pdf - Jefferson Towne
Transkrypt
pdf - Jefferson Towne
© Copyright by Jefferson Towne Projekt okładki Dariusz Suchan ISBN 978-83-272-4338-6 Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora. 2014 r. SPIS TREŚCI ROZDZIAŁ I - ----------------------------------------------- DĘBOWY CHŁOPIEC ROZDZIAŁ II - ------------------------------------------------ MARCIA PORTER ROZDZIAŁ III ------------------------------------------ MĘŻCZYZNA Z WĄSEM ROZDZIAŁ IV - ---------------------------------------------------------- OPOWIEŚĆ ROZDZIAŁ V - ------------------------------------------- POJAWIA SIĘ DADOC ROZDZIAŁ VI - -------------------------------------------------- ZIELONY RELAX ROZDZIAŁ VII - ------------------------------------------------------------ ZDJĘCIE ROZDZIAŁ VIII - ------------------------------------------ DETEKTYW BERGER ROZDZIAŁ IX - -------------------------------------- MULLER I HANK BRIGHT ROZDZIAŁ X - ------------------------------------------------------------------ FINCH ROZDZIAŁ XI - ------------------------------------------------------------- EL PATO ROZDZIAŁ XII - ----------------------------------------------- SREBRNA PALMA ROZDZIAŁ XIII - --------------------------------------------------------------- ROTH ROZDZIAŁ XIV - ------------------------------------------- MAREA MANGUANTE ROZDZIAL XV - ------------------------------------------------------------- UFARTE ROZDZIAŁ XVI - ------------------------------------------------------------- TAŚMY ROZDZIAŁ XVII - --------------------------------------------------------- TEJEDOR ROZDZIAL XVIII - ---------------------------------------------- W KOMISARIACIE EPILOG Znam co najmniej dwie historie zaczynające się w Betlejem. Jedna jest najbardziej znaną historią świata. Niewiele można dodać, ująć, jeszcze mniej. Drugą poznałem, kiedy byłem dorosłym człowiekiem. Właściwie zostałem w nią wplątany. Obydwie nie mają ze sobą nic wspólnego. Obydwie jednak zaczynają się w Betlejem. Pierwsza w Betlejem Judzkim, druga w Betlejem, Pennsylvania Rozdział I Tej wiosny odkryłem Dębowego Chłopca. Była to nieduża knajpka na roku Orange i Szóstej, otwarta do drugiej po północy, a w soboty do rana. Nic wielkiego, dwupoziomowa sala poprzedzielana niewysokimi ściankami tworzącymi boksy na tyle zamknięte, że tak na dobrą sprawę nigdy nie było wiadomo, czy jest już pełno, czy zmieści się jeszcze szkolna wycieczka. Zasunięte ciemnobrązowe rolety z udającego drewno plastiku i dębowe okiennice z wymalowanymi postaciami małych chłopców w kształcie żołędzi, uzasadniać miały nazwę. Był jeszcze gruby portier spełniający rolę szatniarza, a na podwyższeniu bar z długim, lśniącym kontuarem. Były też wysokie stołki wzdłuż kontuaru i bateria różnorodnych butelek na szklanych półkach. Był wreszcie dywan na podwyższeniu za barem, mały okrągły parkiet z drugiej strony i czarny, duży fortepian przycupnięty leniwie obok parkietu. Na fortepianie zwykle grał stary Murzyn ubrany nieodmiennie w ciemną marynarkę i smokingową koszulę z falbanami. Od czasu do czasu ktoś śpiewał, ale raczej nieregularnie. Wentylacja nie działała sprawnie, było więc ciepło, a w dni, kiedy słońce operowało szczególnie intensywnie, bardzo ciepło. Dym papierosowy czaił się w obłokach pod sufitem i w paru innych miejscach. Wszystko tworzyło pewien niepowtarzalny, specyficzny nastrój, który, gdy się już weszło, chwytał za klapy i kazał zostać. Było dosyć późno, na pewno po jedenastej, kiedy przyszedłem tego wieczora. Paru facetów znajdujących oparcie w whisky siedziało przy barze i trzymało się mocno. Jakaś babka o rudych włosach paliła papierosa bawiąc się pudełkiem zapałek. Był jeszcze ktoś, nie pamiętam, kto. Teraz, może uważałbym to za istotne, wtedy, nie. Szczupły, wysoko podgolony młodzieniec stojący za barem patrzył w sufit wyłożony drewnem i podobiznami chłopców bliźniaków tych z okiennic. Było duszno i sennie. Przysterowałem do baru i zamówiłem martini. Była ciepła, księżycowa noc. Ruda dziewczyna, na którą zwróciłem uwagę wchodząc, zabierała się do wyjścia. Zdusiła papierosa w udającej dębową popielniczce, wyjęła z torebki zwitek zmiętych banknotów, dwa rzuciła na kontuar i obciągając spódnicę wstała. Przechodząc spojrzała na mnie bez zainteresowania. Facet w rogowych okularach i ubraniu w prążki wyglądający na mocno wciętego, wycelował w nią palec i udając, że strzela powiedział: - Bang, bang. Potem zaśmiał się sztucznie, pociągnął ze szklaneczki i odezwał się tak, żeby go wszyscy słyszeli: - Ta paniusia oskubała mnie na dwadzieścia kawałków. Uważajcie na rude, panowie. Spojrzałem na zegarek. Do wpół do dwunastej brakowało paru minut. Miałem właśnie wyjść, kiedy obok pianisty pojawiła się dziewczyna. Na oko dwadzieścia pięć lat, z gatunku tych, co to mężczyźni wjeżdżają na chodniki, patrząc na nie. Ubrana w długą, białą suknię i buty na wysokim obcasie z rzemykami oplatającymi kostkę. Ciemno rude włosy spadały ciężko falami na opalone nagie ramiona. Pochyliła się ku pianiście, szepnęła mu kilka słów, ten skinął głową i uderzył mocniej w klawisze. Zaśpiewała jakiś szlagier modny ostatnio i coś Cole Portera, a może Bernsteina, w każdym bądź razie znany kawałek, jeśli wysilić pamięć. Zaśpiewała jeszcze coś spokojnego o żeglarzu, czy kimś takim, jeśli dobrze pamiętam. Nucę to sobie od czasu do czasu jeszcze teraz, choć to już prawie dwadzieścia lat. Kiedy skończyła i wyszła, zamówiłem jeszcze jedno martini i zapaliłem papierosa. - Kto to? – spytałem barmana wskazując głową na pustą już scenę. - Marcia Porter. - Marcia Porter – powtórzyłem bez sensu. - Nic więcej nie wiem. Pracuje od dzisiaj. – odpowiedział, a po chwili dodał – Wydaje się niezła. Oczywiście w wokalnym wymiarze. - Oczywiście – zgodziłem się. - Interesuje pana? Wzruszyłem ramionami. - Przyjdź pan jutro. Powinienem wiedzieć więcej. Powiedziałem, że przyjdę, ale nie przyszedłem. Zaglądnąłem znowu po dwóch dniach i od tego czasu zacząłem pojawiać się w Dębowym Chłopcu codziennie. Zawsze w czasie, kiedy miała wystąpić Marcia. Nie przyznawałem się przed sobą, że to właśnie chodziło o nią, ale tak właśnie było. Wymyślałem sobie różne, mniej lub bardziej ważne zajęcie, jednak nieodmiennie, zawsze po jedenastej lądowałem w Dębowym Chłopcu. Wypijałem szklaneczkę martini i wychodziłem. To wszystko. Poznałem stałych bywalców, wszystkie numery i obsługę. Wiedziałem, że martini miesza najlepiej wygolony młodzieniec w drucianych okularach, a u starszego wąsacza najlepiej zamawiać czystą whisky. Wiedziałem, że pianista ma córkę i na imię Charles, oczywiście pianista miał na imię Charles, nie córka. Córka nazywała się inaczej, Judith, czy jakoś. Wiedziałem, że facet siadający w boksie numer 5 jest architektem i zawsze w piątki grywa w bakarata, a przedtem wypija parę koktajli, żeby w ogóle mieć ochotę na bakarata, wiedziałem, że wysoki okularnik umawia się tu zwykle z różnymi ciekawymi lub mniej ciekawymi, ale nieodmiennie piersiastymi babkami, zajmują jedną z lóż, a potem znikają gdzieś jego wozem, wiedziałem, że krótko obcięta brunetka pociągająco zdrowo jest w trakcie rozwodu i nie wie co dalej ze sobą począć, wiedziałem, że chłopak z dziewczyną wstępują tu zawsze jadąc do Woodland na weekend, ona kończy szkołę i chce zostać projektantką mody, a on jest kierowcą. Wiedziałem o wszystkich coś, o jednych więcej, więcej drugich mniej. Było to wynikiem półgodzinnego stałego siedzenia w jednym i tym samym miejscu. Spróbujcie sami, zobaczycie. Wiedziałem o wszystkich coś, o wszystkich, z wyjątkiem Marcii. Wychodziła co noc na swoje dwadzieścia minut, nieodmiennie na biało, nieodmiennie tajemniczo, nieodmiennie smutno. Nikt o niej więcej nie wiedział. Po prostu Marcia Porter. I nic więcej. Siedziałem kiedyś, pamiętam była niedziela, na dworze padał deszcz. Siedziałem i piłem whisky małymi łykami. Marcia była w połowie drugiego numeru. Tuż za mną, na sąsiednim stołku siedział zwalisty mężczyzna w brązowym garniturze. Potężny wąs zakrywał mu pół twarzy. Drugie pół zasłaniały ciemne okulary. Poza tym palił dopasowane do figury cygaro. Dwa cale średnicy. Mruczał coś pod nosem. Raz wydawało mi się, że do mnie, więc odwróciłem się lekko i spytałem uprzejmie: - Mówił pan coś? - Mówiłem – burknął – ale nie twój interes. Wzruszyłem ramionami. Facet wyglądał na wciętego, ale ze zwalistymi facetami nigdy nie wiadomo, czy już są na wykończeniu, czy dopiero zaczynają. Marcia skończyła, ukłoniła się i wyszła. Spojrzałem na zegarek, wpół do dwunastej. Właściwa pora na ostatniego papierosa. Wyciągnąłem z kieszeni camela i władowałem sobie w zęby. Nie zdążyłem wyciągnąć zapałek, kiedy siedzący obok wąsacz pstryknął zapalniczką. Zaciągnąłem się i kiwnąłem mu głową na dziękuję. - Przepraszam – powiedział – zdaje się, że nie byłem specjalnie