubelskich Piotrowicach spadł ze schodów. Dlaczego? Bo mężczyzna wcześniej pił alkohol. Lidzbark Warmiński, rok temu z okładem: Mieszany patrol strażników granicznych i cel- Z których wyziera, jak zauważa prof. Zbigniew Mikołejko, nasza faryzejska postawa: z jednej strony tolerancja wobec picia, a nawet jeżdżenia pod wpływem, przy nietolerancji, a nawet stygmatyzacji osób chorych. Bo alkoholizm jest przecież chorobą. Taka polska ambiwalencja. Znajomi na FB podają swoje historie: W niedzielę rano zasłabł dziadek. Babcia zastała go na podłodze, jak tylko wróciła z kościoła. Wezwała pogotowie. Kobieta, która przyjechała karetką, spojrzała na dziadka nieufnie. „A przypadkiem nie jest pijany?”. Nie był. Miał udar – opowiada Karolina z Warszawy. Z kolei Zofia z Łodzi irytuje się, bo kilka dni temu zauważyła leżącego bez ruchu przed katedrą mężczyznę. – Zebrałyśmy się w kilka pań, jedna zadzwoniła na pogotowie. Rozmowa trwała ok. 2–3 minut, z czego większość – jak słyszałam odpowiedzi – dotyczyła ustalenia, czy to leży pijak, czy nie. Pani telefonująca opisywała tej pytającej: leży człowiek bez kontaktu; przyzwoicie ubrany; nie, nie cuchnie; a czy pijany? No nie wiem, czy pił, pochylam się, ale nie czuję... To normalny człowiek, wszystko ma czyste, buty przyzwoite... Wyszło na to, że może warto do takiego przyjechać. Przyjechali. Nawet na sygnale. Autorka tego tekstu ze swojego doświadczenia mogłaby przytoczyć kilka kolejnych historyjek, w których to ona wykłócała się z kimś po drugiej stronie słuchawki, że pomoc wydaje się niezbędna, choć od człowieka czuć alkohol. I tak można by jeszcze długo ubolewać nad znieczulicą, nad dwójmyśleniem i brakiem empatii, gdyby nie inna, mniej znana strona zjawiska pt. pijany potrzebuje pomocy. I nie, nie chodzi tylko o to, że śmierdzi, może zarzygać całą karetkę, którą ktoś będzie musiał potem posprzątać, że często bluzga i rzuca się do bicia. A w każdym razie nie przede wszystkim. Pijany to też pacjent Na terenie obsługiwanym przez katowickie Centrum Powiadamiania Ratunkowego jest rocznie, średnio rzecz biorąc, jakieś pół miliona wezwań karetek. Jadą do połowy z nich – a więc co drugie zostaje na dzień dobry sklasyfikowane jako nieuzasadnione. W dyspozycji jest 85 ambulansów. Tychy to miasto szczególne, bo szczególnie wiele wezwań jest od osób pod wpływem alkoholu. To może powodować pewną znieczulicę, zwłaszcza jeśli trafi się na osobę niedoświadczoną. W przypadku Andrzeja D. pech chciał, że jego wołanie o pomoc odebrał pracownik niebędący ratownikiem medycznym, tylko osobą po tygodniowym kursie. Gdyby zadzwonił na pogotowie ratunkowe, nie na 112, pewnie byłoby inaczej, sze ogniwo – komentuje Przemysław Guła, doktor nauk medycznych, lekarz chirurg urazowy i ortopeda, pracownik Wojskowego Instytutu Medycznego tudzież ratownik medyczny. A 112 się kruszy. To historia na całkiem inną opowieść, na inne anegdoty: jak operator wysłał karetkę na właściwą ulicę, ale do innego miasta. Albo jak próbował wysłać ekipę do wezwania „strasznie się dusi”, ale nie dopytał, że chodziło o psa. Moi rozmówcy są jednak zgodni: pijani Polacy są zagrożeniem dla systemu ratownictwa medycznego. I nikt jeszcze nie wymyślił, co z tym problemem zrobić. Można by go sprowadzić do zagadnienia krótkiej kołdry. Czatuję z ratowniczką medyczną, która chce być anonimowa: „Ja sama miałam sytuację, kiedy S-ką (karetka specjalistyczna) jechałam do »zawału«... Wiadomo, jak w naszej służbie zdrowia jest, na stanie była jedna S-ka. Dojechaliśmy na miejsce zdarzenia, a okazało się, że pan popił za dużo i źle się czuł, zdrowy jak ryba. Poawanturował się, wyszarpał lekarza i wrócił do alkoholu. W tym czasie na nasz przyjazd czekał 19-latek po przeszczepie serca, z odrzutem. Niestety, przyjechaliśmy tylko wypisać akt zgonu. Staramy się pomóc każdemu, ale po sytuacjach, gdzie potrzebujący nie doczeka naszej pomocy, bo jesteśmy wzywani przez pijanych i nieświadomych tego, co robią, zostaje niechęć do pijaków i żal do państwa” – pisze. Z kolei Aleksander Hepner wspomina wezwanie z Grodziska Mazowieckiego, które brzmiało bardzo alarmistycznie: kobieta pchnięta nożem, mocno krwawi. Pojechali na sygnale, a pod wskazanym adresem pan z panią w najlepszej zgodzie piją wódzię. – Gdzie ofiara? – Jaka ofiara? – No, ta pchnięta nożem. – Eee, nic się nie stało, tydzień temu zacięłam się w palec przy krojeniu chleba – odparła kobieta, śmiejąc się perliście. Szpitalne mety W rejonie, jaki obsługuje Hepner – Pruszków, Grodzisk, Żyrardów, Sochaczew, Piaseczno – jeździ 17 karetek. Od 1 stycznia mieli już dobrze ponad 5 tys. wyjazdów. Jeżdżą więc jak wściekli. Średnio na 50 tys. zgłoszeń przyjmowanych przez dyspozytornię rejonu 06 wyjazdy do osób pijanych to jakieś 5 tys. Tacy, którym – jak się później okazuje – nic nie dolega, to 1,2 tys. Jednak zarówno Hepner, jak dr Guła zapewniają, że żaden z nich ani ze znanych im profesjonalistów nigdy, przenigdy nie odmówił pijanemu człowiekowi pomocy. Przeciw- O artykule w audycji „Uważam ZET” porozmawiają Damian Michałowski i Michał Korościel. Słuchaj w piątek od godz. 15.00 w Radiu ZET gazetaprawna.pl nie: rzeczywistość jest taka, że pacjent pod wpływem to mina, na której można wylecieć w powietrze, więc trzeba ją traktować z jak największą ostrożnością. Już na studiach uczą, że pijany nie znaczy wcale, że niechory. Alkohol zaś może głuszyć różne objawy, nakładać na nie maskę. – Jak przyjeżdżam do pacjenta, od którego czuć alkohol, to nie wiem, czy bełkoce dlatego, że spadł mu poziom cukru, czy może ma jakieś obrażenia typu krwiak w obrębie mózgu, czy tylko za dużo wypił – tłumaczy Aleksander Hepner. Zresztą osoby nadużywające alkoholu często mają różne schorzenia przewlekłe, jak choćby cukrzyca. Więc standardowo bada się poziom glukozy, bo nie dość, że picie powoduje zaburzenia metaboliczne, to jeszcze w ciągu zapominają brać leków. Hepner pamięta takiego pacjenta na bani, który miał cukier na poziomie 900 jednostek, kiedy za stan zagrażający życiu uważa się ten powyżej 250 i poniżej 80. Ale ten poszedł w tango i zapomniał o swojej chorobie. Doktor Przemysław Guła mówi, że on na dzień dobry robi to najprostsze i najtańsze badanie: na cukier, do tego żadna wielka aparatura jest niepotrzebna. Ale jeśli ma jakiekolwiek wątpliwości co do stanu pacjenta – zawozi na najbliższy szpitalny SOR (szpitalny oddział ratunkowy), mając w głębokim poważaniu budżet NFZ i w ogóle koszty społeczne. Bo życie człowieka jest najważniejsze. Poza tym – to już zdanie wszystkich moich rozmówców – nikt nie ma ochoty tłumaczyć się przed prokuratorem. Zwłaszcza jeśli się rozpęta medialna awantura. – Policja i straż miejska także mają prokuratora przed oczyma, więc jeśli w grę wchodzi „leżak” – czyli pijana osoba śpiąca na ulicy – żadna z tych służb nie zaryzykuje wzięcia jej do siebie. Wzywają pogotowie – opowiada dr Guła. Mówią: weźmiemy na dołek, jak będzie chodził, a on jest tak pijany, że leży. Wzywają więc ambulans. A ratownik czy lekarz, jak nie jest samobójcą desperatem, wiezie do najbliższego szpitala. Bo gdzie ma zawieźć? Izb wytrzeźwień jest w Polsce jak na lekarstwo. A jeśli nawet są, to jak w Zabrzu – zatrudniają personel lekarski wyłoniony w drodze przetargu, czyli po jak najniższej cenie. – Jaki normalny, dobrze wykwalifikowany lekarz z praktyką przyjmie się do pracy w takim miejscu – pyta retorycznie jeden z moich rozmówców. W Lublinie (tam, gdzie pijany mężczyzna spadł ze schodów) izby wytrzeźwień nie ma od 2002 r. Wszystkich leżaków rozwozi się po okolicznych szpitalach. Od co najmniej roku najchętniej na oddział ratunkowy Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego, choć nie tylko – trafiają także do dwóch pozostałych szpitali. Jednak „Wyszyński” jest podstawową metą z tej to prostej przyczyny, że ma oddział toksykologii. – Co nie znaczy, że powinniśmy się zajmować skutkami przyjmowania do organizmu alkoholu spożywczego – ironizuje ordynator tego SOR-u dr Leszek Stawiarz. OK, ciężkie zatrucie alkoholem etylowym zakłócające czynności oddechowe. Albo przyjęcie metanolu, glikolu i co tam jeszcze ludzie w swojej głupocie wypiją. Ale nie. Na – średnio rzecz biorąc – 130 pacjentów, którzy zgłaszają się na jego oddział każdego dnia, przynajmniej 10 to leżaki. Bardzo zresztą kosztowne, bo dr Stawiarski także nie chciałby wylecieć na minie. Więc się takiego diagnozuje – często nawet lepiej niż trzeźwego, bo leżak niczego sensownego o swoim stanie nie powie. Wystarczy otarcie naskórka na głowie, żeby już pacjenta wrzucać na badania obrazowe, czyli tomograf. To dotyczy 70 proc. totalnie nawalonych. A do nich trzeba doliczyć jeszcze tych obywateli, także pod wpływem, których przywozi zatroskana rodzina. Albo sami przychodzą na własnych chwiejnych nogach. Wychodzi drogo. – Guzik mnie to obchodzi – przyznaje jeden z ratowników. Żeby nie było siary, zespół ratowniczy, wioząc takiego pijaka na SOR, zakłada mu wkłucie dożylne, co oznacza, że wykonał jakąś czynność ratunkową – choćby podanie leku. A że to jest sól fizjologiczna, mniejsza o to. – Ja oszacowałem, że pijani, którzy tak naprawdę nie potrzebowaliby pomocy, kosztują mój oddział 60 tys. zł miesięcznie – ocenia dr Stawiarz. A gdzie ambulans, gdzie praca zespołu ratunkowego, gdzie pozostałe dwa szpitale, które także biorą takie przypadki? Kwota zamknie się więc w obrębie przynajmniej 1,5 mln zł. W każdym razie oni dają pijanym full serwis. Kiedy zapytałam urząd miasta w Zabrzu (tam, gdzie lekarz na wytrzeźwiałce nie był w stanie odróżnić pijanego od diabetyka), ile kosztuje miasto utrzymanie izby wytrzeźwień, dostałam odpowiedź, że w 2014 r. wydatki wyniosły 1 477 239,34 zł, a planowane na 2015 r. to kwota 1 485 000,00 zł. W Zabrzu mieszka jakieś 179 tys. ludności. W Lublinie Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) 343 tys. Wychodzi więc na to, że taniej i skuteczniej jest leczyć. Pozostaje kwestia: kto za to płaci. Samorząd czy wszyscy podatnicy ze swoich składek. Lublin – jak się dowiaduję z biura rzecznika prasowego – zdecydował, że w II połowie tego roku otwiera znowu miejską izbę wytrzeźwień. I zobaczymy za jakiś czas, jak to się będzie bilansowało: pod względem finansowym i kosztów społecznych. Nie jestem prorokiem, więc nie wiem. Po amerykańsku P olskę czeka kolejna reforma administracyjna? Być może. W ciągu najbliższych 50 lat liczba ludności w czterech z szesnastu województw spadnie poniżej miliona. Zdaniem ekspertów to może być zbyt mało, by opłacało się utrzymywać stary podział kraju. – Najmniejsze województwa wyludnią się na tyle, że nie udźwigną dłużej swojej funkcji. Podobny los czeka też niektóre powiaty – uważa dr Piotr Szukalski z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego. – Samorząd kieruje się ekonomiczną skalą działania. Pewne zadania, by się zwrócić, nie mogą funkcjonować poniżej określonej liczby ludności. Gdyby każda gmina musiała prowadzić pełną obsługę mieszkańców, musiałaby mieć szpital psychiatryczny, dom pomocy społecznej itd. To byłoby dla nich nie do udźwignięcia – wyjaśnia. Jego analiza uruchomiła kolejną rundę dyskusji o racji bytu powiatów. Ich przeciwnicy dawno nie dostali do ręki tak silnego oręża, jak postępująca depopulacja. Haracz Reforma samorządowa z 1998 r. pokroiła Polskę na 380 powiatów – 314 ziemskich oraz 66 miast, którym przyznano takie prawa. – To haracz, który płaciliśmy przy poprzedniej reformie za to, że wiele małych miast utraciło status stolicy województwa – np. Krosno, Skierniewice, Łomża – mówi Przemysław Radwan-Rohrenschef, dyrektor fundacji Szkoła Liderów. Dziś powiaty to szczebel administracji, który wzbudza najwięcej kontrowersji. Z jednej strony są po prostu drogie w utrzymaniu. Choć Donald Tusk obiecywał w kampanii, że będzie dążył do ograniczania liczby urzędników, w 2008 r. w Polsce było 222 tys. pracowników samorządowych. Pięć lat później już 254 tys. Lwia część właśnie na średnim szczeblu. W urzędach miast na prawach powiatu pracowało 45 tys. osób, a kolejnych 58 tys. w samych powiatach. Oznacza to, że średnio sam fakt istnienia powiatu daje dziś utrzymanie 270 osobom. Dodajmy, utrzymanie na przyzwoitym jak na polskie realia poziomie. Przeciętne wynagrodzenie to 4,4 tys. zł brutto dla pracowników urzędów miast na prawach powiatu i 3,6 tys. dla pozostałych. Z drugiej strony, powiaty przestają sobie radzić z przeznaczonymi dla nich zadaniami. Wiele z nich w praktyce pozbywa się, czego może. Dla przykładu: powiat shutterstock PS Operatorka Centrum Powiadamiania Ratunkowego, która zlekceważyła wołanie o pomoc Andrzeja D., została zawieszona w obowiązkach do czasu zakończenia śledztwa. Prokuratura Rejonowa w Tychach je prowadzi, czeka na wyniki badań histopatologicznych. W czasie, kiedy czytaliście Państwo ten tekst, jakieś 12 proc. dorosłych Polaków piło alkohol w sposób zagrażający swojemu życiu i zdrowiu. Powiaty? Anna Wittenberg samorząd To, o czym warto jeszcze wspomnieć, rozmawiając o pijanych, ratunku dla nich i temu podobnych sprawach, nazywa się „opinia społeczna”. A ta, jak zaznacza prof. Zbigniew Mikołejko, jest rozchwiana. Z jednej strony, powoduje nami poprawność polityczna (każdy obywatel ma takie same prawa); z drugiej, strach przed opresją wynikającą z przepisów; z trzeciej, powodują nami nasze uprzedzenia – często wynikające z doświadczenia życiowego. I tak się gubimy w tym gąszczu. Do tego dochodzi – jak to ocenia Aleksander Hepner – płaski charytatywizm. Niby chcemy pomagać, ale pod warunkiem że nie będzie nas to zbyt wiele kosztowało. – Telefon: kobieta leży zakrwawiona na rondzie – donosi rozmówca. Dyspozytor prosi, żeby podszedł do ofiary, sprawdziła jej funkcje życiowe. Odpowiedź jest negatywna: Śpieszę się do pracy. – A czasem wystarczyłaby większa chęć, współpraca, żeby kogoś uratować – tłumaczy Hepner. Jak nie ma na stanie karetki, to ona nie przyjedzie. Trzeba liczyć na ludzi dobrej woli, którzy nawet spóźnią się do roboty, ale przystaną, ułożą pacjenta w tzw. pozycji bezpiecznej, poczekają razem z nim na pomoc. Jednak to wymaga większego wysiłku niż kliknięcie „Lubię to” na Facebooku. Stary problem: jak mieć ciastko i jednocześnie je zjeść. Czy jest jakiś prosty zjazd z tej pijanej drogi? Uwielbiamy zasysać przykłady rodem z USA. A tam nikt się szczególnie promilami we krwi nie przejmuje. Piłeś, jedziesz, to jedź. Pod warunkiem że nie powodujesz zagrożenia. Nie ma akcji typu stop pijanym kierowcom. Jeśli dotoczysz się do swojego garażu, twoja sprawa. Rutynowych kontroli też prawie nie ma. Chyba że spowodowałeś wypadek, to cię sprocesują na śmierć. Albo jeśli po pijaku wiozłeś swoje dziecko. Ale jeśli tylko postanowiłeś/aś uprawiać sport ekstremalny, jakim jest picie – twoja sprawa. Śpisz pijany na ulicy – widocznie wybrałeś taką drogę życiową. Może jakaś organizacja charytatywna zgarnie cię do swojego przytułku. Jak nie, sorry. Z pewnym wyłączeniem – musisz być pełnoletnim, świadomym członkiem społeczeństwa. Adam Michejda, naczelny „Super Expressu”, który się ukazuje w Stanach, wspomina historię, która mu utkwiła w pamięci: – Plaża Jones Beach w okolicach Nowego Jorku. Tłum ludzi, na kocyku niedaleko mnie dwóch chłopaków i trzy dziewczyny. Wszyscy młodzi, wszyscy dobrze się bawią. Panowie polewają paniom lekkie piwko do plastikowych kubeczków. Nie widzą policyjnego dodge’a kilkaset metrów dalej. Ale policjanci z auta patrzą przez lornetkę. Obserwują. Chwilę po nalaniu piwa auto rusza po piachu i wszyscy na kocyku są legitymowani. A chwilę potem panowie leżą skuci, twarzą na piachu. Okazało się, że panowie byli pełnoletni, czyli mieli skończone 21 lat, ale panie niekoniecznie. – Zanim dojechałem do domu wieczorem, miałem już ich zdjęcia na e-mailowym raporcie lokalnej policji jako aresztowanych za rozpijanie nieletnich – opowiada Michejda. U nas jest inaczej. Mamy programy, które mają rozwiązywać problemy, ale – generalnie rzecz biorąc – je indukują. Znów Lublin. Znów SOR. Na który każdej – zwłaszcza weekendowej nocy – zgłaszają się rozbawieni młodzi. Mówią, że się źle czują, że im słabo. I dostają darmowe odtrucie: kroplówka soli fizjologicznej z glukozą, leki uspokajające, coś na żołądek – na drugi dzień mogą świeży jak skowronki ruszać do pracy albo do szkoły. Więc mamy pat. Organizacyjny, moralny i finansowy. Dopóty, dopóki nie będzie jasnych zasad, będziemy grzęznąć pomiędzy współczuciem, flaszką a możliwościami. Niemniej musimy wybrać, czy picie to ekstremalny sport, czy obywatelskie prawo. Ja nie wiem. A5 gazetaprawna.pl A po co to komu? Co tylko mogą, przekazują gminom lub oddają administracji rządowej. Są biedne. A w dodatku się kurczą. Czy jest sens je utrzymywać? średzki oddał drogi powiatowe na terenie miasta w zarządzanie gminie. Powiat lubiński oddał miastu Lubin zarządzanie szkołami ponadgimnazjalnymi. Kiedy o tych przypadkach pisała Gazeta Wrocławska, na swojej stronie internetowej udostępniła też sondę o powiatach. 74 proc. internautów wskazywało odpowiedź, że powinny one zostać zlikwidowane, bo i tak w zadaniach wyręczają je gminy. W dodatku powiaty coraz częściej przypominają gminy także wielkością. Z 26 powiatów ziemskich na Dolnym Śląsku siedem nie spełnia już założeń reformy administracyjnej. Zgodnie z nią powiat powinien liczyć co najmniej 50 tys. mieszkańców i nie mniej niż pięć gmin. A to nie jest odosobniony przypadek. Postulat likwidacji powiatów od czasu do czasu znajduje poparcie i po lewej, i po prawej stronie sceny politycznej – zgłaszali go równolegle Paweł Kowal, Janusz Palikot, Leszek Miller. Szef SLD z tego hasła zrobił zresztą jeden z motywów przewodnich kampanii samorządowej swojego ugrupowania. W programie wyborczym jego partia zapisała, że chciałaby zlikwidować podział wprowadzony przez rząd Jerzego Buzka i powrócić do koncepcji zakładającej istnienie 49 województw. Miller twierdził, że koncepcja metropolitalna się nie sprawdziła, bo spowodowała duże rozwarstwienie kraju, a miasta, które kiedyś były stolicami województw, podupadły. SLD chciało zwrócić uwagę, że regiony powinny się rozwijać bardziej równomiernie. Projekt skrytykowali posłowie Platformy Obywatelskiej. Niemniej sama Platforma także szykowała pewne zmiany administracyjne – jej politycy od lat powtarzają postulat zmniejszenia liczby powiatów. Przypominają też, że należałoby rozważyć sposób funkcjonowania tych podmiejskich. Przyciągają one coraz więcej mieszkańców miast. Przykładem jest Poznań, któremu co prawda w najbliższym czasie spadnie liczba ludności, ale okalający go powiat ziemski poznański odznaczać się ma stałym jej przyrostem. Z 359,6 tys. w 2014 wzrośnie do 534,6 tys. w 2050 r. Liczba mieszkańców obszaru metropolitarnego powiększy się z 904,6 tys. do 936,7 tys. osób. Puste rusztowanie – Reforma z 1998 r. to było stworzenie solidnego rusztowania, które nie zostało wypełnione ścianami. I zaczyna korodować–uważa dr Dawid Sze- Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] A6 nie przez transfery z budżetu państwa i nie ma planów, by wzmocnić ich budżet, np. możliwością nakładania podatków lokalnych. „Polityka administracji centralnej wobec samorządu najczęściej sprowadza się do tolerowania jego istnienia i przerzucenia na jego barki trudnych zadań, bez zapewnienia odpowiednich pieniędzy na ich realizację. Sytuację samorządu trafnie charakteryzuje powiedzenie, że rząd silnie angażuje się w decentralizację tylko wtedy, gdy prowadzi ona do pomniejszenia deficytu budżetu państwa. Brakuje polityki rozwoju samorządu zharmonizowanej z polityką rozwoju kraju. Nie ma ośrodka strategicznego planowania rozwoju administracji, w tym administracji samorządowej. Nie są prowadzone systematyczne badania i analizy dotyczące funkcjonowania JST” – ocenili eksperci prof. Hausnera. Jeśli nie powiat, to co Zdaniem dr. Piotra Szukalskiego w Polsce brakuje przyszłościowego myślenia o rozwoju terytorialnym. Polski powiat, szczególnie ziemski okalający miasto na prawach powiatu, jest po prostu dramatycznie biedny. A bieda ma konkretny wymiar – pogorszenie usług publicznych. I to nie jest tylko kwestia dziurawej drogi krwawy kotlet – ocenia osoba zawodowo zajmująca się monitorowaniem działania administracji. Zwłaszcza że za obowiązkami nie idą pieniądze. – Polski powiat, szczególnie ziemski okalający miasto na prawach powiatu, jest po prostu dramatycznie biedny. A bieda ma konkretny wymiar – pogorszenie usług publicznych. I to nie jest tylko kwestia dziurawej drogi. W pewnym momencie oznacza to również wydłużenie czasu oczekiwania na przyjazd karetki – mówi dr Sześciło. – Mechanizm wygląda tak: powiaty z braku środków korzystają z ustawowej możliwości prywatyzacji szpitali. Po jej przeprowadzeniu nowy właściciel zamyka nierentowne oddziały. W ten sposób zwiększa się dystans, jaki dzieli mieszkańca od miejsca, gdzie może uzyskać pomoc, czyli pogarsza się jakość opieki zdrowotnej. Ale powiaty nie mają wyboru, bo służba zdrowia to ich kamień u szyi, niemal zawsze muszą do niej dokładać. Często ponad swoje możliwości – wyjaśnia prawnik i dodaje, że bywa i gorzej. Jeśli prywatny właściciel narobi długów, nie sprawdzi się w biznesie i będzie się chciał go pozbyć, to powiat będzie musiał posprzątać, wykładając gigantyczne środki, by przywrócić opiekę zdrowotną w regionie. – Funkcjonowanie powiatu w obecnej sytuacji to zagrożenie dla systemu usług publicznych w Polsce – ocenia. To się nie zmieni, bo powiaty są finansowane głów- – W mojej rodzinnej Łodzi zamyka się szkoły, które kilka lat temu przeszły generalny remont. Gdyby samorządowcy spojrzeli w prognozy demograficzne, mogliby zaplanować, w które budynki nie należy inwestować. Działanie bez takiego planu to marnowanie środków publicznych – przekonuje. Szukalski uważa, że władze samorządowe już dziś muszą szukać sposobów, by rozwiązać problemy spowodowane demografią. – Trzeba zastanawiać się nad wariantami dla mniejszej liczby mieszkańców. Odpowiedzią mogą być próby nawiązywania partnerstw, które wypełniałyby pewne usługi, np. z zakresu ochrony zdrowia – mówi dr Szukalski i dodaje, że bez tego samorządy mogą stać się po prostu niewydolne. Inne zdanie ma na ten temat Radwan-Rohrenschef. – Związki celowe to dość idealistyczna koncepcja. Żeby gmina spełniała wszystkie zadania powiatu, musiałaby uczestniczyć w wielu związkach. Otwarte pozostaje pytanie o to, jak je finansować, jak miałoby wyglądać zarządzanie nimi. Trzeba też pamiętać, że każdy taki związek to dla gminy kolejne forum, na które musiałaby wysyłać swojego reprezentanta. To zabiera czas – wylicza. – Bardziej rozsądne niż likwidacja jest łączenie małych powiatów. Co trudne, bo to kwestia lokalnych ambicji, tożsamości. Trzeba też podchodzić do sprawy z zastrzeżeniem, że kryterium ekonomiczne nie może być jedynym. Czasami niektóre, nawet słabe i niewielkie powiaty, muszą istnieć, choćby ze względu na ukształtowanie terenu. Bardzo trudna jest sytuacja z przekształceniami powiatów grodzkich. Dużej odwagi politycznej będzie wymagała decyzja o ich łączeniu z ziemskimi. Premier Ewa Kopacz zapowiedziała powołanie w Sejmie nadzwyczajnej komisji do spraw zmian w samorządzie. Eksperci mówią jednak zgodnie: – To kosmetyka. Bo, jeśli komisja nawet zostanie powołana, przygotuje tylko serię drobnych zmian, które nie dotkną sedna problemu. Rząd bez wątpienia powinien jednak poświęcić czas na solidną analizę tego, jaki jest stan Polski powiatowej. System samorządu terytorialnego nie jest pomyślany raz na zawsze, on może podlegać różnym zmianom – przyznaje dr Sześciło. Jeśli do zajęcia się strukturą administracyjną nie zmusi władz centralnych demografia, już niebawem mogą to zrobić pieniądze. Do 2020 r. województwa są bowiem głównymi operatorami środków z Unii Europejskiej. Kiedy jednak euroźródełko już wyschnie, ten szczebel administracji będzie szukał na nowo swoich zadań i tożsamości. – Może się okazać, że lobby radnych i marszałków będzie chciało przeforsować przejęcie zadań administracji powiatowej – zarządzania drogami, szpitalami, urzędami pracy – prognozuje dr Sześciło. Wtedy trzeba będzie przemyśleć podział zadań, a może nawet i administracyjny, na nowo. Przemysław Radwan-Rohrenschef przestrzega przed zbyt łatwym oddawaniem pola. – Ideą reformy samorządowej było to, żeby poziom zarządzania był jak najbliżej ludzi. Przy sprawach, którymi zajmują się powiaty, perspektywa wojewódzka byłaby zbyt szeroka. Gubią się w niej lokalne niuanse. W powiecie pokusy racjonalizatorskie są trochę okrojone. Gdybyśmy spojrzeli z perspektywy wojewódzkiej, niektóre szpitale powinniśmy zamknąć. Pojawia się jednak pytanie: ile kilometrów będzie wtedy np. do najbliższego łóżka opieki kardiologicznej? Kryterium efektywności samorządu nie powinny być tylko pieniądze, ale również zaspokajanie potrzeb ludności. Fizyczna obecność pewnych instytucji jest ważna. To muszą jednak zrozumieć sami mieszkańcy. Już pięć lat temu, w dziesiątą rocznicę utworzenia powiatów, zwrócił na to uwagę prof. Jerzy Regulski. Na łamach pisma „Fakty. Magazyn Gospodarczy” ocenił, że najważniejsze dla samorządu terytorialnego jest zaangażowanie mieszkańców. Przyznawał już wtedy, że „bez rozwoju społeczeństwa obywatelskiego samorządność traci swój sens. A ten rozwój jest zdecydowanie opóźniony w stosunku do przemian gospodarczych i ustrojowych”. Dziś, kiedy dyskusję o powiatach podejmujemy po raz kolejny, zdanie to można przepisać jako diagnozę, w zasadzie bez zmiany nawet przecinka. rynek i państwo ściło z Wydziału Prawa i Administracji UW, który blisko współpracował z prof. Michałem Kuleszą, zmarłym autorem reformy samorządu terytorialnego. – Zatrzymaliśmy się w połowie drogi. Stworzyliśmy spójny system samorządu, ale nie wypełniliśmy go treścią. Czyli pieniędzmi i kompetencją – mówi. Jak w Raporcie o stanie samorządności w Polsce zdiagnozował zespół pod kierownictwem prof. Jerzego Hausnera, w 1998 r., gdy powoływano do życia powiaty, nie zmniejszono zadań gminy. Zadania powiatu zostały więc skrojone nieco na siłę – zabierając trochę od gmin, trochę od województw. Dziś ich główną misją jest zapewnić mieszkańcom dostęp do tych usług publicznych, których skala przekracza możliwości gmin, szczególnie tych najmniejszych. Powiat ponosi więc odpowiedzialność za zarządzanie szpitalami, prowadzenie szkół ponadgimnazjalnych, urzędów pracy, wypełnianie zadań z zakresu opieki społecznej i przeciwdziałanie klęskom żywiołowym. – Trudno o bardziej Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) gazetaprawna.pl Marek Bel A teraz To nieprawda, że banki są tylko przedsiębiorstwami komercyjnymi, odpowiadają tylko przed akcjonariuszami i mają tylko efektywnie funkcjonować i przynosić im dywidendę. Od czasu, gdy wprowadzono na świecie system publicznego ubezpieczenia depozytów, staliście się częścią państwa. I macie nie tylko prawa, ale też bardzo poważne obowiązki Marek Belka Wystąpienie z 12 marca 2014 r. na Forum Bankowym zorganizowanym przez Związek Banków Polskich. Konferencja odbyła się pod hasłem: „Banki w społecznej gospodarce rynkowej w świetle doświadczeń z ostatniego kryzysu i stanu rozwoju rynku finansowego”. D ziękuję za miłe powitanie, mam nadzieję, że będziecie mnie równie miło żegnać. Słusznie czy niesłusznie, zostałem zwabiony na państwa spotkanie pod tytułem „Banki w społecznej gospodarce rynkowej”. Wprawdzie pojęcie społecznej gospodarki rynkowej staje się tak pojemne, że aż niekiedy staje się puste, dlatego nie wiem, co kierownictwo Związku Banków Polskich miało na myśli, proponując taki temat, ale ja rozumiem, że istnieje dzisiaj potrzeba zastanowienia się nad społecznymi konsekwencjami działania banków i funkcjonowania instytucji finansowych. To w istocie najważniejsze refleksje, które nurtują osoby przyglądające się światu finansów po kryzysie. Kryzysie, który jak niektórzy twierdzą, jeszcze trwa. Ale oznacza to też, że zastanowicie się państwo nad kwestiami etycznymi w działaniu banków oraz ochroną konsumenta. W tej drugiej sprawie przeżywamy istną rewolucję. Rewolucję, która oznacza odejście od starorzymskiej zasady caveat emptor (niech kupujący się strzeże). Dziś to caveat venditor (niech sprzedający się strzeże) jest zasadą coraz częściej obowiązującą. Najpierw tło Kryzys zaczął się w systemie finansowym i dlatego banki powszechnie – zresztą słusznie – obarcza się znaczną odpowiedzialnością za to, że w ogóle do niego doszło i że miał tak ogromny wpływ na gospo- Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) A7 gazetaprawna.pl lka do bankowców: z powiem o was prawdę darki wielu krajów świata. Jednak wśród współodpowiedzialnych na pewno trzeba wymienić polityków i regulatorów. W końcu to prezydenci USA wymogli lub wręcz zmusili banki do pożyczania pieniędzy ludziom, którzy w normalnych warunkach na te kredyty zasługiwać nie powinni. Ale zostawić takie stwierdzenie bez komentarza byłoby niewłaściwe. Bo to, iż politykom amerykańskim przyszło do głowy zachęcać komercyjne banki do wyhodowania subprime’ów (pożyczki udzielane osobom, które nie mogły ich spłacić – przyp. red.), nie jest tylko wynikiem ich perwersyjnej chęci do wygrania kolejnych wyborów. To smutny wniosek, jaki płynie z charakteru i struktury wewnętrznej gospodarki, nie tylko amerykańskiej, lecz także innych, w których rosnące nierówności społeczne usiłuje szpachlować się rosnącym zadłużeniem gospodarstw domowych. Pamiętajcie, państwo bankierzy – gospodarka, w której nierówności społeczne przekraczają poziom tolerancji, zaczyna być z gruntu niestabilna. I to nie tylko społecznie, ale i ekonomicznie – to udowodnił kryzys subprime. Nie można mówić o tym, że wyegzekwowano odpowiedzialność od tych osób świata finansów, które doprowadziły do krachu, tak jak to miało miejsce po Wielkim Kryzysie w latach 30. Wtedy wielu odpowiedzialnych bankowców poszło po prostu do paki. Teraz było inaczej. Podstawową formą reakcji na niedawny kryzys stały