Szeptucha 5

Transkrypt

Szeptucha 5
Szeptucha 5
Najładniejsza gmina cz. 3
Sołtys Alojzy Gąsior zaparkował pod sklepem spożywczym, gdzie
spodziewał się zastać Zenka Kapelusznego. Nie pomylił się.
Zenek siedział na ławeczce i na widok sołtysa poderwał się na
równe nogi. W dłoniach gniótł pustą puszkę po piwie.
– Zenek, zagrodę postawiłeś?
– A zgodnie z rozkazem, sołtysie! – zameldował Kapeluszny. –
Wszystko gotowe, tak jak sołtys kazał. Podwójne żerdzie dałem
nawet!
– No! To chodź Zenuś po wypłatę.
W sklepie duchota panowała, dzieciska sklepowej pałętały się
pod nogami, a ona sama bacznie spojrzała na wchodzących.
Rozpoznała Alojzego i rozpromieniła się w służbowym uśmiechu.
– A powitać naszego sołtysa kochanego! Dawno sołtys do mnie
nie zachodził!
– A bo to, pani Jadziu, lepiej mi do Tesco w Szykowie
pojechać. Ceny tu u pani zbójeckie.
– No co też sołtys opowiada! – obruszyła się sklepowa. – Toć
wino najtańsze w całym powiecie.
– Pani Jadziu, co mi tam po tym mózgotrzepie? Na mleku
złotówka narzutu, na chlebie też.
– A co ja mam na to poradzić? Jak wino poniżej kosztów,
sprzedaję, to na nabiale muszę dorobić.
– No niby tak – zgodził się niechętnie sołtys. – No! Da pani
dwa słodziutkie dla Zenka. Zapracował, zuch.
– Na miejscu? – zapytała uprzejmie Jadzia, patrząc na
Kapelusznego.
– Może być, pani Jadziu, może być.
Alojzy opuścił sklep, odprowadzany ukłonami Zenka oraz
profesjonalnym uśmiechem sklepowej, i udał się na oględziny
zagrody. Zmyślnie Zenkowi wyszła. Ino kozy się w niej nie
pasły. I to był problem.
…
Parę godzin trwało, zanim Lelka raczyła wrócić do chałupy.
Szeptucha siedziała na fotelu, na jej kolanach walał się
Mruczek, a telewizor szumiał miarowo, wypluwając kolejną
porcję nieszczęść z całego świata w ramach serwisu wiadomości
o dziewiętnastej. Monitoring pokazał wcześniej, jak młody
kundel Stachańskich zakradł się w pobliże podwórka, a na
spotkanie wybiegła mu Lelka, i rzuciła się w ramiona, co
gorsze. Teoretycznie babka mogła rzucić zaklęcie bagna i
zakończyć żywot Błażeja raz na zawsze, ale już się zdążyła
przekonać, że jej prawnuczka jest bardzo wrażliwa, by nie
powiedzieć histeryczna. Widoku tonącego Stachańskiego należało
jej oszczędzić. Inaczej sprawę trzeba załatwić.
– Dobry wieczór! – burknęła od drzwi Aurelia i pomaszerowała w
stronę wersalki.
– Kolację masz na kuchni. Żur i ziemniaki ze słoniną –
poinformowała ją prababka.
– Nie jestem głodna – odpysknęła Lela i położyła się w butach
na łóżku.
– No to dobranoc! He, he – zarechotała pod nosem Szeptucha i
przeniosła się na łóżko.
Właśnie spływał na nią kojący sen, niosący genialne
rozwiązania problemów, gdy w wieczorną ciszę wdarł się odgłos
subtelnego siorbania zupy.
…
Sołtys Alojzy Gąsior kręcił się w łóżku i nie mógł usnąć. Sen
z powiek spędzała mu nierozwiązana w dalszym ciągu kwestia
zakupu kóz do gospodarstwa ekologicznego. Spędził kilka
godzin, próbując rozgryźć tajemnicze allegro, ale najwyraźniej
nie wiedział, gdzie ma klikać, a wpisywanie słowa „koza” w
wyszukiwarkę Google zaowocowało definicją i opisem zwierzęcia
wraz ze zdjęciami oraz propozycjami alternatywnych rozwiązań
grzewczych. Nawet ze dwie agencje towarzyskie się trafiły,
zanim sołtys, zniechęcony brakiem konkretnych informacji,
wyłączył komputer.