uprzejmy. - Drobiazg – machnąłem ręką.. Nie opuszczając twarzy, cygaro wąsacza powędrowało w górę. Miało to chyba oznaczać uśmiech. - W każdym bądź razie, pardon. Uśmiechnąłem się, facet też. Uważał widocznie sprawę za załatwioną. - Hej! – zwrócił się do barmana – Gin z tonikiem. Barman odwrócił się, zabrał szklankę, spojrzał pod światło i nalał do niej naparstek ginu. Wlał też trochę toniku, dodał lodu i podał wąsaczowi. Ten chwycił to wszystko w wielka łapę i wypił za jednym zamachem. Potem postawił szklankę na ladzie, wyjął z grubego jak cegła portfela banknot dwudziestodolarowy i zwinął w rurkę. - Mam tu coś dla ciebie, chłopcze – huknął. Barman spojrzał na dwudziestkę i spytał: - Tak z serca, czy za coś? Facet zaśmiał się nieprzyjemnie. - Jasne, że za coś. Nie wydaję na prawo i lewo ciężko zarobionych pieniędzy. - Może ten akurat nie był ciężko zarobiony. Zacisnął pięść i zgniótł dolarową rurkę. - Jesteś trochę za mały, żeby rozmawiać ze mną w ten sposób. W normalnych warunkach wbiłbym ci nos w podłogę. Dzisiaj mam dobry dzień. Ja rzadko mam dobry dzień. - Za dużo ogląda pan telewizji. - Wyhamuj, synu! – warknął. Przy kontuarze był tylko on, ja i z drugiej strony barman. Lokal powoli się wyludniał. Większość stolików stała pusta, jedynie przy niektórych czuwały niedobitki. - Kim jest ta dziwka? – w pewnym momencie spytał Wąsacz. Pytanie najwyraźniej skierowane było do barmana. Ten skrzywił się, ale odpowiedział spokojnie: - Która? - Ta, która śpiewała przed chwilą. - Czy jest to właśnie pytanie za dwadzieścia dolców? - Może być. Więc? – zabębnił grubymi palcami, w których trzymał cygaro o blat kontuaru. Zrzucił w ten sposób niezły stożek popiołu, ale najwyraźniej nie przejął się tym. - To nie dziwka. - Wszystkie to dziwki – trzasnął ręką o blat kontuaru – Jedne robią to jawnie, inne się maskują. Ale wszystkie to dziwki. Ja się na tym znam. - Jest pan alfonsem? – barman ciągle był uprzejmy. Wąsacz poczerwieniał. Zdjął okulary i położył obok szklanki. Zauważyłem, że miał wyblakłe, szare oczy. Zimne, wyblakłe, szare oczy. - Coś powiedział? – wycedził. - Pytałem, czy jest pan alfonsem, czyli sutenerem. To taki facet, który zna się na dziwkach i rozdaje za frajer dwudziestki. Zamachnął się, ale bardzo niemrawo. Może dlatego, że siedział, a może dlatego, że zlekceważył małego. W każdym bądź razie byłem szybszy. Chwyciłem go za rękę i założyłem nelsona. Chwilę zmagaliśmy się, ale w końcu dał spokój. - Znikaj, chłopie – warknął – do ciebie nic nie mam. - Tu się nie rozrabia – powiedziałem spokojnie – Jak chcesz rozrabiać, postaw sobie lustro. Nagle poczułem, że moja goleń dziwnie zwiększa swoją objętość. Zwykle się tak dzieje, jak ktoś traktuje ją z buta. Potężne uderzenie, które otrzymałem piętą w kość piszczelowa, spowodowało, że zgiąłem się wpół, ale nie zwolniłem chwytu. Wręcz przeciwnie, zacisnąłem mocniej i jego głowa powędrowała w dół, aż do miejsca, gdzie zaczynał się kontuar. Coś trzasnęło, nie byłem pewien, czoło albo kontuar. - Bardzo nieładnie jest bić mniejszych – powiedziałem – Są jeszcze tacy, którym się to nie podoba. Puściłem go. Podniósł się, rozmasował czoło i spojrzał na mnie, jakbym był już nagrobkiem na cmentarzu komunalnym. - Źle zrobiłeś, przyjacielu – syknął - Nie robiłbym tego na twoim miejscu. - Dobra rada – zgodziłem się – Dziękuję. Spojrzał na mnie, później na barmana. - Przyjdę tu jeszcze – powiedział i zsunął się ze stołka. - Zadzwoń wcześniej – poradziłem – Włożę granatowy garnitur. Spiorunował mnie wzrokiem, założył okulary i ruszył w stronę wyjścia. - Pięć dolców – odezwał się barman – W tym lokalu się płaci. Wąsacz przystanął, wyjął z kieszeni jakiś banknot i rzucił go za siebie. Banknot upadł jakieś pół metra od mojego lewego buta. Pochyliłem się i podniosłem. Z portretu patrzyły na mnie zielono szare oczy Abrahama Lincolna. - Narwany facet – odezwał się barman, kiedy za wąsaczem zamknęły się drzwi – Dzięki. Nie przypuszczałem, że z pana taki zapaśnik. - Trenowałem kiedyś. Nalał do szklanki podwójną porcje whisky i przesunął ją razem z syfonem w moim kierunku - Na koszt firmy – powiedział – W końcu nie codziennie jest się ratowanym. Uśmiechnąłem się, przysunąłem szklankę bliżej i spróbowałem. Potem sięgnąłem po syfon i dolałem odrobinę. - Chyba poproszę faceta, żeby częściej tu wpadał. Teraz z kolei on się uśmiechnął. Tacy z nas uśmiechnięci, młodzi ludzie. Dopiłem drinka, powiedziałem dobranoc i wziąłem namiar na wyjście. Przy samych drzwiach natknąłem się na jakąś postać. Początkowo nie poznałem jej. Może z powodu tej jednej dodatkowej szklaneczki. Była w szarym płaszczu i nieumalowana. Mimo to, była to ona. Bez wątpienia, Marcia Porter. - Może mnie pan odwieźć do domu? – spytała. Kosmyk włosów wysunął jej się spod chustki, którą miała na głowie i opadł na czoło. Odsunęła go nerwowym, szybkim ruchem ręki. - Samochód mi wysiadł – podjęła po chwili – chyba gaźnik, ale tak naprawdę nie znam się na tym. Staliśmy w niewielkim hallu, wyłożonym piaskowo brązowym dywanem, gdzie oprócz dwóch rzędów dębowych wieszaków wiszących smętnie w oczekiwaniu na płaszcz, znajdowała się jeszcze donica z fikusem dębolistnym i wejściami do toalet oznaczonymi figurkami odpowiednich postaci, sugerującymi, czego można by się spodziewać, kiedy nacisnąć na odpowiednią klamkę. Fikus dębolistny był tu chyba przez przypadek, a jeśli nie, to architektowi wnętrz należała się nagroda za niekonwencjonalne wykorzystanie powiązań natury martwej z żywą. - Podwiozę panią – powiedziałem w końcu – Udało mi się zaparkować na następnej ulicy. Jakiś frajer właśnie odjeżdżał, kiedy przyjechałem. Uśmiechnęła się lekko. - Właściwie to mieszkam niedaleko i samochód nie jest potrzebny. Spojrzała na mnie niepewna mojej reakcji, a następnie nabrała powietrza w płuca i powiedziała jednym tchem - Prawdę mówiąc, wolałabym się przejść – przechyliła głowę, a kosmyk znowu spadł jej na twarz – o ile nie będzie to dla pana zbyt kłopotliwe. Maleńkie czerwone światło zapaliło się gdzieś z tyłu mojej głowy. Tak niewielkie, że prawie nie zwróciłem na nie uwagi, choć zapalało się zawsze, kiedy kłopoty wisiały w powietrzu. Powinienem się co najmniej zastanowić, zamiast tego jednak powiedziałem: - Jak pani wygodniej. Przez duże okno otulone z trzech stron kotarą, której, o ile sobie przypominam, nikt nigdy nie zasuwał, wpadało światło ulicznej latarni i rozświetlało nieco półmrok hallu. - Lubię wieczorne spacery – odezwała się po chwili - Jak nikogo nie ma, tylko ja i ulica. Zwykle chodzę sama, ale dzisiaj wolałabym mieć kogoś przy sobie. - Czy dzisiaj to jakiś szczególny dzień? - Inny. Wyjaśnię to panu później. Idziemy? Skinąłem głową, otwarłem drzwi i znaleźliśmy się na chodniku. Pralnia Jasona migała czerwonym neonem. Było ciepło. - W którą stronę – stanąłem niezdecydowany. Wsunęła mi rękę pod ramię i pociągnęła lekko w kierunku White Heights. Jeśli tam mieszkała, to powinienem zwracać się do niej ‘Madam’. - Mieszka pani w White Heights? Roześmiała się, ale nie za bardzo. Tak jakby miała na twarzy maskę gazową. - Mieszkam na Lavandi. Za drogerią w prawo. Zaraz naprzeciwko bramy parku. Tej z lwami. Nie miałem pojęcia, gdzie to jest. - Chyba tam spokojnie – powiedziałem bez sensu.. - Średnio. Mieszkają tam sami tacy, jak ja. Zbłąkane psy. Ludzie, którym się nie powiodło i nie powiedzie, niezależnie, jak bardzo będą chcieć. - Mówi pani, jak stara, doświadczona kobieta. - Jestem starą, doświadczoną kobietą. Spojrzałem na nią z ukosa przez ramię. Nie miała więcej niż trzydzieści parę. - Jeśli tak… - mruknąłem. Chwilę szliśmy w milczeniu. Księżyc świecił, jakby kończyły mu się baterie. - Często pana widuję w Chłopcu – odezwała się, kiedy skręciliśmy w Lavandi. - Wpadam na drinka. Rzadko kiedy kantują na whisky. Uśmiechnęła się blado. - Chciał pan powiedzieć, że nie rozcieńczają jej przed oficjalnym rozcieńczeniem. To prawda, w pewnym sensie, to porządny lokal. Mam wrażenie, że ten numer by nie przeszedł. Pan Frost dba o opinię. - Pan Frost dba o opinię do czasu, aż zarobi pierwsze sto tysięcy. A może dopiero milion. Dla różnych Frostów, kwoty są różne. - Możliwe – stwierdziła ugodowo – W gruncie rzeczy pan Frost niewiele mnie obchodzi. Oprócz tego, że mi płaci. - Wobec tego lepiej, żeby obchodził. - Możliwe – znowu się zgodziła – Ale nie o tym chciałam z panem porozmawiać. Z otwartego okna na pierwszym piętrze szarego budynku, obok którego właśnie przechodziliśmy, wyleciała butelka i rozbiła się parę metrów przed nami. Ktoś mówił głośno. - Ludzie schodzą na psy – wskazała na rozbitą butelkę. - Psy nie rzucają butelek.. Dalszych dziesięć metrów szliśmy w milczeniu. - Chciałam zapytać o gościa, z którym rozmawiał pan dzisiaj w barze. Kto to? - Nie wiem, o kim pani mówi. - Ten wysoki wąsacz z cygarem. Siedział