się propozycje regulacji dotyczących warunków i granic funkcjonowania banków, rynków finansowych, propozycje nowych wymogów kapitałowych i norm płynnościowych, ograniczenia wynagrodzeń zarządu, strukturalne ograniczenia zakresu działalności instytucji depozytowych, zmiana kształtu rynku OTC (pozagiełdowy obrót papierami wartościowymi – przyp. red.) i intrumentów pochodnych. Moglibyśmy tę listę rozwijać… Gdyby chcieć syntetycznie scharakteryzować te zmiany, to można uznać, że zmierzają one – jeśli nie do całkowitej zmiany modelu biznesowego banków w krajach rozwiniętych – to do poważnego osłabienia powiązania działalności depozytowo-kredytowej banków z sytuacją na rynkach finansowych. Oczywiście, aby tak się stało, banki musiałyby też w zasadniczym stopniu zmienić charakter relacji z klientami korzystającymi z tradycyjnych usług. A więc wrócić do budowania relacji i wydłużyć horyzont, w którym rozważają skutki działań. To, co powiedziałem dotychczas, to szerokie tło. Teraz chciałbym się skupić na polskim systemie bankowym. Często powtarzam, iż nasz system bankowy jest najbliższy tego, jaki chcielibyśmy mieć na świecie. Jest tym, z czego powinniśmy być dumni. Polskie banki są niezbyt duże, dobrze skapitalizowane i stosunkowo mało zarażone nieetycznymi działaniami. Mogę wręcz powiedzieć, że na tle swoich kolegów opartą na wątkach osobistych soap operą. Kiedy rozmawiamy o gospodarce, często zalewamy się wzajemnie masą danych, topiąc w nich istotę sprawy. Albo, co gorsza, o pewnych rzeczach w gospodarce nie mówimy. Bo nie wypada. Bo pewne sprawy są przecież „niepodważalne”. Bo jeżeli ktoś o nich mówi, to jest albo nieukiem, albo wariatem, albo ekstremistą. W czasach, kiedy cały świat myśli o tym, jak zbudować gospodarkę XXI wieku, my tkwimy w XX-wiecznych schematach umysłowych, a za niepodważalne uważamy dogmaty ekonomiczne sprzed 40 lat. Dlatego cieszę się, że drukujemy słowa człowieka, który nie boi się myśleć. Mówi rzeczy niewygodne. Drukujemy słowa, które uwierają. Które wracają do głowy. Słowa, które prowokują do polemiki. Do tego, żeby powiedzieć i napisać: nie, nie, nie. Jest inaczej, niż pan myśli. Wystąpieniem profesora Marka Belki inicjujemy debatę o roli banków w polskim społeczeństwie, społeczeństwie XXI wieku. O tym, jakie banki są i jakie powinny być. Drodzy bankowcy, redaktorzy, inwestorzy, kredytobiorcy, profesorowie i magistrzy. Drodzy obywatele. Kłóćmy się. Wyrażajmy swoje zdanie. Mówmy sobie rzeczy, które będą nas uwierać. Które coś znaczą, wyrażają myśli i skłaniają do myślenia. Piszcie do nas, polemizujcie z nami – ta gazeta jest po to, żeby się nie zgadzać – z nami, z wami, z profesorem Belką i ze mną. Miejcie swoje zdanie i debatujcie. (Ale raty płaćcie!) w UE jestem dumny, że mamy taki system bankowy. Ale to wszystko, co mam dobrego do powiedzenia o bankach. Macie szczęście Teraz, dla naszej wewnętrznej konsumpcji, rozbiorę na czynniki pierwsze to, co myślę o was i o waszym wpływie na gospodarkę. Bankowość w Polsce nie tylko jest w dobrej sytuacji w sensie wymogów kapitałowych, stabilności i zyskowności. Nie doświadczacie także masowych negatywnych odczuć społecznych. Nie jesteście traktowani przez społeczeństwo i media jako winowajcy i sprawcy zła powszechnego. Zresztą tego wielkiego zła nie było w Polsce. Macie szczęście. Mamy wszyscy szczęście. Ale czy to oznacza, że nie możecie być przedmiotem słusznej krytyki, słusznych ataków ze strony publiczności? Czy wszystko to, co robicie, służy społeczeństwu i gospodarce? Tutaj moglibyście zadać pytanie: „Chwileczkę, jakiemu społeczeństwu? Jesteśmy przedsiębiorstwami komercyjnymi i odpowiadamy tylko przed akcjonariuszami. Mamy tylko efektywnie funkcjonować i przynosić im dywidendę”. Nieprawda. Od czasu, gdy wprowadzono na świecie system publicznego ubezpieczenia depozytów oraz od czasu uznania przez rządy, że niektóre banki są tak ważne systemowo, że nie mogą upaść, od tego czasu staliście się częścią państwa, trzeba to wyraźnie powiedzieć. I macie nie tylko prawa, ale też bardzo poważne obowiązki. Jak tych obowiązków nie będziecie wykonywać, zawsze znajdzie się ktoś, kto wam to na głos powie. Jakie zjawiska, które mogą być groźne dla banków i społeczeństwa, budziły ostatnio kontrowersje? Zacznijmy od opcji walutowych, których skala na szczęście nie była taka, by znacznie zagroziła gospodarce i samym bankom. To także kredyty walutowe, które są jak tykająca bomba społeczna. Nie dajmy się oszukać, że nie mają one żadnego znaczenia. Że ludzie spłacają kredyty, a wy jakoś sobie radzicie z ich finansowaniem. Już widać wyraźnie, że będą ludzie, którzy podniosą ten temat przy kolejnych wyborach parlamentarnych. I nie możemy ot tak, po prostu, zostawić tego problemu na najbliższe 20 lat. Usiądźcie, porozmawiajcie, zaproponujcie innowacyjne rozwiązania, które pozwoliłyby ten problem jeżeli nie rozwiązać, to ograniczyć – konsensualnie, nie siłowo. To nie jest kwestia, wobec której powinniśmy przejść obojętnie, bo będzie nam się to odbijać czkawką. Kolejna sprawa – polisolokaty. Pomińmy skomplikowaną strukturę tych instrumentów, skupmy się na sposobie ich dystrybucji budzącym wielkie problemy etyczne. To też się będzie odbijać czkawką, zresztą niektórym już się odbija. Wreszcie lokaty antypodatkowe. To była kpina z państwa, a wy w niej uczestniczyliście. Możecie się tłumaczyć, że konkurencja zmusza was mat. prasowe marek tejchman zastępca redaktor naczelnej Nie zgadzam się z profesorem Markiem Belką. I to nie pierwszy raz. Odtwarzając jego wystąpienie skierowane do bankowców, wiele razy miałem ochotę przerwać i powiedzieć: – Ale jak to, Panie Profesorze? Nie, nie, nie, jest inaczej, niż Pan mówi. Dlatego bardzo się cieszę, że moje koleżanki i koledzy postanowili słowa profesora spisać i wydrukować. Marek Belka jest jednym z niewielu członków naszego establishmentu, który nie boi się mówić tego, co myśli, a myśli w sposób ciekawy i wyrazisty. Po prostu ma swoje zdanie. Niestety w Polsce posiadanie swojego zdania staje się rzadkością. W wymiarze politycznym debata publiczna jest pozbawioną argumentów, marek belka prezes NBP do tego, by działać jak wszyscy. Ale czy to prowadzi do budowy wartości, czy do tego, by w następnym kwartale mieć wysoki zysk i pochwalić się akcjonariuszom? Obawiam się, że tylko do tego drugiego. Nie oznacza to, że są to zjawiska dominujące w polskim systemie bankowym. Przypominam, że zacząłem wystąpienie od wielkiego komplementu i się z niego nie wycofuję. Tylko że my, we własnym gronie, powinniśmy mieć świadomość tego, że ten dobry obraz bankowości może zostać łatwo zepsuty działaniami, o których wspomniałem. Jest pogoń za szybkim wynikiem Jak ktoś z sektora bankowego mówi o konieczności zwiększenia oszczędności w kraju, zawsze nachodzi mnie taka myśl: „Pewnie chcą mieć więcej pieniędzy na sfinansowanie maszynki hipotecznej”. Daleko tak nie zajdziemy Słabości naszego systemu bankowego są odzwierciedleniem niedobrej ewolucji światowego systemu finansowego. Chodzi o tzw. short-termism (zysk w bardzo krótkim okresie), który jest produktem niedobrej innowacji teoretycznej szybko podchwyconym przez ludzi biznesu, gdzie najważniejszą wartością jest shareholders interest. I mamy tego efekt – banki na całym świecie w coraz mniejszym stopniu finansują gospodarkę. Dlaczego? Bo to się słabo poddaje algorytmizacji. Finansowanie przedsiębiorstw musi być oparte na relacjach, a to jest droższe i niekoniecznie musi przynieść szybkie zyski. Lepiej więc wprowadzić algorytm i uruchomić maszynkę do tworzenia kredytów hipotecznych. To był wielki błąd, że bankom uniwersalnym pozwolono udzielać kredytów hipotecznych. Ale dzisiaj już w tym tkwimy. I widzimy pogoń za szybkim wynikiem, który łatwiej osiągnąć za pomocą komputera i algorytmu, a nie poprzez budowanie trwałych relacji. Wreszcie innowacje. Nie ma bardziej innowacyjnego sektora gospodarki światowej niż system finansowy. Ale innowacyjność koncentruje się na sposobach wykorzystywania różnic regulacyjnych i na optymalizacji podatkowej, czyli oszustwie w świetle prawa. A nie na działaniach, które pozwalałyby lepiej finansować start-upy. Oczekuję od was, że wy będziecie nas – KNF, NBP, ministra finansów – kopać po kostkach i proponować idee, które będą służyć także gospodarce. Bo przypominam – jesteście częścią państwa. No, chyba już wystarczy… Ale na koniec – obawiam się, że szybko zapomnimy o kryzysie i zatęsknimy do złotych czasów, kiedy można było uruchomić maszynkę do kredytów hipotecznych. Jak ktoś z sektora bankowego mówi o konieczności zwiększenia oszczędności w kraju, zawsze nachodzi mnie taka myśl: „Pewnie chcą mieć więcej pieniędzy na sfinansowanie maszynki hipotecznej”. Daleko tak nie zajdziemy. Banki mogą być dobrem narodowym. I myślę, że w dalszym ciągu w Polsce jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji. Ale to nie znaczy, że to dobro narodowe nie jest zagrożone. Zagrożone przede wszystkim przez pewne działania was samych. Chciałbym, żebyście byli tej gospodarki dobrym sługą, a nie złym panem. Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] A8 Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) negocjacje N ie możemy liczyć na rząd”, „Dość takich rządów” – skandowali protestujący górnicy przed kopalnią w Brzeszczach. W manifestacjach brali udział nie tylko oni. Na ulice wyszli także kibice, studenci, sportowcy i taksówkarze, a jakby tego było mało nawet pracownicy zakładów pogrzebowych. – Do protestów gotowe są przyłączyć się również inne grupy zawodowe z całej Polski. Stoczniowcy powiedzieli, że przyjadą, jeśli będzie trzeba – ostrzegał także Piotr Duda, szef Solidarności. To kolejne już grupy zawodowe niezadowolone w ostatnim czasie z planów i decyzji rządu, które otwarcie o tym mówią i grożą strajkiem. Kolejne, bo tylko w ostatnich tygodniach pomocy od państwa domagali się frankowicze – to do nich należy styczeń, nauczyciele – grudzień czy np. lekarze – przełom roku. Wcześniej byli to także np. rodzice niepełnosprawnych dzieci okupujący Sejm czy kolejarze grożących strajkiem ostrzegawczym. Jak zauważa dr Olgierd Annusewicz, z Instytutu Nauk Politycznych za każdym razem – oprócz argumentów emocjonalnych – każda ze stron starała się na swój sposób formułować żądania, czynić ustępstwa, ukrywać chęci na osiągnięcie szybkiego porozumienia czy bronić się przed oddaniem pola drugiej stronie. – Sięgała w tym celu po techniki związane a to z odgrywaniem określonych ról, a to poważaniem kompetencji drugiej strony. Wszystko po to, by sprawdzić skłonności drugiej strony do czynienia ustępstw – mówi. Z rozmów z teoretykami i praktykami od prowadzenia negocjacji wynika jednak, że choć technik w teorii jest kilkaset, to najczęściej powtarzało się 12 z nich. Jakie? Dlaczego akurat te, a nie inne? Dziennik Gazeta Prawna przedstawia zestaw chwytów stosowanych przez różne grupy interesu (dodatkowo także podczas negocjacji Polski w Brukseli) w celu wypracowania porozumienia – zawsze w sytuacji, gdy przeciwne strony związane są pewnymi interesami, z których jedne są wspólne, a inne przeciwne. DOBRY I ZŁY POLICJANT Ta popularna technika negocjacyjna znana z filmów kryminalnych tylko w teorii zakłada udział co najmniej dwóch osób po jednej stronie. Podczas gdy jedna z nich odgrywa rolę złego policjanta, jest zdenerwowana, nieprzyjemna, poirytowana i trudna w ko- munikacji, druga wciela się w osobę wyrozumiałą, nastawioną przyjacielsko, która pod nieobecność „złego” namawia niedoświadczonego przeciwnika do ustępstw. Chce pomóc w uzyskaniu porozumienia, ale żeby to osiągnąć, potrzebuje szybkich ustępstw; oczywiście są one niewielkie w porównaniu z tymi, których wymagałby „zły policjant”. W praktyce często bywa tak, że dobrym i złym jest jedna i ta sama osoba – zależnie od rozwoju sytuacji. Za każdym razem cel jest jeden – zestresowanie drugiej strony i osłabienie jej czujności, by pod wpływem presji psychicznej zwiększyć szanse, że pójdzie na ustępstwa. Przykład: O ile początkowo minister zdrowia Bartosz Arłukowicz twardo obstawał, że przystąpi do dalszych rozmów z lekarzami Porozumienia Zielonogórskiego, jeśli ci otworzą gabinety, o tyle 6 stycznia nagle zmienił zdanie. Lekarze cały czas odpowiadali, że spełnienie żądań nie jest możliwe, bo w tym celu musieliby podpisać umowy z NFZ na warunkach, które uważają za niekorzystne. Arłukowicz tymczasem spuszcza z tonu. Staje się exposé, zapewniała, że polski rząd nie zgodzi się na zapisy, które skutkowałyby większymi kosztami dla gospodarki i wyższymi cenami energii w Polsce). Ostatecznie jednak z prawa weta nie skorzystała, co w opinii wielu dyplomatów uznane zostało za spore osiągnięcie Brukseli. – Ewa Kopacz nie musiała z niczego rezygnować, a uzyskała dla Polski znaczne korzyści – zwraca z kolei uwagę dr Olgierd Annusewicz. „Dostaliśmy na maksa, czyli tyle, ile mieliśmy, i nikt nam niczego nie zabrał” – skomentuje potem i polska premier. NISKA PIŁKA Technika nie bez powodu kolokwialnie zwana jest także skubaniem. Początkowo jedna ze stron przedstawia niezwykle korzystną ofertę, a potem dodaje do niej nowe, ale niewielkie i stosunkowo mało istotne warunki. Nierzadko dzieje się tak już podczas zamykania negocjacji, kiedy porozumienie średniej unijnej) – wśród nich Polska – będą mogły przekazywać elektrowniom darmowe pozwolenia na emisję CO2 do 2030 r. Według źródeł dyplomatycznych Polska energetyka będzie mogła otrzymać pulę darmowych uprawnień o wartości 31 mld zł. (Rzadko mamy do czynienia tylko z jedną techniką, ta bardzo często występuje z inną zwaną „wędzony śledź”). WYCOFANIE OFERTY Jest odmianą skubania, polegającą na wycofaniu się z negocjacji tuż pod koniec rozmów. Z powodzeniem może być stosowana, kiedy rozmowy się przedłużają i maleją szanse na ich konstruktywne zakończenie. Wycofanie oferty ma z założenia zmusić przeciwnika do szybszego podjęcia decyzji. Przykład: Po trzech godzinach rozmów dotyczących planu naprawczego dla Kompanii Węglowej związkowcy wyszli z sali obrad Przykłady: W konflikcie Bartosz Arłukowicz–Porozumienie Zielonogórskie taką zdechłą rybą było już samo postawienie się resortowi zdrowia, czyli brak zgody lekarzy na podpisanie umów z NFZ dokładnie wtedy, gdy kończył się rok i była na to ostatnia chwila. – „Będziemy w impasie, bo rząd nie będzie nam w stanie nic zrobić”, pomyśleli zapewne członkowie PZ – wyjaśnia Tomasz Piotr Sidewicz, negocjator z blisko 20-letnim doświadczeniem. Przypomina przy tym, że kilka lat temu podobnie zrobiły związki zawodowe PKP Cargo, na kilka dni przed wejściem firmy na giełdę. Jak podkreśla Sidewicz, w tej sytuacji kluczowym elementem jest wyczucie czasu, kolejnym krokiem – wycofanie zaproponowanego żądania, ale pod warunkiem wprowadzenia ustępstw. Jak usiąść, shutterstock Dorota Kalinowska gazetaprawna.pl SZTYWNY NIEOBECNY otwarty. Zaprasza przedstawicieli Porozumienia na rozmowy, wskazując, że wtorek jest dniem świątecznym, więc „pacjenci nie są zakładnikami grupy 15 proc. lekarzy Porozumienia Zielonogórskiego”. O natychmiastowej konieczności otwarcia gabinetów ani słowa. WĘDZONY ŚLEDŹ Jeden z najpopularniejszych i ulubionych chwytów w dyskursie publicznym. Na czym polega? Jedna ze stron wpada na pomysł wprowadzenia do umowy warunku, który będzie nie do zaakceptowania dla drugiej. Upiera się przy nim, grozi zerwaniem rozmów, jeśli nie zostanie spełniony. Ostatecznie, po przeciągających się negocjacjach, decyduje się od niego odstąpić, ale jednocześnie żąda wymiernych ustępstw. Przykład: Jeszcze przez rozpoczęciem rozmów w Brukseli Polska sabotowała ustalanie jakiegokolwiek nowego celu zbijania emisji CO2 po 2020 r., a Ewa Kopacz mówiła wprost: Nie wykluczam weta. (Także wcześniej premier w swoim wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Większe jest wtedy prawdopodobieństwo, że druga strona – zmęczona psychicznie – zgodzi się na dodatkowe zapisy, byle tylko sfinalizować porozumienie – zainwestowała przecież swój wysiłek w działanie, a wycofanie się nie będzie oznaczało wyjścia na zero, ale stratę. Jak mówią teoretycy: Rzucasz przynętę i gdy jest branie – ciągniesz do góry, lub: Rzucasz nisko piłkę, tak aby ktoś ją złapał, i potem musiał się wyprostować z piłką w rękach. Przykład: Tym może być zgoda i podpisanie przez Polskę nowego pakietu klimatycznego, na czym zależało Radzie Europejskiej, ale w zamian wywalczenie dla kraju ulg i rekompensat, w tym m.in. prawa do darmowego rozdawnictwa pozwoleń na emisje CO2 dla polskich elektrowni. W praktyce ma to być gwarancją utrzymania cen energii. Do korzyści zaliczyć można też zapis, że mniej zamożne kraje UE (z PKB poniżej 60 proc. wzburzeni. Tłumaczyli, że strona rządowa obrzuciła ich inwektywami, w tym nazwała ich zachowanie pajacowaniem. Z kolei podczas sporu Arłukowicz–PZ ochoczo korzystały z tej techniki obie strony. A to z rozmów wycofywali się członkowie Porozumienia Zielonogórskiego, a to szef resortu, który deklarował, że nie ma z lekarzami o czym rozmawiać. Ba, bywało i tak, że kiedy na konferencji Bartosz Arłukowicz ogłaszał sukces, to na Twitterze medycy w tym samym czasie pisali: „Przekaz został zmanipulowany”. ZDECHŁA RYBA Jedna ze stron po raz kolejny powtarza swoje żądania i nie zamierza ustąpić ani na krok – już takie postawienie sprawy powoduje, że konflikt jeszcze bardziej przybiera na sile. A jeśli do tego dojdą z pozoru niezwiązane z nim żądania, to druga strona może być bliska wybuchu. I to nawet jeżeli w rzeczywistości żądanie to nie ma żadnego znaczenia. Ważne jednak, by sformułowano je tak, aby przeciwnik zareagował na nie natychmiast, tak jak na zapach zdechłej ryby. Gwałtownie. By puściły mu emocje. By zaprotestował. Zwany także rzekomym zwierzchnikiem lub bezlitosnym partnerem, w zależności od metodologii. To jeden z brudnych chwytów negocjacyjnych, który sprowadza się do tego, że podczas rozmów jedna ze stron udaje, że nie ma pełnych uprawnień do ich prowadzenia. Przekonuje przy tym, że ostateczną decyzję podejmuje nieistniejący w rzeczywistości zwierzchnik (np. komisja, zarząd) lub że ta zależy od obiektywnych czynników, co ważne, nie do przeskoczenia. Równie dobrze sprawdzają się w tym przypadku bezpodstawne uogólnienia lub fałszywe fakty czy też np. odwołania do stereotypów. „Całkowicie się z panem zgadzam, właśnie tak powinien wyglądać ten zapis w umowie – niestety, obawiam się, że nasz komitet inwestycyjny/rada nadzorcza/ zarząd (niepotrzebne skreślić) nie wyrażą zgody na takie rozwiązanie” – pada wówczas najczęściej. Technikę tę z powodzeniem można stosować i po zakończeniu rozmów. Negocjator kontaktuje się z fikcyjnym zwierzchnikiem i przekazuje drugiej stronie jego odmowę lub kolejne warunki. Gra rozpoczyna się na nowo. Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) Przykłady: – Niezależnie od waszej determinacji ja nie mogę podjąć decyzji o wydaniu większej ilości pieniędzy w budżecie, muszę spytać ministra finansów, czy możliwe są przesunięcia w budżecie – mówił premier Donald Tusk do okupujących Sejm rodzin niepełnosprawnych dzieci. Ci domagali się natychmiastowego podwyższenia zasiłków, podkreślając, że nie opuszczą budynku Sejmu, dopóki premier nie przystanie na ich żądania. Inne przykłady? Kiedy w jednej ze stacji radiowych poproszono Grzegorza Schetynę o zabranie głosu w sprawie sporu rząd–górnicy, ten zapewniał: „Jesteśmy w UE. Podlegamy szykanom prawa europejskiego. (…) Zmierzamy do tego, by uratować blisko 50 tys. miejsc pracy. Nie może być tak, że podatnicy będą dopłacać do nierentownych kopalń”. kompromis”. I lekarze, i minister obstawali tak przy swoim kilka dni. Bartosz Arłukowicz: – Jeśli mamy negocjować w ten sposób, że ktoś zamyka przed pacjentami gabinet, to do jakichkolwiek rozmów możemy wrócić, kiedy przychodnie zostaną znów otwarte. – Nie otworzymy, dopóki Ministerstwo Zdrowia nie zmniejszy obowiązków lub choćby nie przesunie o jakiś czas wprowadzania zmian – ripostował Jacek Krajewski, prezes Porozumienia Zielonogórskiego, które zrzesza lekarzy rodzinnych. NAGRODA W RAJU Zwana także pozornym ustępstwem, to technika bazująca na obiecywaniu przeciwnikowi korzyści w zamian za ustępstwa, ale – co bardzo ważne – w bliżej nieokreślonej przyszłości. Przykład: Czy zwiększenie finansowania podstawowej opieki zdrowotnej (chciało tego Po- A9 gazetaprawna.pl m.in., że w razie niepowodzenia negocjacji rząd ma przygotowany plan B, a do wyboru wiele innych, równie atrakcyjnych ofert. Po pierwsze: odesłanie pacjentów do szpitalnych oddziałów ratunkowych. Po drugie: nocna pomoc medyczna, której godziny pracy mają zostać wydłużone. Po trzecie: szpitalne izby przyjęć. Po czwarte: ułatwienie możliwości przepisania się do innego lekarza – wyliczał szef resortu zdrowia przed kamerami. CZARNY PR To nic innego jak gra na oczernienie przeciwnika. Sprowadza się do stosowania systemu metod, działań, głównie manipulacyjnych, prowadzących do zdyskredytowania drugiej strony w oczach opinii publicznej i zdobycia jej przychylności. Nierzadko w tym celu przedstawia się także fałszywe raporty i analizy na pozór niezależnych instytutów. stwem Zdrowia. Zdaniem Piotra Sidewicza medycy już od początku założyli, że premier odrzuci tę propozycję, w myśl zasady: mediatorem nie może być osoba, która przynależy do Platformy i reprezentuje interesy rządu. – To nic innego jak ostry blef obliczony na to, by ośmieszyć premiera. Nic więc dziwnego, że przedstawiciele Porozumienia poszli za ciosem i tuż po informacji o mediacjach złożyli na policji zawiadomienie o zaginięciu Ewy Kopacz – przekonuje. Oficjalnie happening miał być sposobem na przypomnienie szefowej rządu, że część gabinetów lekarskich była nadal zamknięta, podczas gdy Ewa Kopacz jako szef rządu nie zabierała w tej kwestii głosu. W tym przypadku nie bez znaczenia było też to, że Ewa Kopacz i Bartosz Arłukowicz nie pałają do siebie sympatią. Koniec końców Porozumienie Zielonogórskie za jednym zamachem ośmieszyło ich oboje. żeby wygrać ROSYJSKI FRONT Wędzony śledź, sztywny nieobecny, rosyjski front… Oto lista technik negocjacyjnych najczęściej stosowanych w polskiej polityce To nic innego, jak powiedzenie: „Chętnie bym pomógł, ale ograniczają mnie w tym względzie brukselskie zasady, a tego nie przeskoczę”. W podobnym tonie wypowiadał się także Aleksander Kwaśniewski, komentując aferę i treść raportu na temat tajnych więzień CIA w Polsce. Były prezydent nie dość, że w ogóle nie chciał mówić o szczegółach współpracy, to wielokrotnie zapewniał: „Zarówno pan Leszek Miller, jak i ja jesteśmy zobowiązani do tajemnicy, która ma status Cosmic Top Secret, i nie jesteśmy z tego zwolnieni”. Kogo i do czego dokładnie zobowiązywała, także już nie rozwijał. rozumienie Zielonogórskie, ale w jeszcze większym zakresie, niż zostało to ustalone) było formą pozornego ustępstwa? Wiele w tym względzie mogą powiedzieć słowa przedstawiciela Rady NFZ Małgorzaty Gałązki-Sobotki, która stwierdziła, że „pieniędzy tych na razie nie ma w planie finansowych NFZ na 2015 r.”. Po czym dodała, że jak już wszystkie uzgodnienia zostaną potwierdzone przez obie strony sporu, to będzie można przeprowadzić zmianę planu. I to nawet w trakcie roku. ZAMIANA RÓL ZŁUDZENIE SUBSTYTUCYJNOŚCI To jedna z rzadziej stosowanych technik, przede wszystkim dlatego że wymaga niemałej wprawy. Laikom najłatwiej ją jednak rozpoznać. Chodzi o takie rozegranie, kiedy wskazuje się, co należy zrobić, by problem rozwiązać, ale zrobić to może tylko druga strona. Przykład: Tu sygnałem są wszelkie stwierdzenia typu: „Rozpoczniemy rozmowy, ale najpierw otwórzcie gabinety”. Albo – to już z punktu widzenia drugiej strony: „Otworzymy gabinety, jeśli wypracujemy Choć nazwa tej techniki brzmi skomplikowanie, to jej mechanizm jest prosty. Chodzi o to, by u drugiej strony wywołać wrażenie, że w razie gdyby negocjacje zakończyły się fiaskiem, druga strona ma do wyboru wiele innych i to równie atrakcyjnych ofert. Nie zawsze musi to być przy tym powoływanie się na konkurencję, lepszą ofertę czy bardziej korzystne parametry. Czasem wystarczy mniej lub bardziej mglista sugestia. Przykład: Podczas jednej z konferencji Bartosz Arłukowicz mówił Przykład: Nauczyciele rozżaleni postawą szefowej Ministerstwa Edukacji Narodowej zapowiedzieli, że uprzykrzą jej życie. Było to tuż po tym, jak Joanna Kluzik-Rostkowska wysłała do szkół list, w którym przekonywała, że rodzice mają prawo, „by nauczyciele zaopiekowali się ich dziećmi podczas przerwy świątecznej”. W tym celu powstało na FB wydarzenie pod hasłem: Dzwonimy w Wigilię o godz. 13 do pani minister Kluzik-Rostkowskiej. „Nauczyciele będą w szkołach 24 grudnia o godz. 13. Zapewne Pani Minister Edukacji Narodowej oczywiście też będzie na posterunku. Ale co szkodzi sprawdzić, czy będzie wtedy w pracy?" – można było przeczytać w opisie. Zgodnie z regułą: oko za oko, ząb za ząb, poniżej znajdował się numer sekretariatu szefowej MEN. Inny przykład to pomysł członków PZ, którzy wyszli z propozycją ustanowienia Ewy Kopacz mediatorem w konflikcie z Minister- węglem roboczych ubraniach. Zawsze stali przy tym na przodzie zgromadzenia, by nie umknęło to uwadze kamerzystów i fotografów. – Robili to celowo, bo w ten sposób budowali wrażenie, że ich praca jest wyjątkowo ciężka – podkreśla Tomasz Sidewicz. Inny przykład? Kolejarze w związku z planowanym strajkiem ostrzegawczym poprosili pasażerów o wyrozumiałość – przygotowali nawet broszurę dla podróżnych pt. „Zanim nas przeklniesz, przeczytaj, proszę, tę ulotkę”. „Jest nam niezmiernie przykro, że staliście się Państwo swego rodzaju kartą przetargową w toczonym sporze” – można było w niej przeczytać. Komitet protestacyjny winą za wszystko obarczał rząd i władze spółek kolejowych i przekonywał, że konflikt między związkami zawodowymi a władzami PKP ma na celu odwrócenie uwagi od niekompetentnego zarządzania koleją. INGRACJACJA Zwana także manipulacją wizerunkiem, to nic innego jak działanie obliczone na zdobycie sympatii, wywołanie u innych pozytywnego obrazu jednej strony konfliktu. I to różnymi technikami – od schlebiania po autoprezentację. Zaprzyjaźnienie się ma przy tym charakter czysto instrumentalny – celem jest uzyskanie wpływu, a w dalszej kolejności konkretnego, wymiernego efektu. Przykład: W czasie konfliktu sektora energetycznego z rządem górnicy dbali o to, by pracownicy dołowi pokazywali się na różnych manifestacjach i demonstracjach z umorusanymi twarzami i w brudzonych Nawet jeżeli żądanie nie ma znaczenia, trzeba sformułować je tak, aby przeciwnik zareagował na nie natychmiast, tak jak na zapach zdechłej ryby. Gwałtownie To taktyka sprowadzająca się do przedstawienia dwóch opcji, przy czym druga strona jest zmuszona do wyboru pomiędzy pierwszą – bardzo złą, a drugą – która wydaje się do przyjęcia. Nazwa techniki ma swoje źródło jeszcze w historii II wojny światowej. Kiedy generał Wehrmachtu miał możliwość wysłania oficerów na różne fronty, od jednego z oficerów usłyszał błaganie: Panie generale, każdy front, tylko nie rosyjski. Przykład: Strona rządowa podczas sporu z górnikami przekonywała, że wybór jest prosty – albo likwidacja czterech kopalń, albo bankructwo całej branży. W przypadku realizacji planu naprawczego Kompanii Węglowej redukcja zatrudnienia miała dotknąć maksymalnie ok. 3 tys. osób, które zostałyby objęte programami osłonowymi. W przeciwnym razie spółce grozić miała upadłość, w wyniku której pracę stracić miało aż 49 tys. – osób, ostrzegał resort gospodarki. Widmo upadku sektora miało spowodować, że żądanie likwidacji czterech kopalń wyda się nagle bardzo umiarkowane. *** Nie ma jednej strategii, która zawsze się sprawdza – zauważa dr Olgierd Annusewicz. Podkreśla przy tym, że zarówno jeśli chodzi o podejście do konfliktu, wybór strategii negocjacyjnej, jak i konkretnej techniki, to wszystko wymaga analizy: tła konfliktu i interesów oraz siły stron i ich słabości. – A także wyczucia, jak zachować się wobec osoby, która siedzi po drugiej stronie stołu, aby nie tylko uzyskać porozumienie satysfakcjonujące obie strony, ale też – w kontekście politycznym – zadowolić media i opinię publiczną – zastrzega. Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) N eo Seoul, Korea, rok 2144. Genetycznie zmodyfikowane klony ludzi – fabrykanci – sprowadzone do roli pozbawionych praw niewolników, wykonują uciążliwe prace, które są ich jedynym celem istnienia – są górnikami w kopalniach uranu, sprzątają, usługują, są dawcami organów – wszystko po to, by uprzywilejowana część społeczeństwa mogła w komfortowych warunkach wydawać pieniądze w gigantycznych galeriach handlowych. Nieustanna konsumpcja to obowiązek, bo prawo określa limity wydatków, poniżej których nikomu nie wolno zejść. Oszczędzanie to przestępstwo, zagrażające korpopaństwu. Pozbywanie się pieniędzy ułatwiają wszechobecne reklamy, umieszczane nawet na skrzydłach motyli czy wyświetlane na tarczy księżyca. Przerażająca wizja świata zdominowanego przez konsumpcjonizm, którą opisuje w swojej epopei „Atlas chmur” brytyjski pisarz David Mitchell, to przyszłość, która już się zaczęła. Kulturowy przymus osiągnięcia materialnego sukcesu, podsycany przez reklamę, media i liderów opinii, powoduje, że gromadzenie dóbr stało się miarą własnej wartości i sposobem na osiągnięcie szczęścia. Uwierzyliśmy, że tyle jestem wart, na ile mnie stać. Dlatego trzeba pokazać temu drugiemu – sąsiadowi, koledze, wyborcy – że jestem bardziej wartościowy, bo stać mnie na więcej. Bo porównania z innymi są najłatwiejszym sposobem poprawy samooceny. Absurdy na pokaz Doktor Dorota Krzemionka-Brózda z Instytutu Psychologii Stosowanej Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktor naukowy czasopisma „Charaktery”, uznaje takie kreowanie wizerunku za symbol naszych narcystycznych czasów, w których kultura skłania do skupiania się na własnym ego. Ta pogoń za blichtrem – tłumaczy – kryje niepewną samoocenę i wieczną obawę, że nie jesteśmy warci tyle, ile byśmy chcieli. U zwykłego Jana Kowalskiego ta niepewność i wygórowane oczekiwania powodują nieustanny popyt na kredyty, z których finansowane są dobra pozwalające ten stan niepewności łagodzić. Z comiesięcznych pensji środków na uśmierzenie bólu niedoboru najczęściej bowiem nie wystarcza. U decydentów pojawia się dodatkowo pragnienie wznoszenia monumentalnych inwestycji łechcących ego – o co jest łatwiej, bo wydaje się na nie publiczne pieniądze. Takie efekciarstwo jest wszechobecne i dotyczy każdego poziomu zarządzania finansami, od budżetów domowych przez gminne po środki Skarbu Państwa. W efekcie kupujemy pendolino, choć te szybkie pociągi nie mają u nas po czym jeździć, a znaczna część kolejowego taboru pamięta ubiegły wiek. Budujemy płatne autostrady, gazetaprawna.pl Żeby było Rafał Drzewiecki TOMASZ STAŃCZAK/AGENCJA GAZETA społeczeństwo A10 PRL minął, lecz socjalistyczna woń pokazowych inwestycji wciąż snuje się od Tatr po Bałtyk. W pogoni za blichtrem czy to sołtys, czy minister wznoszą monumentalne pomniki dokonań, których ekonomiczny sens i arystokranie ma znaczenia, cję. Przeciwieństwem tejbyle wzbudzały że klasy próżniaczej opartej na kulcie piepodziw niędzy jest klasa produk- spychając na dalszy plan drogi szybkiego ruchu i ucywilizowanie transportu lokalnego. Wznieśliśmy stadiony na Euro, które trzeba dziś zamieniać na lodowiska czy areny cyrkowe, by ciułać grosz do grosza na zapłacenie gigantycznych rachunków i spłatę kredytów. A i tak niewiele to daje, bo straty wciąż widnieją w księgach rachunkowych. Byle mieścina ma już aquapark, każdy ryneczek wyłożony jest kolorową kostką z wytyczonymi drogami dla rowerów, fontannami, bożonarodzeniową iluminacją, choć sypią się nieskanalizowane kamienice ukryte za rogiem i w podwórkach. W centrach miast i miasteczek rosną imponujące parki rekreacyjne ze strefą fitness, termami i ogrodem botanicznym. Powstają lotniska w prowincjonalnych miastach, gdzie latają co najwyżej liście miotane wiatrem, bo samolot to pojawia się raz dziennie 10 kilometrów nad pasem startowym. Dochodzi do tak absurdalnych sytuacji, że w Radomiu organizowane są płatne wycieczki, by pozwiedzać pusty aerodrom. Kraj przeżywa tunelomanię, zarządcy miast za punkt honoru postawili sobie pochowanie pod ziemią wszelkich dróg i torów. W centrum bogatego Paryża czy Sztokholmu metro jeździ kilkukrotnie tańszymi mostami – w Warszawie trasa biegnie oczywiście pod Wisłą. Panie masowo owijają się szalami w charakterystyczną kratkę znanej snobistycznej firmy, najpewniej zresztą podróbkami, choć pozostała część ich stroju pochodzi z supermarketu i bazaru. Panowie kupują na morderczy kredyt terenówki, choć w życiu nie zjadą z asfaltu. Każdy musi mieć co najmniej 40-calowy płaski telewizor i smartfon jak stół z wyświetlaczem full HD, choć oglądamy przeważnie wiadomości, skoki Stocha i Kevina na święta, a telefony prócz pustej gadaniny służą do grania w zabijacze czasu w pociągu czy tramwaju. Pracusie i próżniaki – Amerykański ekonomista i socjolog Thorstein Veblen już w 1899 r. opublikował „Teorię klasy próżniaczej”, w której wprowadził pojęcie ostentacyjnej konsumpcji. Veblen uważał, że klasa próżniacza to część społeczeństwa, która uznaje kult pieniądza, a rekrutuje się z ludzi, którzy zdobyli kiedyś powodzenie finansowe – najprawdopodobniej przez to, że posiadają wyjątkowo silne cechy łupieżcze, a więc podejmują różne sprytne manewry i manipulacje, nie brzydząc się też oszustwem, żeby gromadzić bogactwo – zauważa dr hab. Agata Gąsiorowska, prodziekan ds. nauki i rozwoju Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej we Wrocławiu. Veblen – kontynuuje ekspertka – miał na myśli biznesmenów, finansistów cyjna, a więc osoby wykonujące zawody techniczne, co prawda o niższym prestiżu, ale wytwarzające konkretne rzeczy i kierujące się innym etosem pracy – opartym na instynkcie dobrej roboty, bezinteresownej ciekawości i bliskich relacjach społecznych. W interesie klasy próżniaczej – opisywał autor książki – jest utrzymywanie nierównego podziału bogactwa i środków utrzymania, bo jej cecha to po prostu posiadanie – nie umiejętności, możliwość wytwarzania dobrych produktów, wiedza, tylko posiadanie samo w sobie. – Klasa próżniacza potrzebuje więc sposobu na to, by demonstrować swoją pozycję społeczną, a jedynym w zasadzie dostępnym sposobem jest ostentacyjna konsumpcja, czyli inaczej konsumpcja na pokaz. Takie ostentacyjne używanie dóbr przynosi szczególny prestiż wtedy, gdy są one wykorzystywane do beztroskiego spędzania czasu. Muszą być luksusowe, mogą to być też różne kosztowne zabawy, a całą konsumpcję ostentacyjną powinny cechować rozrzutność i marnotrawstwo. Jest to bliskie staropolskiemu: zastaw się, a postaw się – czyli za wszelką cenę pokaż innym, że jesteś bogaty, nawet jeśli będziesz musiał się zapożyczyć – opowiada prodziekan SWPS. Jak to się ma do dzisiejszej rzeczywistości? Dziś rzesze ludzi chciałyby być taką właśnie klasą próżniaczą, lepszą z samego faktu posiadania. Skoro jednak nie stać nas na naprawdę wysoki poziom życia, zostaje nam jedynie ostentacyjna konsumpcja w małym wymiarze – właśnie drogiego szalika albo jego podróbki, zakładanej do taniej kurtki. Przywiązanie do dóbr materialnych daje nam ułudę lepszego samopoczucia i chwilowego podniesienia własnego statutu – ale jest to tylko ułuda, bo rzeczy nie mają takiej faktycznej mocy – a więc tych symboli prestiżu potrzebujemy coraz więcej i więcej. – Veblen pisał też o spekulantach giełdowych, bankierach, finansistach – nowej przedsiębiorczości, która nic tak naprawdę nie produkuje, a pieniądze na tym zarabia. Jeśli popatrzymy na świat wkoło nas, to właśnie taka klasa próżniacza stała się osią gospodarki – giełda, pre- zesi wielkich firm – „mój mąż z zawodu jest dyrektorem”. Przynależność do niej jest dla wielu nobilitacją. Nie wiem, czy przyczyną jest konsumpcjonizm, czy reklama, raczej są to równoległe skutki osadzania życia i bycia na pieniądzach. Pieniądze bowiem, nie tylko rozumiane jako zyski czy straty, ale jako coś, co nas otacza, o czym się mówi i myśli, zmieniają poszczególnych ludzi i funkcjonowanie całych społeczeństw. Z naszych badań, lecz także analiz prowadzonych w Ameryce Północnej, Indiach i wielu krajach Europy, wynika, że myśląc o pieniądzach, stajemy się bardziej skoncentrowani na sobie, na swoich celach i interesach, kosztem innych ludzi – a jeśli ich nie ignorujemy, to tylko dlatego, żeby nas mogli podziwiać. Tylko to ma być takie podziwianie z daleka – świat kręcący się wokół pieniędzy nie jest światem bezinteresowności, bliskości i ciepła. A skoro nie damy poznać drugiemu, jacy naprawdę jesteśmy, to musimy pokazać to, co widać. A co widać? Właśnie ostentacyjną konsumpcję – wyjaśnia Agata Gąsiorowska. Byle z gestem Wspomniana mentalność „zastaw się, a postaw się” nie jest cechą wyłącznie szeregowych obywateli i nie dotyczy tylko własnego podwórka – to cecha powszechna, a rozmach skutków podejmowanych za jej sprawstwem decyzji zależy od zajmowanego stanowiska czy pełnionej funkcji. Dla radnych podziw musi wzbudzać ich wieś, miasteczko czy okolica, która ma być lepsza od tej sąsiedniej, ładniejsza, bardziej nowoczesna. Na szczeblu rządowym mechanizm jest ten sam, tylko skala pomników dokonań znacznie większa. – W psychologii ekonomicznej od wielu lat wiadomo, że swoje ciężko zarobione pieniądze oglądamy wiele razy, zanim je wydamy. Ale pieniądze znalezione, wygrane, a przede wszystkim cudze wydajemy bezmyślnie i bardzo rozrzutnie. A decydenci z całą pewnością nie mają poczucia, że wydają swoje – zaznacza naukowiec z SWPS we Wrocławiu. – Potrzeba nadmiaru i jego eksponowania to pozostałości po kulturze szlacheckiej i norm wywodzących się ze wsi, z kultury chłopskiej. Bo bogaty chłop przyjmował postawy szlacheckie. W myśl Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] na bogato zasady: zastaw się, a postaw się, pragnął, by go postrzegano jako jeszcze bogatszego. Dostatek był traktowany jako oznaka prestiżu. To przetrwało do dziś i widać np. w folklorze weselnym czy komunijnym. Ta celebracja, przymus pokazania się to ewenement w skali światowej – zauważa dr Mirosław Pęczak z Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Według kulturoznawcy UW takie zachowanie jest niezmienne w polskim społeczeństwie i niezależne od zakrętów historii. Przed wojną wyśmiewano sławojki, choć na wsiach higiena była koszmarna i takie toalety odegrały dużą rolę cywilizacyjną. Za to podziwiano akty strzeliste, monumentalne pomniki dokonań. – Wystarczy wspomnieć choćby wielkie budowy socjalizmu. Każdy sekretarz woje- wódzki chciał pozostawić po sobie pomnik, by go chwalono w centrali. Za Stalina powstała Nowa Huta, za Gomułki tysiąc szkół na tysiąclecie, Gierek postawił Hutę Katowice, tylko Jaruzelskiemu nie udało się niczego takiego dokonać – śmieje się naukowiec z warszawskiej uczelni. Zwykły śmiertelnik też stawiał swoje pomniki – w PRL symbolem prestiżu był samochód, choćby kiepskiej jakości, nawet jeśli częściej stał na podwórku zepsuty, niż jeździł. Prestiż był jego podstawową i najważniejszą funkcją, jako środek transportu syrenka czy trabant używany był niejako przy okazji. W nowszych czasach dorabiające się społeczeństwo zaczęło traktować swoje domy tak jak kiedyś socjalistyczne samochody. Ozdobne płoty, bogate elewacje, choćby wewnątrz brakowało na tynki, z zewnątrz dom musiał imponować. Aspiracje do rozrzutności – Ta ostentacja konsumpcjonizmu powoli zaczyna się zmniejszać. Ludzie zaczyna- A11 gazetaprawna.pl ją się uczyć, przyzwyczajać do dóbr, doceniać pozamaterialne wartości. Przy czym najwolniej się uczy klasa średnia, aspirująca – grupa, która ma rywalizacyjny stosunek do rzeczywistości. Badania pokazują, że klasa niższa, ludowa i ta wyższa, określana nie tylko przez pieniądze, lecz także wysoki kapitał społeczny, mają podobny stosunek do pewnych dóbr. Na przykład rower – ludzie niezamożni mają rowery kiepskiej jakości, bo ich na droższe nie stać, ale też dwukołowiec jest dla nich tylko środkiem transportu. Podobnie dla klasy wyższej nie ma znaczenia, choć nie z powodów finansowych, marka roweru. Za to ci aspirujący, klasa średnia, muszą mieć, mówiąc kolokwialnie, rower full wypas znanej marki z najdroższymi podzespołami. Niestety, na różnych szczeblach państwa rządzi nami właśnie klasa aspirująca, politycy, którym brakuje dojrzałości, którzy są przywiązani do prostego porządku, pełnego przywar rodem z poprzednich epok – tłumaczy Mirosław Pęczak. Jeśli u decydentów dodamy imperatyw wiecznego udowadniania własnej wartości poprzez zewnętrzne oznaki bogactwa – niejako wrodzony przymus wzbudzania podziwu – do stosunkowo łatwego dostępu do nie swoich środków finansowych, wynik może być tylko jeden – trwonienie publicznych pieniędzy. Co ciekawe, w ich marnotrawieniu nie przeszkadzają postawy wyborców. Gdy media ujawnią polityka czy samorządowca, który utopił środki z podatków w prywatnym czy partyjnym interesiku, oburzenie widzów czy czytelników jest wielkie i wydaje się autentyczne. Ale już w przypadku fasadowych inwestycji, choć teoretycznie oczekujemy od rządzących kierowania się racjonalnym myśleniem i rachunkiem ekonomicznym, a nie emocjami, bezrefleksyjnie przyjmujemy to, co nam sprezentują. Widać to zwłaszcza po tym, jak gładko łapiemy się na wszelkiego rodzaju kiełbasy wyborcze – puste obietnice oświetlane drogimi i zbędnymi pomnikami rozrzutności. Tłumacząc ten fenomen, Agata Gąsiorowska przypomina wyniki badań naukowców Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Sopocie. Eksperymenty psychologów prof. Bogdana Wojciszke i Konrada Bociana pokazały, że zaangażowanie własnego interesu wpływa na sposób wydawania ocen moralnych. Jeśli widzimy, że ktoś łamie prawo czy choćby narusza przyjęte normy lub zasady, ale jest to działanie na naszą korzyść, to nie tylko nie oceniamy tego negatywnie, lecz nawet uznajemy to za postępowanie słuszne. W przeciwnym wypadku, jeśli nie odniesiemy z takiego zachowania korzyści, mamy je za nieuczciwe. Takie zniekształcanie ocen moralnych działa w sposób automatyczny i niekontrolowany. – Jeśli ktoś oszukuje, ale ja na tym nie tracę, to raczej ani mnie to ziębi, ani grzeje. Jeśli widzę, że mogę stracić, to oceny moralne się bardzo zaostrzają. Ale jeśli ktoś oszukuje, ale ja na tym zyskuję, to mimowolnie zaczynam taką osobę lubić, bo przecież działa na moją korzyść. Co więcej, jeśli patrzymy na to z boku, to wydaje się nam, że jesteśmy w stanie potępić takiego oszusta. Lecz jeżeli faktycznie znajdujemy się w sytuacji, w której możemy na cudzym oszustwie zyskać, jesteśmy raczej przychylni niż potępiający – podsumowuje Agata Gąsiorowska. Na pocieszenie pozostaje świadomość, że Polska to niejedyny kraj, który kupił sobie szybki pociąg, nie mając odpowiednich dla niego torów. Chińczycy w ciągu ostatnich pięciu lat wydali prawie siedem bilionów dolarów na autostrady donikąd, miasta widma i fabryki, w których nikt nie rozpoczął żadnej produkcji. Ale co tam dziki wschód. W nowoczesnych – wydawać by się mogło – Włoszech wydano w ostatniej dekadzie ponad dwa miliardy euro na podobne nietrafione inwestycje. Ich symbolem stał się wybudowany z wielkim rozmachem terminal dla statków wycieczkowych w porcie w Cagliari na Sardynii, jeden z najnowocześniejszych obiektów tego typu na świecie. Nie mógł tam jednak zawinąć żaden statek. Było za płytko. Na uczelniach wciąż za mało biznesu M łodzi doktoranci, panowie Temkin i Piotrowski, mają rację co do stanu polskich uczelni i polskiej nauki. Dysponują one znaczne mniejszymi, w porównaniu z Niemcami czy Francją, pieniędzmi, ale nie muszą też o nie specjalnie zabiegać. Nie konkurują, w przeciwieństwie do wyższych szkół prywatnych, o pieniądze między sobą, zadowalają się grantami, środkami otrzymywanymi od państwa. To nie zachęca do pogłębionego wysiłku na rzecz podnoszenia poziomu nauki i wykształcenia studentów. Doktoranci Temkin i Piotrowski wyciągają jednak nieadekwatne do problemu wnioski, ponieważ chcą dalej wzmocnić udział państwa w utrzymywaniu polskiej nauki, co prowadzi do głębszego letargu. Przerabialiśmy to w PRL. Rozmówcy redaktora Rafała Wosia krzewią niestety postawę roszczeniową. Gdyby była ona skuteczna, to z pewnością nie powstałoby w USA tyle firm „profesorskich”, w kraju, w którym Pentagon za środki publiczne wynalazł internet i przekazał go po wielu latach w użytkowanie społeczeństwu. Wbrew poglądom wspomnianych doktorantów polski biznes generalnie nie jest zainteresowany współpracą z nieruchawymi krajowymi uczelniami czy kupowaniem od polskich naukowców ich dorobku naukowego, nawet tego „wdrożeniowego”, który może szybciej i taniej kupić (i kupuje) za granicą. Nieliczne wyjątki obopólnie korzystnej współpracy przedsiębiorstwa z uczelnią tylko potwierdzają tę MAREK regułę (można GOLISZEWSKI je znaleźć założyciel w Polskim i prezes Forum AkaBusiness Centre demicko-GoClub spodarczym, którego od samego początku, od ponad 20 lat, jestem członkiem). Pomosty między polską nauką i polskim biznesem nie zostały przerzucone, także mimo moich wysiłków. Jeśli tak się nie stanie, to słusznie krytykowany przez przedstawicieli Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej drenaż polskich mózgów będzie postępować. Pomysł zaangażowania w ratowanie polskiej nauki związków zawodowych, organizacji pozarządowych, znając polskie realia, niewiele da. Autorzy zresztą nie precyzują ich roli i podejrzewam, że albo jej nie znają, albo ich postulat ma charakter życzeniowy. Przełożenia bezpośredniego czy pośredniego na modyfikację krytykowanego przez panów Temkina i Piotrowskiego stanu polskiej nauki to mieć nie będzie. Wreszcie moje nazwisko. Panowie doktoranci mówią „Historia nieszczęsnego doktoratu Marka Goliszewskiego na Uniwersytecie Warszawskim jest przejawem takiej właśnie patologii. Ten przypadek pokazał, jak bardzo niebezpieczne może być jednostronne uzależnienie nauki od kapitału zewnętrznego”. Jeżeli wiedza i recepty proponowane przez panów Temkina i Piotrowskiego są adekwatne do tego, co wiedzą o historii mojego doktoratu na UW, to bardzo czarno widzę przyszłość polskiej nauki. Póki co to Wydział Zarządzania zarobił 17 tys. zł za przewód doktorski. Bardziej mnie jednak zdumiewa pytanie red. Wosia: „Może sprawa Goliszewskiego to jednostkowy wybryk, a nie błąd systemowy”. Z pewnością wybryk części kadry Wydziału Zarządzania. Ale niemający nic wspólnego z ideą współpracy biznes – nauka. Do Rady Biznesu przy Wydziale zostałem zaproszony, by pomóc organizować dla studentów praktyki w przedsiębiorstwach, szukać pracy dla absolwentów, weryfikować programy nauczania, zwiększając tym samym ich szanse na rozwój i sukces zawodowy w Polsce, a nie poza krajem. polemika Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) Wywiad Rafała Wosia z Aleksandrem Temkinem i Mateuszem Piotrowskim „Wyższa szkoła oszukiwania” ukazał się w piątkowym wydaniu DGP 23 stycznia 2015 r. (wyd. nr 15/2015) Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) gazetaprawna.pl Nieuzbrojony szeryf od prywatności Sylwia Czubkowska S MS-y i telefony bombardujące użytkowników z mniej lub bardziej niepotrzebnymi ofertami marketingowymi, których zwalczenie dziś jest niczym walka z odrastającymi głowami hydry. Facebook i Google absorbujące terabajty, czy też może już petabajty, danych o swoich klientach. W planach uruchomienie systemu eZdrowie, który ma się opierać na chyba najbardziej wrażliwych danych, bo dotyczących historii zdrowia, chorób, wizyt lekarskich i przyjmowanych przez pacjentów leków. Parlament Europejski lansujący pomysł stworzenia ogromnej bazy informacji o pasażerach linii lotniczych, włącznie z tym, co jedli na pokładzie i czy nie był to posiłek halal. A do tego w perspektywie trzech lat nawet około 40 mln smartfonów i tabletów przetwarzających kolejne informacje o Polakach. Jeżeli więc komuś się wydawało, że opowieści o tym, jak to informacje o ludziach będą najcenniejszą walutą, że analityk danych to najbardziej poszukiwany zawód przyszłości i że na podstawie tych danych można sterować naszymi przyzwyczajeniami, wyborami konsumenckimi czy wręcz naszym życiem, to science fiction, najwyższa pora, by zdał sobie sprawę, że to już są fakty. Nie ma się co oszukiwać, że nawet jeżeli taką świadomość mamy, to na co dzień będziemy umieli i chcieli z niej skorzystać. Nie bez powodu powołano – i to jeszcze w 1997 r. – specjalny urząd Inspektora Ochrony Danych Osobowych, by to on w tej materii kontrolował, sprawdzał, pilnował i – jak trzeba – karał. Do niedawna nie wzbudzał zresztą specjalnych emocji. To się jednak zmieniło. Kiedy dotychczasowy GIODO dr Wojciech Wiewiórowski został zastępcą europejskiego inspektora ochrony danych, pojawił się problem wyboru następcy. To nie minister ani szef politycznie eksponowanego urzędu. Wręcz przeciwnie – GIODO to prawo, prawo i jeszcze więcej prawa. Nic dziwnego więc, że początkowo wybór nowego GIODO nie budził większego zainteresowania. Platforma Obywatelska zgłosiła jednego kandyda- CORBIS/FOTOCHANELS administracja A12 Nie potrzebujemy głównego inspektora ochrony danych osobowych. A przynajmniej nie potrzebujemy takiego GIODO jak obecnie ta – Mirosława Wróblewskiego, prawnika z doświadczeniem w kwestiach ochrony prywatności. Nie jakiegoś szczególnie szeroko znanego, lecz ocenianego powszechnie w środowisku jako człowiek kompetentny. I wydawało się, że ta propozycja przejdzie bez większych dyskusji. Aż wybuchła bomba, że jednak PO ma innego kandydata, czy raczej kandydatkę, bez prawniczego wykształcenia, za to w lepszych kontaktach z premier Ewą Kopacz. Mniejsza o to, czy to prawda, czy wewnątrzpartyjne rozgrywki. Ważniejsze, co ta mała awantura objawiła. A pokazała, jak bardzo z tym, po co jest GIODO, nie liczą się politycy, i jak ogromny błąd popełniają oraz że nie potrzebujemy inspektora działającego tak, jak ma to miejsce dziś – jeżeli faktycznie ma on kontrolować to, jak i po co przepływają dane osobowe 40 milionów Polaków oraz rozstrzygać między prawem do ochrony prywatności a rozwojem innowacyjnej gospodarki, w ogromnej mierze opartej na swobodnym przepływie tychże danych. Ten urząd trzeba, i to jak najszybciej, zmienić. Odpolitycznienie Taki postulat dotyczy wszystkich właściwie organów kontroli państwowej. Bo przecież rolą GIODO jest – podobnie jak w przypadku rzecznika praw obywatelskich, Najwyższej Izby Kontroli, Urzędu Komunikacji Elektronicznej czy Komisji Nadzoru Finansowego – kontrolowanie działań państwa. Dlatego oczywiste jest zagwarantowanie mu niezależności od rządu i koniunktury politycznej. – Obecny mechanizm wyborów GIODO tej niezależności nie gwarantuje, bo przecież de facto decyduje o tym najsilniejsza partia w parlamencie i jej szef, często pełniący jednocześnie funkcję premiera – mówi Katarzyna Szymielewicz, prezeska Fundacji Panoptykon. „Powoływany przez Sejm za zgodą Senatu i podlega tylko ustawie” – tyle o wyborze głównego inspektora mówi prawo. W praktyce oznacza to, że istotnie decyzja, kto obejmie ten urząd, to wybór partii czy koalicji rządzącej. Tak było w przypadku Ewy Kuleszy, Michała Serzyckiego i Wojciecha Wiewiórowskiego, czyli wszystkich dotychczasowo GIODO. Kulesza i Serzycki – co tajemnicą nie jest – trafiając na ten urząd, nie byli specjalnie obeznani w kwestii ochrony danych. Wiewiórowski – wręcz przeciwnie. Był już doświadczonym prawnikiem i urzędnikiem zajmującym się między innymi tą tematyką. Pierwszych dwóch GIODO działało jednak w czasach, gdy te kwestie dopiero się pojawiały, a z pewnością były nie tak istotne jak dziś. Mogli się więc spokojnie uczyć. – Teraz nie możemy sobie na to w żadnym razie pozwolić. Wyzwania są o wiele większe, a dodatkowo Parlament Europejski pracuje właśnie nad rozporządzeniem do ustawy o ochronie danych, które zapewne wejdzie w życie około 2018 r. i które wprowadzi naprawdę poważne zmiany do obecnego systemu – ostrzega dr Arwid Mednis, prawnik od przeszło dwóch dekad zajmujący się ochroną danych osobowych, który w latach 1991–2000 reprezentował Polskę w Komitecie ds. Ochrony Danych Osobowych w Radzie Europy w Strasburgu, w latach 1998–2000 był jego przewodniczącym. Jakie tego upolitycznienia mogą być konsekwencje, widać po przepychankach w ostatnich dniach. – Tegoroczna afera z nagłym wycofaniem poparcia dla jedynego i przy tym bardzo dobrego kandydata na GIODO pokazuje, jak poważne mogą być konsekwencje upolitycznienia wyborów na to stanowisko. Najwyższy czas zastanowić się nad włączeniem do tego procesu niepolitycznych czynników: organizacji społecznych, które działają w obszarze ochrony danych, niezależnych ekspertów, gremiów naukowych czy nawet sędziów. Te środowiska mogłyby przynajmniej opiniować kandydatów. Chodzi o to, by kandydat, zanim zostanie przyjęty lub odrzucony przez Sejm, został rzetelnie prześwietlony pod ką- Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) tem kompetencji do pełnienia tego urzędu – uważa Szymielewicz. Takie same argumenty mają także przedsiębiorcy – choć mogłoby się wydawać, że zwiększenie kontroli nie jest w ich interesie, wręcz przeciwnie. – Nam też zależy, by był to fachowiec wybierany nie zgodnie z kluczem partyjnym, lecz na podstawie wiedzy i doświadczenia. Tylko to gwarantuje, że będzie umiał balansować między ochroną prywatności a docenieniem przedsiębiorców, którzy bez dostępu do danych nie mogą działać w innowacyjnym świecie – podkreśla Włodzimierz Schmidt, prezes zarządu IAB Polska, organizacji zrzeszającej pracodawców branży internetowej. Unowocześnienie Jednym z największych dokonań poprzedniego GIODO była wygrana z m.st. Warszawą. Warszawski magistrat, chcąc wprowadzić kartę warszawiaka, czyli możliwość uzyskania zniżek choćby na komunikację miejską dla płacących podatki w stolicy, dogadał się z Ministerstwem Finansów, że wnioski o wydanie karty będą automatycznie kontrolowane w resorcie, który w bazie podatników sprawdzał, gdzie wnioskujący składa PIT. GIODO pomysł się jednak nie spodobał. Przeprowadził w tej sprawie specjalną kontrolę i oświadczył, że zarówno ratusz, Zarząd Transportu Miejskiego, jak i resort finansów złamały ustawę o ochronie danych osobowych, wymieniając się danymi obywateli. Według kontrolerów GIODO przy wprowadzaniu karty warszawiaka prawo złamano trzykrotnie. Po pierwsze, miasto zbierało informacje dotyczące miejsca rozliczania podatku PIT przez mieszkańców bez żadnej podstawy prawnej, zaś Ministerstwo Finansów – także bezprawnie – udzielało ratuszowi danych na ten temat. Drugim zarzutem, zdaniem GIODO, było samo przekazanie resor- A13 gazetaprawna.pl towi finansów miejskiej bazy danych. Największego, według kontrolerów, naruszenia dopuścił się jednak ZTM. Otóż przed zawarciem umowy z Ministerstwem Finansów przekazano bazę danych wszystkich osób w wieku 18–70 lat posiadających spersonalizowane karty miejskie. Wprawdzie zarzuty te sąd odrzucił, lecz warszawscy urzędnicy, dmuchając na zimne, zmienili zasady: by dostać kartę warszawiaka, trzeba teraz samemu pofatygować się do urzędu skarbowego i poprosić o potwierdzenie rozliczenia podatku. Dopiero z tym dokumentem można wnioskować o kartę. Na pewno jest to bardziej zgodne z prawem, na pewno lepiej chroni dane mieszkańców i na pewno też jest dla nich o wiele mniej wygodne. – I takich trudnych do rozstrzygnięcia kwestii na przecięciu różnych zasad będzie coraz więcej. Nie wszystkim z nich zresztą podoła suche prawo. Dlatego uważamy, że GIODO powinien mieć zastępcę. Niekoniecznie z wykształceniem prawniczym, za to z praktycznym doświadczeniem z rynku. Kogoś, kto byłby głosem przedsiębiorców, ale też potrafił dobrze orientować się w trendach i widział, gdzie mogą pojawić się nowe zagrożenia – mówi Włodzimierz Schmidt. padku naruszenia prawa konkurencji. I proszę zauważyć, że zagrożenie tak wysokimi karami naprawdę zaczyna przynosić efekty – podkreśla Szymielewicz. Według części ekspertów tylko taka perspektywa będzie w stanie zmusić każdego gracza na rynku, nawet wielką międzynarodową korporację, do poważnego traktowania tematu ochrony danych osobowych. Nie do końca jednak ten pomysł podoba się przedsiębiorcom, którzy obawiają się kar tak wysokich, że mogą zagrozić swobodnemu funkcjonowaniu na rynku. – Nie ma chyba jednak innej metody, by GIODO faktycznie miał moc sprawczą. Dziś jest tak, że spływają do niego dane obejmujące zaledwie kilkanaście procent informacji, którymi dysponują przedsiębiorcy i które to powinni oni GIODO zgłosić. Ale nie ma możliwości wymuszenie przestrzegania prawa – tłumaczy dr Mednis i dodaje, że na około 600 wniosków, jakie GIODO, nawet jeśli może skontrolować działania firmy czy instytucji publicznej, nie ma argumentów, które mogłyby przekonać administratora danych do respektowania prawa Ostre naboje Dziś GIODO, nawet jeśli może skontrolować działania firmy czy instytucji publicznej, nie ma silnych argumentów, które mogłyby przekonać administratora danych do respektowania prawa. Dysponuje tylko niewielkimi karami – do 50 tys. zł, a w praktyce żadna do tej pory nie przekroczyła 25 tys. – W przypadku gdy administrator danych nie wykonuje decyzji GIODO, ten organ powinien dysponować możliwością wymierzenia sankcji finansowych liczonych w procentach od obrotu spółki i milionach euro. Podobnie jak może karać UOKiK, w przy- do końca 2013 r. GIODO złożył do prokuratury, ta, jeszcze w samych prokuraturach, albo odrzuciła wniosek, albo umorzyła postępowanie w ponad 400 sprawach, a niemal całą resztę podobnie potraktowały sądy. Tylko w kilku przypadkach rzeczywiście skazano za złamanie ustawy. Prawo do ostrzejszego karania najprawdopodobniej wprowadzi unijne rozporządzenie, jednak pojawiają się głosy, że nie powinno się na nie czekać. I wcześniej zwiększyć uprawnienia urzędu w tym aspekcie, choć wprowadzając trochę niż- szy zakres kar. Owszem, byłyby to przepisy przejściowe przed wejściem prawa europejskiego, ale przygotowałyby przedsiębiorców do nowych rygorystycznych zasad. A dodatkowo przybliżyłoby to w czasie danie GIODO realnej możliwości zakazania pewnych działań i nakazania innych. Rozszerzenie Podobnie jak przy ostrzejszych karach, tak i w temacie rozszerzenia kompetencji poza terytorium Polski zmiany wprowadzi za kilka lat unijne prawo. Tyle że i tu czekanie na te zmiany mocno ogranicza możliwości inspektora. – Dziś zakres jurysdykcji i kompetencji GIODO nie obejmuje kluczowych graczy na rynku usług internetowych, w tym potężnych firm zagranicznych, które przecież przetwarzają dane obywateli Polski – zauważa Szymielewicz. Co więcej, unijne rozporządzenie przewiduje możliwość wniesienia skargi na działania firmy w kraju, w którym mieszka pokrzywdzony obywatel – a więc w naszym przypadku w Polsce, bez względu na to, w jakim kraju jest zarejestrowana firma. To oznacza więcej władzy i więcej odpowiedzialności dla GIODO. Przygotowania do takiego zwiększenia kompetencji oraz wymogów wobec urzędu warto zacząć wcześniej. – U nas wciąż inspektor ma bardzo ograniczone możliwości działania także na ważnych polach krajowych – szczególnie wobec Kościołów i służb przetwarzających informacje niejawne – podkreśla ekspertka i dodaje, że te zmiany trzeba by przeprowadzić w pierwszej kolejności. Zresztą pomysłów na zwiększanie możliwości GIODO jest więcej. Można, jak w Wielkiej Brytanii czy na Słowacji, dołożyć mu jeszcze uprawnienia z zakresu dostępu do informacji publicznej. Można także powiązać szczegółową ochronę danych osobowych z ochroną prywatności tam, gdzie nieko- niecznie dotyczy ona samych informacji. Modeli stosowanych na świecie jest kilka. Żaden nie jest idealny dla Polski, ale warto przynajmniej je rozważyć. Dofinansowanie 15,2 mln zł budżetu i 119 etatów. Dla porównania NIK – 235 mln i 1640 etatów, Instytut Pamięci Narodowej – 244 mln i 2099 pracowników. I, co ważne, budżet i zasoby GIODO od lat niespecjalnie rosną. A obowiązków przybywa. W 2013 r. jego eksperci obsłużyli 4911 zapytań z prośbą o interpretację prawa, rozpatrzyli 1897 skarg, przeprowadzili 60 szkoleń i 173 kontrole, wydali 1359 decyzji administracyjnych i 121 wystąpień do instytucji i firm, a do tego jeszcze zaopiniowali 617 projektów aktów prawnych. Nawał pracy jest tak duży, że dziś w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich zaczynają się już pojawiać, i to w niemałej ilości, skargi na opieszałość GIODO. – Z braku środków materialnych i ludzi na zorganizowanie departamentu rejestracji zbiorów pojawiła się nowelizacja, zgodnie z którą zamiast takiej rejestracji przedsiębiorca może zatrudnić swojego administratora danych. Co tak naprawdę wcale życia firmom nie ułatwiło, a po prostu miało trochę urząd odciążyć – opowiada dr Mednis. I tak – bez odpowiedniego budżetu, bez silnego zespołu ekspertów od prawa i informatyki – GIODO staje się wydmuszką. Żeby móc udźwignąć poszerzone kompetencje kontrolne i rzetelnie realizować powierzone mu zadania, urząd ten naprawdę potrzebuje odpowiedniego finansowania i kompetentnych ludzi, szczególnie w obszarze nowych technologii. Duże korporacje już wiedzą, że dane są naprawdę bardzo cenne i warto w nie inwestować. Teraz powinni się do tego przekonać także politycy, w których rękach jest to, jak o te cenne informacje zadba państwo. autopromocja PAT R Z Y M Y OBI E K T Y WNIE. PISZEMY ODP OW I E D Z IA L N I E Potrzebujesz pieniędzy Pieniądze dla firm cz. 1 Fundusze z UE 2014-2020 • gdzie ubiegać się o wsparcie • jakie środki są dostępne bezpośrednio w Brukseli WE WTOREK Pieniądzez. 