…
Poranek wstał słoneczny i rześki. Szeptucha podniosła się
dziarsko z posłania i wyszła na podwórze. Zza sosen wyłaniało
się słońce, a wyżej zawisło bezchmurne niebo. Zapowiadał się
piękny dzień. Doskonały na pogodzenie się z prawnuczką i
zmanipulowanie jej młodzieńczego, nieodpornego na pomysłową
indoktrynację umysłu.
Coś nagle zaszeleściło za linią jałowców. Nie był to zając. Te
doskonale wiedziały, czym grozi próba nieautoryzowanego
naruszenia strefy ochronnej. Zza krzaków nadciągało coś
większego i najwyraźniej
zabezpieczeń.
nieświadomego
istniejących
– Halo! Halo! Jest tu kto? – wydarł się głos zza zarośli.
– Kto pyta?
– To ja, sołtys, Gąsior Alojzy!
– Aluś, to ty nie wiesz, że trzeba się zaanonsować, zanim się
komuś z buciorami na posesję wlezie? – zbeształa go Szeptucha.
– Przepraszam, babko, ale sprawę mam zwłoki niecierpiącą! Mogę
z krzaków wyleźć?
– No wyjdź – zgodziła się łaskawie.
Sołtys przedarł się przez jałowce i stanął nieopodal. Jego
ramiona pstrzyły strzępki pajęczyn.
– O co chodzi, Aluś?
– Ach, babko! Ja wedle tych kóz do gospodarstwa! Nijak znaleźć
ich nie mogę. W skupie powiedzieli, że tu w okolicy nikt nie
ma.
– Na allegro szukałeś? – zapytała Szeptucha.
– Chyba tak, ale nic nie znalazłem.
– Chodź, chłopcze, do środka. Razem poszukamy – skapitulowała
babka i weszła do domu, nie oglądając się na sołtysa.
Jak się kwadrans później okazało, na allegro sprzedawali kozy,
ale z odbiorem własnym, i to gdzieś spod Rzeszowa. Wysyłki
kurierskiej hodowca nie oferował.
– I co teraz? – zasępił się sołtys.
– A nic! – od drzwi odezwała się zaspanym głosem Lelka. –
Trzeba znaleźć chiński sklep internetowy.
Jak się okazało, to, co było nie do przeskoczenia dla
starszego pokolenia, najmłodsze rozwiązało w dwie minuty.
– Zamówiłam panu stadko dwudziestu sztuk – poinformowała
sołtysa Aurelia. – W regulaminie napisali, że zamówienie
realizują w dziesięć dni.
– I już? – z niedowierzaniem dopytał Alojzy.
– No, a co więcej ma być? – zdziwiła się nastolatka. – Kupione
i tyle.
Szeptucha tylko wzruszyła ramionami i skinęła na sołtysa.
– Pora już na ciebie, Aluś. Akcję sprzątania zacznij lepiej,
bo się na czas nie wyrobisz.
Alojzy poderwał się na równe nogi, i
gospodyni, pospiesznie wyszedł z izby.
skinąwszy
głową
– I tak się do ciebie nie odzywam! – obwieściła prababce Lela
i przepadła na godzinę w łazience.
…
Następne dziesięć dni upłynęło mieszkańcom na gorączkowym
sprzątaniu wsi. Łatwo nie było, szczególnie w lesie, ale w
końcu nawet przecinki zaświeciły czystością. A wkrótce
nadszedł oczekiwany z niecierpliwością dzień. Do wioski
wjechał TIR na białoruskich blachach, ze środka wyskoczył
gadający po rusku skośnooki żółtek z plikiem papierów w ręku.
– Padpis nada! – Podetknął sołtysowi papier i usłużnie wetknął
w rękę długopis.