obok pana. Pokiwałem głową, że wiem, o kogo chodzi. - Nie znam go. Po prostu siedział obok. - Nie zna pan? – wydawała się zawiedziona – Szkoda. - Dlaczego szkoda? - Zależy mi na tym, żeby wiedzieć, kto to był. Przeszliśmy może dwadzieścia metrów zanim odpowiedziałem: - Jeśli komuś na czymś zależy, musi mieć w tym jakiś interes. Interesy są różne. Kolorowe, białe, jasne, ciemne. Rzecz w tym, pani Porter, że ja nie chcę się mieszać do ciemnych interesów. Za bardzo jestem przywiązany do wieczornego drinka, żeby go chcieć zmienić na czarną kawę w pewnym mało przytulnym miejscu. Przystanęła i spojrzała mi w oczy. - Spytałam tylko, czy zna pan tego mężczyznę. Nic więcej. Jaki widzi pan w tym ciemny interes? - Żadnego – zgodziłem się – Ale jeśli pewna kobieta prosi pewnego faceta, z którym dotychczas nie zamieniła słowa i którego uporczywie nie dostrzegała o to, żeby odprowadził ją do domu mimo, że ten dom jest sto metrów dalej i dotąd obywała się bez tego i w czasie tego odprowadzania okazuje się, że chodzi o innego faceta, z którym ten pierwszy widział się przy barze dwie sekundy i w dodatku zależy jej na tym, to mi się to nie podoba. Albo to afera miłosna i kobieta jest bardzo zakochana, a ten facet jest jej pierwsza, drugą, czy którąś tam miłością. Albo jest na tyle nieśmiały, żeby podejść i przedstawić się, w co wątpię mając w pamięci, jak facet wygląda. Albo ta kobieta się go boi. A jeśli się boi, to też musi być tego jakiś powód. Oblizała językiem wargi. - Zapomniał pan, że kobiety pytają czasem bez powodu. - Nie nieznajomych. Ponownie oblizała wargi. - Powiedzmy jestem zakochana. Pokręciłem głową. - Nie sądzę. Ten facet nie wyglądał na kogoś, w kim można by się było zakochać. Sięgnęła do torebki, wyjęła chusteczkę i włożyła ją z powrotem. Następne dwie chwile zajęta była zamykaniem i otwieraniem torebki. - Nawet nie wiem jak pan się nazywa. - Francis. Znowu zaczęła trzaskać zamkiem torebki. - A czym pan się zajmuje, panie Browne? Spojrzałem jej w twarz, co nie było specjalnie trudne. Byłem od niej wyższy co najmniej o pół głowy. - Jest pani z redakcji „Who’s who”? Zmieszała się. - Kiedyś widywałam tego faceta, albo kogoś do niego bardzo podobnego, dosyć daleko stąd. Nie wspominam tych chwil najlepiej. Wolałabym go więcej nie spotkać, ale nie jestem pewna, czy on chce tego samego. Jeśli się okaże, że to facet, o którym myślę, będę musiała stąd wyjechać – wypuściła powietrze ze świstem – Właściwie nie wiem, po co to panu mówię.. - Jak ten facet się wtedy nazywał? - Nie wiem, ale jestem prawie pewna, że już go widziałam. Włożyłem ręce do kieszeni i powiedziałem: - Obawiam się, że niewiele pani pomogę. Nie znam tego gościa, widziałem go dzisiaj po raz pierwszy w życiu. Ale radzę trochę zaczekać z wyjazdem. Jutro na pewno coś się wyjaśni. Może to akurat nie był ten, o którym pani myśli. Odwróciła się szybko na pięcie i rzuciła przez ramię: - Niech mnie pan dalej nie odprowadza. Dam sobie radę sama. Zatrzymaliśmy się. Właściwie ona. Ja w konsekwencji też. - Dam sobie radę sama – powtórzyła, odwróciła się na pięcie i ruszyła wolnym krokiem dalej. Stałem i patrzyłem, jak odchodzi. Gdybym wiedział, co się stanie, zapakowałbym ją do samochodu i zawiózł gdziekolwiek. Byle tylko nie szła do domu. I najważniejsze, nie udzielałbym niemądrych rad. No, ale wtedy nie mógłbym nazywać się Browne. Rozdział II Przez dwa następne dni nie odwiedzałem Chłopca. Robiłem wywiad z Cliffem Duvallem, kandydatem na gubernatora, o którym chodziły słuchy, że nie ma zbyt czystych rąk, szczególnie w okresie, kiedy był burmistrzem Gulf City. Jakieś sprawy z koncesjami na handel alkoholem. Oczywiście Duvall wszystkiemu zaprzeczał. Odniosłem wrażenie, że zaprzeczyłby nawet, że nazywa się Duvall, gdyby zaszła taka potrzeba. Duvall został praktycznie jedynym kandydatem na stanowisko gubernatora po tym, jak senator Hugh Stanton został zabity w Easton. Było to w zeszłym miesiącu na wiecu przedwyborczym. Stanton przemawiał, kiedy jakiś szaleniec strzelił do niego dwa razy. Taka przynajmniej jest oficjalna wersja wydarzeń. Policja dołożyła wszelkich starań i tak dalej, ale szaleniec nadal chodzi na wolności. I prawdopodobnie długo jeszcze będzie chodził, bo w całą sprawę zaangażowali się spece z FBI. Oczywiście część smrodu spadła i na Duvalla, ale on zdecydowanie odciął się od tego, złożył parę wyjaśnień, uczestniczył w pogrzebie Stantona i rozważał nawet oficjalne wycofanie się z wyścigu o fotel gubernatora, aby nie być posądzonym o czerpanie korzyści z tej historii, ale ostatecznie postanowił podtrzymać swoją kandydaturę po fali listów i telefonów z wyrazami poparcia, które zaczęły napływać na adres jego kwatery wyborczej. I znowu były domysły, że wszystkie te listy i cała reszta to robota Hanka Brighta, głównego doradcy Duvalla i szefa jego kampanii, ale na domysłach się skończyło. I teraz znów sprawa koncesji. Duvall oczywiście nic nie wie, ale jak na faceta, który ma zostać gubernatorem, spraw, o których nic nie wie, wydaje się być trochę za dużo. Normalną koleją rzeczy powinien nie mieć żadnych szans, ale dziwna sprawa, według agencji badania opinii publicznej, ciągle jest najpoważniejszym kandydatem i wszystko wskazuje na to, że zostanie gubernatorem. Tak więc, sprawa Duvalla zajęła mi dwa dni i dopiero w środę wieczorem zameldowałem się w Dębowym Chłopcu. Jak zwykle gości było nie za wielu. Zamówiłem martini i oparłem się plecami o kontuar. Dochodziła jedenasta. O tej porze występowała Marcia, przynajmniej dotąd zawsze tak było. Ale nie dzisiaj. Zamiast niej wystąpiła jakaś wysoka brunetka z kolorowo wymalowaną twarzą i włosami upiętymi w piramidę Cheopsa. Zaśpiewała parę kawałków i znikła. Przez skórę czułem, że coś się wydarzy. Niezidentyfikowane uczucie, które towarzyszy ci, kiedy wchodzisz na jezdnię przy czerwonym świetle. Siedziałem do dwunastej. Potem odwróciłem się twarzą w stronę baterii różnokształtnych butelek i kolorowego neonu Martini świecącego pół metra nad nimi. Odwróciłem się tym samym plecami do sali, w której oprócz pary stosunkowo młodych ludzi, nie było nikogo interesującego. Mężczyzna ubrany był w ciemny garnitur w prążki i palił papierosa za papierosem. Towarzysząca mu kobieta, mniej więcej w tym samym przedziale wiekowym, wpatrywała się w stożek popiołu z zainteresowaniem równym sto dwudziestemu czwartemu odcinkowi brazylijskiej telenoweli. Kobieta skoncentrowana była raczej na pociąganiu ze szklaneczki, która w minutę po napełnieniu z powrotem robiła się pusta. Pomiędzy papierosem a szklaneczką stał kubełek z lodem, z którego wystawała butelka różowego szampana. Szampan stał tam prawdopodobnie w celu, żeby mieć skąd napełniać szklaneczkę. Oprócz mnie nikogo więcej przy barze nie było, barman w drugim kącie udawał, że przeciera szklanki. - Nie śpiewa już? – rzuciłem przed siebie, będąc pewnym, że barman usłyszy. - Marcia? Kiwnąłem głową. - Nie śpiewa – powiedział - I przez jakiś czas nie zaśpiewa. Ale ta nowa też jest dobra. - Wyjechała? – przypomniałem sobie, że wspominała coś o wyjeździe. - Jest w szpitalu. Miała wypadek. Sto milionów mrówek przeszło mi o grzbiecie. Mimo to spytałem jakby od niechcenia: - Jaki? - Pobili ją jacyś dranie – rzucił w odpowiedzi – I gdyby nie chłopaki z policji, leżałaby teraz nieco niżej i w nieco innym miejscu. Ma szczęście, że gliniarze wybrali akurat tę ulicę na nocny patrol i znaleźli ją jeszcze w stanie do poskładania. Gdyby zjawili się pół godziny później, nie byłoby o czym mówić. - Kiedy to było? - W niedziele wieczorem. Po występie. Poczułem, jak oprócz mrówek, oblewają mnie wrzątkiem. - W którym szpitalu leży? - W drugim miejskim. Obok stadionu. Zamówiłem jeszcze jedno martini i sączyłem powolutku próbując pozbierać myśli. Nie szło mi najlepiej, więc podniosłem się, powiedziałem „do widzenia” i wyszedłem na ulicę. Było po pierwszej w nocy. Włożyłem ręce do kieszeni marynarki i ruszyłem w kierunku domu. Przed pójściem spać, machnąłem sobie jeszcze jedną szklaneczkę i spróbowałem poudawać, że nic mnie to nie obchodzi. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudziłem się z okropnym bólem głowy. Z trudem zwlokłem się z tapczanu, włączyłem radio, otwarłem okno, włączyłem ekspres do kawy. Potem poszedłem do łazienki i dziesięć minut lałem na siebie raz zimną, raz ciepłą wodę. Wytarłem się dokładnie ręcznikiem, wyszedłem z łazienki, napełniłem filiżankę kawą i wypiłem duszkiem. Napełniłem drugą, zapaliłem papierosa i zacząłem rozglądać się za czymś do jedzenia. Lodówka byłą pusta, a do najbliższego sklepu dziesięć minut piechotą. W końcu zjadłem coś w barze za rogiem i koło wpół do dziewiątej znalazłem się pod bramą Drugiego Szpitala Miejskiego King’s County. Marcia leżała w separatce na pierwszym piętrze. Podszedłem cicho do drzwi i pchnąłem lekko. Nie były zamknięte. W środku stało łóżko, metalowy stolik nocny i jakaś aparatura wyglądająca na bardzo skomplikowaną. Wsunąłem się do środka i spojrzałem na postać leżącą na łóżku. Niewątpliwie Marcia, choć nie wyglądała najlepiej. Twarz miała spuchniętą i w kolorach dalekich od naturalnych. Co do reszty, nie byłem pewien, bo okrywało ją prześcieradło, czy coś takiego. Podszedłem bliżej i stanąłem tak, że mogła mnie dojrzeć nie odwracając wzroku w jakiś zasadniczy sposób. Uśmiechnęła się lekko, albo mi się tak wydawało. - Nie spodziewałam się, że pan przyjdzie – odezwała się z wyraźnym trudem zza opuchniętych warg, w dodatku prawie nie poruszając nimi. - Musiałem. Jesteśmy przecież przyjaciółmi, prawda? – przyjrzałem jej się dokładniej i spytałem - Jak się pani czuje? Nie odpowiedziała od razu. Przez chwilę nie odrywała wzroku od sufitu, jakby stamtąd starała się czegoś dowiedzieć. W końcu odpowiedziała: - Dobrze. Teraz już dobrze. Kiwnąłem głową, że zrozumiałem, choć do tego, że czuje się dobrze, miałem zasadnicze wątpliwości. - Potrzeba pani czegoś? – starałem się być miły. - Nie – pokręciła głową – Mam tutaj wszystko. Dbają o mnie. Pewnie myślą, że jestem córką Bookera T. Portera. Booker T. Porter był prezesem Południowego Przedsiębiorstwa Telekomunikacyjnego i jednym z najbogatszych ludzi w mieście. A osoba, która była jego córką, była chyba jedną z najbardziej obleganych dziewczyn w okolicy. Taka, z którą każdy facet chciałby umówić się na potańcówkę. Choć nie byłem do końca pewien, czy Booker Porter ma w ogóle jakąś córkę. - A jest pani? Uśmiechnęła się. Wyszło to tak, jakby ktoś kroił pomidor. - Zbieżność nazwisk. Nawet go nie widziałam. - Niewiele pani straciła. Znam paru ciekawszych mężczyzn. Przedstawię ich pani, kiedy trochę wydobrzejesz, Marcia. Zapadło milczenie i trwało dobrą minutę. - Jak wyglądam? – spytała w końcu. - W porządku – skłamałem. - A naprawdę? - Naprawdę, to trochę gorzej. - Czuję, że mam opuchniętą twarz. Tak chyba muszą czuć się arbuzy. - Znam faceta, który wie o arbuzach wszystko. Ma dziesięciohektarową plantację. Mówi, że arbuzy nic nie czują. - Właśnie – zgodziła się. Chrząknąłem z zakłopotaniem. - Można tu palić? – spytałem. - Pewnie nie. Nikt nie pali. Wsunąłem więc papierosy, które zdążyłem już wyciągnąć z kieszeni z powrotem tam, gdzie były, westchnąłem i powiedziałem: - Niech mi pani opowie, jak to się stało. Słońce wyszło właśnie zza chmur i całą salę zalała fala jasnego światła. Zrobiło się cieplej. - Niewiele pamiętam. To było tamtego dnia, kiedy wracaliśmy razem do domu, to znaczy, odprowadzał mnie pan do domu – poprawiła się – Pożegnaliśmy się jakieś dwadzieścia metrów przed domem, prawda? – a kiedy skinąłem głową, ciągnęła dalej – Kiedy weszłam do sieni… tam jest sień – wyjaśniła – z której wchodzi się albo na klatkę schodową, albo do sutereny. Więc kiedy weszłam do sieni, dostałam w głowę. Znalazła mnie policja. Leżałam przy wejściu. Przytransportowali mnie tutaj, no i jestem. - O której godzinie policja panią znalazła? Odpowiedziała niemal natychmiast. - O dwunastej cztery. Tak napisali w raporcie. - Czyli przeleżała pani w sieni jakieś pięć minut. Czy coś pani zginęło? Potrząsnęła głową, ale szybko dodała: - Klucze do mieszkania. - Tylko klucze? - Tak. - A w samym mieszkaniu? - Nie dotarłam tam jeszcze. Tu nie wypisują tak szybko – przełknęła ślinę i ciągnęła dalej – Był natomiast taki jeden sierżant, zapomniałam nazwiska i powiedział, że wydaje mu się, że wszystko jest OK. Ale nie sprawdzał dokładnie. Zresztą nie wiedział gdzie, co trzymam. - Jak się dostał do mieszkania, skoro klucze zginęły? - Dozorca ma zapasowy komplet. Chwilę nic nie mówiłem. Zajęty byłem strzepywaniem pyłku z rękawa marynarki. - Jak pani myśli, dlaczego ktoś pani przyłożył? Nie odpowiedziała od razu. Wpatrywała się w sufit, jak gdyby stamtąd oczekiwała pomocy. - Nie wiem – powiedziała w końcu – Nie mam pojęcia. Podszedłem do okna. Z białego ambulansu dwóch sanitariuszy wynosiło kogoś na noszach. Był podłączony do aparatury podającej tlen. - Zawsze są jakieś powody – powiedziałem do szyby, ale zaraz potem odwróciłem się - Nikt normalny psychicznie nie wali w łeb nieznajomej osoby. - Może nie był normalny. Przyglądałem się choremu na noszach. Sanitariusz przerzucili go na wysoki wózek na kółkach i pchnęli pod długi dach z pleksi prowadzący do izby przyjęć. - A wracając do powodów – odezwałem się, kiedy wózek z chorym zniknął w wahadłowych drzwiach izby – Są trzy, dla których dostaje się po głowie. Pierwszy – chciał panią zgwałcić i ktoś mu przeszkodził, drugi, chciał pani coś ukraść i ktoś mu przeszkodził i trzeci, wie pani coś, o czym ja nie wiem. Wysłuchała mnie do końca, a potem wzruszyła ramionami. - Nikt mnie nie zgwałcił i nic nie ukradł, no może z wyjątkiem kluczy a żadnego innego powodu nie znam. Zresztą policja pytała mnie o to samo. - I co im pani powiedziała? - To, co panu. Że nie wiem kto i dlaczego to zrobił. - Uwierzyli? - Chyba tak, chociaż z nimi, to nigdy nic nie wiadomo. - A ten facet z wąsem, który pojawił się w barze. Nie mógł to być on? Zastanowiła się, ale tak jakoś za długo. Wyglądało, że na gwałt szuka odpowiedzi. - Wyszedł wcześniej. Sama widziałam. - Mógł zaczekać na zewnątrz. - Mógł – przyznała niechętnie. - Dlaczego się go pani boi? - Nie pana interes – odpowiedziała sucho. Odsunąłem się od okna i zacząłem chodzić po pokoju. Słońce przygrzewało coraz bardziej. Poluzowałem krawat i odpiąłem guzik kołnierzyka. Nie mówiłem nic - Przepraszam – odezwała się po chwili – Ale nie myślę, żeby mogło to pana zainteresować. - Jeśli to poważna sprawa z tym facetem, to warto pomyśleć o czymś na przyszłość. Bo następnym razem może nie być uczynnych policjantów z patrolu. - Myślałam o tym. Wyjadę, jak tylko będę mogła. To znaczy, jak tylko będę mogła się stąd wydostać. A właściwie, dlaczego pan się mną tak zajmuje? Bo jeśli liczy pan na coś ekstra, to muszę pana rozczarować. Jestem mężatką, kocham męża i nie mam ochoty na nic dodatkowego. Włożyłem ręce do kieszeni i przyjrzałem im się, to znaczy przyjrzałem się kieszeniom, w których trzymałem ręce.. - Nie wierzę pani, pani Porter – powiedziałem powoli. - Tak? – spytała zaczepnie. - Nie mam wobec pani żadnych zamiarów. Ani takich, o których pani wspomniała, ani żadnych innych. Ktoś panią wyłączył na parę dni, a ja przyszedłem się dowiedzieć, jak się pani czuje. To wszystko. Na przeciwległej ścianie wisiał mocno kolorowy obrazek przedstawiający zbocze jakiejś góry. W tym momencie, to on właśnie zainteresował Marcię. Wpatrywała się w niego przez dobrą chwilę, po czym odezwała się: - Przecież wcale się nie znamy – powiedziała cicho. Nie odezwałem się. Za drzwiami ktoś przesunął wózek, czy coś takiego. - Nie myślałam, że ktoś może przyjść mnie odwiedzić. Nie znam tu nikogo i nie jestem zbyt towarzyska. Taką mam naturę – dodała usprawiedliwiająco. - Dlaczego więc pani przyjechała do tego miasta? W tym momencie do salki zajrzała pielęgniarka. Była gruba, ciemnowłosa, ze stetoskopem na szyi. Omiotła wzrokiem całą salę, Marcię, w końcu jej wzrok zatrzymał się na mnie. - Pani Porter jest jeszcze osłabiona. Nie można jej męczyć – powiedziała. - Za chwilę wychodzę. - Potrzebuje spokoju – dodała. - Pan Browne wyjdzie za chwilę – wtrąciła Marcia lekko podniesionym tonem. Pielęgniarka przerzuciła wzrok na nią, a potem jeszcze raz na mnie. - Trzy minuty wystarczy? – spytała. Nie odpowiedzieliśmy, ani ja, ani Marcia. Pielęgniarka podeszła do Marci, chwyciła ją za przegub ręki i przytrzymała w poszukiwaniu pulsu. Chwilę nic nie mówiła, liczyła puls, albo udawała, że liczy. Potem puściła rękę Marcii, wyprostowała się i ruszyła w kierunku drzwi. - Trzy minuty – rzuciła przez ramię i znikła w korytarzu. - Ostra babka – skomentowałem, kiedy wyszła – Dbają tu o panią, najwyraźniej. Skinęła głową. - Czasami to przeszkadza. - Ale tylko czasami – zgodziłem się. Chwilę nic nie mówiliśmy. Upłynęła prawie minuta z trzech darowanych nam przez pielęgniarkę. - Wyjadę stąd! – Marcia powiedziała spokojnie, choć widać było, że tłumi wybuch – Nie zostanę tu ani sekundy dłużej niż to konieczne. - Chyba nie przez tę pielęgniarkę? Nie odpowiedziała, a ja nie oczekiwałem odpowiedzi. Kolejną chwilę milczeliśmy. - Mam prośbę – powiedziała w końcu. - Tak? – zachęciłem niespecjalnie zachęcająco. - Spodziewam się pewnego listu. Mógłby pan zajrzeć do mojego mieszkania? A właściwie do mojej skrzynki pocztowej i przynieść mi ten list, o ile tam będzie? Kiwnąłem głową. - Numer cztery. Jeszcze raz kiwnąłem głową. - Zajrzę tam, jak będę wracał – powiedziałem - Ulica Lavandi, chyba że zmieniła pani mieszkanie w międzyczasie. - Nie zmieniłam. Tu są klucze – sięgnęła do małej szufladki mieszczącej się pod blatem stolika