1 dla firm c 0 1 4 –2 2 E U z e z s Fundu Pieniądze dla firm cz. 2 Na start i rozwój 0 W ŚRODĘ 020 020 ch 2014–2 ch firm w lata i regionalny dla polskich krajowych cje h ta ac m do e ra ki prog ▪ ja stępne w do cie są ar ki sp dzie w jakie środ ▪ jakie bę wsparcie ▪ iegać się o ▪ gdzie ub li se uk Br w io bezpośredn 4–202 z UE 201 • jakie dotacje dla polskich firm w latach 2014–2020 • dla kogo nowe dotacje z Unii • na co najłatwiej otrzymać dofinansowanie • jakie będzie wsparcie w programach krajowych i regionalnych dusze cz. 1 Fun e dla firm JUŻ W PONIEDZIAŁEK z Dziennikiem Gazetą Prawną książka Pieniądz na założenie i rozwój firmy? Jak zarobić pieniądze 45 pomysłów na własną firmę KsiążkI dostępne w punktach sprzedaży i dla prenumeratorów wersji Premium Chcesz otrzymywać każde wydanie Dziennika Gazety Prawnej i dodatki dołączane do dziennika? Zamów prenumeratę w wersji Premium na: www.gazetaprawna.pl/oferta2015 Pieniądze dla firm cz. 2 Na start i rozwój ▪ pieniądze na założenie firmy z budżetu państwa ▪ jak zarabiać bez zakładania firmy ▪ kredyty i pożyczki dla firm ▪ jak wykorzystać crowdfunding ▪ jak rozwijać biznes w strukturze sieciowej Jak Ja zarobić pieniądze pi 45 pomysłów po my na własną firmę ▪ pomysły po omysły y na własny biznes ▪ firma, umowa o dzieło czy praca na zlecenie zle ecen nie e ▪ jak j płacić niższe podatki ▪ jak rozliczać się z ZUS ▪ kt kto to m może oże ko kontrolować działalność prowadzoną w domu Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] A14 Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) Mariusz Janik świat Z wycięstwo? W 28. minucie meczu z Katarczykami polska ławka podskoczyła jak rażona prądem – ewidentny faul na Karolu Bieleckim, którego sędziowie wydawali się nie zauważać, był w oczach zawodników dowodem na ich stronniczość. I nie była to jedyna sytuacja, co do której można byłoby mieć obiekcje. Ale to właśnie ten moment można by uznać za symbol spełnienia ambicji szejków z niewielkiego emiratu: sklasyfikowana początkowo na 36. pozycji drużyna jako pierwsza w historii reprezentacja spoza Europy sięgnęła po mistrzowski medal w piłce ręcznej. Spoza Europy? Rzut oka na skład tej reprezentacji może bawić: Czarnogórcy Žarko Marković, Jovo Damjanović i Goran Stojanović, bośniacki Serb Danijel Szarić i Bośniak Eldar Memišević, Francuz Bertrand Roine, Hiszpan Borja Vidal – i jeszcze Kubańczyk Rafael Capote – z trudem mogą uchodzić za Katarczyków. Ba, do tego moglibyśmy dorzucić też tych, których nazwiska mogą umknąć uwadze: Hassan Mabrouk jest Egipcjaninem, Hadi Hamdoon i Kamalaldin Mallash urodzili się w Syrii, Hamad Madadi trafił do Kataru z Iranu, a Youssef Benali – z Tunezji. Ale to chyba żaden problem, że spośród 17 zawodników jedynie czterech urodziło się w emiracie. A może jednak? – Skoro można naturalizować zawodników, dlaczego oni nie mieliby tego robić? – wzruszał ramionami jeden z hiszpańskich zawodników, Joan Canellas. Austriacki bramkarz był jednak innego zdania. – To było jak gra przeciwko wyselekcjonowanej reprezentacji z całego świata – sarkał po przegranym z Katarczykami meczu. – Nie sądzę, żeby taki był sens mistrzostw – skwitował. Obie wypowiedzi doskonale oddają ducha tego, co dzieje się w niewielkim państewku nad Zatoką Perską. Katar chce zebrać ze świata to, co najlepsze, i umieścić u siebie. Pragnie mieć prestiż i splendor Liechtensteinu, gospodarczą siłę Singapuru, polityczne przebicie Watykanu i Luksemburga. I żeby to osiągnąć, wyda każdą sumę. nego. Ten, który w końcu się podjął – i chybił – po powrocie wylądował na rozciągniętym do miesiąca seansie tortur. Z kolei mający ambicje sportowe syn Muammara Kaddafiego, Saadi, ściągnął do Libii Diego Maradonę i mianował się kapitanem narodowej reprezentacji. Specjalne rozporządzenie zabraniało wymieniania nazwisk innych – poza Saadim – zawodników, więc anonsowano ich pojawienie się na murawie, podając wyłącznie numery na koszulkach. Każda piłka była podawana pod nogi Saadiego. Katarczycy są bardziej subtelni. Do tej pory nie mieli zresztą w sporcie wiele do powiedzenia. W 1998 r. byli bliscy zakwalifikowania się do Mistrzostw świata w piłce nożnej we Francji – odpadli w ostatniej chwili. W eliminacjach do ubiegłorocznego mundialu w Brazylii zostali rozjechani przez wszystkich rywali z grupy – Koreę Południową, Iran, nawet Uzbekistan. Uzbecy wsadzili im w ostatnim meczu pięć bramek. Ale to już przeszłość – dziś w Zatoce Perskiej Katar nie ma sobie równych. W ostatnich spotkaniach na murawie reprezentacja emiratu ogrywała – z mniejszym lub większym trudem, ale jednak – wszystkich. Trudno się dziwić: trzecia część składu pochodzi spoza 300-tysięcznego państewka – z Konga, Ghany, Francji, Bahrajnu, Senegalu, Sudanu, Kuwejtu i Algierii. Nie są to może proporcje tak uderzające jak w przypadku reprezentacji piłki ręcznej, ale plany są równie ambitne. Podwładni emira Tamima bin Hamada al-Saniego są zdeterminowani, żeby zakwalifikować się do mundialu, który w 2018 r. ma się odbyć w Rosji, a następnie pójść za ciosem, gdy w 2022 r. mistrzostwa będą rozgrywane na rodzimym gruncie. – Mamy wielkie ambicje, a ta rywalizacja to dla nas nowy krok w długoterminowym projekcie – zapewniał kilka tygodni temu trener drużyny Dżamel Belmadi po pierwszych rozgrywkach o Puchar Azji. gazetaprawna.pl Ten długoterminowy projekt wystartował w rzeczywistości już dobrą dekadę temu, gdy Katarczycy zaczęli importować pierwszych obiecujących sportowców. Nad Zatokę Perską trafiła wówczas spora grupa afrykańskich lekkoatletów, a zachęcający do naturalizacji wysłannicy emiratu krążyli po Europie, próbując wyłuskać co bardziej sfrustrowanych brazylijskich gwiazdorów – choćby Ailtona Goncalvesa da Silvę (piłkarza Werder Bremen) czy braci Leandro i Leonardo (Dede) de Deus Santos (obaj wówczas grali w Borussii Dortmund). Zawodnicy wcale nie byli dalecy od tego, żeby poczuć się Katarczykami, zwłaszcza że na wstępie wiązało się to z wpłatą miliona dolarów na konto. – Jeśli Brazylia zignoruje mnie w 2006 r., będę musiał znaleźć inny sposób, żeby trafić na mundial – zapowiadał wówczas Ailton. – Wreszcie miałbym okazję zagrać w reprezentacji. Ani w Brazylii, ani w Niemczech nie mam na to szans – dorzucał z kolei Dede. Ostatecznie do transferów nie doszło – wysłannicy emira spróbowali więc innej strategii. Katarski kapitał pojawił się w czołowych klubach Europy: FC Barcelona, Manchester United czy Paris Saint-Germain. Opiewająca na rozłożone na pięć lat 230 mln dol. umowa za pojawienie się na koszulkach graczy z katalońskiego klubu logo Qatar Foundation była największym tego typu kontraktem, jaki widziała branża sponsoringu sportowego. Wraz z tymi inwestycjami rozpoczęła się znacznie bardziej wyrafinowana akcja – do Kataru ruszyli szkoleniowcy, tacy jak Josep Colomer – odkrywca talentu Lionela Messiego, gdy ten był jeszcze małym argentyńskim chłopcem. – Na świecie jest wielu graczy. Nie mają szansy, by ktoś ich zobaczył, by ktoś ich odkrył – odkrywał swoją filozofię Colomer. I na tej filozofii Katar zbudował imponujący program wyszukiwania i szkolenia młodych talentów. Tylko w pierwszym roku działania wysłannicy z emiratu obejrzeli w akcji 430 tys. juniorów Mały Katar, wielkie ambicje Finansowy muskuł emiratu Słynący z okrucieństwa młodszy syn Saddama Husajna, Udaj, wymierzał brutalne kary zawodnikom – dlatego bywały mecze, podczas których wszyscy odmawiali wykonania kar- Katar wicemistrzem świata? Nie takie cuda jeszcze zobaczymy. Maleńkie petropaństwo nie po to wydaje 312 mld dol. na przygotowania do wielkich imprez sportowych, żeby odpadać w przedbiegach. Rywalizacja na boisku to jedynie rozgrzewka, ambicje Katarczyków sięgają znacznie dalej Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] w siedmiu krajach – od wiosek w Senegalu po miasteczka w Belgii. Po siedmiu latach w projekcie uczestniczy 3,5 mln obiecujących sportowców z całego globu. Rezultaty można oglądać na bieżąco: Qatar Masters Golf, MotoGP, mistrzostwa rowerzystów, wyścigi hydroplanów, regaty zatoki – to tylko wycinek z masowych imprez sportowych, jakie Katarczycy zafundowali światu w ostatnich kilku latach. Ukoronowaniem akcji – i momentem, w którym przyjdzie olśnić świat efektami – ma być wyznaczony na 2022 r. mundial. Przy wszystkich innych wysiłkach wydaje się, że ten udało się kupić relatywnie tanio. Zgodnie z zeznaniami sygnalistów (whistleblowerów) z FIFA Katarczycy wręczyli po półtora miliona dolarów działaczom z Wybrzeża Kości Słoniowej i Kamerunu, Jacques’owi Anoumie i Issie Hayatou, a Paragwajczykowi Nicolasowi Leozowi obiecali szlachectwo. Jack Warner z Trynidadu i Tobago wycenił swój głos wyżej – zażądał 4 mln dol. na centrum edukacyjne w swojej ojczyźnie. Niesprecyzowane oskarżenia nie ominęły najwyższych oficjeli FIFA – Seppa Blattera i Michela Platiniego (który, skądinąd, jako jedyny otwarcie przyznał się do głosowania na kandydaturę emiratu). Warner, broniąc się przed zarzutami, powiedział z kolei, że sekretarz generalny Federacji – Jerome Valcke – otwarcie powiedział mu, iż Katarczycy „kupili ten mundial”. – Skądże znowu, oni tylko użyli swojego finansowego mięśnia, by lobbować o wsparcie – uciął przewrotnie ten ostatni w oficjalnym oświadczeniu. Cóż, specjalna komisja powołana przez FIFA, żeby wyjaśnić sprawę, nabrała wody w usta. Jej werdykt wydaje się przesądzony. – Musiałoby dojść do trzęsienia ziemi, żeby zrewidowano decyzję o przyznaniu mistrzostw Katarowi – skwitował Blatter przed świętami. Trzęsieniem ziemi nie będzie pewnie apel Rady Europy z ubiegłego tygodnia, by powtórzyć głosowanie. „Finansowy mięsień” emiratu z pewnością nie cierpi na zakwasy. W końcu „Katar zasługuje na to, co najlepsze” – jak głoszą transparenty rozwieszone po całej Ad-Dausze. Gracze w miliardy – Emirat doszedł do wniosku, że chce wyjść do świata w spektakularny sposób, i używa do tego sportu – komentował swego czasu James Moore, były podsekretarz USA ds. handlu, a obecnie ekspert firmy konsultingowej APCO Worldwide. Strategia niebywale skuteczna: 2 grudnia 2010 r., w ciągu raptem kilku godzin po ogłoszeniu decyzji FIFA, hasło „Qatar” wrzuciło do Google’a 5 mln osób. Od tamtej pory szał trwa, a na prawie dekadę przed mundialem pustynne państewko przeżywa najazd biznesmenów z całego świata. Nic dziwnego, do wzięcia jest 312 mld dol., jakie monarcha przeznaczył na przygotowania do mistrzostw. Tylko kontrakty na najbliż- A15 gazetaprawna.pl sze dziewięć miesięcy – rozdane pod koniec ubiegłego roku – są warte łącznie 22,5 mld dol. (w sumie w 2015 r. emirat wyda ponad 30 mld). Ale szuflady z rialami są już otwarte niemal od momentu, kiedy Katarowi przyznano prawo do mundialu. – Przy projektach takich jak 3-miliardowe rezerwuary wody, 5-miliardowy węzeł Sharq Crossing czy wielomiliardowe Expressway, Idris i inne lokalne drogi oraz programy drenażu, które to kontrakty zostaną przyznane w ciągu nadchodzących 24 miesięcy, można być pewnym, że to będzie jeden z najatrakcyjniejszych i najstabilniejszych rynków w regionie – kwituje Ed James, szef analiz firmy konsultingowej Meed Projects. Co więcej, zyskują zarówno firmy lokalne – jak największy kontrahent rządu, katarska Al-Jaber Engineering czy QDVC (Qatari Diar Vinci Construction) – ale też międzynarodowe. Wśród największych wykonawców będą choćby indyjska firma Larsen & Toubro czy brytyjski gigant branży budowlanej Carillion. Wśród dostawców bryluje włoski producent chemii budowlanej i klejów – Mapei. Przykłady można by mnożyć bez końca. I wszyscy oni mogą spać spokojnie, bo mundial jest tylko pretekstem do uruchomienia tych projektów. – Boom budowlany napędza potrzeba poprawy infrastruktury wynikająca z silnego wzrostu gospodarczego – twierdzi Andrew Brudenell z londyńskiego funduszu HSBC Global Asset Management. Weźmy budowlę, w której zagrali polscy piłkarze – Lusail Multipurpose Hall. Dziś zwieńczona kopułą hala wznosi się niemal pośrodku pustyni, dobre kilkanaście kilometrów poza granicami Ad-Dauhy. Do 2019 r. wokół niej ma wyrosnąć pierwsze w Katarze „zielone miasto” gotowe na osiedlenie się 200 tys. mieszkańców, niebagatelna 45-miliardowa część wspomnianego budżetu na rozbudowę emiratu. Zgodnie z planami pomieści 22 hotele, 36 szkół, luksusowe rezydencje nad brzegiem zatoki, lagunę dla jachtów, galerie handlowe, tunele zapewniające dopływ filtrowanej wody… Tylko prowadząca do niego linia kolejki, której budowa ruszyła w ubiegłym roku, wyceniana jest na miliard dolarów. Jeśli w sporcie przyjdzie jeszcze Katarczykom powalczyć o prymat, a pod względem przyciągania możnych tego świata muszą rywalizować z Abu Zabi czy Dubajem, to w dziedzinie sztuki zostawili konkurentów daleko w tyle. Qatar Museums Authority to chyba dziś najpotężniejsza instytucja tego typu na świecie, a jej szefowa – szejkini Mayassa bint Hamad bin Khalifa al-Sani, siostra obecnego władcy – została w ubiegłym roku okrzyknięta „najpotężniejszym graczem na rynku sztuki”. Trudno się dziwić – Mayassa rocznie wydaje na dzieła sztuki miliard dolarów, a tylko na zakup „Graczy w karty” pędzla Paula Cezanne’a wysupłała 250 mln dol., bijąc przy tym rekord ceny Ukoronowaniem akcji – i momentem, w którym przyjdzie olśnić świat efektami – ma być wyznaczony na 2022 r. mundial. Przy wszystkich innych wysiłkach wydaje się, że ten udało się kupić relatywnie tanio za dzieło malarskie. Zbiory Muzeum Sztuki Islamskiej zwala z nóg kolekcjonerów z Bliskiego Wschodu, a Arabskie Muzeum Sztuki Współczesnej ma w założeniu zgiąć kolana gości z Zachodu. Na dodatek kierowana ręką szefowej instytucja hojnie sponsoruje wystawy modnych twórców takich jak Takahashi Murakami czy Damien Hirst. Katarska Wizja 2030 Wbrew pozorom w tym wszystkim gra toczy się o stawkę dalece wyższą niż zwykłe „bling-bling”. Przez dekady Katar – podobnie jak inne mikropaństewka rozsiane po Półwyspie Arabskim i Zatoce Perskiej – nawet przez krajanów-Arabów nazywany był „państwem szybem naftowym” (choć Katar bardziej gazem niż ropą stoi). Szydzono nawet z oficjalnej nazwy „Państwo Katar”, wytykając, że Katarczycy muszą przypominać światu i sąsiadom, że są „państwem”. Najmniejszy kraj w regionie (inne emiraty połączyły siły w ramach Zjednoczonych Emiratów Arabskich) ma zaledwie nieco ponad 11,5 tys. km kw. powierzchni, a w 300-tysięcznej populacji kilkanaście tysięcy osób to bliżsi lub dalsi krewni rządzącej rodziny Al-Sani. Klanowi nie chodzi też wyłącznie o podleczenie tych kompleksów. Al-Sani chcą rządzić umysłami świata arabskiego, a szerzej – muzułmańskiego. Dlatego Al-Dżazira, przez lata sztandarowy projekt poprzedniego monarchy, bez większych oporów podgryzała władze innych krajów arabskich, piętnując niesprawiedliwości, korupcję, wojny i biedę w państwach arabskich. Wszystko dzięki głębokim kieszeniom emira. „Jeśli pooglądacie Al-Dżazirę nieco dłużej niż kilka minut, zauważycie jedną z zasadniczych różnic między tą stacją a innymi sieciami – brak reklam” – notował Hugh Miles, autor jednej z pierwszych książek o fenomenie najsłynniejszego arabskiego kanału. Amerykanie mogli sarkać, że to kanał terrorystów – zwłaszcza odkąd upodobał sobie Stadion Al Wakrah, wybudowany na mistrzostwa świata w piłce nożnej w 2022 r. ap Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) stację Osama bin Laden. Saudyjczycy skarżyli się, że Al-Dżazira „sączy truciznę na srebrnej tacy”. Połowa krajów arabskich mogła zamknąć granice przed ekipami stacji lub utrudniać im pracę. Ba, w konsekwencji wyemitowania kilku materiałów na temat sąsiadów Bahrajn, Arabia Saudyjska i ZEA odwołały w ubiegłym roku swoich ambasadorów z Kataru. Można też dorzucić, że Al-Dżazira lubuje się w epatujących krwawymi scenami relacjach z frontów wojen czy miejsc zamachów terrorystycznych. Oraz wytknąć, że i dla Al-Dżaziry istnieją tabu – choćby rodzina Al-Sani. Liczy się jednak kilkadziesiąt milionów, a może i więcej, widzów w całym regionie – np. ponad 53 proc. Palestyńczyków wybiera Al-Dżazirę, a nie którąś z rodzimych stacji. I wszyscy bardziej ufają audycjom nadawanym z Kataru niż oficjałkom z rodzimych studiów. Jednocześnie katarscy emirowie zbudowali sobie polityczny potencjał, jakiego nie ma żaden z bliskowschodnich przywódców. W 2008 r. wynegocjowali rozejm w targanym wewnętrznym konfliktem Libanie, uspokajając Hezbollah. W 2011 r. byli brokerami pokoju w Sudanie i doprowadzili de facto do względnie pokojowego podziału na Sudan Północny i Południowy. W tym samym czasie zaangażowali swoje pieniądze i dyplomację we wsparcie rebeliantów, próbujących obalić reżim Muammara Kaddafiego w Libii. Do mediów przeciekły też e-maile, które wspomniana księżna Mayassa wymieniała z żoną syryjskiego prezydenta Baszara al-Asada, Asmą. Wynika z nich m.in. to, że Ad-Dauha próbowała stworzyć syryjskiemu przywódcy możliwość ucieczki z kraju i względnie płynnego oddania władzy. Nie sposób pójść tropem którejkolwiek z bliskowschodnich intryg, by nie natknąć się na ślady Katarczyków, choć skutki ich działań bywają różne. „Wsparcie i wpływy Kataru są chętnie przyjmowane przez potęgi, te wielkie i te małe, te bliskie i te dalekie” – pisze Mehran Kamrava, autor pracy „Katar: małe państwo, wielka polityka”. „Jak dowodzą wydarzenia i trendy ostatnich lat, Katar wyrasta na wpływowego gracza. Nie można zignorować tej nowej formy władzy i wpływu, mniej oczywistej i bardziej dyskretnej, zakorzenionej w pojawiających się okazjach i wykalkulowanej polityce. Taką miękką siłę posiada dziś właśnie Katar i najprawdopodobniej będzie się nią cieszył jeszcze przynajmniej przez jakiś czas” – dorzuca. Można sarkać, że katarskie mieszanie się w sprawy Sudanu, Libii czy Syrii nie przyniosło efektów: Sudan Południowy pogrążony jest dziś w wewnętrznym konflikcie, Libia jest krainą anarchii, a rozdarta wojną Syria stała się łatwym łupem dla Państwa Islamskiego. Ale monarchia Al-Sanich wydaje się mierzyć jeszcze wyżej: chce się stać modelowym krajem arabskim. Dlatego poprzedni szejk – Hamad bin Chalifa al-Sani – abdykował w 2013 r., w wieku 61 lat, na rzecz swojego ledwie 32-letniego wówczas syna Tamima. Rzecz niesłychana w tym świecie, ale dla dyplomatów otrzaskanych z katarskimi realiami żadna niespodzianka. – Emir zawsze uważał, że nie powinien rządzić do śmierci – komentował zmianę na tronie były brytyjski ambasador w Katarze Graham Boyce. Hamad scedował na syna nie tylko tron, lecz także wizję: Katarską Narodową Wizję 2030. I choć jej „cztery filary” brzmią jak standardowe rojenia rządowych propagandystów – rozwój gospodarczy i społeczny, wartości humanistyczne, dbałość o środowisko – to już w detalach można tam znaleźć wszystko to, czego jesteśmy teraz świadkami: od międzynarodowych imprez sportowych po gromadzenie dóbr kultury. A do tego program analogiczny do poszukiwania utalentowanych sportowców, tyle że skrojony pod poszukiwanie naukowców – i wzbogacony o „kulturę krytycznego myślenia”. Oraz przestrogę przed przyszłym kryzysem energetycznym, środowiskowym i gospodarczym – gdy skończą się zasoby naturalne, które dziś oliwią i napędzają gospodarczo-polityczną maszynerię tego niewielkiego państwa. – Skoro mamy szansę zaistnieć na świecie, dlaczego mielibyśmy z niej nie skorzystać? – odparł emir Hamad kilka lat temu zapytany przez dziennikarzy „Financial Times” o globalne ambicje swojego królestwa. – Każdy powinien mieć szansę. A jeśli sobie poradzimy, to będzie dobre dla reputacji naszego kraju i dowiedzie, że również w sprawach wewnętrznych radzimy sobie dobrze – skwitował. Dziś Katar radzi sobie, jak może: nawet jeśli pół reprezentacji narodowej trzeba będzie naturalizować, jeśli na placach budowy ginie jeden gastarbeiter dziennie, a niektórzy podejrzewają władze w Ad-Dausze o potajemne dofinansowywanie Państwa Islamskiego, byleby tylko jego bojownicy trzymali się z daleka od katarskich interesów w regionie. Kto by tam o tym pamiętał w chwalebnym roku 2030. Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] A16 Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) rosja i magicy Nino Dżikija Ł arisa ma 48 lat, jest księgową, pracuje na etacie w firmie budowlanej w Moskwie. Dzień pracy rozpoczyna od sprawdzenia osobistej prognozy astrologicznej, po czym czyta kilka przepowiedni Nostradamusa, które na e-mail przysyła jej ulubiony portal o wróżbach. Łarisa nie wierzy w ich przypadkowość. Jest przekonana, że nad doborem cytatów, które trafiają do jej skrzynki pocztowej, czuwa los. To nie koniec styczności Łarisy ze światem zjawisk paranormalnych. Co środę dzwoni do zaprzyjaźnionej wróżki Ziny, która układa tarota i uprzedza ją o zbliżających się kłopotach. Dlatego Łarisa jest przygotowana do tego, że gospodarkę jej kraju czeka parę lichych lat. Przekonuje jednak, że w ostateczności Rosja wyjdzie zwycięsko z konfliktu z Zachodem. To z kolei kilka dekad temu przepowiedziała Łarisie słynna ślepa znachorka z Bułgarii Baba Wanga. 30 mld dolarów Łącznie na magiczne usługi Łarisa wydaje 80 dol. miesięcznie. To niewiele, biorąc pod uwagę oficjalne cenniki w licznych centrach magii i znachorstwa, jakich pełno w całej Rosji. Zwykła jednorazowa konsultacja u wróżbity – w zależności od regionu – kosztuje od 1 tys. do 5 tys. rubli (od ok. 60 zł do ok. 300 zł). Ale za rzucenie miłosnego uroku na mężczyznę czy stworzenie lalki wudu osobistego wroga trzeba już zapłacić nawet 20 tys. rubli. Nierzadko łatwowierni Rosjanie są puszczani przez magików z torbami. Tak było w przypadku ofiar grupy przestępczej rozbitej przez moskiewską policję w 2012 r. Gang stworzył imperium zatrudniające prawie 500 osób. Minuta telefonicznej rozmowy z jasnowidzem kosztowała od 200 do 600 rubli (wówczas 20–60 zł), ceny najtańszych preparatów znachorskich zaczynały się od 20 tys. rubli (ok. 2 tys. zł). Na wróżbach i sprzedaży artykułów magicznych oszuści zarabiali 150 mln rubli miesięcznie (ok. 15 mln zł). Zresztą nie tylko proponowali skuteczne wyleczenie chorób i poprawę losu na odległość, lecz też zachęcali klientów do lokowania oszczędności w ich funduszu inwestycyjnym, obiecując szybkie i pewne wzbogacenia się na rynku walutowym forex. Taka łatwowierność nie budzi sensacji w społeczeństwie. Liczne statystyki wskazują, że większość Rosjan żyje z magią za pan brat. Według ostatniego sondażu ośrodka badania opinii publicznej Lewada Centrum ponad połowa mieszkańców Federacji wierzy w proroctwa. Z kolei 43 proc. respondentów utrzymuje, że swój los można zobaczyć we śnie. W astrologiczne przepowiednie wierzy blisko 38 proc. Rosjan, a do wiary w UFO przyznaje się jedna czwarta pytanych. Jak podaje agencja informacyjna Interfax, powołując się na dane głównego kardiologa Moskwy Jurija Buziaszwilego, na usługi magików Rosjanie wydają rocznie aż 30 mld dol. To niemal dwukrotnie więcej niż w przypadku korzystania z usług zagranicznych lekarzy. Zdaniem Buziaszwilego taka tendencja godzi w rozwój rosyjskiej medycyny. – Ach, gdyby udało się odebrać znachorom choćby 10 proc. tej sumy… – załamuje ręce. A popyt rodzi podaż. Armia rosyjskich magików powiększa się z dnia na dzień. – W ciągu ostatnich paru lat liczba oszustów wzrosła do miliona – przekonywał w Dumie Michaił Sierdiuk z partii Sprawiedliwa Rosja. To nie koniec kontrowersji. Działalność magików mieści się w szarej strefie i nie podlega pod żaden z resortów. Wielu z nich –jak wróżka Zina – zawdzięcza dochód poczcie pantoflowej. Ci, którzy decydują się na pracę poza domem, również nie napotykają większych trudności przy uruchomieniu interesu. Salon usług magicznych może otworzyć każdy, rejestrując się pod przykrywką przychodni psychologicznej. Tymczasem deputowani, słynący z częstych ingerencji w życie prywatne Rosjan, tym razem nie śpieszą się do walki z okultyzmem. Kilka miesięcy temu przepadł w Dumie projekt ustawy, który miał wprowadzić zakazać nadawania w ciągu dnia radiowych i telewizyjnych programów z udziałem jasnowidzów. Podobne treści rosyjscy odbiorcy mieliby oglądać jedynie od godz. 23 do godz. 4. Dla porównania – reklama usług okultystycznych została całkowicie zakazana na Ukrainie i Białorusi. W rosyjskich środkach masowego przekazu roi się od ogłoszeń jasnowidzów i wróżek, którzy – oczywiście za opłatą – oferują „przywiąza- gazetaprawna.pl Masow hipnoza reklama PATRONAT nie męża do domu”, „wskrzeszenie miłości”, „ochronę przed zdradami” czy „pozbycie się konkurentki”. Wraz z nasileniem się kryzysu gospodarczego popularność zdobywają magiczne sztuczki mające gwarantować powodzenie w biznesie. Wśród nich takie usługi, jak „czar poprawiający sprzedaż towaru”, „zaklęcie na zwrot długów”, „otwarcie i oczyszczenie kanałów finansowych” czy „ochrona przed konkurencją aż do całkowitej jej likwidacji”. Czarodzieje i magicy proponują swoje usługi na banerach reklamowych, ulotkach i ogłoszeniach rozklejanych po mieście. W magiczny dyskurs wdają się także telewizja oraz prasa. Rekordy popularności biją programy z udziałem wróżbitów różnej maści. Rosyjska wersja brytyjskiego telewizyjnego show „Bitwa jasnowidzów” doczekała się już 15. sezonu. Podczas programu czarodzieje i wróżbici biorą udział w poszukiwaniu ludzi, opowiadają o przeszłości wybranych uczestników czy też kontaktują się ze zmarłymi. Po opinię jasnowidzów coraz częściej sięgają też poważniejsze media. Prognozę ekonomiczną na 2015 r. prosto od wróżbitów opublikował moskiewski portal internetowy The-village.ru, który celuje w tzw. inteligencję wielkomiejską. Jasnowidzów i astrologów zapytano m.in. o ceny nieruchomości w nowym roku (nie było wśród nich jednomyślności), kiedy zostanie ukończona rekonstrukcja placu Triumfalnego w Moskwie (ma być bardziej przyjazny pieszym), kiedy zostanie zniesione rosyjskie embargo na importowaną żywność. Uśmiech znika jednak z twarzy w chwili, gdy okultyzm ze strefy rozrywki wkracza w sferę porządku publicznego i gdy po pomoc jasnowidzów oficjalnie sięgają struktury władzy. Tak stało się w grudniu, gdy na zaangażowanie grupy magików w poszukiwanie zaginio- nego kilka miesięcy wcześniej helikoptera z pracownikami firmy handlującej materiałami budowlanymi Strojline zdecydował się przewodniczący graniczącej z Mongolią Republiki Tuwy Szołban Kara-ooł. Jednak poszukiwania nie przyniosły sukcesu. Niepokojące jest także to, że magiczna oferta pojawia się w państwowych stacjach, nazywanych popularnie Kremlin-TV. W ślad za prywatnym TNT programy o wróżkach emituje Kanał Pierwszy. W dokumentalnym show „Czarno-białe” jasnowidze pomagają zdjąć urok bezżeństwa czy uchronić przed złym losem nienarodzone dziecko. Jakby tego było mało, Kanał Pierwszy wyemitował serial „Cudotwórca” przedstawiający historię słynnych rosyjskich jasnowidzów z czasów pierestrojki – Alana Czumaka i Anatolija Kaszpirowskiego. O losach tego ostatniego postanowiła także opowiedzieć inna państwowa stacja Rossija w talk-show „Priamoj Efir”. Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) A17 gazetaprawna.pl wa Rosjanie tracą wiarę w rubla i obdarzają zaufaniem wróżbitów. Gwiazda Anatolija Kaszpirowskiego ponownie zaświeciła Jak wynika z materiału, Kaszpirowski miewa się całkiem dobrze. Podobnie jak 24 lata temu znowu zbiera pełne sale, występując ze swoimi słynnymi programami hipnozy w różnych zakątkach kraju. Na usługach Kremla Eksperci nie ukrywają, że oglądalność to niejedyny cel, który przyświeca państwowej telewizji przy emisji podobnych treści. – Oczywiście ma to związek z ciężką sytuacją gospodarczą – komentuje w rozmowie z portalem Medialeaks. ru dyrektor Instytutu Hipnozy Klinicznej z Rosyjskiego Związku Psychoterapeutów Aleksandr Blinkow. Ma to służyć odciągnięciu uwagi widzów od prawdziwych problemów. – Jeżeli narodowi pozostało wierzyć tylko w paranormalne zjawiska, należy mu podrzucać tyle cudów, ile jest w stanie przetrawić – reasumuje komentatorka opozycyjnej „Nowej Gazety” Sława Tarosina. Eksplozja mody na wszystko, co paranormalne, zdarzała się w Rosji nieraz. – Jak tylko pojawiały się problemy, ekrany telewizorów natychmiast zapełniali przodownicy ezoterycznej produkcji – dodaje Tarosina. Tak było pod koniec lat 80., gdy zaczęło się rozpadać sowieckie imperium. Wówczas w miejsce transmisji zjazdów partii komunistycznej i gimnastyki artystycznej pojawili się Kaszpirowski i Czumak. Promowani przez Kreml jasnowidze przekonywali, że za pomocą magii i hipnozy pomogą pozbyć się wszystkich bolączek – od usunięcia kurzajki po wyleczenie raka. Popularność magików była tak wielka, że w rankingach popularności wysokich not mógł Kaszpirowskiemu mógł pozazdrościć trzeźwy wówczas prezydent Borys Jelcyn. Kreml sięgał po jasnowidzów również później. Jak twierdzi „Nowaja Gazieta”, w 2005 r. władze przy pomocy magika Grigorija Grabowego zdyskredytowały organizację Matki Biesłanu. Jasnowidz Ilya Naymushin/Reuters/Forum kac moralny Na usługi magików Rosjanie wydają rocznie aż 30 mld dol. przekonywał, że za jedyne 1,5 tys. dol. od ciała zdoła wskrzesić dzieci, które zginęły w zamachu terrorystycznym dokonanym w biesłańskiej szkole 1 września 2004 r. Organizacja rzucała cień na reputację Kremla, bo domagała się ujawnienia prawdy o tym wydarzeniu. Matki Biesłanu twierdzą, że masakra, w której życie straciły 344 osoby, była efektem niekompetencji służb specjalnych, które postanowiły szturmem odbić z rąk terrorystów budynek szkoły. Grabowy okazał się skuteczny, bo doprowadził do rozdrobnienia organizacji. Wiele osób opuściło Matki Biesłanu, po tym jak część członków postanowiła skorzystać z usług oszusta. Wiele wskazuje na to, że rosyjskie władze nieprędko podziękują ezoterykom. Obecna izolacja geopolityczna Rosji oraz zbliżająca się recesja jest pierwszym poważnym kryzysem w 14-letniej historii rządów Władimira Putina. Rosnąca popularność zjawisk paranormalnych świadczy o tym, że tym razem rosyjskie społeczeństwo również chętnie podda się seansowi masowej hipnozy. Pod koniec lat 80. w miejsce transmisji zjazdów partii komunistycznej pojawili się Kaszpirowski i Czumak. Przekonywali, że za pomocą magii i hipnozy pomogą pozbyć się wszystkich bolączek Bezprzewodowy zamiatacz i fenomenologia współczesności K ażdy ma jakiś ulubiony program w telewizji – mam i ja. Mój ulubiony program to każdy program à la TV Market. Taki, który trwa dłużej niż 5 minut i który ma za zadanie wcisnąć widzowi jakiś produkt – koc z rękawami, tarkę do pietruszki, cyrkoniowy zegarek na silikonowej bransolecie czy miniodkurzacz. Teleshopping. Infomercials. I love it all. Mogę oglądać bez końca. Jedna z przyczyn mej pasji jest prosta i zrozumiała. Programy komercyjno-informacyjne bywają przyjemne, bo mają charakter hipnotyczny. Oto garnek, proszę państwa. Dobry garnek. Bardzo, bardzo dobry garnek, usiądź wygodnie, przymknij oczy, rozluźnij się – pomyśl tylko, do takiego garnka nic nie przywrze, nic się w nim nie spali. Koniec z przypaloną zupą. Koniec z przypaloną owsianką. Koniec z przypaloną marchewką z groszkiem. Pomyśl też o tym: fasolka po bretońsku, która odchodzi od dna przy lekkim trąceniu łyżką. Bigos bez czarnej, przypalonej warstwy dolnej. Dobry krupnik. Widzicie państwo? Zwykłe reklamy karmią się hiperbolą (kup garnek, to zostaniesz gwiazdą rocka i będziesz Batmanem, hej!), a teleshopping skupia się na powtórzeniu. Podczas jednej sesji teflonowe dno garnka ukaże się nam nie jeden, nie dwa, lecz dwadzieścia razy, w różnych odsłonach: jako zbawca pomidorówki, przyjaciel kaszy, kumpel ziemniaka i powiernik kluch. Nikt nam nie obiecuje złotych gór, za to uporczywie i wytrwale oferuje miedziane pagórki. Poddajesz się powoli, niezauważenie. Chęć posiadania garnka jest wprost proporcjonalna do długości programu. Po trzech godzinach oglądania kupiłabym pewnie i lek na karolina prostatę. Stan półhipnolewEstam zy jest stanem przyjemetyk, nej zewnątrzsterowności. Boston Ale jest też inna przyUniversity czyna mojej miłości do i Uniwersytet Warszawski inforeklam, ciekawsza, o nieco głębszym znaczeniu. Rozrywając się niegdyś programem o bezprzewodowym zamiataczu Shark (Shark Cordless Sweeper), ze zdziwieniem stwierdziłam, że na mnie, świadka sprzątaczych wyczynów Sharka, spływa dziwne uczucie ulgi, przyjemny spokój. I wtedy zdałam sobie sprawę, że sesja z Sharkiem to pierwszy od miesięcy moment, w którym przez kilkanaście długich minut mogę, bez żadnych rozproszeń, skupić się na jednym, jedynym przedmiocie. Zanurzyć się weń, obejrzeć go z lewa, z prawa i od spodu. Zobaczyć, jak zamiata rozsypane śrubki. Widzieć, jak wciąga okruchy ciasta. Być świadkiem jego zwycięstw nad herbatką w granulkach. Posłuchać, co mówi o nim Brenda (mówi, że nieźle zamiata), a co Heather (twierdzi, że zamiata całkiem nieźle). Zajrzeć mu w bebechy i poznać mechanizm działania (niegłupio zamontowana obrotowa szczotka). Melodia inforeklamy, oparta na dość rozsądnym entuzjazmie, przekonuje mnie, że nawet długość kijka Sharka jest warta medytacji. Jego zaokrąglony brzeg uzasadnia chwilę zadumy. Obrót jego szczotki to nie wydarzenie na marginesie życia, ale sytuacja, którą egalitarny kosmos zaprasza na moment do samego centrum. Oferują więc inforeklamy coś, co się już, drodzy państwo, nie sprzedaje; nie tu, nie na tym świecie, nie w tej cywilizacji – a mianowicie głębokie skupienie na przedmiocie. Dla przeciętnego zjadacza popkultury są jak współczesna wersja strugania świątków na przyzbie. Dla zabieganej pani domu są zakątkiem medytacyjnym w powodzi bodźców telewizyjnych. Mnie przypominają postulat „z powrotem do rzeczy samych”, motto filozofów-fenomenologów, dla których filozoficzna perspektywa opierała się na zawieszeniu przesądów i wpatrywaniu się w rzeczy tak długo, aż zrozumiemy, co jest ich istotą. Można łatwo powiedzieć, że cały ten wywód to gruba przesada. Kto strugał świątki, coś tam przynajmniej wystrugał; oglądacz inforeklam pozostaje bezproduktywnym odbiorcą. Kto medytował, osiągał spokój głębszy od tego, który płynie z kontemplacji teflonowego garnka. A kto był prawdziwym filozofem, ten nie brał na serio informacji z ekranu, tylko badał tak garnki, jak i sharki poza entuzjastycznym, dość jednak kłamliwym kontekstem telewizyjnej komercji. Inforeklamy to wypaczona wersja tych procesów, ich materialistyczna i miałka edycja. To prawda. Ale dziś, kiedy świat szaleje i nikt świątków nie struga, ja chwytam takie wytchnienia, jakie są. Shark Cordless Sweeper to moja zaduma. Proszę nie przeszkadzać. Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] A18 Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) Z Januszem Filipiakiem rozmawiają Jadwiga Sztabińska i Marek Tejchman wywiad W czasie strajku górników w Kompani Węglowej pojawiły się informacje o tym, że niektórzy polscy przedsiębiorcy rozważali kupno kopalń. Panu taka myśl nie przyszła do głowy? Absolutnie nie. Nowoczesna gospodarka jest bardzo sfragmentyzowana i każdy powinien robić to, na czym zna się najlepiej. W Korei i Japonii jest wiele koncernów, które potrafią działać jednocześnie na różnych frontach, ale to specyfika tego rynku. W Europie, aby osiągnąć sukces, trzeba być specjalistą. W tej chwili w dojrzałych gospodarkach każda firma w swojej branży jest optymalizowana kosztowo i przychodowo. Kupno kopalni przez nas oznaczałoby zatrudnienie menedżerów, którzy się na tym znają, i całą masę innych następstw. Przykładem takich wyborów jest Interia, którą finalnie sprzedaliśmy. Do momentu, gdy to technologia decydowała o rozwoju Interii, to było nasze miejsce i nasz biznes. Gdy z kolei informatyka stała się tańsza, nasz czas w Interii się skończył. Interesy bez szczegółowej specjalizacji można teraz robić w Hongkongu czy innych miejscach, gdzie rynek nie jest tak zaawansowany. Co to znaczy? Nie ma tylu konkurujących firm. W Europie w każdej dziedzinie mamy wielką konkurencję. Inaczej jest chociażby w Korei Południowej. Tam są słynne czebole, a w Polsce, choćbym nie wiem jak się starał, nie otworzę czegoś na ten wzór. Niektórzy polscy biznesmeni podejmowali takie próby, ale nieudane. A nie sądzi pan, że azjatyckie czebole, te gigantyczne konstrukcje, są nieefektywne? Że łączą zbyt wiele rzeczy? Czas pokaże, czy z takimi przedsięwzięciami nie będzie tak jak z Japonią, która w latach 60. i 70. wygrywała wszystko. Potem stopniowo zmniejszały się wydatki inwestycyjne, a rosła konsumpcja – wraz z którą Japonia zaczęła tracić przewagę. Wszystko obserwowałem na własne oczy, bo raz na kilka lat odwiedzam ten kraj. Po- Rząd Polski sprzedaje człowieka za pensję. Bo na świecie brakuje kapitału ludzkiego. Człowiek, któremu chce się pracować i który chce zarobić, jest wartością. A tacy są Polacy dobnie jest w Chinach, gdzie system powoli będzie się degradował – z punktu widzenia przedsiębiorcy. I humanizował – z punktu widzenia pracownika. W rozmowie dla niemieckiego tygodnika „Capital” powiedział pan, że w Polsce mamy kopalnie bardzo dobrych informatyków, dla których nie stanowi problemu łączenie pracy zawodowej i życia prywatnego. Podtrzymuje pan tę opinię? Myślę, że tak. Przy czym ci informatycy też są różni, a postawy społeczne się zmieniają. Czasy, gdy tworzyliśmy Comarch, to zachłyśnięcie się technologią i unikalność, do których dodatkowo dochodziła możliwość wyjeżdżania na Zachód na staże. To było coś bardzo atrakcyjnego, wyróżniającego nas na tle innych pracodawców. Tak. Poszła w kierunku większego balansu między pracą a życiem osobistym. Ale to źle czy dobrze? Dobrze, ale nie można wychylić się za mocno w drugą stronę. Pytamy, bo pan znany jest z tego, że pracuje od 6 do 22. Taki jest mój wybór. Ale nie dzwonię do ludzi przed 9 i po 17.30. Jeśli zaś chodzi o dział produkcji , to jest nawet takie wskazanie, żeby pracownicy nie wyrabiali nadgodzin. Informatyka to jednak taka cudowna działka, w której dyżury można pełnić w domu. Bezpieczny Notariat - nie tylko dla notariuszy W celu poprawy bezpieczeństwa obrotu prawnego należy zadbać, by każde pełnomocnictwo notarialne zostało zarejestrowane w systemie dostępnym na stronie internetowej bezpiecznynotariat.pl. W dalszym etapie można swobodnie edytować status wprowadzonego dokumentu. RPN jest ogólnodostępny, więc każdy - notariusz lub kontrahent - może sprawdzić czy pełnomocnictwo nie zostało odwołane. Aplikacja jest dostępna pod adresem: bezpiecznynotariat.pl oraz poprzez urządzenia mobilne. Projekt współfinansowany ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka „Dotacje na Innowacje” „Inwestujemy w Waszą przyszłość”. Mówił pan kiedyś o dystansie dzielącym nas od rozwiniętego świata. Jak nam idzie jego skracanie? Czy Polska nie oparła swojej gospodarki zbyt wcześnie na konsumpcji zamiast na inwestycjach? Nie jest tak źle. Pracujemy w różnych kulturach i widzimy, jakie są postawy ludzi. Polacy w dalszym ciągu mają bardzo dużą motywację. To nie jest tylko kwestia czasu pracy, ale przede wszystkim poczucia, że robi się coś dobrego i ważnego. Ważne, aby swój wysiłek, czy to fizyczny, czy intelektualny, wartościowo wykorzystać. Równie dobrze po ośmiu godzinach można wyjść z pracy w poczuciu bezproduktywności i zmęczenia. Tak to wygląda z punktu widzenia jednostki. Natomiast patrząc na to z punktu widzenia państwa, trzeba głośno powiedzieć, że rząd Polski dopuszcza do rabunkowej gospodarki na zasobach ludzkich. Rząd decyduje się na taki wariant, by mieć spokój społeczny? Internetowy rejestr pełnomocnictw notarialnych Udzielanie pełnomocnictw to czynność powszechna w życiu codziennym, pracy i biznesie. W przypadku istotnych spraw warto zadbać, by zostały one potwierdzone notarialnie. Choć formalne pełnomocnictwo można pisemnie odwołać, nie ma jednak pewności, że wszyscy zostali o tym poinformowani. Internetowy Rejestr Pełnomocnictw Notarialnych (w skrócie RPN), powstał by monitorować tego typu czynności i udaremniać posługiwanie się przez pełnomocników odwołanymi upoważnieniami. Nie trzeba stać przy taśmie. Wystarczy dyspozycyjność. Sprzedajemy człowieka za pensję. Mam tutaj na myśli sytuację, w której do kraju wchodzi firma outsourcingowa, która da pracę ludziom. Takie firmy nie budują tutaj jednak żadnej wartości. Bardzo często nie płacą VAT ani CIT – tak działa przemysł usługowy. tekst promocyjny Sprawdź jak uchronić się przed nieuczciwym pełnomocnikiem. Wciąż jeste Co to znaczy? Teraz postawa się zmieniła? gazetaprawna.pl Inwestycje, o których mówimy, nie tworzą wartości materialnej. Jako Comarch rocznie płacimy kilkaset milionów złotych podatku dochodowego i VAT oraz składek na ubezpieczenie społeczne. Tamte firmy nie płacą. My to robimy, bo jesteśmy na miejscu, tutaj inwestujemy, tutaj budujemy. Tamte firmy wynajmują budynki i nie kreują niczego więcej. Natomiast problem polega na tym, że ten biznes i tak by tutaj przyszedł, nawet gdyby musiał płacić. Dlaczego? Bo na świecie brakuje kapitału ludzkiego. Pracownik, któremu chce się pracować i który chce zarobić, jest teraz bardzo dużą wartością. A tacy są Polacy. Rząd mógłby to o wiele lepiej rozegrać. W końcu to ludzie wykształceni za pieniądze polskich podatników. Wykształceni u nas ludzie jadą na Zachód, na najlepsze uniwersytety, do pracy. Oni nigdy nie wrócą, a my tracimy najzdolniejsze kadry. Ma pan poczucie, że przez ostatnie 5–6 lat coś się zmieniło w sposobie funkcjonowania europejskiej gospodarki? Tak. Na gorsze. Poszliśmy w złym kierunku. Jako kraj czy jako kontynent? Jako kraj, bo my chcieliśmy kapitalizmu, a reszta Europy idzie w drugą stronę. Tylko wie pan, kierunek na wschód jest bardzo specyficzny… Żarty żartami, ale bardzo dużo podróżuję, bardzo dużo czytam i widzę, co się dzieje na świecie. Przykładowo Niemcy bazują na olbrzymim kapitale nie tylko organizacyjnym, lecz także produktowym. Jeśli ktoś startuje od zera, nie otworzy sieci produkcyjnej i systemu budowy samochodu, na które inni pracowali przez dekady. I Niemcy są dla nas wyznacznikiem perfekcji, jakości i postępu. Tymczasem w Japonii jest jeszcze wyższa kultura życia, kultura pracy i kultura techniczna niż w Europie. Mało kto wie, że już w 1906 r. w Japonii zlikwidowano analfabetyzm. Również Hongkong rozwija się fantastycznie i bardzo dobrze rozwijają się Chiny. Musimy nabrać pokory wobec tego, co się dzieje na całym świecie. Chce pan powiedzieć, że Europa stanęła w miejscu? Zdecydowanie tak. Kolejnym problemem jest ogromna fragmentacja. W Europie nie ma wspólnego rynku, trzeba dostosowywać się lokalnie i wszędzie od nowa tworzyć sieci sprzedaży. Na dodatek mamy zupełnie różne przepisy podatkowe i korporacyjnie. Czy z punktu widzenia osoby, która zarządza firmą działającą w 40 krajach, prowadzenie biznesu mocno utrudnia – jak pan to określił – gospodarka rabunkowa? Jak to wygląda w innych krajach, w których działa Comarch? Musimy sobie radzić z tą rzeczywistością, którą w danym kraju wytwarzają politycy. Podkreślę to, o czym już mówiłem: w żadnym kraju nie ma ludzi tak zaangażowanych i zmotywowanych do pracy jak u nas. Swoją rolę odegrał w tym komunizm, który kojarzy nam się przede wszystkim z więzieniami i prześladowaniami. Od strony biznesowej był to czas, w którym Polacy nie mieli gdzie i kiedy się wykazać. I teraz ten głód próbujemy zaspokoić. Dziś w Polsce naprawdę nie jest tak źle jak np. we Francji lub w Belgii. Źle tam się robi biznes? Prawo pracy jest tam tragiczne. Po pierwsze przez 32-godzinny tydzień pracy i fakt, że człowiek jest „niezwalnialny”. Jest tam bardzo dużo układów i układzików. Mamy dosłownie kilka polskich firm, które działają na polu globalnym. Jak sobie radzą pomimo niewielkiego doświadczenia i tradycji korporacyjnej? Jest coś takiego jak polska kultura korporacyjna? Budujemy ją. Skąd pan czerpie wzorce? Wymyśla je pan? A może kupuje? Uczymy się. Na popełnianych błędach. Wiele rzeczy jest jednak powtarzalnych. W każdym kraju jest np. grupa ludzi, która, gdy pojawia się nowy biznes, chce tego świeżego biznesmena oskubać z czego się tylko da. Polska na tym tle znacznie się nie wyróżnia. Wchodząc do nowego kraju, sięga pan po menedżerów miejscowych czy wysyła pan swoich? Mamy znakomitych menedżerów, którzy świetnie potrafią sprostać zarządzaniu w konkretnym kraju. A Niemcy czy Francuzi nie mają problemu z przyjmowaniem poleceń od Polaków? Takie kategorie nie funkcjonują w życiu codziennym. Jeśli ktoś ma jakąś kulturę i mówi sensownie, to zastanawianie się, czy to Polak, czy nie, nie ma sensu. Na co dzień działamy na zasadzie człowiek–człowiek, a nie naród–naród. Człowiek, który zajmuje stanowisko menedżera, bez względu na to, czy jest wyznaczony z naszych struktur wewnętrznych, czy jest to osoba, która od lat funkcjonuje w miejscu docelowym, musi wiedzieć, jak obcować z daną kulturą i lokalnymi zasadami, zwyczajami. To najważniejsze. Skoro rynek europejski jest taki podzielony, może nie warto tu być? Tylko trzeba wypuścić się dalej, do Stanów Zjednoczonych, do Chin? Stany są bardzo trudne. Większość firm europejskich, które chciały wejść na rynek amerykański, poniosła kolosalną porażkę. Fiatowi się udaje. Ale w większości wypadków jest to niesamowicie trudna sprawa. Samsungowi, który jest bardzo popularny w Europie, niezwykle trudno wejść do USA. Mercedesowi i T-Mobile też się nie udało. My w Stanach Zjednoczonych prowadzimy biznes od 15 lat i uzbieraliśmy wiele doświadczeń. Nie odnieśliśmy tam ani porażki, ani sukcesu. Dlaczego? Jesteśmy zbyt drodzy dla gospodarki amerykańskiej. Nasz informatyk jest droższy niż informatyk lokalny. Chce dostać tę samą pensję co Amerykanin, a musimy mu jeszcze dodatkowo płacić za relokację. Wielki rynek mamy jednak tuż za zachodnią granicą. Jak Niemcom udaje się utrzymywać przemysł na tak wysokim poziomie? Jak się pojedzie do Bawarii, w promieniu 100 km jest cała masa podwykonawców, którzy produkują niezbędne podzespoły do realizacji konkretnych projektów dla różnych koncernów. Kooperacja jest tam na najwyższym poziomie, każdy zna swoje miejsce i wszystko jest pod ręką. Zaraz za granicą, w Austrii, jest całe zagłębie chemiczne, które dodatkowo napędza kulturę przemysłową. Oni to mają. My to wszystko musimy odtworzyć. Niemieccy przedsiębiorcy współpracują ze sobą, z gospodarczym samorządem, ale też z bankami, które towarzyszą im za granicą. Rozwój polskich firm przypadł na okres, w którym trud- Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] A19 gazetaprawna.pl eśmy głodni Janusz Filipiak profesor nauk technicznych, założyciel i prezes zarządu firmy informatycznej Comarch no jest dostać kredyt. Jeśli chodzi o wsparcie dla firm, w rozmaitych krajach rozmaicie to wygląda. W Japonii, w Izraelu i w Szwajcarii wymiana informacji na poziomie lokalnym i wzajemne zaufanie powodują, że z finansowaniem nie ma problemu. W Polsce na przestrzeni ostatnich dekad społeczeństwo było bardzo wymieszane, społeczności dopiero się tworzą i potrzeba dużo czasu, by ten model współpracy powstał. Jeśli spojrzymy na Kraków, Poznań czy Wrocław, zauważymy grupy ludzi, którzy się znają, rozumieją i zaczynają wspierać. Trzeba się spotykać i rozmawiać, a efekty z pewnością przyjdą. Według ostatniej Diagnozy Społecznej prof. Czapińskiego z 2013 r. poziom zaufania w Polsce jest na dramatycznie niskim poziomie. W rodzinach i wśród bliskich nie jest najgorzej, ale już w relacji państwo–obywatel lub obywatel–samorząd tego zaufania praktycznie nie ma. Ale skoro mówi pan o pojawiających się enklawach, to znaczy, że w ciągu tych dwóch lat coś się zaczęło poprawiać. Odpowiem nieco wymijająco. W Niemczech jest producent sprzętu elektrycznego, który zatrudnia 2,5 tys. ludzi, i w tej samej miejscowości, w tym samym zakładzie, pracuje już czwarte pokolenie. U nich relacje towarzysko-biznesowe funkcjonują od dziesięcioleci. Każdy wie, czego tam oczekiwać i jak działać pomimo nieporozumień i kłótni. Taki proces nie trwa dwa lata. Potrzeba dekad. A polscy przedsiębiorcy sobie ufają? Coraz bardziej. Na początku transformacji mieliśmy bardzo dużo różnej maści hochsztaplerów, ale też osób, które zdołały chwilowo zbudować biznes na chłonnym rynku. Teraz możemy przyjąć, że jeżeli firma powstała w latach 90. i nadal istnieje, to można jej zaufać. Skoro przetrwała tyle czasu, to o czymś to świadczy. A jak będzie z sukcesją w polskim biznesie? Ja mam dopiero 63 lata. Proszę spytać mnie o to za 20 lat, to może wtedy coś odpowiem. Nie mówimy o Comarchu, ale generalnie. Żeby ruszyć prawo spadkowe w Polsce, ktoś musiałby być umysłowo chory. Jeśli wprowadzimy podatek od spadku, popełnimy ogromny błąd i nikt na tym nie skorzysta. W jednym z wywiadów powiedział pan, że dużą umiejętnością menedżerów jest delegowanie zadań i niebranie wszystkiego na siebie. Tak właśnie jest zarządzana pana firma? Mój punkt widzenia trochę się od tego czasu zmienił. Oczywiście, delegujemy – i to jest dobre – ale musimy robić to pod kontrolą. Dlatego delegujemy konkretne cele i zadania na konkretnych ludzi. Duże korporacje mają procedury i nie ma tutaj miejsca na przypadkowe i niechlujne zrzucanie obowiązków na innych. Wdrażanie coraz bardziej restrykcyjnych procedur to nieuchronny proces w trakcie rozwoju firmy? Tak, czasami menedżer musi działać zgodnie z wytycznymi systemu, czy mu się to podoba, czy nie. To może być trudne, jeśli jest się przekonanym o tym, że samemu wie się najlepiej. Polscy menedżerowie mają duże ego? Musimy być twardzi wobec świata zewnętrznego, bo on nas nie rozpieszcza, ale szacunku i pokory wobec współpracowników nie może nam nigdy zabraknąć. Jeśli kogoś cieszy władza i lubi pokazywać palcem, to niech da sobie spokój z biznesem. A procedury są lokalne czy globalne? Procedury są dobierane indywidualnie do regionu. Bez części wspólnych? Nie ma takich wytycznych, które obowiązują wszystkich? Kontroling, systemy informacyjne, wsparcia sprzedaży i prowadzenia projektów jak najbardziej tak. Natomiast sposób zarządzania często trzeba tworzyć indywidualnie. Praca w korporacjach jest coraz bardziej zoptymalizowana i coraz częściej jest podporządkowana regułom korporacyjnym. To dobrze? Teraz czytamy, że młodzi Polacy nie chcą pracować w korporacjach, bo oni są twórczy, a korporacje ich blokują. A nie o to chodzi. Trzeba zrozumieć, że ten system ma przyspieszyć pracę. Nie ograniczać twórczości, lecz zabezpieczać przed błędami. Comarch wchodzi w nowe obszary. Interesują was na przykład beacony (proste urządzenia cyfrowe o ograniczonym zasięgu komunikujące się z innym sprzętem; pozwalają na przesyłanie reklamy i informacji o towarach urządzeniom mobilnym klientów znajdujących się w centrum handlowym – poza zasięgiem GPS – red.). Skąd się biorą takie pomysły? To jest zawsze odpowiedź na zapotrzebowanie rynku. A skąd wiadomo, na co jest zapotrzebowanie? Jako korporacja nie musimy wcale szczególnie uważnie obserwować rynku. Naiwnie sądzi się, że za każdą nowością stoi jakiś wynalazca, który to wszystko wymyśla. Tymczasem obecnie wiele innowacji odkrywanych jest jednocześnie przez wiele różnych firm na świecie. Tak wiele ludzi pracuje w tym przemyśle, że nie jest możliwe i nie ma sensu robienie rzeczy, których inni nie robią. Czyli w dzisiejszych czasach nie ma miejsca na nowego Edisona, samotnego geniusza, którego wynalazki zmieniają bieg historii? W czasach Thomasa Edisona innowacjami zajmowała się garstka ludzi. A teraz mamy 20 tys. takich Edisonów w Japonii, 10 tys. w Stanach i 500 w Polsce. W dzisiejszych czasach jednostka nie jest w stanie sama nic stworzyć. Złożoność produktu jest zbyt wielka. Wróćmy do beaconów. Jaka jest idea działania tego urządzenia? Najprostsze wytłumaczenie działania tego urządzenia jest takie, że GPS nie działa pod dachem. Na zewnątrz nie potrzeba beaconów, by zrobić coś, co się nazywa precision marketing (marketing precyzyjny, czyli skierowany do starannie wybranej grupy potencjalnych konsumentów – red.). Dzięki beaconom będzie on możliwy w takich miejscach, jak duże galerie handlowe, lotniska, hotele. Czyli wchodzimy do galerii handlowej i na naszym telefonie pojawiają się skrojone dokładnie pod nasze potrzeby oferty zachęcające do odwiedzenia tego, a nie innego sklepu. Czy Comarch będzie konkurował na tym polu z gigantami informatycznymi takimi jak Apple? Czy raczej z sieciami jak H&M czy Zara, które będą miały własną aplikację? Wszystko będzie możliwe. Zara może wziąć informatyka, który kupi beacony, rozmieści je w sklepach i napisze aplikacje. A może być tak, że Zara przyjdzie do nas i poprosi nas o napisanie aplikacji. Ten drugi model jest bardziej prawdopodobny. Czyli kluczem są menedżerowie, którzy będą musieli się dogadać z jak największą liczbą sieci. Mamy w Comarchu własną wizję rynku, który niebawem zacznie funkcjonować. To digital market, czyli rynek cyfrowy. Dziś sytuacja wygląda tak, że firma opracowuje jakiś projekt i promuje go za pomocą strony internetowej. Za chwilę stanie się to niesłychanie trudne. A wszystko przez pozycjonowanie, które dla małych firm jest niezwykle kosztowne, a na wysokim poziomie – nieosiągalne. Samo pozycjonowanie jednak nie wystarczy. Duże firmy pragnące komunikować się z klientami będą musiały być wszędzie – na lotniskach, w inteligentnych miastach i tam, gdzie można dokonywać zakupów. Pracujemy nad tym, by osiągnąć przewagę w tym zakresie. A co to będzie oznaczało dla Google’a? Google zakłada płaską strukturę – w sieci wszyscy fukcjonują w tej samej przestrzeni i mają teoretycznie jednakową szansę promowania się. Ale przez pozycjonowanie wiadomo, że nie jest po równo, dlatego trzeba szukać przewagi na pozostałych obszarach. Wydaje mi się, że nastąpi powiązanie świata fizycznego z miejscami w przestrzeni internetowej. Bo co mnie obchodzi, co dzieje się gdzie indziej? Z reguły interesują mnie rzeczy tu i teraz. Chcę lokalnych wiadomości i usług. Kiedy taki model zacznie funkcjonować? To przyjdzie bardzo, bardzo szybko. Kwestia kilku lat. Teraz pracujemy nad wprowadzeniem takiego projektu w jednym z bardzo znanych miast w Ameryce Północnej. Dostarczycie im urządzenie czy usługę? Dostarczymy platformę, na której usługodawcy będą mogli zamieszczać informacje. Ile podmiotów z danego obszaru musi wejść do smart city, żeby taki projekt miał biznesowy sens? Co musiałoby się stać, by opłacało się stworzyć naszpikowane techniką inteligentne miasto? Odpowiem za dwa lata. A kiedy tu, gdzie siedzimy, w Krakowie, będzie smart city? (Cisza). W Warszawie? Wiedzą państwo, ktoś powiedział, że my nie umiemy robić biznesu w Polsce, więc musimy robić go za granicą (śmiech). Paweł Ulatowski Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] A20 Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) historia C o jakiś czas każde państwo musi się zmierzyć z kryzysową sytuacją. A to załamuje się kurs złotówki, a to na skraju bankructwa staje cała branża węglowa. Wówczas największymi zakałami okazują się ludzie. Górnikom w ogólnie nie odpowiada perspektywa trwałego bezrobocia połączonego z wegetacją w upadłych miastach. Pechowi posiadacze kredytu we frankach nie chcą spokojnie przyjąć do wiadomości, że przy dalszym umacnianiu się szwajcarskiej waluty mogą stracić zdobyte kosztem licznych wyrzeczeń mieszkania. Lądując z rodzinami pod mostem lub na świeżo odremontowanych dworcach PKP. Nawet fakt, że freeganizm (czyli jedzenie i ubieranie się w to, co odnajdzie się na śmietniku) robi się bardzo modny, ich nie przekonuje. Natomiast gdy Leszek Balcerowicz lub inny autorytet klaruje im, że sami są sobie winni, bezsilnie zgrzytają zębami. Odnosząc wrażenie, iż przypomina to pouczanie zgwałconej kobiety, że założyła zbyt krótką spódnicę, czym sprowokowała napastnika. A co najgorsze, ci wszyscy frustraci domagają się od rządu rozwiązania problemu, w imię społecznego i państwowego solidaryzmu. Cóż w takiej sytuacji może zrobić biedna Rada Ministrów, i bez tego nieradząca sobie z kierowaniem państwem, zarządy spółek nieumiejące przewidzieć, iż ceny surowców mogą spadać, czy właściciele banków ignorujący dotąd problematykę wahań kursów walut. Ano najprostszym rozwiązaniem jest takie potraktowanie natrętów, by na koniec bili się w piersi, przepraszając za swoje fanaberie. Jak to skutecznie robić, dopracowywano przez setki lat. Zdefiniowanie winnych „Jedną z najdawniejszych i najczęściej stosowanych technik propagandowych jest wskazywanie wroga. Wiele rządów, szczególnie będących w trudnym położeniu, stara się znaleźć kogoś, na kogo można złożyć winę za problemy” – opisuje w „Historia propagandy” Oliver Thomas. Gdy w powietrzu wisi kryzys, gniew ludu zawsze warto przeciwko komuś skierować. Już w starożytnych czasach dostrzeżono, że mocną niechęć mogą wzbudzić osoby zbytnio oddające się krytycznemu myśleniu. Walczący o zjednoczenie całych Chin pod jednym berłem cesarz Qin, za radą swego kanclerza, sformułował prostą zasadę. Głosiła ona, iż: „Mądry władca dba o to, by umysły jego poddanych nie błąkały się poza granicą zakreśloną przez Niezbędnik hejtu Chcąc mieć spokój, rząd musi ciężko pracować. Najpierw trzeba określić, kto psuje miłą atmosferę. Potem napuścić na niego autorytety, poszukać stereotypów łatwych do rozpowszechnienia w mediach, a na koniec przekonać wroga, że sam jest sobie winien prawo”. Jej konsekwencją stała się teza, iż w zasadzie wszystkiemu winni są intelektualiści. Jako środek zaradczy cesarz zalecił w roku 213 p.n.e. spalenie w Państwie Środka wszystkich ksiąg. Gdy to nie pomogło, żywcem pogrzebano 460 uczonych i filozofów. Resztę skierowano do pracy przymusowej przy budowie fortyfikacji. Lud zaś mógł docenić władcę, tak usilnie próbującego chronić poddanych przed kontaktem z niebezpiecznymi myślami. Zalety posiadania dobrze rozpoznanego wroga doceniano i w następnych epokach. Dla Kościoła katolickiego wygodnym przeciwnikiem, wzmacniającym wewnętrzną jedność instytucji, byli: poganie, heretycy, innowiercy czy masoni. Turcy mieli swoich Ormian, Rosjanie – Polaków, zaś komuniści stale musieli zmagać się z kułakami, rewizjonistami czy imperialistycznymi agentami. Idealnie w roli zagrożenia dla porządku w państwie sprawdzali się od czasów imperium rzymskiego Żydzi. Gdy kraj stawał na progu kryzysu politycznego lub ekonomicznego, zawsze warto było wskazać na nich jako na osoby odpowiedzialne. Działo się tak zarówno w średniowieczu, jak i w