A po chwili z rampy samochodu zeskoczyło stadko dwudziestu
kóz, które Zenek zapędził do zagrody. Teraz to już tylko
wystarczyło poczekać na unijną komisję. Nawet kwiaty były
zamówione, a babka Łopianowa studiowała przepisy na wyrób sera
z koziego mleka. Jedyną niedogodnością było to, że cholerne
kozy chciały żreć wyłącznie ryż.
…
– Tak dłużej być nie może! – obwieściła Szeptucha Mruczkowi. –
Już drugi tydzień Lelka się na mnie boczy. Szlag trafił
szkolenie, a ten kundel Stachańskich pałęta się po moim
podwórku.
Kot profilaktycznie nie zabrał głosu.
– Jak rozsądkiem nie wychodzi, to podstępem trza! –
zawyrokowała stara głosem, który zdecydowanie nie wróżył
niczego dobrego.
Do chałupy weszła właśnie naburmuszona Lela i bez słowa poszła
za piec. Ostatnio na zmianę znikała w lesie i pływała w
basenie.
Szeptucha odsłoniła kotarę, zza której wyłonił się szereg
monitorów. Sękate palce przebiegły sprawnie po klawiaturze.
Monitory rozbłysnęły przekazem kamer z wszystkich
newralgicznych punktów wsi. Babka zostawiła sprzęt, ubrała się
po cichu i podreptała w stronę sklepu. Niedługo miała się
rozpocząć ceremonia powitania unijnej komisji.
…
– Panie sołtysie! Panie Alojzy! – Wrzask doszedł
namydlonych uszu sołtysa, gdy ten brał kąpiel.
do
– Co jest? – odkrzyknął, siadając prosto w wannie.
– Ryż się skończył! Kóz nie ma czym nakarmić! – darł się spod
okna Zenek.
– No to im żreć nie dawaj!
– Ale panie sołtysie! One sztachety żreć zaczęły! Jeszcze z
godzina i wyżrą całe ogrodzenie.
– Jasna cholera! Jesteś tam Zenek jeszcze?
– Jestem, panie sołtysie!
– To migiem wsiadaj w Punto i jedź po ryż do Wieprzewa. Piłeś
coś?
– Tyle co nic – zaszemrał uspokajająco Zenek. – To ja polecę,
co?
– Leć!
…
Lelka wróciła z basenu zmęczona, ale i zadowolona. Uzgodnili z
Błażejem, że jutro uciekną i pojadą do Irlandii, a tam nikt
nie będzie im już przeszkadzał. Dziewczyna owinęła włosy
ręcznikiem i weszła do izby. I tu się mocno zdziwiła. Całą
ścianę prymitywnej chałupy, dotychczas zasłoniętą szczelnie
kotarą, pokrywał nowoczesny sprzęt komputerowy. Widziała
wcześniej babcinego laptopa, nawet chińskich hurtowni kóz na
nim szukała, ale tamten sprzęt był niepozorny i dotychczas na
niskiej ławie stał. A tutaj? Centrum dowodzenia jakieś?
– O żesz w mordę.
Na monitorach przewijały się znajome twarze z wioski.
Najwyraźniej babka miała kamery poukrywane absolutnie we
wszystkich chałupach i wokół nich.
– Ha, ha, ha! – roześmiała się Lela na widok Zośki Pirynowej,
która ukradkiem wspinała się po dzikim winie w stronę okna
plebanii.
– Ale jazda! – krzyknęła na widok swojego młodocianego brata,
który czołgał się z procą w stronę krów babci Błażeja.
– Ożesz kuźwa! – krzyknęła wreszcie, widząc w doskonałej
rozdzielczości, jak Błażej migdali się w stogu siana z jakąś
blondyną.
Po chałupie poszły iskry. Aurelia przestała kontrolować moc i
wypłynęła z chałupy. Zagwizdała na maliniak. Krzaki ustawiły
się karnie w dwuszeregu.
– Rację prababka miała! – wysyczała młoda Szeptucha. –
Stachańskie plemię to zdrajcy! No to uważaj teraz, bo idę do
ciebie, Błażejku.