nocnego i wyciągnęła dwa klucze do skrzynki spięte razem. Obydwa patentowe w kolorze srebrnym – Klucze są te same. To znaczy takie same – wyjaśniła – Trzymam je razem, to znaczy właściwy razem z zapasowym, chociaż to bez sensu. Niestety nie da się ich rozdzielić. Próbowałam. Dam panu oba. Mam nadzieję, że pan wróci, bo inaczej musiałabym wzywać ślusarza, a nie znam tu żadnego. - Ma pani klucze? Przecież zginęły. - Policjant był miły. Dorobił. To te dorobione - Umie pani działać na ludzi – zauważyłem. - No co pan – żachnęła się. W tym samym momencie wyciągnęła rękę i podała mi klucze a ja wsunąłem je do kieszeni i powiedziałem: - Wpadnę jutro. - Dzięki. Pożegnaliśmy się bez słów. Wyszedłem ze szpitala i od razu pojechałem na Lavandi. Wchodziło się do sieni, dużej i niespecjalnie jasnej, zakończonej po przeciwnej stronie wejścia z ulicy, takim samym wejściem na podwórko i dalej do sutereny. Na prawo znajdowały się drzwi opatrzone tabliczką „Dozorca” z nazwiskiem, którego nie dało się przeczytać ze względu na długość i nie tradycyjną sekwencję liter. Do drzwi prowadziły cztery kamienne schodki. Po przeciwnej stronie dozorcy, a po lewej, patrząc od wejścia znajdowały się szklane, wahadłowe drzwi prowadzące na klatkę schodową i dalej do mieszkań. Skrzynki pocztowe, w łącznej ilości ośmiu sztuk, zgrupowane po cztery w rzędach, wisiały na ścianie tuż obok wahadłowych drzwi. Wszystkie szafki były jednakowo szare, duże, z numerami widocznymi dopiero pod lupą. Skrzynka oznaczona numerem cztery była pusta. Dało się to łatwo zauważyć przez perforację we frontowej ściance. Dla pewności jednak, wyjąłem klucze, które dała mi Marcia i otwarłem ją. W środku nie było nic poza ogryzkiem jabłka, który nie wiadomo jak, tam się znalazł. Wyjąłem ogryzek i zamknąłem skrzynkę. Potem podrapałem się w policzek i ruszyłem na górę. Coś mnie pchało do jej mieszkania, choć przez skórę czułem, że nie powinienem tam iść. Mieszkanie miało taki sam numer jak skrzynka, co nie było specjalnie zaskakujące i znajdowało się na prawo od schodów, co zaskakujące już nie było w żadnym wypadku. Podszedłem bliżej, rozglądnąłem się i nacisnąłem machinalnie klamkę. Drzwi otwarły się z lekkim zgrzytem. Rozglądnąłem się i zrobiłem krok w tył. Odczekałem chwilę, ale ponieważ nic się nie stało, zrobiłem krok w przód, ostrożnie wsunąłem się do środka i od razu przystanąłem. Mieszkanie przedstawiało jedno wielkie pobojowisko. Nie znalazłem rzeczy, które znajdowały się tam, gdzie się znajdować powinny. Ubrania powyrzucane z szaf i porozcinane, pozrywany parkiet, połamane meble. Ktoś musiał mieć dużo czasu, żeby tego dokonać i najwyraźniej musiało mu na tym bardzo zależeć. Przeszedłem bez celu tam i z powrotem, starając się nie deptać ubrań, potem odszukałem telefon i wykręciłem numer posterunku policji. Zjawili się po pół godzinie. Dwóch w mundurach i jeden cywil. Znalem ich dosyć dobrze, to znaczy, tak właściwie, to znalem tylko cywila. Nazywał się Dadoc, był w policji od trzech lat i wydawało mu się, że jest najlepszym gliniarzem w mieście. Lubił chwalić się złotą odznaką sierżanta detektywa i trochę z tym przesadzał. Mogło się o tym przekonać paru ludzi na lotnisku, kiedy zatrzymał startującą właśnie cessnę i unieruchomił pas startowy na przeszło godzinę. Podobno dostał informację, że w samolocie znajduje się poszukiwany przez policję główny księgowy pewnej firmy elektrycznej podejrzany o wielomilionowe defraudacje. Okazało się, że w cessnie leciało na posiedzenie Episkopatu dwóch biskupów katolickich i akcja Dadoca mocno im się nie spodobała, tym bardziej, że Dadoc wyciągnął ich z samolotu i skuł kajdankami. Interweniował Episkopat, pisały o tym gazety, a Dadoc stał się sławny. Miał zresztą też i pewne sukcesy, głównie w sprawie likwidacji gangu handlującego kokainą w szkołach średnich. Poza tym był niewiarygodnie wprost przystojny. Czarne włosy gładko zaczesane do tyłu, prosty nos i białe jak koszulka noworodka zęby, sprawiały, że nie było kobiety, która przynajmniej nie obejrzałaby się, kiedy przechodził ulicą. Był przystojny i wiedział o tym, a to stanowiło już niebezpieczną mieszankę. - Pan Browne – powiedział, kiedy wszedł – Kiedy dowiedziałem się, że pan jest na miejscu, zachciało mi się pić. Tak bardzo, że musiałem wychylić butelkę piwa. Teraz jest lepiej, ale bez przesady. Więc niech mi pan nie każe wypić drugiej, bo nie lubię piwa, a nic innego nie mam. O co chodzi? Podszedł do szafy, przed którą piętrzyły się w bezładzie stosy ubrań, podniósł jakąś bluzkę, przyjrzał jej się bez zainteresowania i rzucił z powrotem na podłogę. - Tylko udaję, że mnie to interesuje - wskazał na stos ubrań – a słucham pana. - Mieszkanie pewnej dziewczyny … - zacząłem - Jeśli jest to to mieszkanie, to nie musi pan mówić – przerwał mi – Widzę, co jest grane. - To jest to mieszkanie. - Dobra, mamy to ustalone. Sięgnąłem do kieszeni po papierosa i zapaliłem. Dadoc podszedł do okna. - Dziewczyna nazywa się… - podjąłem. - Wiem – kolejny raz mi przerwał – Nazywa się Marcia Porter, pracuje tam i tam, obecnie przebywa gdzie indziej. Obaj wiemy, gdzie i nie wałkujmy tego tematu. Jej mieszkanie ktoś przeszukał, bo byłem tu przed dwoma, czy trzema dniami i wyglądało inaczej. Jak pan się tu znalazł? - Pani Porter prosiła mnie o to. - Prosiła, żeby zajrzał pan do jej mieszkania? - Prosiła, żebym zajrzał do jej skrzynki pocztowej. - To nie jest jej skrzynka pocztowa. - Uśmieję się z tego jutro. Dzisiaj jakoś nie mam ochoty. Skinął głową i powiedział: - Przed chwilą byłem w szpitalu, to znaczy, zanim tu przyjechałem. Pani Porter przyznała, że dała klucze panu i prosiła, żeby zajrzał pan do skrzynki na listy. Nie wspominała nic o mieszkaniu. - Wszedłem do mieszkania z własnej inicjatywy. - To się nazywa włamanie – stwierdził perfidnie. - Albo ochrona prywatnej własności. Drzwi były otwarte. Zastanowił się chwilę, przespacerował się od okna do drzwi i powiedział: - To pan tak twierdzi. - A pan inaczej? - Po co pan wszedł do tego mieszkania? – spytał po dłuższej chwili, w której zajęty był wpisywaniem czegoś do małego notesu w zielonych okładkach. - Chciałem zobaczyć, czy coś nie zginęło. - Aha – powiedział prawie wesoło – I co? - Nie wiem, czy coś zginęło. Zastałem to, co pan widzi i wezwałem policję. Znowu coś wpisał do notesu, potem podszedł do policjantów, którzy zajęci byli czymś tam i zamienił z nimi kilka słów. Potem podszedł do okna, otworzył je i wyjrzał na zewnątrz. - Powiedzmy, że wierzę panu, panie Browne – powiedział, kiedy wrócił Jestem tu po to, nie żeby udowodnić panu, że pan zrobił bałagan i wezwał gliniarzy, tylko żeby ustalić, co się tu naprawdę stało, chociaż jedna z hipotez, którą muszę sprawdzić jest, że pan to zrobił. Chyba pan to rozumie i zdziwiłbym się, gdyby pan odpowiedział, że nie. Wyjąłem z kieszeni papierosa i przez chwilę gniotłem go w palcach, następnie włożyłem do ust i zapaliłem.. - Wydaje mi się nieco dziwne – odezwałem się, kiedy zaciągnąłem się dymem - że ktoś napada na niebrzydką kobietę, nic jej nie robi i nic nie znika, ani z rzeczy, które miała przy sobie, ani z mieszkania. - I postanowił pan to sprawdzić. Bardzo sprytnie. Powiem komendantowi, może przedstawi pana do nagrody. - Panu nie wydaje się to dziwne? Zamknął notes, włożył długopis w szlufkę i wszystko wsunął do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Mamy tych chłoptasiów – powiedział. - Jakich chłoptasiów? – nie zrozumiałem. - Tych od napadania niebrzydkich kobiet. Mamy właściwie jednego. Drugi gdzieś chwilowo przepadł, ale ten jeden nam wystarczy. - Każdemu innemu by wystarczył, panu, nie wiem. Poczerwieniał i miałem wrażenie, że zapamięta mi to. - Powiedział coś? – zapytałem bez zainteresowania. Spojrzał na mnie spod półprzymkniętych powiek i odpowiedział beznamiętnie, choć dało się wyczuć, że jest bardzo zadowolony i tak na dobrą sprawę spodziewa się pochwał. - Przyznał się. Potem włożył ręce do kieszeni spodni i wyjął z nich pastylkę miętową i włożył do ust. Chwilę ssał bez słowa, po czym wyjaśnił: - Rzuciłem palenie. Trzy dni temu. I co pan na to? - Że się przyznał? Skinął głową. - To młody Meksykanin – wyjaśniał dalej Dadoc – o jakimś cholernie trudnym do zapamiętania nazwisku. Potrzebował trochę forsy na dziewczyny, czy na coś, no i próbował coś zorganizować w ten sposób. Ten drugi mu pomagał. - To dlaczego nie zabrali jej pieniędzy z torebki? Miała tam parę dolców. Uśmiechnął się przebiegle i wyjaśnił: - Bo chodziło o klucz. Mieli go dać pewnemu facetowi, który prosił ich o to, a oni nie mieli nic przeciwko. Może gdyby mieli więcej czasu, zwinęliby i pieniądze, ale akurat przejeżdżał patrol. Zwiali bez pieniędzy, ale facet, któremu oddali klucze dał im po sto dolców. Następnego dnia w barze zabawili się tak, że musieliśmy ich