czasach bardziej współczesnych. Kiedy polski rewolucjonista Ignacy Hryniewiecki zabił cara Aleksandra II i w Rosji zaczęły się niepokoje społeczne, minister spraw wewnętrznych Nikołaj Ignatiew od razu wskazał winnych. „Dzięki swojej zwartości i jedności kierują Żydzi, z nielicznymi wyjątkami, wszystkie swoje siły nie na podwyższenie mocy produkcyjnych państwa, ale przede wszystkim na eksploatację warstw biednych wśród otaczającej ich ludności” – zapisał w raporcie dla następcy tronu Aleksandra III. Nowy cesarz wydał natychmiast dekret zabraniający Żydom uprawiania wolnych zawodów, podróżowania i zasiadania w samorządach lokalnych. Mogli osiedlać się tylko w wybranych miastach. Pół wieku później Adolf Hitler w „Mein Kampf” wyjaśniał sfrustrowanym Niemcom, kto odpowiada za wysokie bezrobocie, gospodarczą zapaść i rosnące ceny piwa w Republice Weimarskiej. Oczywiście chodziło o będącego: „pasożytem na ciele innych narodów” Żyda. „Jego rozmnożenie na całym świecie jest typowe dla pasożytów! On zawsze poszukuje nowych żerowisk dla swojej rasy” – wskazywał przyszły wódz III Rzeszy. Dopiero od niedawna na Starym Kontynencie kierowanie gniewu ludu przeciw sprawdzonym wrogom przestało być takie proste. Skoro obecnie bohaterami masowej wyobraźni są ludzie ratujących Żydów podczas Holokaustu, prekursorzy równouprawnienia kobiet lub mniejszości seksualnych, obiektu nienawiści GETTY IMAGES Andrzej Krajewski gazetaprawna.pl Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) A21 gazetaprawna.pl smartem forTwo 1.0 trzeba szukać gdzie indziej. Co nie znaczy, że znalezienie go nastręcza wiele trudności. Smar(t)kacz Zmusić do uległości Znienawidzony, ośmieszony i sponiewierany wróg powinien na koniec samodzielnie dokonać samookaleczenia. Na przykład publicznie deklarując, że niegdyś kredyt w obcej walucie wziął specjalnie po to, aby doprowadzić do załamania systemu bankowego, inicjując tak ekonomiczną hekatombę we własnym kraju. Jak w delikatny sposób nakłaniać ludzi do czynienia czegoś zupełnie wbrew własnym interesom, opisywał już w XIII w. generał zakonu dominikanów Umberto di Romans. Księga pt. „Błagając w imieniu krzyża” zawiera instrukcję skutecznego zainicjowania wyprawy krzyżowej w opornej społeczności. Dominikanin zalecał zgromadzenie tłumu wiernych na świeżym powietrzu, pod krzyżem lub kaplicą, dla odbycia modłów. Jeśli tłum dawał się natchnąć entuzjazmem, wszystko było w porządku. Jednak kiedy ludzie pozostawali sceptyczni, wówczas modły trwały tak długo, aż zmęczeni wierni dla świętego spokoju ogłaszali wyprawę krzyżową. Wówczas rozpoczynano rekrutację. „Tych, którzy zwlekali ze zgłoszeniem się na ochotnika, określano mianem kurczaków lub krów niedających się wyprowadzić ze stajni” – opisuje w „Historii propagandy” Oliver Thomas. Mający dość wielogodzinnych modłów ludzie hejtowali rycerzy ze wszystkich sił wymyślnymi obelgami, byleby tylko móc wreszcie pójść do domu. W dzisiejszych czasach całą rzecz można przeprowadzić dużo bardziej humanitarnie i na odległość, oszczędzając odbiorcom konieczności całodziennego stania pod krzyżem. „W procesie propagandy bardzo często występuje wpływ Mao Zedong mógł oskarżyć wieśniaków o sabotaż, ale wpadł na pomysł, żeby wszystko zwalić na… wróble. Chińczycy, którzy przeżyli głód, zabrali się do mordowania ptactwa. Pola zaroiły się od robaków, wcześniej wyłapywanych przez wróble. Nakaz polowania na gąsienice nadszedł zbyt późno. Kolejna fala głodu zabiła ok. 33 mln Chińczyków sugestii społecznej. Używa się wtedy takich stwierdzeń, jak: »każdy to robi«, »wszyscy są takiego zdania«, »całe miasto o tym mówi«. Tego rodzaju stwierdzenia odwołują się do tendencji konformistycznej, występującej u ludzi, a także do ich braku zaufania wobec sądu własnego” – opisuje Czesław Mojsiewicz w „Szkicach z dziejów propagandy”. No i należy zawsze pamiętać o prostocie przekazu, aby jego adresat się nie pogubił. „Zdolność pojmowania jest u szerokich mas bardzo ograniczona, rozumienie znikome, a zdolność zapominania bardzo wielka” – notował Adolf Hitler, siedząc w więziennej celi po puczu monachijskim. „Z tych względów skuteczna propaganda powinna się ograniczyć tylko do niewielu punktów i eksploatować je tak długo, metodą sloganów, aż ostatni nawet odbiorca pojmie to, do czego dąży propaganda” – dodawał. Zarządzanie klęską Wymuszanie na obywatelach robienia rzeczy niezgodnych z ich interesem przeważnie prowadzi do spektakularnych katastrof. Kiedy już one nadejdą, rządzący muszą wówczas jakoś przekonać wszystkich, iż to ofiary po raz kolejny same są sobie winne. Pół biedy, gdy kryzys zniszczy życie niewielkiego grona osób. Jednak zazwyczaj im większa skala głupoty, tym więcej jest potem do posprzątania. Trudny do pobicia rekord świata w kategorii liczby ludzi nakłonionych do bezsensownych zachowań ustanowił niegdyś przywódca chińskich komunistów Mao Zedong. W połowie lat 50. opracował program „wielkiego skoku”, mający sprawić, że Państwo Środka szybko zdobędzie pozycję supermocarstwa. Aby to osiągnąć, Chiny musiały w krótkim czasie zwiększyć produkcję przemysłową jakieś 65 razy. Kluczowy element planu stanowił wytop stali. Z wielkim entuzjazmem 100 mln Chińczyków, mieszkających na wsiach, zbudowało ponad milion małych pieców hutniczych. Następnie utworzono brygady produkcyjne, zajmujące się jednocześnie wytopem stali i uprawą roli. Obie te czynności udawały się niespecjalnie dobrze i w efekcie nadeszła klęska głodu. Mao Zedong mógł oskarżyć wieśniaków o sabotaż, ale trudno mu byłoby wymierzyć potem sprawiedliwość niezbędnym do „wielkiego skoku” obywatelom. Wpadł więc na pomysł, żeby wszystko zwalić na… wróble. To one, wedle oficjalnego stanowiska partii, zżarły zbiory ryżu. Wydano więc nakaz ich likwidacji. Chińczycy, którzy przeżyli głód, zabrali się do mordowania ptactwa. Robili to bardzo skutecznie, bo wkrótce pola zaroiły się od robaków, wcześniej wyłapywanych przez wróble. Nakaz polowania na gąsienice i likwidowania much – minimum 60 dziennie (tyle upolowanych insektów musiał oddać partyjnemu zwierzchnikowi obywatel każdego dnia) – nadszedł zbyt późno. Kolejna fala głodu zabiła ok. 33 mln Chińczyków. Władze mogły zaś jedynie bezradnie rozłożyć ręce, bo naprawdę z wielkim zaangażowaniem próbowały zadbać o przyszłość obywateli, którzy sami sobie byli winni. Wyjaśnienie W notce poświęconej Tomaszowi Siemoniakowi w „Rankingu 50 najbardziej wpływowych ludzi polskiej gospodarki” (DGP nr 20 z 20.01.2015 r.) pojawiła się informacja, że w ciągu 10 lat na modernizację polskiej armii wydamy 30 mld zł. Chodziło oczywiście o 130 mld zł. REDAKCJA Za pomyłkę przepraszamy. D ożyliśmy czasów, w których stereotypy związane z samochodami niemal całkowicie się zdezaktualizowały. Weźmy takiego opla – gdy pod koniec lat 90. prowadziłem astrę, to autentycznie słyszałem, jak zjada ją rdza. A gdy wieczorem zaparkowałem ją pod gołym niebem, to rano pozostało mi jedynie pozamiatać z asfaltu resztki brązowych okruchów, które po niej zostały. Dzisiejsze ople to zupełnie inna bajka – przyzwoicie wykonane, ze świetnie zabezpieczonymi karoseriami. A peugeoty? W przeszłości jechałem pachnącym jeszcze fabryką modelem 307, który nagle, ni z tego, ni z owego, stanął w szczerym polu, a jego deska rozdzielcza rozbłysła większą feerią barw niż niebo w Szanghaju w noc sylwestrową. Zadzwoniłem po pomoc drogową, ale usłyszałem, że najbliższy termin, kiedy mogą mnie ściągnąć, to początek września. A mieliśmy czerwiec. Po prostu przede mną w kolejce do zwiezienia stało mniej więcej pół miliona innych „trzystasiódemek”. Tymczasem najnowsze peugeoty to samochody wręcz doskonałe. Ostatnio przejechałem tysiąc kilometrów modelem 308 i miałem wrażenie, że to ja jestem jego najsłabszym elementem i prędzej mnie odpadnie noga, niż cokolwiek nawali w tym kompaktowym francuzie. Oprócz stereotypów „jakościowych” są też stereotypy „psychologiczne”. BMW są dla przestępców, mercedesy dla ludzi, którzy jedną nogą są już na tamtym świecie, a porsche jeżdżą impotenci. Skodą ci, których nie stać na seata. Seatem ci, których nie stać na volkswagena, a volkswagenem tacy, których nie stać na audi. Volvo zawsze było dla ludzi, którzy na głowie mają przedziałek, a toyota i nissan dla tych, którzy kompletnie nie znają się na samochodach, więc podjęli decyzję, że popełnią towarzyskie samobójstwo i zostaną najnudniejszymi ludźmi na świecie. Jest jeszcze smart – bękart z nieślubnego związku Mercedesa ze Swatchem, któremu tuż po urodzinach przyklejono kilka łatek. Nazywano go „babskim” i „pedalskim”, ale ja najbardziej lubię przezwisko, które oddawało cały charakter tego auta: smark. Bo rzeczywiście był irytujący jak glut w nosie, którego nie można wydmuchać. Nic dziwnego, że jedno z rodziców (Swatch) dość szybko się go wyrzekło. Zaś drugie kochało go miłością trudną i kosztowną, licząc, że kiedyś dojrzeje. I wygląda na to, że ten moment właśnie nadszedł. Przez ostatnie pięć dni jeździłem nowym, zbudowanym od podstaw smartem forTwo i – jeśli mam być szczery – poczułem się, jakby ów męczący glut właśnie znalazł się w chusteczce. Innymi słowy, poczułem ulgę. Żeby była jasność – nowy forTwo nie wydoroślał w sensie fizycznym. Nadal jest uroczym, kolorowym, maleńkim gówniarzem. Do tego stopnia, że gdy koleżanka z redakcyjnej korekty przyłapała mnie przedwczoraj wieczorem za jego kierownicą, ze śmiechu prawie połknęła papierosa, a jej wzrok spytał: „Kupiłeś go w Smyku?”. Szczerze mówiąc, swoim dzieciom sprawiłem ostatnio samochód na baterie, który ŁUKASZ wygląda poważniej niż forTwo. Ale właśnie na BĄK tym polega cała magia tego auta. W gąszczu szef szarych, smutnych limuzyn wygląda jak mały, sekretariatu ubrany w pomarańczowy stój trzylatek na doredakcji rocznym kongresie radców prawnych. Patrząc na niego, nie sposób się nie uśmiechnąć. Lista dostępnych opcji powinna obejmować jeszcze np. procę montowaną do lewego lusterka i kolorowy wiatraczek – do prawego. W mikroskopijnym bagażniku chętnie widziałbym maszynkę do robienia waty cukrowej, a na wstecznym lusterku zamiast choinki zapachowej powinno się wieszać obwarzanki. Pod tym wesołym i zabawnym wizerunkiem kryje się jednak całkiem przyzwoity wóz, z dość komfortowym wnętrzem. Zapytacie: „Co z tego, skoro jest tylko dwuosobowy”? Ale powiedzcie szczerze: kiedy wieźliście do pracy więcej niż tylko własne cztery litery? Jeżeli nie pracujecie w korporacji taksówkowej, a przez 90 proc. czasu poruszacie się po mieście, to smart jest dla was idealny. W dodatku dwóm osobom gwarantuje naprawdę mnóstwo przestrzeni. A jego 270 cm długości sprawia, że od biedy wjedziecie nim do firmowej windy i zaparkujecie w schowku na miotły albo pod biurkiem. Do tego dochodzi genialna zwrotność – przysięgam wam, że udało mi się wykręcić nim we własnym garażu. Co prawda na dwa razy, ale tak robię to nawet rowerem! To wszystko pozwala oszczędzać mnóstwo czasu, który normalnie tracimy na jeżdżenie w kółko i szukanie miejsc parkingowych. Kolejne wolne dni zostaną wam w kalendarzu, gdy doliczycie czas potrzebny na mycie czy odśnieżanie. W pierwszym wypadku po prostu wstawiłem go do zmywarki między talerze, w drugim – tylko włączyłem silnik. Jak to możliwe? No więc w wersji z trzycylindrowym, 71-konnym silniczkiem cała buda smarta trzęsie się na postoju jak alkoholik na odwyku. W efekcie sekundę po przekręceniu kluczyka śnieżny puch po prostu sam się z niego osuwa. 71 koni to wystarczająca dawka do jazdy po mieście, ale mnie zdarzyło się zabrać je na przejażdżkę autostradą. A to dla forTwo stanowiło taki wysiłek, że autentycznie poczułem, jak się spocił. A ja razem z nim. Przyspieszenie do setki w 15 sekund nie brzmi źle, ale wyobraźcie sobie, że dokładnie tyle samo zabrało mu przejście ze 135 do 140 km/h. I to z nogą wbitą w podłogę. W tym czasie zdążyłem zmówić całe „Ojcze nasz” i połowę „Zdrowaś Maryjo”. Co jednak ciekawe, nawet podczas takich prędkości forTwo zachowywał się bardzo stabilnie, a we wnętrzu nie było tak głośno, jak można by się spodziewać. Innymi słowy – ma potencjał, żeby udźwignąć więcej mocy. Dlatego z dużym zadowoleniem przyjąłem wiadomość, że w ofercie jest również wersja 90-konna przyspieszająca do setki w 11 sekund. Nie mogę się doczekać chwili, gdy usiądę za jej kierownicą. A jeszcze niecierpliwiej czekam na moment, w którym swoje łapska na niej położy Brabus, czyli firma słynąca z podkręcania mercedesów i smartów. W poprzedniku zwiększyła moc o 30 proc. Jeżeli tak będzie i tutaj, to do dyspozycji będziemy mieli 120 koni przy ledwie 800 kg wagi. Wtedy smart nie będzie potrzebował procy przy lusterku. Sam będzie procą. A ja go sobie wówczas kupię. Wiem, że brzmi to jak drwina, ale forTwo jest pierwszym autem, które wpisuję na tegoroczną listę „Chcę go mieć”. Za to, że za jego kierownicą wyglądałem i czułem się, jakbym znowu miał 5 lat. I za to, że tylko 50 tys. zł i zaledwie 71 koni potrafi dać tyle uśmiechu. MAT. PRASOWE Po ustaleniu, kto rządzącej elicie zakłóca spokój lub ma ponosić odpowiedzialność za przejściowe (jak zawsze) kłopoty, należy przystąpić do pracy propagandowej. Założyciel brukowca „Daily Mail” Alfred Harmsworth, gdy w 1896 r. zaczął wydawać pismo, pierwsze sukcesy skwitował krótkim stwierdzeniem: „czytelnicy uwielbiają nienawiść”. Musiał wiedzieć, co mówi, skoro w ciągu zaledwie pięciu lat „Daily Mail” zdobył pozycję najchętniej czytanej gazety świata, rozchodząc się w nakładzie ponad miliona egzemplarzy. Wzbudzanie nienawiści w obywatelach jest rzeczą bajecznie prostą. Wystarczy wskazać, że jakaś grupa społeczna cieszy się przywilejami lub chce dostać w swe łapy pieniądze z budżetu państwa. Gdyby nie była to prawda, zawsze można skłamać. „Jeśli często powtarzasz to samo kłamstwo, wielu ludzi w nie uwierzy” – twierdził dr Joseph Goebbels. Acz nadużywanie kłamstwa przy hejtowaniu wroga bywa rzeczą ryzykowną, bo przyłapanie na oszustwie podważa zaufanie odbiorców. Przestrzegał przed tym wieloletni kierownik sekcji niemieckiej BBC Lindley M. Fraser. Ów ekonomista po wybuchu II wojny światowej wziął na siebie tworzenie strategii walki z propagandową ofensywą III Rzeszy. Jak dobrze sobie radził w starciu z dr. Goebbelsem, najlepiej świadczył fakt, iż wiele lat po wojnie w Republice Federalnej Niemiec był nadal „powszechnie znany i szanowany” – twierdzi autor jego biografii Richard Hewlett. Wedle zaleceń Frasera kłamstwa do atakowania ofiary można zastosować, kiedy ma się pewność, iż jego adresaci nie mają możliwości weryfikacji treści. Ponadto osoba wypowiadająca łgarstwa powinna posiadać uznawany przez odbiorcę autorytet. Na koniec Fraser zalecał, żeby zadbać o zablokowanie szkalowanemu obiektowi możliwości podjęcia polemiki w mediach. Do tych rad należałoby jeszcze dorzucić celne spostrzeżenie przedwojennego dziennikarza i pisarza Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. „Bądź przekonany, jeżeli o kimś mówisz źle – zawsze ci uwierzą” – twierdził. Nieco łagodniejszą formą hejtowania wroga jest ośmieszanie. Także wywołuje emocje, a celnym trafieniem można wiele osiągnąć. Kiedy na łamach „Rzeczpospolitej” w 1922 r. polityk i uznany publicysta Stanisław Stroński atakował prezydenta Narutowicza, zarzucając mu m.in. wspieranie interesów żydowskich, konserwatysta Stanisław „Cat” Mackiewicz podsumował to na łamach wileńskiego „Słowa” bardzo krótko. „Stroński jest histerykiem, tłumaczy się to zresztą przez jego żydowskie pochodzenie” – oznajmił rozbawionym czytelnikom. Niszczenie przeciwników za pomocą żartów, karykatur bądź kompromitujących insynuacji nie było niczym nowym. Jednak w XX w. przybierało coraz bardziej zorganizowane formy. Dla strategów od propagandy w krajach komunistycznych stało się jednym z jej kluczowych elementów. Kłopot w tym, że żarty o kułakach czy imperialistach po prostu nie były śmieszne, co zdecydowanie psuło ich skuteczność. jazda pod prąd Jak celnie przywalić Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) Trwa druga edycja konkursu „Eureka! DGP – odkrywamy polskie wynalazki”. Jego celem jest promocja polskiej nauki i potencjału twórczego naszych wynalazców. Do końca maja w Magazynie DGP będziemy opisywać wynalazki nominowane przez naszą redakcję do nagrody głównej, wybrane spośród 54 nadesłanych przez 17 uczelni oraz 26 zgłoszonych przez 13 instytutów badawczych. Rozstrzygnięcie konkursu nastąpi w czerwcu. Nagrodą jest 30 tys. zł dla zespołu, który pracował nad zwycięskim wynalazkiem, ufundowane przez Mecenasa Polskiej Nauki – firmę Polpharma, oraz kampania promocyjna o wartości 50 tys. zł w mediach INFOR Biznes (wydawcy Dziennika Gazety Prawnej) ufundowana przez organizatora. – Dlaczego w naszej międzynarodowej ofercie króluje Maciej Miłosz S ensacyjne filmy akcji można podzielić na różne podgatunki. Są takie, w których samotny bohater wybija całe zastępy wrogów, są też takie, w których potyka się z jednym potężnym przeciwnikiem. Są wreszcie arcydzieła, w których bohater po prostu ratuje świat. Cały świat. Ale jest jedna rzecz, która zazwyczaj je łączy. W dramatycznym momencie, gdy już się wydaje, że wszystko przegrane, a nasz heros pada ścięty serią z karabinu (oczywiście w ostatnim momencie zabijając złego strzelca), gdy podbiega do niego jego ukochana, by przekonywać do nieumierania, on nagle otwiera oczy, uśmiecha się pod wąsem i stwierdza, że jeszcze „nie nadszedł czas, maleńka”. Okazuje się, że pod koszulką na ramiączkach miał ukrytą kamizelkę kuloodporną, która ochroniła go przed wszystkimi 27 pociskami. Tyle, jeśli chodzi o filmy. W rzeczywistości używanie kamizelek kuloodpornych wygląda nieco inaczej. Wraz z wkładem, czyli płytami balistycznymi, np. ceramicznymi, które mają chronić przed przebiciem pociskiem, takie wyroby ochronne ważą ok. 7 kg (mowa tu o kamizelkach używanych przez polskie wojsko np. w Afganistanie, które generalnie cieszą się niezłą opinią i w niczym nie ustępują np. produktom amerykańskim). Trzeba też pamiętać, że tego typu sprzęt zapewnia ochronę z przodu i z tyłu, z boku wciąż nie jest się kuloodpornym. Ale nawet gdy pocisk trafi w kamizelkę, to istotne są dwie kwestie. Po pierwsze, i tak może ją przebić, a po drugie, nawet jeśli nie przebije i wkład go zatrzyma, to odkształcenie materiału w momencie uderzenia może wynieść nawet 35 mm. Proszę spróbować palcem ugiąć swoją klatkę piersiową o choćby 15 mm – tego nie da się zrobić bezboleśnie. I tu pojawia się właśnie pole do popisu dla inżynierów z łódzkiego Instytutu Technologii Bezpieczeństwa „Moratex”, których inny wynalazek – hełm hybrydowy – opisaliśmy w ramach konkursu Eureka DGP w styczniu. – Chodzi o to, by zniwelować efekt uderzenia pocisku w kamizelkę – tłumaczy dr hab. inż. Marcin Struszczyk. – Istota rozwiązania polega na opracowaniu lekkiej i elastycznej konstrukcji, silnie absorbującej energię pocisku, co wpływa na zmniejszenie chwilowego ugięcia płyty balistycznej – dodaje naukowiec. Podkładka z tworzywa sztucznego z zewnętrznej strony jest gładka. Ta druga, która znajduje się bliżej ciała użytkownika, uformowana żywność, prosta wielkotonażowa produkcja lub produkty montowane z przywiezionych części? Przypisuje to się złej współpracy krajowej nauki z przedsiębiorcami. Jednak ważną przyczyną niskiej innowacyjności krajowej gospodarki jest także zbyt małe wykorzystywanie wyników istniejących badań, czego powodem jest brak promocji osiągnięć polskich uczonych i innowatorów. Wiele znakomitych wynalazków jest zupełnie nieznanych i z tego powodu ma niewielkie szanse na wdrożenie. A nie może być skutecznej nauki bez upowszechniania jej wyników. Beneficjentami takiej wiedzy, jak ta prezentowana w cyklu „Eureka! DGP – odkrywamy polskie wynalazki”, będziemy my wszyscy – prof. Michał Kleiber, prezes Polskiej Akademii Nauk Nieugięci inżynierowie naprzeciw kulom Dr Karolina Olszewska zwraca uwagę, że kamizelka, nad którą pracują specjaliści z Moratexu, jest wyjątkowo lekka marek szybka odkrywamy polskie wynalazki A22 Podkładka antyugięciowa. Choć nazwa wynalazku naukowców z instytutu Moratex w Łodzi nie brzmi porywająco, to będzie on ratował ludzkie życie jest w liczne występy, równomiernie rozłożone na całej powierzchni. Przypomina to nieco gąbkę do mycia czy masażu. Wszystko po to, by użytkownik się nadmiernie nie grzał i nie pocił. Dzięki tym nierównościom tworzą się kanaliki umożliwiające przepływ powietrza. Jednak w całym wynalazku najważniejsze jest to, że w środku znajduje się specjalna ciecz dylatacyjna, która w czasie uderzenia pocisku zachowuje się jak... ciało stałe. – Gdy działanie siły ustaje, materiał ponownie staje się cieczą. Zmiana jest szybka i całkowicie odwracal- na. Ciekły składnik zapewnia elastyczność podkładki oraz, jednocześnie, jej usztywnienie w momencie bezpośredniego zagrożenia – wyjaśnia dr Karolina Olszewska, członek zespołu, który opracował wynalazek. Ciecz, którą opracowano na Politechnice Warszawskiej, pozwala na obniżenie dynamicznej deformacji nawet o 70 proc. Tak więc przy użyciu tej podkładki ugięcie po uderzeniu pocisku, które normalnie wynosi 35 mm, będzie wynosić zaledwie 10 mm. Ktoś może zapytać, jak to możliwe, że ciecz pod wpływem siły uderzenia zysku- gazetaprawna.pl Eureka! DGP je właściwości ciała stałego. Z podobnym zjawiskiem spotykamy się na co dzień – chodzi o zapomniany nieco dziś krochmal, który jeszcze w drugiej połowie XX w. używany był w większości polskich domów. Gotowanie mąki ziemniaczanej (skrobi) w wodzie, a następnie używanie jej do krochmalenia pościeli czy bielizny było powszechne. Ci, którzy gotowali kiedyś pranie, być może pamiętają, że jeżeli krochmal mieszali powoli, wszystko było w porządku. Jeśli zaś próbowali robić to szybko, opór stawał się bardzo duży, jakby nagle krochmal zgęstniał. – W tego typu przypadkach ciecz zmienia się w ciało stałe przez tzw. czynnik ścinający – mówi dr Struszczyk. – Gdy go nie ma, to jej właściwości się nie zmieniają – stwierdza. W przypadku krochmalu tym czynnikiem jest łyżka do mieszania. W przypadku podkładki – pocisk. Jej ważną cechą jest także stosunkowo niewielka masa – podkładka waży zaledwie kilkadziesiąt dekagramów. To z kolei udało się osiągnąć dzięki zastosowaniu tzw. mikrosfer, które w uproszczeniu można opisać jako polimerowe kulki z powietrzem w środku. Jeśli użyje się ich odpowiednią liczbę przy produkcji podkładki, to właściwości absorpcji energii się nie zmniejszą, ale za to masa jak najbardziej. Badania nad podkładką były współfinansowane w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka, a w projekcie brali udział specjaliści z Moratexu, Politechniki Warszawskiej oraz Wojskowego Instytutu Technicznego Uzbrojenia. Oprócz znakomitych właściwości użytkowych dużym atutem tego wynalazku jest jego praktyczność oraz to, że w tym wypadku droga do wdrożenia komercyjnego wydaje się stosunkowo krótka i mało kręta. W ramach niezależnej wyceny eksperckiej wielkość potencjalnego rynku oszacowano w Polsce na minimum 1750 sztuk w ciągu roku. To oznacza przychody o wartości minimum 0,5 mln zł. Potencjał komercjalizacji opracowanego rozwiązania obejmuje zgłoszony do ochrony wynalazek, dokumentację know-how dotyczącą procesu wytwarzania, jakościowania oraz zdefiniowanych warunków przechowywania i użytkowania. To pozwala na wdrożenie rozwiązania w krajowych przedsiębiorstwach, które są dostawcami dla dużych producentów środków ochrony osobistej. I choć podkładka antyugięciowa w życiu Chucka Norrisa i bohaterów jemu podobnych nie jest aż tak potrzebna (przecież i tak przeżyją), to już szeregowemu w polskiej armii może uratować życie. Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) mecenas polskiej nauki partner konkursu A23 gazetaprawna.pl partnerzy merytoryczni patroni medialni organizator paweł ulatowski(2) Kropla drąży skałę Jakub Kapiszewski T ereny górskie mają gigantyczny potencjał ekonomiczny, nie tylko związany z turystyką i białym szaleństwem. Intensywnie rozwija się tam rolnictwo, ale dużą rolę odgrywają przede wszystkim wypas zwierząt i gospodarka leśna. Ważna jest zwłaszcza ta ostatnia dziedzina, która na terenach górzystych nie jest prosta z uwagi na trudną charakterystykę terenu. Górskie gleby nazywamy szkieletowymi, co oznacza, że nie trzeba kopać bardzo głębokich odkrywek, żeby natrafić na skałę. Profile gleb szkieletowych zbudowane są z części ziemistych i różnej wielkości odłamków skalnych, im głębiej, tym większych. Kopiąc w głąb takiego profilu, napotykamy charakterystyczną warstwowość: od materii organicznej do skały zwanej macierzystą. Warstwa pośrednia zwana jest warstwą glebotwórczą. Tam miękka ziemia zmieszana jest z odłamkami skalnymi. Te na przestrzeni milionów lat w procesie erozji – czy to powietrznej, czy wodnej – zamieniają się w sypki materiał, o którym mówimy „ziemia”. W wyniku procesów wietrzenia w profilu glebowym zmieniają się jego właściwości fizyczne, mechaniczne, chemiczne, a nawet wygląd zewnętrzny. Właśnie na podstawie tych zmian naukowcy z Uniwersytetu Rolniczego im. Hugona Kołłątaja wykazują stopień zwietrzenia i potencjalną ilość wody, jaką może zmagazynować warstwa glebotwórcza. – Metoda badawcza, którą proponujemy, pozwala nam określić, w jakim stopniu podłoże skalne jest zwietrzałe, i jesteśmy w stanie ocenić to w sposób obiektywny, chociaż w kontrolowanych i powtarzalnych warunkach laboratoryjnych – zapewnia dr hab. inż. Jarosław Kucza z Uniwersytetu Rolniczego im. Hugona Kołłątaja, który współpracował przy opracowaniu metody z dr inż. Ewą Słowik-Opoką i dr inż. Anną Klamerus-Iwan. Metoda opiera się na bardzo prostym koncepcyjnie urządzeniu, które można porównać z obrotowym bębnem. Po pobraniu próbek warstw gleby z różnych głębokości oczyszcza się je z części sypkiej i zostawia sam materiał skalny, rozdzielany następnie pod względem rozmiarów odłamków na frakcje. Tak przygotowany materiał umieszcza się w bębnie urządzenia, który następnie zaczyna się obracać. Prędkość toczenia i liczba obrotów są automatycznie regulowane sterownikiem. Skały w trakcie kolejnych obrotów obijają się o siebie i kruszą, co symuluje w warunkach laboratoryjnych naturalne procesy wietrzenia. Dzięki temu zabiegowi przenosimy się setki, a nawet tysiące lat w przyszłość. I obserwujemy, jak przebiegać będzie erozja w przypadku danego rodzaju materiału. Gleby są bowiem zbudowane z różnych skał macierzystych. Każda ma inne właściwości i inną odporność na erozję, na ścieranie i inne tempo przeistaczania się w glebę. Zaproponowana metoda pozwala na ustalenie tego właśnie parametru. W zależności od tego, jaką ilość materiału powstałego w wyniku procesu samościerania odłamków skalnych uzyskamy – w przeliczeniu np. na liczbę obrotów urządzenia na danym etapie doświadczenia – możliwe jest określenie stopnia ich zwietrzenia (w ujęciu masowym, zmian gęstości i in.). Proces ścierania się poszczególnych warstw odłamków skalnych tego samego pochodzenia w środowisku suchym i wodnym w wyniku wzajemnego obtaczania się naukowcy z Krakowa sparametryzowali i nazwali samościeralnością. Jak zapewniają uczeni, jest to pionierskie podejście, które pozwoliło opracować metodykę wyznaczania w sposób obiektywny stopnia zwietrzenia szkieletu glebowego w oparciu o badanie samościeralności. – I to właśnie stanowiło inspirację do zajęcia się tym zagadnieniem. Ważne było też to, że obecnie stosowane metody badań odporności na ścieranie dotyczą utworów skalnych stosowanych powszechnie w szeroko pojętym budownictwie, jednorodnych pod względem budowy i pochodzących najczęściej z kamieniołomu – mówi dr inż. Klamerus-Iwan. A krakowscy uczeni biorą pod lupę próbki bardziej różno- Zespół z UR w Krakowie: dr inż. Ewa Słowik-Opoka, dr inż. Anna Klamerus-Iwan oraz dr hab. inż. Jarosław Kucza Gleby powstają na przestrzeni milionów lat. Dzięki metodzie opracowanej na Uniwersytecie Rolniczym w Krakowie zyskujemy umiejętność prognozowania tempa tego procesu, co jest kluczowe dla gospodarki w górach Metoda opiera się na prostym koncepcyjnie urządzeniu, które można porównać z obrotowym bębnem rodne, stąd wyniki ich badań mają szersze zastosowanie. Urządzenie do badania samościerania szkieletu glebowego, będące przedmiotem patentu, zostało wyposażone w zestaw naprzemiennie umieszczonych łopatek, których zadaniem jest jak najwierniejsze odzwierciedlenie naturalnego procesu samościerania okruchów skalnych z równoczesnym wymuszeniem ich obrotu. Opracowana metodyka badawcza oraz proponowane urządzenie umożliwiają symulowanie procesów erozyjnych, w tym glebotwórczych, w warunkach kontrolowanych. To wszystko może brzmieć nieco egzotycznie, jednakże może znajdować zastosowanie w praktyce. Wróćmy w tym miejscu do gospodarki leśnej. Jednym z najważniejszych parametrów ekonomicznych oraz przyrodniczych w gospodarce leśnej jest przyrost biomasy, czyli to, o ile drzewa na danym obszarze przybiorą na grubości i wysokości w rozpatrywanym okresie. Przyrost ten z kolei jest silnie związany z pojemnością wodną zbiornika retencyjnego, jakim jest gleba, na której rosną drzewa. Stąd jeśli wody w glebie będzie za mało, las nie będzie prawidłowo wzrastał. Co oczywiście w gospodarce leśnej jest zjawiskiem wysoce niepożądanym z ekonomicznego punktu widzenia. Stosowane dotąd metody szacowania pojemności wodnej gleb koncentrowały się na określaniu wilgotności części ziemistych z pominięciem udziału frakcji szkieletu glebowego, który może dochodzić do 70 proc. Dzięki opracowanej przez zespół krakowskich naukowców metodyce badań stopnia zwietrzenia szkieletu glebowego możliwe będzie w sposób rzetelny oraz miarodajny udzielenie odpowiedzi na pytanie, czy las na określonym obszarze będzie wzrastał prawidłowo i w założonym tempie. Wynalazek ten może mieć również znaczenie przy próbie oceny wpływu zmian cywilizacyjnych na ekosystemy leśne. Doktor hab. inż. Kucza wspomina przypadek, kiedy Gospodarstwo Leśne Lasy Państwowe zwróciło się do pracowników Wydziału Leśnego Uniwersytetu Rolniczego z zapytaniem, czy powstające na obszarach leśnych żwirowiska nie zaburzą bilansu wodnego ekosystemów leśnych – czyli czy roślinom nie zabraknie po prostu życiodajnej wody. Wcześniej naukowcy, udzielając odpowiedzi na to pytanie, poruszali się niejako po omacku. Teraz będą w stanie ocenić bilans wodny w sposób znacznie dokładniejszy. W odniesieniu do terenów górskich, charakteryzujących się znacznymi spadkami możliwe będzie prognozowanie ilości wody, którą jest w stanie zmagazynować gleba, a więc ile wody dany stok górski jest w stanie wchłonąć z ulewnego opadu deszczu, nim jego powierzchnia zamieni się w rwący potok. Jak tłumaczy dr inż. Słowik-Opoka, testowe badania ścieralności odłamków skalnych wykonywane w ramach odrębnego projektu badawczego wskazują, że proponowana metodyka może mieć zastosowanie do prognozowania procesów erozyjnych zachodzących w korytach rzek i potoków oraz na obszarach zagrożonych erozją wodną i występowaniem osuwisk. Możliwe wydaje się również określanie tempa procesu transformacji koryt potoków górskich oraz kierunków przekształceń całych dolin. Najogólniej ujmując, zastosowanie metodyki badawczej w odniesieniu do potoków i rzek może mieć przełożenie praktyczne, m.in. na etapie projektowania urządzeń wodno-melioracyjnych oraz infrastruktury inżynierskiej na leśnych terenach górskich. Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] komunikaty OGŁOSZENIE SYNDYKA MASY UPADŁOŚCI Syndyk masy upadłości PUP Elprotech sp. z o. o. w upadłości likwidacyjnej z siedzibą w Komornikach, ogłasza o sprzedaży z wolnej ręki wierzytelności upadłej spółki, stanowiących kaucje gwarancyjne przysługujące spółce od następujących kontrahentów: A) Skanska SA z siedzibą w Warszawie, ul. Gen. Zajączka 9, Oddział Budownictwa Ogólnego w Poznaniu w kwocie 94 859,00 zł z terminem wymagalności na dzień 30.12.2016 r., B) Skanska SA z siedzibą w Warszawie, ul. Gen. Zajączka 9, Oddział Budownictwa Ogólnego w Poznaniu w kwocie 77 868,59 zł z terminem wymagalności na dzień 09.12.2015 r., C) Skanska SA z siedzibą w Warszawie, ul. Gen. Zajączka 9 , Oddział Budownictwa Ogólnego w Katowicach, w kwocie 80 652,48 zł z terminem wymagalności na dzień 27.07.2018 r. stanowiąca zwykłą kaucję gwarancyjną z tytułu umowy 0658/B11132/2246/11 D) Depenbrock Polska sp. z o.o. sp. k. z siedzibą w Komornikach, ul. Platynowa 5 1) w kwocie 26 369,66 zł z terminem wymagalności na dzień 31.10.2017 r. 2) w kwocie 13 753,89 zł z terminem wymagalności na dzień 9.01.2017 r. 3) w kwocie 2 375,00 zł z terminem wymagalności na dzień 5.11.2015 r. 4) w kwocie 1 525,00 zł z terminem wymagalności na dzień 11.07.2016 5) w kwocie 1 540,50 zł z terminem wymagalności na dzień 11.04.2017 r. Bezwarunkowe oferty na zakup, z określeniem oferowanej ceny nie niższej od 30% ceny wywołania, składać należy w terminie do dnia 19 lutego 2015 roku do godz. 12.00 w Kancelarii Syndyka w Poznaniu, ul. Słowackiego 36/5, w zamkniętych kopertach z dopiskiem „oferta – PUP Elprotech sp. z o.o. ”, albo mailowo na adres: [email protected]. Dodatkowe informacje udzielane będą drogą mailową, po przesłaniu zapytania na adres: [email protected]. OGŁOSZENIE O LICYTACJI UŁAMKOWEJ CZĘŚCI NIERUCHOMOŚCI Komornik Sądowy przy Sądzie Rejonowym w Piasecznie Krzysztof Pawkowski (tel. (022)750-24-07, fax 750-17-50) ogłasza, że: dnia 25-02-2015r. o godz. 10:40 w budynku Sądu Rejonowego w Piasecznie mającego siedzibę przy ul. Kościuszki Tadeusza 14 w sali nr 201, odbędzie się druga licytacja udziału 4/6 niewydzielonej części nieruchomości zabudowanej, stanowiącej działkę ew. nr 127 w obrębie 0042, o powierzchni 259m2 - nieruchomość zabudowana budynkiem mieszkalnym 3,5-kondygnacyjnym o powierzchni zabudowy 79m2 i powierzchni użytkowej 221,20m2 w zabudowie szeregowej (segment narożny) z garażem w bryle budynku. Budynek położony na terenie zamkniętym, na którym posadowionych jest 11 budynków mieszkalnych - dodatkowe ogrodzenie (z przęseł drewnianych) uniemożliwia bezpośrednie dojście do budynku należącego do: Helena Szurmiej położonej: 05-500 Piaseczno, ul. Małej Łąki 2, Piaseczno, dla której Sąd Rejonowy w Piasecznie IV Wydział Ksiąg Wieczystych prowadzi księgę wieczystą nr KW WA5M/00252791/4. Suma oszacowania wynosi 760 000,00 zł, zaś cena wywołania jest równa 2/3 sumy oszacowania i wynosi 506 667,00 zł. Licytant przystępujący do przetargu zobowiązany jest złożyć rękojmię w wysokości 1/10 sumy oszacowania, tj. 76 000,00 zł w gotówce bądź na konto komornika PKO BP S.A. XV O/ Warszawa 36 10201156 0000 7102 0048 2091 najpóźniej w dniu poprzedzającym przetarg Zgodnie z przepisem art.976 §1 kpc w przetargu nie mogą uczestniczyć osoby, które mogą nabyć nieruchomość tylko za zezwoleniem organu państwowego, a zezwolenia tego nie przedstawiły oraz inne osoby wymienione w tym artykule. komunikaty autopromocja 2015-02-06 PRENUMERATA Ogłoszenie o otwarciu likwidacji APIS Funduszu Inwestycyjnego Zamkniętego w likwidacji ALTUS Towarzystwo Funduszy Inwestycyjnych S.A. z siedzibą w Warszawie (00-696), przy ul. Pankiewicza 3, działając na mocy art. 248 ust. 2a ustawy z dnia 27 maja 2004 r. o funduszach inwestycyjnych (Dz. U., Nr 146, poz. 1546 z późn. zm.) („UFI”), jako Likwidator APIS Funduszu Inwestycyjnego Zamkniętego w likwidacji („Fundusz”), który nie jest publicznym funduszem inwestycyjnym w rozumieniu UFI, ogłasza o otwarciu likwidacji Funduszu. W dniu 23 stycznia 2014 r. wystąpiła przesłanka rozwiązania Funduszu, tj. Zgromadzenie Inwestorów Funduszu, na podstawie art. 144 ust. 1 UFI w zw. z art. 34 ust. 2 Statutu Funduszu, podjęło uchwałę o rozwiązaniu Funduszu, co zgodnie z art. 246 ust. 1 pkt 5 UFI stanowi przesłankę rozwiązania Funduszu. 2015 ZAMÓW PRENUMERATĘ Zgodnie z powyższym rozpoczęcie likwidacji nastąpiło w dniu 23 stycznia 2015 r., a jej zakończenie planowane jest do dnia 30 kwietnia 2015 r. Likwidator wzywa wierzycieli Funduszu, których roszczenia nie wynikają z tytułu uczestnictwa w Funduszu, do zgłaszania Likwidatorowi roszczeń w terminie jednego miesiąca od dnia opublikowania ostatniego, trzeciego ogłoszenia o rozpoczęciu likwidacji Funduszu. Jeżeli wierzyciele nie zgłoszą roszczeń we wskazanym w poprzednim zdaniu terminie, wypłaty Uczestnikom Funduszu zostaną dokonane na podstawie danych znanych Likwidatorowi. Likwidator określi wysokość całkowitej kwoty do wypłaty dla wszystkich Uczestników Funduszu do dnia 29 kwietnia 2015 r. Uczestnicy Funduszu otrzymają wypłaty wynikające z liczby posiadanych certyfikatów inwestycyjnych. Przekazanie środków pieniężnych nastąpi na rachunki bankowe Uczestników Funduszu wskazane w Ewidencji Uczestników Funduszu. Wypłaty dla Uczestników Funduszu zostaną dokonane do dnia 30 kwietnia 2015 r. Niniejsze ogłoszenie jest pierwszym z trzech ogłoszeń przewidzianych na mocy § 5 ust. 2 i 3 Rozporządzenia Rady Ministrów z dnia 21 czerwca 2005 r. w sprawie trybu likwidacji funduszy inwestycyjnych (Dz. U. 05. Nr 114, poz. 963 z poźn. zm.). ZYSKAJ co tydzień 7 dodatków specjalistycznych niedostępnych w kioskach: • Podatki i Księgowość • Rachunkowość i Audyt • Firma i Prawo • Samorząd i Administracja • Kadry i Płace • Ubezpieczenia i Świadczenia OBWIESZCZENIE O DRUGIEJ LICYTACJI NIERUCHOMOŚCI nr KW [WA2M/00100674/7] • Prawnik Komornik Sądowy przy Sądzie Rejonowym dla Warszawy-Mokotowa w Warszawie Krzysztof Łuczyszyn na podstawie art. 953 kpc podaje do publicznej wiadomości, że: w dniu 25-02-2015r. o godz. 14:30 w budynku Sądu Rejonowego dla Warszawy-Mokotowa w Warszawie mającego siedzibę przy ul. Ogrodowa 51a w sali nr 613, odbędzie się druga licytacja prawa użytkowania wieczystego następujących działek gruntu nr: 363/3 oraz nr 363/4 położonych w Warszawie, ul. Goplańska i Żegiestowska, dla których Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa w Warszawie VII Wydział Ksiąg Wieczystych prowadzi księgę wieczystą o numerze KW [WA2M/00100674/7] należącego do dłużnika: Spółdzielnia Mieszkaniowa Budowy Domów Jednorodzinnych „Truskawiecka”. Zgodnie z opinią biegłego rzeczoznawcy majątkowego, działającego na podstawie art. 948 §1 kpc, działki nr 363/3 oraz 363/4 stanowią całość gospodarczą i nadają się pod zabudowę. Zgodnie z prawomocnym postanowieniem z dnia 9-04-2014r., na podstawie art. 946 § 1 kpc tutejszy organ egzekucyjny postanowił wydzielić ww. działki do łącznej sprzedaży. Suma oszacowania działki nr 363/3 wynosi 29 800,00 zł, a suma oszacowania działki nr 363/4 wynosi 724 000,00 zł. Łączna suma oszacowania wynosi 753 800,00 zł, zaś cena wywołania jest równa 2/3 sumy oszacowania i wynosi 502 533,33 zł. Licytant przystępujący do przetargu powinien złożyć rękojmię w wysokości jednej dziesiątej sumy oszacowania, to jest 75 380,00 zł. najpóźniej w dniu poprzedzającym przetarg. Rękojmia powinna być złożona w gotówce albo książeczce oszczędnościowej zaopatrzonej w upoważnienie właściciela książeczki do wypłaty całego wkładu stosownie do prawomocnego postanowienia sądu o utracie rękojmi. Rękojmię można uiścić także na konto komornika: Powszechna Kasa Oszczędności Bank Polski SA Oddział 13 w Warszawie 68 10201068 0000 1902 0155 6810 Zgodnie z przepisem art.976 § 1 kpc w przetargu nie mogą uczestniczyć osoby, które mogą nabyć nieruchomość tylko za zezwoleniem organu państwowego, a zezwolenia tego nie przedstawiły oraz inne osoby wymienione w tym artykule. W ciągu dwóch ostatnich tygodni przed licytacją wolno oglądać nieruchomość oraz przeglądać w Sądzie Rejonowym dla Warszawy-Mokotowa w Warszawie przy ul. Ogrodowa 51A akta postępowania egzekucyjnego. autopromocja pakiet narzędzi on-line: wskaźniki i stawki, akty prawne, aktywne formularze i druki, kalkulatory fachowe książki i płyty dla specjalistów – dostępne w prenumeracie DGP w wersji Premium PODATKI 2015 Podatki 2015 E-BOOK ▪ omówienie najnowszych zmian w ustawach podatkowych ▪ podatek dochodowy od osób fizycznych (PIT) ▪ zryczałtowany podatek dochodowy od osób fizycznych ▪ podatek dochodowy od osób prawnych (CIT) ▪ podatek od towarów i usług (VAT) ▪ podatek akcyzowy ▪ Ordynacja podatkowa PIT, CIT, VAT, akcyza, ryczałt – omówienie najnowszych zmian w przepisach Liczba stron: 112 | cena: 15,90 zł DOSTĘPNY: [email protected], 22 761 31 27 www.sklep.infor.pl tygodnik Newsweek bez dodatkowych opłat na taki sam okres jak zamówiona prenumerata Dziennika Gazety Prawnej Zamów prenumeratę: www.gazetaprawna.pl/oferta2015 Zadzwoń: 22 761 31 27 Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] autopromocja komunikat I. 1. - - zaprasza wszystkich zainteresowanych do złożenia wstępnych ofert na zakup przez Wojskową Agencję Mieszkaniową 12 lokali mieszkalnych w stanie wykończenia pod klucz w Redzikowie lub miejscowości sąsiedniej tj. gminie i mieście Słupsk Wymagania odnośnie lokali mieszkalnych Lokalemieszkalneostrukturzeiliczbie: 3p+kopowierzchniużytkowejdo70m2,powierzchnipokoiod36,0m2do44m2-minimum10lokali 1p+k o powierzchnie użytkowej do 33,0m2, powierzchni pokoju od 16,0m2 do 20 m2 - 2 lokale wraz z wyposażeniem meblowym. W mieszkaniach jednopokojowychdopuszczasięanekskuchennyopowierzchnimin.4m2. Wmieszkaniachjednopokojowychdopuszczasięanekskuchennyopowierzchnimin.4m . Przedmiotemtransakcjimogąbyćtylkomieszkania nowe-wykończone„podklucz”spełniającestandardyiwarunkiokreślonewWytycznych nr 3/2014 Prezesa WAM z dnia 23 grudnia 2014 roku w sprawie standardów lokali mieszkalnych (kwater) i opisu technicznego budynku oraz dodatkowych warunków, jakim powinny odpowiadać nowo pozyskiwane i ulepszane budynki wielorodzinne i lokale mieszkalne (kwatery), (wytyczne można uzyskać w siedzibie WAM OReg. Gdynia przy ul. M. Curie-Skłodowskiej 19, p. 209 lub na stronie www.wam.net.pl/aktvprawne/.Dlakażdegomieszkaniawinnoprzynależećmin.1miejsce postojowewbezpośrednimotoczeniubudynku,garażalbomiejscepostojowewhaligarażowejorazmin.1komórkalokatorskalubpiwnica.Standardwyposażenia opisanyjestwrozporządzeniuMinistraObronyNarodowejzdnia22lipca2010r.wsprawiezakwaterowaniawinternatachikwaterachinternatowychoraz odpłatnościzatozakwaterowanie(Dz.U.10.145.975zdnia11sierpnia2010r.)-szczegółowyspiswymaganegowyposażeniastanowizałączniknr2. 2 II. 1) 2) 3) 4) 5) 6) 7) 8) 9) 10) 11) 12) 13) 14) 15) 16) Oferta wstępna winna zawierać: opislokalizacjilokalimieszkalnych(adres,oznaczeniegeodezyjnenieruchomościwg.ewidencjigruntówibudynków,nrksięgiwieczystejitp.) ilośćoferowanychlokali, strukturęipowierzchnięużytkowąlokalimieszkalnych(pojedynczoisumarycznie),wysokośćudziałuwnieruchomościwspólnejigrunciedlakażdego lokalu,rzutykondygnacjibudynkuzzaznaczeniemlokalumieszkalnegowrazzpomieszczeniemprzynależnym(piwnica,komórkalokatorska,garaż,miejsce postojoweiinne,oiletakieistnieją),szkiclokalumieszkalnegonakondygnacjizokreśleniempowierzchniużytkowejlokaluipomieszczeńprzynależnych, wyposażenielokalu/budynkuwmediaiinstalacje,standardwykończenia,stanzagospodarowaniaterenuitp., terminlubprzewidywanyterminoddaniadoużytkowaniaoferowanychlokali, proponowanyterminpodpisanianotarialnejumowysprzedażylokalimieszkalnychwrazzterminemichwydanianabywającemu, dokumenty potwierdzające tytułu prawny do oferowanych nieruchomości - Iokali mieszkalnych (odpis z księgi wieczystej, wypis z ewidencji gruntów, budynków,lokali,wyryszmapyewidencyjnej), aktualnywyciągzKrajowegoRejestruSądowego,wtymsposóbreprezentowaniaoferentalubaktualnywypiszewidencjidziałalnościgospodarczej- wystawiony nie wcześniej niż 3 miesiące przed upływem terminu składania oferty i inne niezbędne dokumenty potwierdzające upoważnienie osób składającychofertę(np.pełnomocnictwo,uchwałaodpowiedniegoorganuspółki,jeślijestwymaganadodokonaniadanegorodzajutransakcji), tabelarycznezestawienie(wwersjielektronicznejipapierowej,wtymedytowalnejwformacieword,excel)danychzawierające: - adreslokalumieszkalnego, - strukturęipowierzchnięużytkowąlokalumieszkalnego, - cenęwstępnąbruttolokalumieszkalnego, - cenęwstępnąbruttowprzeliczeniuna1m2powierzchniużytkowejlokalumieszkalnego,októrejmowawart.lapkt.14ustawyozakwaterowaniuSił ZbrojnychRP, Składnikicenowelokalumieszkalnego,wtym: a) cenęudziałuwprawiewłasnościgruntualbowprawieużytkowaniawieczystego, b) cenęgarażu(miejscapostojowegowgarażuwielostanowiskowym)-jeżeliwystępuje, c) cenęudziałuwczęściachwspólnychbudynku, d) cenępomieszczeńprzynależnych,októrychmowawart.2ust.4ustawyzdn.24czerwca1994r.owłasnościlokali(Dz.U.z2000r.Nr80poz.903 zpóźn.zm.)orazcenęwszystkichinnychskładników,wszczególnościtakichjak:balkon,taras,loggia,ogródek,antresola. e) wysokośćkosztówwykończenia„podklucz”,zgodniezwytycznymiPrezesaWAMnr3/2014zdnia23grudnia2014r.wsprawiestandardówlokali mieszkalnych (kwatery) i opisu technicznego budynku oraz dodatkowych warunków, jakim powinny odpowiadać nowo pozyskiwane i ulepszane budynkiwielorodzinneilokalemieszkalne(kwatery), f) wyposażeniemeblowedlalokalijednopokojowychwgzałącznikanr2. oświadczenie o posiadaniu bądź nieposiadaniu kompletnej dokumentacji technicznej, powykonawczej, pozwolenia na użytkowanie, zaświadczeń osamodzielnościlokalimieszkalnych,świadectwcharakterystykienergetycznej, wykazmateriałów,którezostanąużytedowykończenialokaliibudynku-jedyniewprzypadkulokaliniewykończonychnadzieńskładaniaoferty, informację dotyczącą ewentualnego hipotecznego obciążenia nieruchomości, lokali mieszkalnych wraz z oświadczeniem bezwarunkowego zwolnienia nieruchomości-lokalimieszkalnychodobciążeńdodniazawarciaumowyprzenoszącejwłasność,zgodniezzapisemwczęściIII,pkt.11ogłoszenia. oświadczenieozapoznaniusięztreściąogłoszenia,warunkamipostępowaniaiprzyjęciutychwarunkówbezzastrzeżeń,-załącznik 1 WojskowaAgencjaMieszkaniowadopuszczamożliwośćzamianyoferowanychlokalimieszkalnychnanieruchomościstanowiącewłasnośćSkarbuPaństwaWojskowejAgencjiMieszkaniowej,wtrybieart.15ustawyzdnia21sierpnia1997r.ogospodarcenieruchomościami(jt.Dz.U.z2014r.poz.518,zpóźn. zm.) inneistotneuwarunkowaniaformalno-prawnewzakresiecharakterystykizłożonejoferty, miejsceidatęsporządzeniaoferty, ofertamusibyćpodpisanaprzezosobyupoważnionedoskładaniazobowiązań,ajejstronyparafowane. III.Pozostałe wymagania: 1. Terminnabyciaiwydania12lokalimieszkalnychwstanie„podklucz”WojskowejAgencjiMieszkaniowejdo dnia: 30.10.2015r. 2. Wojskowa Agencja Mieszkaniowa zastrzega sobie prawo do negocjacji zaproponowanej ceny wstępnej brutto nieruchomości z każdym z wybranych oferentów. 3. Złożenieofertyijejweryfikacjaniestanowipodstawydozgłoszeniaroszczeniaozawarcieumowy. 4. Ofertyniespełniającewarunkówpostępowanianiebędąrozpatrywane. 5. Oferenci,którychofertywstępnezostanąrozpatrzonepozytywnie,zaproszenizostanądonegocjacjiwsprawienabycialokalimieszkalnych.Pozakończeniu negocjacjiwynikiempozytywnymwybranioferencizostanązaproszenidozłożeniaofertyostatecznej,nawarunkachniegorszychniżzłożonychwofercie wstępnejzuwzględnieniemwynegocjowanychzapisów. 6. Negocjacjemożnaprzeprowadzić,chociażbywpłynęłatylkojednaofertawstępnaspełniającawarunkininiejszegopostępowania.Negocjacjeprowadzi KomisjaOddziałuRegionalnegoWAMGdyni. 7. Nabycienieruchomościmożebyćdokonanepoprzezzawarcienotarialnejumowyprzeniesieniawłasnościlubdwuetapowopoprzezzawarcienotarialnych umówprzedwstępnejiprzyrzeczonejprzenoszącejwłasność.Zawarcieumowy(umów)następujewyłączniepouzyskaniuzgodyPrezesaWojskowejAgencji MieszkaniowejwWarszawie 8. Kosztzawarcianotarialnejumowy(umów)orazzwiązaneztymopłatyipodatkiponosioferent. 9. Wojskowa Agencja Mieszkaniowa zastrzega sobie prawo do przerwania, zakończenia lub unieważnienia procedury nabycia, w tym w szczególności prowadzonych negocjacji na każdym etapie bez podawania przyczyn i z tego powodu oferenci nie będą wysuwać jakichkolwiek roszczeń przeciwko WojskowejAgencjiMieszkaniowej.(załącznik nr 3) 10. WojskowaAgencjaMieszkaniowazastrzega,żeprawooktórymmowawczęściIII,pkt.9dotyczytakżeposzczególnychofertiztegopowoduoferencinie będąwysuwaćjakichkolwiekroszczeńprzeciwkoWojskowejAgencjiMieszkaniowej. 11. Przedmiotofertymabyćbezwarunkowowolnyodwszelkichdługów,obciążeń,zobowiązań,prawiroszczeńnarzeczosóbtrzecichwmomenciezawierania umowyprzenoszącejwłasnośćnieruchomości(działIVksięgiwieczystejwolnyodwpisów),zwyjątkiemograniczonychprawrzeczowychbezpośrednio związanychzkorzystaniemznieruchomościoferowanejinieruchomościsąsiednichtj.służebnościgruntowej. 12. WojskowaAgencjaMieszkaniowaniepłaciprowizjiztytułupośrednictwawobrocienieruchomościami. 13. Ofertęwstępnązdopiskiem„OfertawstępnasprzedażylokalimieszkalnychwRedzikowielubmiejscowościsąsiedniej”należyzłożyćwzamkniętejkopercie bezpośredniowkancelariiOddziałuRegionalnegoWojskowejAgencjiMieszkaniowejwGdyni,ul.M.Curie-Skłodowskiej19-pokójnr20wterminiedodnia 20.02.2015r.dogodz.11.00.lubpocztą.OdotrzymaniuwyznaczonegoterminudecydujedatawpływuofertydosiedzibyOddziałuRegionalnegoWAMwGdyni. 14. Ofertamusibyćsporządzonawjęzykupolskimzzachowaniemformypisemnejpodrygoremnieważności.Wszystkiedokumentytworząceofertęwinny byćuporządkowane,spiętelubzszytewsposóbzapobiegającyjejdekompletacji.Ofertawrazzzałącznikamimusimiećponumerowanestrony.Dokumenty złożonewformiekserokopiimusząbyćopatrzoneklauzulą„zazgodnośćzoryginałem”ipoświadczonezazgodnośćzoryginałemprzezoferenta. Szczegółowe informacjemożnauzyskaćwgodzinachod10.00-14.00wdnirobocze podnumeramitelefonu586908705;586908719;e-mail:[email protected] Załączniknr2 Wyposażenie kwater internatowych w Redzikowie: 1. zabudowakuchenna–ok.2metry ciąguszafekwiszącychistojącychx 2kwatery, 2. szafaubraniowaznadstawkąx2 kwatery, 3. wersalkax2, 4. fotelx4, 5. ławax2, 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. stółkuchennyx2, biurkox2, krzesłowyściełanex4, taboretx4, komodalubregałzszafkąx2, szafkanocnax2, szafkaRTVx2, szafkadoprzedpokojux2, lustro(dopuszczalnełącznie zpanelem)x2, 15. wieszak,panelx2, 16. lodówkax2,(pojemnośćchłodziarki min.120maks.140l); (poj.zamrażarkimin35maks.50l) 17. pralkax2, 18. kompletłazienkowyx2, 19. oprawyoświetleniowex2, 20. wertikalex2 Załączniknr3 OŚWIADCZENIE Działającwimieniufirmy……………………….……………………………………… woparciuo…………………………………………………………………………………… Oświadczam, że: 1. Zostałem/zostałampoinformowany/a,iżzgodniezobowiązującymiwWojskowejAgencjiMieszkaniowejproceduramidotyczącyminabywania lokali mieszkalnych, jak również zgodnie ze Statutem Wojskowej Agencji Mieszkaniowej na nabycie lokalu niezbędne jest uzyskanie zgody PrezesaWojskowejAgencjiMieszkaniowej.Przyjmujętenfaktdowiadomościioświadczam,żeniebędęzgłaszaćjakichkolwiekroszczeńztego tytułu,wszczególnościwynikającychzbrakuzgodyPrezesaWAMnadokonaniekonkretnejczynności; 2. Zostałem/zostałamzapoznany/azWytycznyminr3/2014PrezesaWojskowejAgencjiMieszkaniowejzdnia23grudnia2014rokuw sprawie standardów lokali mieszkalnych (kwater) i opisu technicznego budynku oraz dodatkowych warunków, jakim powinny odpowiadać nowo pozyskiwane i ulepszane budynki wielorodzinne i lokale mieszkalne (kwatery) 3. Przyjmujędowiadomości,iżWojskowaAgencjaMieszkaniowamożeprzerwać,zakończyćlubunieważnićproceduręzakupu(równieżwobec konkretnegooferenta)–wtymwszczególnościprowadzonenegocjacje–nakażdymetapiebezpodawaniaprzyczyn; 4. Przyjmujędowiadomości,iżnegocjacjeprowadzonebędąwdobrejwierze,zgodniezdobrymiobyczajamiiniemuszązakończyćsięzawarciem umowypomiędzyoferentem,aWojskowąAgencjąMieszkaniową.Wzwiązkuztymoświadczamrównież,iżzrzekamsięiniebędęzgłaszać jakichkolwiek roszczeń wobec Wojskowej Agencji Mieszkaniowej z tego tytułu, w szczególności dotyczących sposobu i trybu prowadzenia negocjacji. …................................……… miejscowość,data ……………………………… podpis E-BOOK ODDZIAŁ REGIONALNY W GDYNI ul. M. Curie-Skłodowskiej 19, 81-231 Gdynia Dyrektor Oddziału Regionalnego Wojskowej Agencji Mieszkaniowej w Gdyni Jak rozliczać najem za 2014 i 2015 rok Jak rozliczać najem za 2014 i 2015 rok ▪ umowa najmu ▪ najem okazjonalny ▪ podatek dochodowy ▪ najem prywatny ▪ ulga prorodzinna ▪ rozliczenie najmu przez małżonków ▪ agroturystyka ▪ VAT od najmu ▪ porady eksperta Liczba stron: 96 | cena: 15,90 zł [email protected], 22 761 31 27 www.sklep.infor.pl DOSTĘPNY: komunikat Agencja Rozwoju Przemysłu S.A. Oddział w Tarnobrzegu Tarnobrzeska Specjalna Strefa Ekonomiczna EURO-PARK WISŁOSAN ul. Zakładowa 30 39-400 Tarnobrzeg tel. +48 15 822 99 99 fax. +48 15 823 47 08 www.tsse.arp.pl AGENCJA ROZWOJU PRZEMYSŁU S.A. jako zarządzający Tarnobrzeską Specjalną Strefą Ekonomiczną EURO-PARK WISŁOSAN, na podstawie Rozporządzenia Ministra Gospodarki i Pracy z dnia 15 listopada 2004 r. w sprawie przetargów i rokowań oraz kryteriów oceny zamierzeń co do przedsięwzięć gospodarczych, które mają być podjęte przez przedsiębiorców na terenie Tarnobrzeskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej EURO-PARK WISŁOSAN (Dz. U. nr 254, poz. 2549 z późn. zm.), zaprasza do rokowań: W CELU USTALENIA PRZEDSIĘBIORCY, KTÓRY UZYSKA ZEZWOLENIE NA PROWADZENIE DZIAŁALNOŚCI GOSPODARCZEJ NA TERENIE TARNOBRZESKIEJ SPECJALNEJ STREFY EKONOMICZNEJ EURO-PARK WISŁOSAN. Szczegółowy opis mienia, które może być wykorzystane do podjęcia przedsięwzięcia gospodarczego na terenie Podstrefy Przemyśl, rejon inwestycyjny Orły, sposób przygotowania oferty oraz warunki rokowań określa “Specyfikacja istotnych warunków rokowań nr 1/PRZ/2015” dostępna w siedzibie Agencji Rozwoju Przemysłu S.A. Oddział w Tarnobrzegu, 39-400 Tarnobrzeg, ul. Zakładowa 30. tel./fax.(0-15) 823 66 88. Cena specyfikacji wynosi 12.300,00 zł brutto (w tym 23%VAT). Wykupienie specyfikacji jest warunkiem koniecznym udziału w rokowaniach. Ocena oferty będzie dokonywana na podstawie kryteriów zamieszczonych w Rozporządzeniu Ministra Gospodarki i Pracy z dnia 15 listopada 2004 r. (Dz. U. Nr 254, poz. 2549 z późn. zm). Oferty w zamkniętych kopertach z dopiskiem „Oferta do rokowań nr 1/PRZ/2015” należy składać w terminie do dnia 2 marca 2015 r. do godz. 16.00, w siedzibie Oddziału ARP S.A. w Tarnobrzegu, ul. Zakładowa 30, 39-400 Tarnobrzeg. Komisyjne otwarcie ofert nastąpi w dniu 3 marca 2015 r. o godz. 9.00 w siedzibie Oddziału ARP S.A. w Tarnobrzegu, ul. Zakładowa 30, 39-400 Tarnobrzeg. Ogłoszenie dostępne jest na stronach internetowych: www.tsse.arp.pl i www.bip.arp.pl. The content of the announcement in Polish and English on www.tsse.arp.pl and www.bip.arp.pl. reklama Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] A26 Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) Bolesne przebudzenie S felietony prawa kredytów frankowych budzi ostatnio wielkie emocje związane ze wzrostem kursu franka szwajcarskiego. Trwają debaty nad tym, czy wina za zaistniałą sytuację spoczywa na kredytobiorcach, czy na bankach i nadzorze finansowym. W moim przekonaniu problem polega na tym, że w całej tej sytuacji kredytowej naiwność spotkała się z bezwzględnością i pazernością. Naiwność tych, którzy uwierzyli, że będzie już tylko lepiej, z bezwzględnością tych, którzy nauczyli się na niej zarabiać. Mnie jednak interesuje wspomniana sytuacja jako znak czegoś bardziej generalnego. Idzie mi o to, że dramat frankowiczów wynika w ogromnej mierze z przyjętej przez nas w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat ideologii neoliberalnej jako jedynie słusznej, zaś dzisiejszy problem z kredytami frankowymi jest moim zdaniem elementem bolesnego budzenia się z owego neoliberalnego snu, w który popadliśmy na początku naszej transformacji. Sen ten kazali nam śnić ci, którzy uważali, że nie ma żadnej trzeciej drogi w rozwoju gospodarczym, i przestawili nasze życie ekonomiczne i społeczne na tory ortodoksyjnego kapitalizmu sterowanego dogmatycznym przywiązaniem do idei neoliberalnych. Jednym z elementów tego snu było marzenie o tym, abyśmy stali się społeczeństwem posiadaczy. Każdy miał mieć coś na własność. Najlepiej mieszkanie albo dom jako ostoję swojego małego świata pojmowanego przez neoliberałów jak małe przedsiębiorstwo, którym należy zarządzać zgodnie z zasadami racjonalności ekonomicznej wyznaczonej przez ideologię wolnego rynku. Idee te nasi neoliberałowie zaczerpnęli od Margaret Thatcher, która wyniosła swój Andrzej drobnoSzahaj mieszczański filozof polityki światopogląd i historyk myśli posiadaczki społecznej małego sklepiku do rangi doktryny ekonomiczno-społecznej, która powinna obowiązywać wszystkich. Uznaliśmy zatem, że nie ma to jak własność prywatna, a wszystkich tych, którzy uważali, że choć jest ona istotna i cenna, ale przecież niejedyna, uznaliśmy za przeżytki starego, które nie nadążają za Jedynie Słuszną Doktryną. Trochę tak jak kiedyś władze komunistyczne uznały zwolenników prywatnej własności za przeżytki upadłego świata, które nie rozumieją konieczności dziejowej. W konsekwencji postawiliśmy na własność prywatną jako jedyną, która zapewni nam ów wyśniony dobrobyt thatcherowskiej proweniencji. Oto teraz każdy miał sam zadbać o swój los i zdobyć środki na godne życie, bez pomocy innych, bez pomocy państwa; miał mieć to, na co zasłużył. Jeśli chciał mieć mieszkanie, powinien je sobie kupić (stąd program kredytowania mieszkań jako jedyny sposób na uzyskanie własnego mieszkania), jeśli chciał przeczytać książkę, powinien sobie ją kupić (stąd likwidacja prawie dwóch tysięcy bibliotek), jeśli chciał wychowywać dziecko, to powinien sam o nie zadbać (stąd likwidacja setek przedszkoli i żłobków), jeśli chciał dla niego lepszej edukacji, to powinien za to zapłacić (stąd kariera szkół prywatnych), jeśli chciał wygodnie podróżować, to powinien sobie ten komfort podróży zapewnić (stąd kult samochodu i zaniedbania w komunikacji zbiorowej) itd. Sam dla siebie ze swoim, oto cel ludzkiego życia wedle naszych neoliberałów, którzy potrafili do niego przekonać miliony rodaków. Społeczeństwo posiadaczy żyjących obok siebie, ale nie dla siebie, tkwiących w przekonaniu, że wszyscy inni są jedynie rywalami w walce o dobra, których nie może starczyć dla wszystkich (widomym znakiem tej tendencji do separacji są osiedla grodzone). Spełniona utopia amerykańskich libertarian, tak jak Ayn Rand czyniących z egoizmu najwyższą cnotę (popatrzmy na komentarze na temat frankowców w mediach i internecie, ile w nich ledwo skrywanej satysfakcji, że komuś innemu się nie udało). I teraz – jak to się ma do problemów z kredytami frankowymi. Otóż tak jak w przypadku innych zakredytowanych na śmierć (bo wszak nie idzie jedynie o posiadaczy kredytów we frankach) sytuacja ta jest pochodną przyjętej w Polsce opcji ideowej, która nakazuje troszczyć się o siebie samemu, nie liczyć w niczym na pomoc państwa i dbać o to, aby mieć wszystko na własność. Gdybyśmy od początku przyjęli inną opcję ideową, dziś nie napotykalibyśmy co krok na problemy z ludźmi, którzy dali się nabrać na neoliberalną narrację i teraz znaleźli się w głębokim dołku życiowym. Gdybyśmy zatem nie fetyszyzowali własności prywatnej i np. w przypadku mieszkań postawili na program taniego budownictwa dotowanego przez państwo, wzorem wielu państw europejskich (Francja, Niemcy, kraje skandynawskie), gdybyśmy łaskawym okiem spojrzeli na swoje własne znakomite tradycje w postaci Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, dziś bylibyśmy w innym miejscu. Bogaci dysponowaliby własnością, mniej zamożni możliwością spokojnego życia w lokalach mieszkalnych, które, choć nie ich własne, to jednak użytkowane byłyby przez nich w sposób gwarantujący stabilność życiową i spełnienie elementarnych potrzeb mieszkaniowych. Może nie mielibyśmy tysięcy młodych ludzi, którzy są zmuszeni do mieszkania z rodzicami i tracą już nadzieję, że kiedykolwiek zamieszkają na swoim. Woleliśmy jednak uczyć się od Amerykanów, których kult prywatnej własności domów zaprowadził na skraj katastrofy ekonomicznej. Zaczadzeni ideologią wolnorynkową nie zauważyliśmy, że wolny rynek sam nigdzie na świecie (nawet w Stanach Zjednoczonych!) nie był w stanie rozwiązać żadnego istotnego Indeksy giełdowe 5.02.2015 r. problemu społecznego. W Polsce też nie. Nadal brakuje nam ok. 700 tys. mieszkań i z pewnością nie rozwiążemy tego problemu, dotując w nieskończoność prywatną własność w postaci programów dopłat do kredytów mieszkaniowych. Zamiast stawiać na tego typu dopłaty, na ulgi podatkowe itd., powinniśmy jak najszybciej opracować program taniego budownictwa na wynajem i zaangażować w niego duże środki, przedtem angażowane np. w budowę wielkich stadionów piłkarskich (gdybyśmy pieniądze wydane na owe stadiony włożyli w taki pogram, już dziś mielibyśmy jego pierwsze rezultaty). Musielibyśmy jednak najpierw całkowicie zmienić filozofię naszego działania, odejść od neoliberalnej ortodoksji i skierować N wego. System holenderski (takie trochę nasze zdrowotne OFE) jest zupełnie odmienny od szwedzkiego. Łączy je to, że kosztują dużo. Czy służby zdrowia nie da się prowadzić tanio? W Europie nie. Jednak jest taka mała azjatycka wysepka, która wciąż opiera się wysokim rachunkom za leczenie, a jej mieszkańcy korzystają z opieki na światowym poziomie. Jaki jest jej sekretny przepis? Jak to w Singapurze – zamordyzm połączony z odpowiedzialnością. Poziom współpłacenia za usługi zdrowotne jest bardzo wysoki – ok. 66 proc. wydatków na służbę zdrowia Singapurczycy wykładają z własnej kieszeni. W dużej mierze pokrywają je z obowiązkowego konta, na które każdy mieszkaniec musi co miesiąc odkładać składkę, podobnie jak ma to miejsce z ubezpieczeniem emerytalnym. W dniu potrzeby pieniądze mogą zostać wypłacone. Państwo na każdym kroku zachęca do bolesnego odczuwa- nazwa wartośćzmiana (pkt)(%) WIG 52 107,26 0,11 WIG20 2 341,58 0,00 WIG30 2 526,50 0,07 mWIG40 3 527,87 0,45 sWIG80 12 522,23 0,45 WIG-BANKI 7 688,15 0,38 WIG-BUDOWNICTWO WIG-CHEMIA WIG-DEWELOPERZY Postawiliśmy na własność prywatną jako jedyną, która zapewni nam ów wyśniony dobrobyt thatcherowskiej proweniencji. Każdy miał sam zadbać o swój los i zdobyć środki na godne życie, bez pomocy innych, bez pomocy państwa; miał mieć to, na co zasłużył nia wydatków na opiekę – np. brakiem darmowej wizyty u lekarza pierwszego kontaktu (jednak najbiedniejsi dostają tutaj fory). Singapurczyk może skorzystać z subsydiowanego miejsca w szpitalu (tzw. klasy C) i leżeć w sali wieloosobowej, ale jeśli chce mieć osobny pokój (klasa A), musi dopłacić sam. Państwo posiada większość łóżek szpitalnych i dba, by ceny opieki medycznej nie wymknęły się spod kontroli. Jak wspomina William Haseltine w książce „Affordable Excellence”, gdy Singapur dał więcej swobody szpitalom, a te wykorzystały ją do inwestowania w za drogi sprzęt i w usługi dla najbogatszych, bo ci płacą więcej, zasady rynkowe skończyły się jak ręką odjął i znów zapanował srogi nadzór. Morał? Albo zrobimy z Polski drugi Singapur, albo musimy odbierać pieniądze różnym branżom w Polsce, aż podwoimy wydatki na służbę zdrowia. 