…
Jakaś duchota taka stała w powietrzu, a sołtys pocił się
okrutnie pod białą koszulą. Krawat dusił, a czarne lakierowane
pantofle stanowiły istną torturę dla stóp. Zza węgła wytoczyła
się czarna limuzyna i osiadła w piachu przed sklepem
spożywczym. Ze środka wygramolił się otyły facet w garniturze
i dwie wąsate baby w garsonkach. Całe towarzystwo rozejrzało
się podejrzliwie po zabudowaniach, ale najwyraźniej nie mieli
się do czego przyczepić, bo wkrótce szanowna komisja podeszła
do delegacji w osobie sołtysa Alojzego Gąsiora i jego małżonki
Eleonory. Po sztywnych powitaniach, ocieplonych familiarnym
poklepywaniem się po plecach, szacowne gremium miało przejść
do pierwszego punktu imprezy, czyli zwiedzania ekologicznej
farmy kóz, ale nagłe zdarzenia zrujnowały plan wizyty.
Najpierw nad
Kapelusznego.
polem
rozniósł
się
donośny
głos
Zenka
– Panie Sołtysie! Te cholery zeżarły ogrodzenie i zwiały do
lasu!
Alojzy Gąsior nie zdążył się nawet oswoić z nabytą wiedzą, gdy
przez wieś przetoczył się potężny grzmot.
A dalej to było tylko gorzej. Na drogę wypadła bogusiowa
Aurelka, a jej stojące dęba włosy emitowały dziwne wyładowania
elektryczne. Tuż za nią ze złowieszczym szelestem pędziły
jakieś krzaki.
– Zamorduję! – darła się Lela. – Gdzie on jest?!
Krzaki rozpierzchły się po chałupach i zaczęły gałęziami tłuc
szyby w oknach.
Sołtys osunął się zemdlony w ramiona wąsatej członkini
delegacji unijnej.
…
– No proszę! – zacmokała z zadowoleniem Szeptucha, obserwując
poczynania nieodrodnej, jak się jednak okazało, prawnuczki. –
Demolka na całego – zarechotała.
Upajała się przez chwilę chaosem, ale sytuacja zaczynała być
groźna i zdecydowanie należało podjąć działania wyciszające.
Skrzyżowała palce za plecami i zaszeptała tłum. Na mieszkańców
wioski spłynęła chwilowa amnezja, objawiająca się maślanym
wzrokiem, chorobą sierocą i nieznacznym wyciekiem śliny z ust.
Aurelka niezrażona szalała dalej. Krzaki pod jej przywództwem
opanowały właśnie okoliczne dachy i przymierzały się do
zrywania dachówek.
– Dość! – powiedziała stanowczo babka i pstryknęła palcami.
Lela otrząsnęła się i zsunęła się z komina. Podeszła do
prababki.
– Do domu, ale już! – zadysponowała stara.
– Jak chcecie, prababko – wymamrotała ogłupiała Lelka i
machnęła na krzaki.
– Krzaki zostają tutaj – zaoponowała Szeptucha.
– Jak chcecie, prababko – powtórzyła jak robot Aurelia i
posłusznie podreptała w stronę chałupy.
Jeszcze tylko parę zabiegów kosmetycznych i można ruszać
dalej.
– A tu widzicie państwo – Szeptucha, stając obok Alusia,
powiodła ręką po okolicznych dachach – eksperymentalną uprawę
malin. Jak się okazuje, południowe stoki dachów gwarantują
roślinom nasłonecznienie zdecydowanie lepsze niż pola. W
efekcie otrzymujemy ekologiczne owoce. Z tych z kolei
pozyskujemy naturalne soki owocowe i lokalne wina.
– Brawo! – zaklaskała w dłonie wąsata blondyna.
– Brawo! – podchwycił sołtys, a po chwili klaskała cała
oszołomiona gawiedź.
Szeptucha cmoknęła cicho na Mruczka i wycofała się z tłumu po
angielsku. Miała dzisiaj parę rzeczy do zrobienia, a
najważniejszą z nich był przelew na kwotę trzech tysięcy euro
do Luksemburga. Tam właśnie mieszkał młodociany Jayden, mistrz
animacji komputerowej i autor zgrabnej scenki na sianie z
Błażejem w roli głównej.
– Miau! – wyraził dezaprobatę kot.
W odwecie usłyszał diaboliczny śmiech babki niosący się po
lesie.

Podobne dokumenty