zgiąć wpół, żeby władować do radiowozu. To znaczy jednego, na razie. Drugi jakimś dziwnym trafem zwiał. - Kiedy zwinęliście tego jednego? - Wczoraj. Raport dotarł do mnie dzisiaj. Zmarszczyłem czoło i przesunąłem palcem wzdłuż zmarszczek, co oznacza u mnie stan niezwykłego myślenia. Nie wymyśliłem jednak nic specjalnie odkrywczego, więc wzrok utkwiłem w podłodze. W ogólnym bałaganie leżały płyty. Podniosłem jedną i spojrzałem na okładkę: Glenn Miller. - Skoro chodziło tylko o klucze, to dlaczego ją kopali – zapytałem po chwili – Dziewczyna ma całkiem siną twarz. Wzruszył ramionami. - Może nie lubili białych twarzy. Odłożyłem płytę na miejsce, to znaczy na podłogę i podniosłem następną. Kolejny album Glenna Millera. - Glenn Miller – wskazałem podbródkiem na płytę – Kto dziś jeszcze kupuje takie płyty? - Kto to jest Glenn Miller? Nie odpowiedziałem, zamiast tego zapytałem: - Kim był facet od zlecenia? - Nie wiem – possał pastylkę – Na razie. - A jak wyglądał? - Też nie wiem. Ten mały mówi tylko po hiszpańsku. Musiałbym chodzić non stop z tłumaczem. Jackson! – zawołał jednego z policjantów, z którym rozmawiał już parę razy dzisiaj – Jak wyglądał ten skurwiel, o którym mówił ten szczeniak? Jackson podszedł bliżej, zdjął czapkę, przetarł przedramieniem czoło, nałożył czapkę z powrotem i powiedział: - Wysoki, czarny. Nosił wąsy. Był w prochowcu i kapeluszu. - Dokładny opis – zauważył Dadoc – Kojarzy się to panu z kimś? Kojarzyło, ale powiedziałem: - Tak wygląda Gary Cooper. - I połowa mieszkańców tego stanu – dodał Dadoc. - Poza tym kojarzy mi się z tym, że facet w końcu poradził sobie sam. - Zgadza się. - I że musiało mu na czymś bardzo zależeć. - Też się zgadza. - Wie pan na czym? Spojrzeliśmy na siebie. Gdzieś niedaleko zawyła syrena. Teraz mnie zachciało się pić. Rozdział III Wiał wiatr. Wiał mocno, wiał siarczyście. Przenikał przez płaszcz, kapelusz i kości. Jak rentgen. Próbowałem chronić się za drzewem, ale na niewiele się to zdało. Wiatr był sprytniejszy. Znajdował mnie wszędzie, gdziekolwiek bym się nie ukrył. W końcu przystanąłem w bramie akurat remontowanego budynku. Brama miała półkoliste sklepienie wzmocnione szarym kamieniem portlandzkim i zastawiona była prowizorycznymi drzwiami z surowych desek, na których ktoś przyczepił napis – ostrzeżenie: „Wstęp wzbroniony”. Zimne oczodoły okien zabite w podobny prowizoryczny sposób zabezpieczały wnętrze przed tymi, którzy nie ulękli się napisu. Budynek, a właściwie jego brama miała jeden niezaprzeczalny plus. Znajdowała się mniej więcej naprzeciwko „Dębowego Chłopca”. W bramie znalazłem się jakąś godzinę temu, kiedy w barze za kontuarem dostrzegłem znajomego wąsacza. Tego samego, którego obawiała się Marcia, a którego poznałem pierwszy raz tego wieczora, kiedy Marcia została pobita. Wąsacz wszedł, zamówił whisky i sączył powoli. Nie zwracał uwagi na nikogo i na nic. Przynajmniej tak się wydawało. Kiedy pojawiła się Marcia, dopił ostatni łyk, zapłacił i wyszedł. Zrobiłem dokładnie to samo, z tym wyjątkiem, że nie wyszedłem na zewnątrz, tylko obserwowałem co porabia przez frontowe okno „Chłopca” stojąc w środku. Facet podszedł do białego dodge’a, zaparkowanego po przeciwnej stronie baru i ulokował się w nim. Po chwili dostrzegłem otwierające się okno i smugę dymu papierosowego dobiegającą z wnętrza samochodu. Zanosiło się, że nie ruszy się stąd przez jakąś chwilę. Przypuszczałem nawet przez jak długą. Wycofałem się na zaplecze i wyszedłem na zewnątrz kuchennymi drzwiami. Minąłem małe podwórko i wyszedłem na główną ulicę trzydzieści metrów za białym dodge’em. Wtedy właśnie stanąłem za drzewem a następnie w bramie. Marcia Porter pojawiła się dzisiaj w „Chłopcu” po raz pierwszy po siedmiu dniach spędzonych w szpitalu. Wyglądała dobrze, chociaż nie piorunująco, ale śpiewała dalej tak samo, piorunująco. Pianista chyba sam nie wiedział, że Marcia pojawi się dzisiaj, bo jak weszła, aż cmoknął z zachwytu i pomachał jej ręką na powitanie. Marcia uśmiechnęła się smutno do niego i zaśpiewała „Love Letters”. Nie patrzyła na salę, co i tak było utrudnione, biorąc pod uwagę fakt, że reflektor punktowy, ją właśnie brał za punkt, całą resztę pozostawiając w półmroku. Co śpiewała dalej, nie wiem. Wyszedłem za Wąsaczem. Obiecałem sobie jednak, że zajrzę tu następnego dnia. Wyszła grubo po dwunastej. Była w białej, szerokiej sukience, tak, że widać ją było bardzo dokładnie z bardzo daleka. Wyszła, rozglądnęła się i przeszła na drugą stronę ulicy, minęła dodge’a i ruszyła w stronę Lavandi. Wtedy uruchomił się Wąsacz. Wyszedł z samochodu, cicho zamknął drzwi i ruszył za dziewczyną. Nie przypuszczałem, że chce ją spytać o godzinę, a kiedy wyjął z kieszeni prochowca coś, co bardzo przypominało to, co sam miałem za paskiem spodni, byłem o tym przekonany. Wyciągnąłem szybko mojego lugera i strzeliłem prawie bez celowania. Liczyła się każda chwila. Facet padł na ziemię. W sekundę byłem przy nim. Już nie żył. Dostał dokładnie w lewą skroń, choć celowałem gdzie indziej. Prawdę powiedziawszy celowałem w jego stronę, wyszło, jak wyszło. Marcia, zaskoczona przebiegiem wydarzeń, stała pięć metrów dalej. Dostrzegłem, że jest blada, nawet potwornie blada. Właściwie, kolorystycznie nie odróżniała się od sukienki. Patrzyła w otwarte oczy wąsacza i cieniutką strużkę krwi płynącą z jego skroni. I nagle zaczęła krzyczeć. Patrzyła na Wąsacza i krzyczała. Jak niezła histeryczka z długim stażem. Wsunąłem lugera z powrotem za pasek, podszedłem do niej i objąłem ramieniem. Uspokoiła się prawie natychmiast w tym sensie, że przestała krzyczeć, chociaż nie przestała płakać. - Już dobrze – odezwałem się uspokajająco – Już po wszystkim. Spojrzała na mnie oczami pełnymi łez. - Ty go zabiłeś? – spytała. Objąłem ją mocniej i powiedziałem cicho: - Marny ze mnie strzelec. Chciałem trafić w latarnię. Skinęła głową, choć mogło mi się wydawać, że tak zrobiła. Staliśmy blisko siebie obejmując się wzajemnie, choć tak naprawdę, objęcie było jednostronne. Ja ją, ona mnie, nie. - Ale dlaczego? - spytała słabym głosem. - Wyciągnął broń. - Chciał cię zabić? - Wątpię. - Więc dlaczego? - Nie mnie chciał zabić. Odsunęła się i spojrzała mi w oczy. - A kogo? Nie odpowiedziałem. Wyjąłem z kieszeni chusteczkę i podałem jej bez słowa. - Kogo, Browne? – machnęła niecierpliwie ręką odsuwając się o krok. Chusteczka zawisła w przestrzeni między nami. W dalszym ciągu nie odpowiadałem. - Mnie?! – spytała podniesionym tonem. Spojrzałem na chusteczkę i włożyłem ją z powrotem do kieszeni. - Tak – odpowiedziałem po chwili – On chciał zabić ciebie, ale to ja zabiłem jego – czułem, jakbym mówił do buszmenów – A teraz bądź dobrą dziewczynką i idź do domu. - Co zamierzasz, Browne? Podniosłem dłonie w górę w uspokajającym geście. - Spróbuję cię w to nie wplątać. Choć od momentu strzału minęło już parę minut, nikt się nie pojawił. Ani sąsiad, ani przechodzień, ani nikt z Dębowego Chłopca. Było tak pusto, jak na rachunku bankowym mojej ciotki Mildred. Tylko wiatr wiał przeraźliwie. Nie byłem pewien, czy panujący spokój jest jedynie spokojem na następnych pięć sekund a po nich nie pojawią się tu cztery patrole zawiadomione przez kogoś, kto nie mógł zasnąć i kto być może przez przypadek mieszkał w sąsiedztwie i wyjrzał przez okno kiedy w telewizji nadawali reklamy. Z pewnością bez trudu zauważył również, że oprócz faceta leżącego na chodniku, był jeszcze drugi stojący, czyli ja oraz kobieta, której wolałbym, żeby nie spostrzegł. Z pewnością byłem głupi i warzyłem sobie piwo, ale tak właśnie wtedy pomyślałem. Gdybym jednak był mądrzejszy, nie czatowałbym wcześniej samotnie godzinę w bramie. - Idź do domu – podjąłem spoglądając jej w oczy – I nie otwieraj nikomu. Chodzi o twoje życie, rozumiesz? Skinęła lekko głową. - Zostanę tutaj i zobaczę, co się da zrobić, żeby nie wciągnąć cię w to wszystko – dodałem - Przyjdę później, OK.? Skinęła głową raz jeszcze. - No to idź już. Popchnąłem ją lekko. Odwróciła się i odeszła nie patrząc już ani na wąsacza ani na mnie. - I nie otwieraj nikomu – powtórzyłem, choć nie byłem pewien, czy usłyszała. Policja była po pięciu minutach, choć ich nie wzywałem. Podjechał radiowóz a zaraz za nim szary dodge bez policyjnych oznaczeń. Z jednego wysiedli umundurowani policjanci, z drugiego pewien znajomy sierżant detektyw. Wyglądał, jakby go bolał ząb. - Jesteś, Browne, ostatnio najczęściej pojawiającym się facetem na widnokręgu, to znaczy, żeby nie było wątpliwości, na różnego rodzaju miejscach przestępstw. Cały posterunek dworuje już sobie z tego. - Dworuje? - Jest takie słowo. Słownik gramatyczny, strona 62. Wzruszyłem ramionami i zapaliłem papierosa. Udało mi się za pierwszym podejściem, choć przy tym wietrze nie było to takie łatwe. - Co tym razem? – spytał. Wskazałem na leżące