1,49 1,04 1 282,15 -0,92 4 328,04 WIG-ENERGIA 0,87 1 465,83 1,15 WIG-MEDIA 3 950,29 -0,49 WIG-PALIWA 3 585,05 -0,72 WIG-SPOŻYWCZY 2 506,97 -0,73 3 578,91 -0,87 WIG-SUROWCE WIG-TELKOMUNIKACJA985,27 0,00 więcej na Kursy walut NBP 5.02.2015 r. kod waluty kurs zmiana średni (%) bat tajlandzki 1 THB 0,1123 0,54 dolar amerykański 1 USD 3,6656 0,59 0,85 dolar australijski 1 AUD 2,8632 dolar hongkoński 1 HKD 0,4727 0,57 0,04 dolar kanadyjski 1 CAD 2,9287 dolar nowozelandzki 1 NZD 2,7101 0,71 dolar singapurski 1 SGD 2,7195 0,43 1 EUR* 4,1739 0,06 100 HUF 1,3525 euro forint węgierski 0,22 frank szwajcarski 1 CHF 3,9541 0,42 funt szterling 1 GBP 5,5853 0,94 1 UAH 0,2282 0,71 100 JPY 3,1237 0,50 hrywna ukraińska jen japoński korona czeska 1 CZK 0,1505 0,20 1 DKK 0,5607 0,05 korona islandzka 100 ISK 2,7807 0,26 korona norweska 1 NOK korona duńska 0,4821 -0,10 korona szwedzka 1 SEK 0,4428 kuna chorwacka 1 HRK 0,5410 0,09 0,02 lej rumuński 1 RON 0,9464 0,12 lew bułgarski 1 BGN 2,1341 0,07 lira turecka 1 TRY nowy szekel izraelski peso chilijskie swój wzrok ku rozwiązaniom skandynawskim. Uznać, że państwo ma istotną rolę do spełnienia w rozwiązywaniu najważniejszych problemów społecznych, takich jak mieszkalnictwo, zaś utopią jest oczekiwanie, że wolny rynek sam tego typu problemy załatwi. Odejść od skrajnie indywidualistycznej wizji społeczeństwa jako zbioru prywatnych posiadaczy i zacząć myśleć o nim jako o wspólnocie, w której każdy może liczyć na zrozumienie i pomoc innych, musielibyśmy przestać tolerować nieetyczne zachowania tych, którzy jak bankierzy, korzystając z asymetrii informacyjnej, zdobywają niezasłużone profity, odejść od prymitywnego kultu przedsiębiorczości, w której każdy chwyt jest dobry, jeśli tylko przynosi zysk. Zacząć myśleć o gigantycznych stratach społecznych, jakie ponosimy w wyniku permanentnego osłabiania naszego kapitału społecznego (pojmowanego jako zdolność ufania innym) w wyniku tolerancji dla cwaniactwa i oszustwa. Państwo nie może się dalej spóźniać w swoich reakcjach na nieuczciwość, a gdy już się na taką reakcję zdobędzie, udawać, że w zasadzie nic się nie stało, albowiem generalnie wszystko idzie nam dobrze. Jeśli nie wprowadzimy tego typu zmian do naszego życia, odbędziemy wspólnie drogę na dno, a libertarianistyczna orkiestra będzie nam przy tym przygrywała... 2 357,24 12 545,23 WIG-INFORMATYKA waluta Płacić na zdrowie o i znów się doigraliśmy – polska służba zdrowia znajduje się w ogonie Europy według rankingu Euro Health Consumer Index. Za kolejki, za kiepską jakość leczenia, za brak możliwości załatwiania np. recept przez internet… W niektórych kwestiach wypadamy dobrze (jedną z nich jest np. prawo do drugiej opinii), tyle tych pochwał co kot napłakał. A teraz jan najgorsze. wróbel Liderzy – dziennikarz Holandia, i publicysta Szwajcaria i Norwegia – wydają na służbę zdrowia trzy razy tyle na mieszkańca co my (w parytecie siły nabywczej) i dwa razy tyle co Polska relatywnie do swojego produktu krajo- gazetaprawna.pl peso filipińskie peso meksykańskie 1,5024 -0,59 1 ILS 0,9415 100 CLP 0,5841 0,26 0,0831 0,48 1 PHP 1 MXN 0,80 0,2474 -0,20 rand RPA 1 ZAR 0,3215 0,66 real brazylijski 1 BRL 1,3365 -1,21 ringgit malezyjski 1 MYR 1,0268 0,21 rubel rosyjski 1 RUB 0,0542 -2,17 rupia indonezyjska 10 000 IDR 2,8935 -0,01 rupia indyjska 100 INR 5,9276 0,60 100 KRW 0,3361 0,09 yuan (Chiny) 1 CNY 0,5875 0,77 SDR (MFW) 1 XDR won (Korea Płd.) 5,1651 -0,08 Tabela nr 24/A/NBP/2015 *Dotyczy: Austrii, Belgii, Cypru, Estonii, Finlandii, Francji, Grecji, Hiszpanii, Holandii, Irlandii, Luksemburga, Malty, Niemiec, Portugalii, Włoch, Słowacji i Słowenii Pełna lista notowań na www.forsal.pl Notowania 5.02.2015 r. Kursy walut są średnimi podanymi przez NBP Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] A27 gazetaprawna.pl Nawet nie wiecie, Krastew namalował fresk jaki mieliście kapitał Polska nie była wcale dzikim Wschodem, który można było ucywilizować tylko dzięki inwestycyjnej kroplówce z Zachodu Z Gavinem Rae rozmawia Rafał Woś Zajmuje się pan badaniem polskiej transformacji. Ale z dość nietypowego punktu widzenia. Tak. Urodziłem się w Anglii, moi rodzice byli Szkotami. Po raz pierwszy przyjechałem do Polski w 1996 r. W zeszłym roku dostałem polskie obywatelstwo. Tutaj mieszkam i pracuję. W tym sensie owoce polskiej transformacji to mój chleb powszedni. I jak ten chleb smakuje? Na początku było wielkie zdziwienie. Dlaczego? Bo ja jestem dzieckiem epoki thatcheryzmu. Wychowałem się w atmosferze wielkiej zawieruchy i ostrego konfliktu społecznego wywołanego przez konfrontacyjną politykę torysowskiego rządu z lat 80. Dlatego zupełnie nie mogłem zrozumieć, dlaczego tutaj w Polsce Margaret Thatcher była – i często jest nadal – stawiana za wzór skutecznego politycznego przywódcy. Wiadomo. Niejeden polski polityk chciał być jak Żelazna Dama. Reformować bez oglądania się na opór niezadowolonych. Zwykle mówię Polakom, że w Wielkiej Brytanii Thatcher kojarzy się raczej z Wojciechem Jaruzelskim. A więc postacią bardzo kontrowersyjną, którą trudno uznać za symbol, który może kogokolwiek połączyć. Ale zostawmy symbole. Na poziomie merytorycznym zawsze zaskakiwało mnie podejście Polaków do kapitału. Moim zdaniem przesadnie wąskie. Panuje na przykład przekonanie, że w takich krajach jak Polska w ciągu ostatnich 25 lat zbudowano kapitalizm bez kapitału. To przejaw błędnego myślenia, które trzeba sprostować. I pan potrafi to zrobić? Właśnie o tym jest moja książka, która się wkrótce ukaże. Nosi tytuł „Privati- sing Capital. The Commodification of Poland’s Welfare State” (Prywatyzując kapitał. Utowarowienie polskiego państwa dobrobytu; wydawnictwo Peter Lang). Pokazuję w niej, że nie jest prawdą, jakoby polskie przemiany były możliwe tylko dzięki napływowi zagranicznego kapitału. Próbuję się w niej przeciwstawić popularnemu twierdzeniu, że Polska z przełomu lat 80. i 90. to był taki „dziki Wschód”, który udało się ucywilizować dzięki inwestycyjnej kroplówce z Zachodu. Tymczasem w Polsce kapitał był. Zaraz pan wyjdzie na obrońcę Polski Ludowej. Ratuje pana chyba tylko brytyjski rodowód. Polska w 1989 r. startowała z punktu zero i nie ma w tym nic kontrowersyjnego. To raczej zdroworozsądkowe podejście opierające się na tym, że żaden system ekonomiczny nie rodzi się w próżni. Bo zawsze jest kontynuacją tego, co było wcześniej. A moja teza jest taka, że w Polsce przed 1989 r. udało się zbudować nieidealne, ale jednak państwo dobrobytu. W postaci bazy infrastrukturalnej, przemysłu, wysokiego poziomu zatrudnienia, sprawnego systemu emerytalnego oraz darmowej edukacji i służby zdrowia. To był kapitał, który umożliwił Polsce przejście do kapitalizmu, gdy nastały ku temu warunki polityczne. Nie potrafiąc tego należycie odczytać, Polska sama robi sobie krzywdę. Dlaczego? Odkąd tutaj jestem, zastanawiało mnie, dlaczego tak wielu Polaków uważa państwo dobrobytu za przeży- Sekretarze: Łukasz Bąk – szef sekretariatu, Rafał Drzewiecki, Anna Godlewska, Wojciech Łysek, Elżbieta Pietrak, Mirosław Mazanec, Mira Suchodolska Redakcja: ul. Okopowa 58/72 01-042 Warszawa tel. 22 530 40 40 faks 22 482 40 39; e-mail: [email protected] Redaktor naczelna: Jadwiga Sztabińska Zastępcy redaktor naczelnej: Andrzej Andrysiak, Paweł Nowacki, Dominika Sikora, Marek Tejchman tek. Po kilku latach zrozumiałem. Moim zdaniem jest to wynik braku zrozumienia dla tego kapitału, który już tu był. W konsekwencji historia III RP to dla mnie obraz trwonienia tego kapitału – głównie przez jego nieprzemyślaną prywatyzację. Widać to w wielu dziedzinach: przemyśle, emeryturach, uelastycznianiu rynku pracy, komercjalizacji służby zdrowia czy wreszcie wprowadzaniu logiki rynkowej do edukacji. To wszystko są kolejne rozdziały tego procesu. I właśnie o nich jest moja książka. Redaguje zespół: Dział „Dziennik”: Marcin Hadaj – szef działu, zastępcy: Piotr Buczek, Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Dział „Gazeta Prawna”: Krzysztof Jedlak – szef działu, zastępcy: Katarzyna Jędrzejewska, Barbara Kasprzycka, Urszula Wróblewska Opinie: Łukasz Wilkowicz Magazyn: Anna Masłoń Kultura: Jakub Demiańczuk Dodatki poradnicze i wydawnictwa specjalne: Marta Gadomska-Byrska GazetaPrawna.pl: Lidia Raś Forsal.pl: Szymon Ostrowski Dziennik.pl: Magdalena Birecka Szef działu foto: Krzysztof Cieślewicz Szef studia DTP: Jacek Obrusiewicz Główny grafik: Cezary Cichocki Biuro reklamy (tel. 22 530 44 44, faks 22 530 41 10) Dyrektor Centrum Reklamy: Katarzyna Jasińska-Szulc Dyrektor ds. reklamy internetowej: Marcin Frankowski, tel.: 22 530 41 96 Komunikaty, ogłoszenia: Beata Witkowska, tel. 22 530 43 94 Nekrologi i kondolencje: Mariusz Zarzycki, tel. 22 482 42 06 Powiedzieć, że Iwan Krastew umie pisać, to mało. On jest jednym z tych autorów, którzy potrafią czytelnika dopieścić i dać mu wrażenie, że jest sto razy mądrzejszy od tych wszystkich kretynów, co książki nie przeczytali. Nawet jeżeli niekoniecznie musi to być prawda. Nie wiem, jak Krastew to robi, ale on naprawdę umie trafić do wszystkich. Nieważne: lewica, prawica czy centrum. Nie spotkałem nikogo, komu publicystyka najpopularniejszego intelektualisty Europy Środkowo-Wschodniej by się nie podobała. I nie ma w tym stwierdzeniu jakiejś ukrytej ironii. Po prostu Bułgar to fantastyczny autor. Wszystkiego jest w jego książkach tyle, ile trzeba. Ma dziennikarską lekkość i umiejętność wybijania na plan pierwszy ciekawych paradoksów, dodając do tego analityczną głębię i umiejętność precyzyjnego definiowania kluczowych problemów. W konsekwencji teksty Krastewa zawsze są o czymś. I pewnie dlatego jego czytelnik nie czuje się po lekturze oszukany, że właściwie to nie Ivan Krastew, „Demokracja: bardzo wiadomo, co (i po co) autor przepraszamy za usterki”, chciał mu powiedzieć. Wydawnictwo Krytyki Jednocześnie Krastew jest oczyPolitycznej, wiście zakładnikiem swojego Warszawa 2015 własnego talentu, który pcha go w kierunku roli dyżurnego popintelektualisty. To znaczy kogoś, kto jest w stanie w przekonujący i atrakcyjny sposób wypowiedzieć się na prawie każdy temat. I to nie tak rytualnie, że „albo GAVIN RAE będzie lało, albo będzie grzało”. Ani nie w sposób nasocjolog rwany (że oto „na naszych oczach zaczyna się III wojna ekonomii światowa”). O nie! Na to Krastew jest zbyt wytrawnym z Akademii Leona graczem. On porusza się na wysokim poziomie subKoźmińskiego telności, dokładnie trafiając w gusta wymagającego w Warszawie czytelnika, który nie zadowala się ani banałem, ani tanią jazdą po bandzie. Ale bycie wziętym komentatorem ma swoją cenę. Jako publicystyczna gwiazda Krastew nie może sobie pozwolić na krycie się w niszach. On musi chwytać byka za rogi. Czyli tłumaczyć nie to, co sam uważa za najważniejsze. Tylko skupiać raczej się na tym, co akurat, zwykło się uznawać za najbardziej palące problemy współczesnego świata. Ale taka już rola popintelektualisty. Mam wrażenie, że „Demokracja. Przepraszamy za usterki” to właśnie produkt opisanego powyżej mechanizmu. Bułgar mierzy się w niej z kluczowym problemem współczesnej demokracji. A konkretnie ze zjawiskiem oburzonych. A więc masowymi protestami obywatelskimi, które w ostatnich latach miały miejsce w bardzo wielu krajach świata: od Ocuppy Wall Street, przez facebookowe rewolucje w Egipcie, po Euromajdan. Dowodząc (za tygodnikiem „The Economist”), że oto przybyła nam nowa ważna data na osi czasu nowożytnych rewolucji: „1848 Europa, 1968 Ameryka i Europa. 1989 Blok Wschodni. 2013… wszędzie”. Krastew dość szybko rysuje swoją główną tezę. Pokazuje w niej, że dożyliśmy takich czasów, że ludzie nie wiedzą, gdzie skierować swój gniew. „Są wściekli na władzę, ale nie wiedzą, kogo winić. Tych z rządu? Tych, co stoją za rządem? Samą ideę rządu? Rynek? Brukselę?” – pisze Krastew. I dodaje zaraz, że nikt tego zmienić nie potrafi. Wzięcie władzy przez kogokolwiek niczego nie zmieni. Bo żyjemy w społeczeństwie, gdzie rząd woli głosić raczej swoją impotencję niż moc. To tylko próbka tego przenikliwego obrazu problemów ze współczesną demokracją. Krastew doskonale się przy tym bawi. Nakłada kolejne warstwy, gra cieniami, cytuje nowych i starych mistrzów. Ale koniec końców nie jestem pewien, czy nie lepiej by było ten obraz pociąć na kilkadziesiąt kawałków i dać mniej zdolnym artystom, by go dokończyli po swojemu. Bo – jakkolwiek brutalnie to brzmi – oburzeni w Hiszpanii, Turcji, Egipcie, Bułgarii, Rosji, na Ukrainie, w Brazylii i USA to za każdym razem inna historia. Gdy połączy się je wszystkie, spod pióra mistrza wychodzi wielki i piękny fresk. Ale czy nie stanie się on tylko kolejną atrakcją dla wciąż tej samej grupy turystów, którzy pstrykną kilka fotek, pokiwają głowami ze zrozumieniem i pójdą sobie do domu? Rafał Woś WOJTEK GÓRSKI biznes, ekonomia i książki Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) Dyrektor Centrum Marketingu i Sprzedaży: Aneta Kowalska, tel. 22 530 43 00 Rzecznik prasowy, PR: Agata Broda, tel. 22 531 49 81 Biuro obsługi klienta: 03-308 Warszawa, ul. Batalionu Platerówek 3 tel. 22 761 30 30 801 626 666 e-mail: [email protected] Partnerskie biura ogłoszeń: Mariusz Zarzycki, tel. 22 482 42 06 Produkcja: Elżbieta Stamler, tel. 22 530 42 24 Druk: Agora SA (Warszawa, Piła) Agora Poligrafia Sp. z o.o (Tychy) Wydawca Dziennika Gazety Prawnej: Infor BIZNES Sp. z o.o. 01-042 Warszawa, ul. Okopowa 58/72 tel. 22 530 40 40 Prezes zarządu: Ewa Świstuniuk Wiceprezes zarządu: Monika Szulc-Wąsikowska Grupa INFOR PL Prezes zarządu: Ryszard Pieńkowski Redakcja zastrzega sobie prawo do redagowania i skracania tekstów. Rozpowszechnianie materiałów redakcyjnych zarówno w formie elektronicznej, jak i papierowej bez zgody wydawcy jest zabronione. Zamówienia na prenumeratę przyjmują: RUCH SA, Kolporter SA, Garmond Press, GLM, AS Press oraz urzędy pocztowe Informacje o prenumeracie: tel. 22 761 31 27, gazetaprawna.pl/prenumerata © – znak zastrzeżenia praw autorskich; ℗ – znak odpłatności; ©℗ – dwa znaki przy artykule oznaczają możliwość jego dalszego wykorzystania wyłącznie po uiszczeniu opłaty zgodnie z cennikiem (www.gazetaprawna.pl/licencje) i w zgodzie z Regulaminem korzystania z artykułów prasowych Wygenerowano dnia 2015-02-18 dla loginu: [email protected] A28 Dziennik Gazeta Prawna, 6–8 lutego 2015 nr 25 (3918) prezentacja gazetaprawna.pl Partner Wczoraj, dziś i jutro Fundacji Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego Przez ponad dwadzieścia lat Polska była krajem, w którym opłaty interchange pobierane przez wydawców kart płatniczych były jednymi z najwyższych na świecie. Dzisiaj jesteśmy w europejskiej awangardzie pod względem rozwoju produktów i regulacji rynku Robert Łaniewski, prezes Fundacji Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego Dostęp do zaawansowanych technologii i rozwiązań z zagranicy zaowocował pojawieniem się na rynku nowoczesnych produktów, które szybko znajdowały uznanie wśród spragnionych nowości polskich konsumentów. Nastąpił rozwój bezgotówkowych instrumentów płatniczych. Ku zdumieniu świata Polska stała się liderem płatności zbliżeniowych. I tylko niezmiennie przez wiele lat wysoki poziom opłat interchange pobieranych przez wydawców kart hamował ekspansję sieci terminali obsługujących transakcje bezgotówkowe. Walka o niższe stawki Gdyby spróbować spisać argumenty, które padały w dyskusjach na temat potrzeby redukcji opłat ze strony wszystkich zainteresowanych podmiotów, to nie starczyłoby miejsca w tym artykule. Niestety przez długi czas nie udawało się organizacjom skupiającym akceptantów kart płatniczych, agentom rozliczeniowym i regulatorom polskiego rynku płatności obniżyć stawek, które utrzymywały się na niezmiennie wysokim poziomie. Dopiero wspólny wysiłek wielu osób, wsparty autorytetem Narodowego Banku Polskiego i Ministerstwa Finansów, zaowocował decyzjami podjętymi przez polski parlament. Cieszymy się, że my również mogliśmy uczestniczyć w tych pracach, starając się wykorzystać naszą wiedzę i doświadczenie. Fundacja Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego powstała, żeby upowszechniać płatności bezgotówkowe wśród wszystkich akceptantów płatności – dużych, średnich i małych. Staliśmy się głosem firm, które same nie były w stanie przebić się przez utwardzony przez lata pancerz niechęci do zmian. Jesteśmy dumni, że dołożyliśmy naszą cegiełkę do rozwoju płatności bezgotówkowych. Bez wątpienia znaczące obniżenie opłat interchange przyczyni się do wzrostu popularności instrumentów bezgotówkowych również w mniejszych miejscowościach i mniejszych placówkach handlowo-usługowych, a tym samym zwiększy intensywność wykorzystania kart płatniczych i płatności mobilnych przez polskich konsumentów. Obniżenie opłat interchange nie jest jedyną kwestią istotną dla rozwoju obrotu bezgotówkowego. Widzimy bardzo długą listę tematów i działań, które wymagają współpracy uczestników rynku płatności i pomocy niezależnych ekspertów. Czujemy, że jesteśmy potrzebni – świadczy o tym zapraszanie Fundacji do prac nad zmianami prawa, nad tworzeniem nowych rozwiązań, nad rozpowszechnianiem nowoczesnych instrumentów płatniczych. Argumenty nie do odparcia FROB została utworzona z potrzeby wsparcia wysiłków podejmowanych przez różne podmioty w celu obniżenia opłat interchange. Bardzo szybko przekonaliśmy instytucje publiczne, że mamy pomysł na to, co i jak zrobić, żeby opłaty przestały być czynnikiem hamującym rozwój płatności bezgotówkowych. Fundacja poświęciła wiele czasu i środków na przygotowanie i opracowanie naukowych i rynkowych badań oraz analiz wpływu zmian opłat na rynek płatności detalicznych oraz stworzenie kolejnych modeli dochodzenia do docelowego rozwiązania. Po- dr Jakub Górka – Wydział Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, ekspert Komisji Europejskiej w Grupie Ekspertów ds. Rynku Systemów Płatności (PSMEG) Na naszych oczach odbywa się transformacja rynku płatności detalicznych. Polska znalazła się w awangardzie europejskiej. Poszerza się sieć akceptacji kart płatniczych, dynamicznie rozwijają płatności zbliżeniowe i nowe produkty płatnicze znajdujące uznanie wśród polskich konsumentów. Nasz kraj powoli wkracza w erę płatności mobilnych. Rad jestem, że badania, które miałem okazję prowadzić jako pracownik naukowy Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, okazały się przydatne w realizacji celów Fundacji Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego, instytucji publicznych, przedsiębiorców i konsumentów oraz pomogły wesprzeć rozwój płatności bezgotówkowych w Polsce. Widzę kolejne obszary badawcze warte eksploracji naukowej, dzięki którym będzie można wyciągać wnioski istotne z punktu widzenia praktyki biznesu płatniczego w Polsce i Europie i formułować rekomendacje zmian w szeroko rozumianej architekturze systemu płatniczego. Powered by TCPDF (www.tcpdf.org) magaliśmy wszystkim zwolennikom obniżki stawek, ale również staraliśmy się rozsądnymi argumentami przekonać do naszych pomysłów przeciwników. Udało się – nasz wysiłek się opłacił. Na szczególne podkreślenie zasługuje przygotowany przez dr. Jakuba Górkę raport z badania akceptacji gotówki i kart płatniczych wśród polskich przedsiębiorców. Projekt badawczy zainicjowany przez Fundację Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego w czerwcu 2012 r. i realizowany we współpracy z Narodowym Bankiem Polskim oraz Wydziałem Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego należy uznać za unikalny w skali międzynarodowej. Badanie wyróżnia m.in. nowatorskie zastosowanie testu obojętności akceptanta (tzw. testu turysty), którego teoretyczne podstawy opracował laureat ekonomicznej Nagrody Nobla z 2014 r. – prof. Jean Tirole. Wnioski z opracowania dr. Górki stanowiły doskonały punkt wyjścia do rozpoczęcia debaty nt. przełamywania jednej z głównych barier rozwoju obrotu bezgotówkowego. Wyniki badania akceptantów z 2012 r. dowiodły, że: n Koszty akceptacji kart płatniczych są znacznie wyższe niż gotówki. n Obowiązujące w Polsce zawyżone opłaty interchange ograniczają rozwój obrotu bezgotówkowego. n Przedsiębiorcy oczekują, by stawki opłaty interchange były niskie (do ok. 0,2 proc.), a nawet zerowe (w zależności od kwoty transakcji). n Dopiero niskie poziomy opłaty interchange mogłyby faktycznie spowodować wysoce dynamiczny rozwój sieci akceptacji kart płatniczych w Polsce. n Polscy przedsiębiorcy są otwarci na akceptację nowoczesnych instrumentów płatniczych. Biznes i nauka mówią jednym głosem Obecnie stawki interchange (0,2–0,3 proc. wartości transakcji) osiągnęły w Polsce poziom, który stawia nasz kraj w roli liderów zmian. Prace prowadzone nad stosownym rozporządzeniem przez Komisję Europejską, Parlament Europejski i Radę Unii Europejskiej prawdopodobnie wprowadzą podobny, jednolity i niski poziom opłat w całej UE. Jednak tematów, które wpływają na krzewienie w Polsce kultury płatności bezgotówkowych, jest więcej. Dlatego Fundacja włącza się również w procesy edukacyjne. Od kilku lat jest współorganizatorem kongresów płatności bezgotówkowych. W tym roku, w dniach 18–19 marca odbędzie się w Warszawie III Międzynarodowy Kongres Płatności Bezgotówkowych, organizowany wspólnie z Wydziałem Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego. Jest to jedyne wydarzenie tej rangi łączące biznes, naukę i instytucje publiczne. W panelach dyskusyjnych wystąpią czołowi polscy i europejscy eksperci. Wśród prelegentów Kongresu nie zabraknie również przedstawicieli Komisji Europejskiej. Patronat honorowy nad Kongresem objęli minister gospodarki i Narodowy Bank Polski. Tegoroczna edycja odbędzie się pod hasłem „Transformując rynek płatności – Polska w awangardzie europejskiej”. FROB wspólnie z współpracującymi ekspertami angażuje się w wiele działań nakierowanych na zmiany legislacyjne. Aktywnie uczestniczymy w obecnie prowadzonych przez Ministerstwo Finansów konsultacjach społecznych w zakresie implementacji dyrektywy unijnej dotyczącej podstawowego rachunku płatniczego, porównywalności opłat za usługi płatnicze i przenoszenia rachunków między instytucjami kredytowymi. Zbigniew Wiśniewski, ekspert w dziedzinie płatności bezgotówkowych Miałem okazję uczestniczyć w budowaniu polskiego rynku płatności kartowych od początku – każdy kolejny rok przynosił nowe fascynujące zmiany i wyzwania. I choć za nami niemal 25 lat historii nowoczesnych bezgotówkowych instrumentów płatniczych, trudno powiedzieć, żeby rynek był w pełni ukształtowany. Cały czas się zmienia i dynamicznie dostosowuje do aktualnych potrzeb jego uczestników. Dobrze, że na rynku działają też podmioty, które mogą wznosić się ponad krótkookresowe potrzeby poszczególnych grup, wspierając przede wszystkim rozwój rynku. Takie podmioty powinny pomóc w kolejnych latach tworzyć standardy wszędzie tam, gdzie dziś każdy próbuje wprowadzać własne rozwiązania – jak na przykład w płatnościach mobilnych. Fundacja Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego udowodniła swoją przydatność dla rozwoju rynku w przeszłości i nieraz jeszcze udowodni w przyszłości. Widzę dla niej istotną rolę jako moderatora zmian i twórcy platformy wymiany poglądów. n n n n Zapraszamy na III Międzynarodowy Kongres Płatności Bezgotówkowych pod hasłem ,,Transformując rynek płatności – Polska w awangardzie europejskiej” czołowi eksperci problematyki płatniczej z Polski i Unii Europejskiej przedstawiciele Ministerstwa Finansów, Ministerstwa Gospodarki, Narodowego Banku Polskiego, Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów jedyne forum dyskusyjne łączące instytucje finansowe, instytucje publiczne, uczelnie wyższe, firmy handlowe i usługowe uroczysta wieczorna gala pierwszego dnia, połączona z wręczeniem pierwszych statuetek e-Dukata – nagród za największe osiągnięcia w branży 18–19 marca 2015 r., Hotel Sheraton w Warszawie Więcej informacji na stronie: Kongresplatnosci.pl Ważnym projektem wspieranym przez FROB jest badanie kosztów instrumentów płatniczych na rynku polskim realizowane przez Narodowy Bank Polski. Wierzymy, że przygotowanie solidnej diagnozy sytuacji pozwoli lepiej wprowadzać zmiany w zakresie sposobu funkcjonowania tak ważnej sfery polskiej gospodarki, jaką są płatności detaliczne – zmniejszyć zarówno koszty społeczne gotówki, jak i bezgotówkowych instrumentów płatniczych. Potrzeba dobrych standardów Jeszcze kilka lat temu płatności bezgotówkowe w fizycznych punktach handlowo-usługowych utożsamiano w Polsce z kartami płatniczymi. Dziś coraz częściej mówi się o nowocześniejszych instrumentach, np. płatnościach mobilnych przy pomocą smartfonów. Pojawiają się dziesiątki nowych rozwiązań, których największą wadą jest brak jednolitego standardu. Ale początki z reguły są trudne, wymagają niewidzialnej ręki rynku, która najczęściej pomaga wybrać najlepsze rozwiązanie i je upowszechnić. Dlatego też ideą dalszego funkcjonowania FROB jest wspieranie każdej inicjatywy, która może doprowadzić do stworzenia nowoczesnego instrumentu płatniczego spełniającego wymogi użytkowników i handlowców, a więc: bezpiecznego, taniego w obsłudze oraz łatwego w użyciu. Wyzwaniem jest też zwiększanie przejrzystości, konkurencyjności oraz innowacyjności rynku płatności bezgotówkowych w Polsce i jego integracja z innymi rynkami w Unii Europejskiej. Bardzo istotne w działalności FROB będzie podejmowanie we współpracy z partnerami działań mających służyć przełamywaniu innych niż kosztowe barier rozwoju obrotu bezgotówkowego w Polsce, takich jak siedzący głęboko w naszej mentalności kult gotówki, którego pokonanie będzie wymagało długotrwałych i konsekwentnych działań edukacyjnych. Nie pozostaniemy bierni w procesie implementacji unijnego prawodawstwa do regulacji krajowych. Przed nami wprowadzenie do polskiego porządku prawnego unijnej regulacji odnośnie do opłat interchange oraz nowelizacji dyrektywy o usługach płatniczych tzw. PSD2. Naszą aspiracją jest, aby w przyszłości stać się również bezpośrednim partnerem legislatorów z Komisji Europejskiej poprzez udzielanie wsparcia w postaci analiz naukowo-rynkowych, prawnych oraz techniczno-organizacyjnych. dr Jan Byrski – adwokat, wspólnik w Traple Konarski Podrecki i Wspólnicy, adiunkt w Katedrze Prawa Cywilnego i Gospodarczego Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, ekspert FROB Uczestnicząc jako ekspert prawny FROB w pracach parlamentarnych dotyczących ustaw regulujących obrót bezgotówkowy, w tym dwukrotnie przy ustawowej obniżce opłaty interchange, miałem przyjemność – w imieniu FROB – zajmować stanowisko przy tworzeniu prawa. Prawa, które powinno umożliwiać zrównoważony rozwój całego rynku obrotu bezgotówkowego, z korzyścią dla wszystkich jego interesariuszy. Wielką satysfakcję przynosi przedstawianie stanowiska, które następnie jest uwzględniane podczas prac parlamentarnych. Przed nami kolejne wyzwania legislacyjne, w szczególności implementacja dyrektywy PAD, PSD 2, zmiany w ustawie o usługach płatniczych ze względu na wejście w życie rozporządzenia MIF Reg. Na tym polu będziemy aktywnie działać, a także w zakresie prawa niezharmonizowanego unijnie, np. w dążeniu do obniżki opłat nadzorczych wnoszonych do Komisji Nadzoru Finansowego.