zwłoki. - Chciał mnie zmieść z tego świata. Obrona konieczna. Spojrzał na leżącego i na pistolet ciągle tkwiący w jego ręce. - Widocznie cię nie znał, Browne. W przeciwnym wypadku wiedziałby, że to niemożliwe. Pochylił się i oświetlił latarką twarz Wąsacza, dotknął skroni, przeszukał kieszenie i wstał. Cały czas paliłem papierosa. - Nie ma dokumentów – sapnął – Znałeś go? Pokręciłem głową przecząco. - Nie. Widziałem go w barze raz, może dwa. Siedział obok mnie. - Pokaż broń – powiedział i wyciągnął rękę. Podałem mu lugera. Wyjął magazynek i przeliczył naboje. Powąchał komorę nabojową, włożył magazynek z powrotem na miejsce i wsunął pistolet do kieszeni. - Muszę wziąć do analizy. Pozwolenie na broń masz, jak sądzę. - Mam. - Pokaż. Wyciągnąłem z kieszeni portfel, wyciągnąłem pozwolenie i podałem Dadocowi. Rzucił na nie okiem i schował do tej samej kieszeni, gdzie mieszkał już mój luger. - Zatrzymuję do wyjaśnienia – powiedział – Chyba nie masz nic przeciwko temu? - Mam. Broń jest mi potrzebna w związku z wykonywaną przeze mnie pracą. - Bardzo ładnie powiedziane. W związku z wykonywaną przeze mnie pracą. – cmoknął – A ja tę broń zatrzymują w związku z wykonywaną przeze mnie pracą. Możesz się odwołać – dodał – Szef lubi odwołania. Zawsze każdego wysłucha. - Dobrze wiedzieć, że jest ktoś, na kogo można liczyć. - Jasne. Cholerny wiatr – postawił kołnierz – Więc jak to się stało? Mundurowi policjanci robili swoje i wkrótce przyjechał jeszcze jeden samochód, potem jeszcze jeden. Cały teren został ogrodzony taśmą z napisem „Miejsce przestępstwa”. Skądś również pojawili się gapie. - Niewiele jest do opowiadania – zaciągnąłem się ostatni raz, rzuciłem niedopałek na chodnik i przydepnąłem butem – Facet szedł na mnie z pistoletem w ręce, ale ja byłem szybszy. Ściągnął mocniej pasek płaszcza i odwrócił się nieco bokiem. Teraz wiatr wiał mu w lewe ucho. - I co? - No, nic. - Czyli facet szedł na ciebie z pistoletem w ręce, ale ty byłeś szybszy, zdążyłeś wyjąć z kieszeni swojego gnata, wycelować i tak dalej, zanim on – wskazał na leżącego – zdążył pociągnąć za spust, mimo, że miał cię na muszce – Dadoc pokręcił głową zdecydowanie - Wybacz, przyjacielu, ale w takie rzeczy to ja już nie wierzyłem w przedszkolu. Dlaczego niby miałby iść na ciebie? – dodał po chwili. - Pewnie chciał pieniędzy. - Facet ma w portfelu pięćset dolców. Chciałbym mieć tyle forsy. - No to nie wiem dlaczego. Może po prostu taki był. Przygładził włosy ręką. Kiedy ją opuścił jego oczy były stalowo zimne. - Jeszcze jeden taki numer, a będziesz żałował. Wiedz, że jestem spokojny, ale nie zawsze. Czasami bywam zły i czuję, że ta chwila właśnie nadchodzi. Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, potem daliśmy spokój, zapaliłem nowego papierosa i powiedziałem: - Ten facet chciał zabić pewną kobietę. Milczał, po chwili wyjął miętową pastylkę i włożył do ust. - Gdzie jest ta kobieta? - Kiedy strzeliłem, uciekła. Podbiegłem najpierw do faceta, a kiedy zorientowałem się, że nie żyje, jej już nie było. Ssał pastylkę i nic nie mówił. Trwało to może z minutę. - Nie kupuję, Browne. Facet celuje w jakąś babkę i ty go likwidujesz. A może facet był policjantem, a babka poszukiwaną przez policję wielokrotnym mordercą? – spojrzał na mnie badawczo - A ty bez wahania strzelasz w faceta. To się nie trzyma kupy, przyjacielu. Chyba, że jesteś idiotą, ale nie wyglądasz. Wiesz co zrobiłby normalny człowiek na twoim miejscu? Krzyknąłby. Dziewięć na dziesięciu ludzi odwraca się wtedy i sytuacja się zmienia. - Nie mam nic więcej do dodania. Westchnął i powiedział: - Jeszcze raz. Gdzie jest ta kobieta? - Jeszcze raz nie wiem. - Oczywiście nie znasz jej. - Nie. - Jak to się stało, że akurat ty byłeś tutaj, a nie na przykład pan Smith z Chicago? - Bo pan Smith nie pija martini w „Dębowym Chłopcu” Wyjął z kieszeni płaszcza okrągłą latarkę na baterie i bezwiednie zaczął włączać i wyłączać. Strumień światłą padał na jego buty. Nosił wyglansowane brązowe mokasyny. - Dlaczego ta babka, o ile w ogóle była, uciekła, jak sądzisz? - Pewnie nie za bardzo lubi policję, a jest na tyle dorosła, że wie, że bez policji się nie obejdzie. Ewentualnie szok. Dwie możliwości, strach przed policją lub szok. - Taaak – powiedział. Włożył ręce do kieszeni. Wiatr targał jego włosy i klapy płaszcza. Stał i nic nie mówił. Po pewnej chwili położył mi rękę na ramieniu i powiedział: - Znamy się nie od dzisiaj, Browne. Jesteś porządnym facetem, przynajmniej taki byłeś do dzisiaj. Powiedzmy, że uwierzyłem ci z tą nieznajomą, chociaż na pierwszy rzut oka to dziwne. Nawet na drugi rzut, to dziwne. No, ale powiedzmy, że dziwne rzeczy też czasem mają miejsce. Dlaczego o tej babce nie mówiłeś od samego początku? Zdenerwowałem się. Tak na mnie działają bajki. Wiesz, właściwie nigdy nie lubiłem Sierotki Marysi. Odpowiedziałem, że to bardzo ciekawe, co mówi. - Więc dlaczego nie mówiłeś o tej babce? - Bo myślałem, że mi nie uwierzysz – odpowiedziałem. - Wiesz co, Browne. Jesteś cholernym, pieprzonym, ograniczonym pismakiem. I jak mi ktoś powie, że jest inaczej, to dam mu w zęby. A najchętniej zrobiłbym to zaraz. Więc jak nie chcesz oberwać, to się nie odzywaj. Nie uwierzyłem w żadne twoje pieprzone słowo. Powinienem cię przymknąć i sam nie wiem, dlaczego tego nie robię. Rozumiem, że masz jakieś powody, żeby nic nie mówić. Pewnie niemądre, ale udaję, że są mądre. A właściwie udaję, że ci uwierzyłem. To mnie nieco uspokaja, a obaj wiemy, że to bajka dla szefa. Daję ci czas do dziesiątej do jutra. O dziesiątej chcę usłyszeć, co się tu naprawdę wydarzyło. I robię to tylko po starej znajomości. Mam nadzieję, że to doceniasz. Odwrócił się i poszedł. Zdążył mi jeszcze spojrzeć w oczy. Dosyć głęboko. Miało to mną wstrząsnąć. Potem ja się odwróciłem i odszedłem. Wolnym, niedbałym krokiem porządnego człowieka popierającego wszystkich i wszystko, co służy dobrej sprawie. Szedłem i rozglądałem się nieznacznie na boki i za siebie, przystawałem przy wystawach sklepowych, przechodziłem na drugą stronę jezdni, przystawałem w bramach, przypalałem papierosy i robiłem wszystkie numery, jakie zwykle robi facet, który napatrzył się w telewizji, co robią zwykle faceci w takich sytuacjach, kiedy chcą się upewnić, czy ktoś nie wlecze się za nimi. Robiłem to wszystko właściwie nie wiadomo, dlaczego i jeślibym wtedy wiedział to, o czym dowiedziałem się później, nie robiłbym tego z całą pewnością. Tak to już jednak z facetami jest, że mądrzy są zawsze dopiero wtedy, kiedy na całą tę mądrość jest już zdecydowanie za późno. Po piętnastu minutach znalazłem się w mieszkaniu Marcii. Była w szlafroku, w ręku trzymała whisky. Bez słowa otworzyła drzwi i odsunęła się wpuszczając mnie do środka. Po ostatnio widzianym bałaganie pozostała jedynie sukienka przewieszona przez oparcie fotela, chociaż wyglądało, że sukienka nie jest pozostałością ubiegłotygodniowego bałaganu. Wszedłem do pokoju i usiadłem ciężko w fotelu. Nie w tym, na którego oparciu wisiała sukienka, w drugim, stojącym po przeciwnej stronie niskiego stolika ze szklanym blatem. Czułem się, jakbym przebiegł maraton. - Wszystko w porządku? – spytała. - Jeśli nie liczyć, że nie żyje człowiek, to tak, wszystko w porządku. Przystanęła przy oknie i oparła się o ścianę, jednym okiem zerkając, co dzieje się na zewnątrz. - Przepraszam. Nie to miałam na myśli. - Przed chwilą pewien przystojniak z odznaką policyjną w kieszeni nazwał mnie ograniczonym pismakiem. Nie przepadam szczególnie za tym, żeby ktoś mnie tak nazywał. Chcę wiedzieć wszystko. Wszystko, co dotyczy ciebie i tego zabitego tam – wskazałem głową w nieokreślonym kierunku, ale oboje wiedzieliśmy, o kogo chodzi. Odkleiła się od ściany i podeszła do niskiego stolika ze szklanym blatem. Stała tam do połowy opróżniona butelka Forrestiera. Nalała sobie zdrową miarkę, po namyśle dodała syfonu i lodu i pociągnęła nieco. Potem przygotowała drugą, taką samą porcję dla mnie. - Czuję się samotna – zaczęła – Nie wiesz nawet jak bardzo. I zagubiona. Może nawet jeszcze bardziej. Zapaliłem papierosa i czekałem. Marcia ze szklanką w ręce podeszła do ściany, później do okna, zerknęła na zewnątrz, potem podeszła do stolika i przysiadła na jego brzeżku. - Kiedyś znałam pewnego chłopaka. Wszystkie koleżanki mi go zazdrościły. Wyjechał do Kalifornii. Później się dowiedziałam, że miał białaczkę. Nie widziałam go więcej. Podniosła szklankę do ust i przechyliła. Lód cicho zastukał o ścianki. - Chyba za dużo piję. Nie zdarza mi się to często, ale od czasu do czasu mam na to ochotę – zaśmiała się gardłowo – Wokół mnie krąży anioł. Coraz bliżej. Widzę go, kiedy zamykam oczy. Czuję, że niedługo weźmie mnie ze sobą. Dzisiaj był tuż, tuż, ale pewnie jeszcze nie pora – wyciągnęła wskazujący palec i pokiwała nim przecząco – Nie, nie, jeszcze nie pora – roześmiała się znowu – Wykiwałam go. A pewnie już myślał, że mnie dopadł. Ale nie tak łatwo mnie weźmie – była bardziej pijana, niż mi się wydawało – Chociaż robię się coraz słabsza, a on coraz silniejszy. Odłożyłem szklankę, wstałem, podszedłem do niej i potrząsnąłem mocno. Szklanka wypadła jej z ręki, zawartość wylała na podłogę. Kostki lodu rozsypały się prawie po całym pokoju. Wydawało się, że nic jej to nie obchodzi. Zesztywniała lecz chwilę później niespodziewanie przylgnęła do mnie całym ciałem. - Nie pozwolisz mnie zabrać, prawda, Joey? – czułem, że płacze. Łzy spadały mi za kołnierz koszuli – Nie pozwolisz! Przecież mnie kochasz. Nie pozwolisz! Jedną ręką chwyciłem ją pod kolana, drugą objąłem za plecy i przeniosłem na tapczan. Łkała. Całe jej ciało wstrząsały spazmy. Wróciłem na fotel i dokończyłem whisky obserwując ją z ukosa. Powoli uspokajała się. - Ubierz się, weź najpotrzebniejsze rzeczy i chodź – powiedziałem po jakichś piętnastu minutach – To nie jest najlepsze miejsce w tej chwili dla ciebie. Usiadła i spojrzała na mnie na wpół jeszcze szalonymi oczyma. - Dokąd mamy pójść? – spytała cicho.. - Znam pewien cichy motel za miastem. Zawiozę cię tam. Myślę, że parę dni spokoju dobrze ci zrobi. Pokręciła przecząco głową. - Nie mogę – powiedziała. - Dlaczego? - Mam pewne zobowiązania. - Jakie? - Wobec Frosta i paru innych ludzi. Włożyłem ręce do kieszeni spodni i spytałem: - Czy jest to wszystko warte więcej niż twoje życie? Ktoś na ciebie dybie. Dzisiaj się udało, jutro nie wiadomo. Spuściła wzrok, jakby czegoś szukała na podłodze, westchnęła i w końcu odezwała się słabym głosem: - Chyba masz rację. - Jeśli był tylko ten jeden facet dzisiaj, to ci nic więcej nie grozi, jeśli jednak może być ktoś jeszcze, lepiej się ubierz i chodź ze mną. Wahała się i wyglądało, że będzie się wahać jeszcze jakiś czas. - Dobra – powiedziałem stanowczo – Zbieraj się. Stała jeszcze chwilę niezdecydowana, później lekko skinęła głową. - Przepraszam… - OK. - Przepraszam za tamto. - Nie szkodzi. Nie każdy występ jest najlepszy. Uśmiechnęła się nieznacznie, wstała i znikła w drzwiach łazienki. Wróciła po paru minutach kompletnie ubrana, uczesana i umalowana. - Możemy iść – powiedziała – Jestem gotowa. Zeszliśmy schodami w dół i przez bramę na ulicę. Było ciemno i nieprzyjemnie. Wiatr trochę ucichł, ale tylko trochę. Z pewnym wysiłkiem dobrnęliśmy do samochodu. Wrzuciłem bieg i ruszyliśmy. Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał kwadrans po pierwszej. Motel nazywał się „Zielony Relaks” i umiejscowił się mniej więcej dwadzieścia mil na północ, jadąc autostradą nr 61 w stronę Connecticut. Zjazd był niezbyt dobrze oznaczony, więc trzeba było uważać, żeby go nie minąć. We właściwym miejscu trzeba było skręcić w prawo, w stronę oceanu i później, już szutrową drogą, jakieś trzy mile. Parę lat temu spędziłem tu weekend i odtąd mam dobre wspomnienia o tym miejscu. Zielony Relaks, to parę drewnianych domków porozrzucanych pozornie bez ładu między drzewami i jeden większy z niewielką restauracyjką i recepcja czynną całą dobę. Zjechałem z drogi, stanąłem na podjeździe i wygasiłem światła. - Jesteśmy na miejscu – odezwałem się – Kiedyś ten motel prowadził mój dobry znajomy. Bywałem tu co weekend. Później okazało się, że dobry znajomy nie jest aż tak dobry, jak to się wydawało i przestałem tu bywać. Mimo wszystko lubię to miejsce. Niewiele się zmieniło przez te wszystkie lata. Drzewa tylko jakby trochę wyrosły. Lubię to miejsce – powtórzyłem – Dniem widać ocean. Oparłem ręce o kierownicę i pokręciłem bezwiednie. Było cicho. Tylko gdzieś daleko szumiały fale rozbijając się o brzeg. - W Clermont w Arizonie, jest teraz dziesiąta. Skończyła się potańcówka – powiedziała Marcia patrząc w szybę – Chłopcy odprowadzają dziewczyny do domów – położyła rękę na mojej dłoni i lekko pogłaskała – Lubiłam te potańcówki. Szczególnie latem. Ciepło, śpiewają świerszcze a Many Willis gra na saksofonie. Many grał też w zimie, ubierał wtedy rękawiczki, takie wełniane bez palców. Poza tym był przystojny jak wszyscy diabli – odchyliła głowę do tyłu i oparła o podgłówek – Wszystkie po cichu podkochiwałyśmy się w nim. Ja, Ella, Vicky, Jennifer, właściwie wszystkie dziewczyny w klasie. Podkochiwałyśmy się w nim i w Deane Martinie, no ale Dean Martin był nieosiągalny. Raz mnie pocałował. To znaczy Many mnie pocałował. Chyba z litości, bo go poprosiłam o autograf, a długopis przestał pisać. Już więcej do niego nie podeszłam, ale następnym razem, kiedy grał, chyba mnie poznał, bo pomachał do mnie znad saksofonu. Boże, jak ja byłam dumna, chociaż Ella Davis dała by się posiekać, że do niej machał. Ale ja wiedziałam, że do mnie. Siedziała nieporuszona z odchyloną głową. Była śliczna. Marcia, nie głowa. Pochyliłem się i dotknąłem lekko ustami jej ust. Nie zareagowała. Pocałowałem jeszcze raz. Teraz już mocniej. Wtuliła się we mnie, jakbym był futrem z misia. - Tego mi właśnie trzeba było – powiedziała nie patrząc na mnie – Nie chcę, żebyś mnie kochał, ale bądź przy mnie, kiedy będę tego potrzebować. - Jasne – odpowiedziałem i objąłem ją ramieniem. Chyba tak to wyglądało w Clermont, Arizona, kiedy chłopcy odwozili dziewczyny do domu po potańcówkach. - Grasz na saksofonie? – spytała po chwili. - Nie. Pokiwała głową. Ciągle patrzyła przed siebie. - Tak tylko pytałam. Teraz ja pokiwałem głową, a po chwili spytałem: - Kto to jest Joey? Zesztywniała. Głos jej stał się chropowaty, kiedy spytała: - Skąd o nim wiesz? - Wspomniałaś kiedyś o kimś takim. - Kiedy? - U ciebie w mieszkaniu. Dzisiaj. Przez chwilę nie mówiła nic. Potem odkręciła korbką szybę w drzwiach. Napłynęło rześkie powietrze znad oceanu. - Joey to mój mąż – powiedziała cicho – Nie żyje. Rozdział IV Twarz chłopaka była młoda i okrągła. Tkwiła za szybą i wpatrywała się we mnie wielkimi zielonymi oczyma. Twarz okalały jasne włosy przedzielone równo pośrodku na dwie połowy. Włosy spadały na oczy i uszy zakrywając je do mniej więcej połowy ich długości, co w przypadku oczu jest eufemizmem, bo wiadomo, że oczy nie mają długości. W każdym bądź razie włosy spadały mu na oczy. Próbował je odsuwać szybkimi ruchami głowy w bok, jednak bez jakichś spektakularnych rezultatów. - Mogę w czymś pomóc? – usłyszałem. Odkręciłem szybę i przyjrzałem się chłopcu dokładniej. Był młodszy niż mi się wydawało jeszcze chwilę temu. Mógł mieć najwyżej osiemnaście lat, choć gdyby miał siedemnaście, czy coś koło tego, nie zdziwiłbym się wcale. - Dziękuję – odpowiedziałem – Wszystko w porządku. - Jestem z motelu. Zauważyłem, jak pan przyjechał, a że nikt nie wychodził, więc pomyślałem, że może coś się stało. - Nie, nie. Wszystko w porządku – powtórzyłem. Uśmiechnął się ze zrozumieniem, co spowodowało, że kosmyk włosów spadł mu na oczy. Odsunął go wielokrotnie wypróbowanym ruchem głowy. - Szuka pan noclegu? - Ta pani – wskazałem na Marcię – chciałaby się zatrzymać tu na jakiś czas. Jest coś wolnego? Zaśmiał się cicho. -To najbardziej wolny hotel, o jakim słyszałem. Sam nie wiem, jakim cudem jeszcze nie zbankrutował. - Właśnie czegoś takiego szukamy. - Jest pan poszukiwaczem bankrutujących hoteli? Nie sądzę, żeby można się było z tego utrzymać przez dłuższy czas. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Pokazałem palcem, że dobry dowcip i że podobało mi się. Chłopiec uśmiechnął się jeszcze szerzej pokazując białe zęby. A miał ich więcej niż wilk w Czerwonym Kapturku. Można by zjeść nimi wszystkie babcie świata. - Pani Porter chciałaby się tutaj zatrzymać. Mam jej jednak jeszcze coś do powiedzenia i wolałbym to zrobić bez świadków, jeśli wiesz, co mam na myśli. - OK – podniósł dłonie do góry – Gdyby coś, to jestem w recepcji. Zniknął tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. Zapaliłem papierosa. - Godzinę temu zaczęliśmy pewną rozmowę. Niestety nie udało nam się jej skończyć. Myślę, że nadszedł właściwy czas, żeby powyjaśniać sobie co nieco – zaciągnąłem się głęboko i prawie natychmiast wypuściłem cienką smużkę dymu przed siebie. - Czego nie wyjaśniliśmy sobie do końca? – zapytała. - Co cię łączy z tym gościem, który chciał cię dzisiaj zabić? Patrzyła przed siebie i nie odwracała głowy. Mała latarnia w kształcie muszli wisząca nad wejściem do recepcji świeciła blado. Gdzieś tam czuwał miły młody chłopak i czekał aż skończymy. - Praktycznie rzecz biorąc nie znam go. Pojawił się parę miesięcy temu w Betlejem, gdzie mieszkaliśmy. Kiedy zobaczyłam go pierwszy raz, siedział na ławce w parku i czytał gazetę. Byliśmy wtedy razem, Joey i ja. Joey kazał mi usiąść na ławce w sąsiedniej alejce i mieć go na oku. Powiedział, że robi z facetem interes roku, ale nie wierzy mu do końca. Facet był z tych, co wystawiają do wiatru, jak dostaną już to, co chcieli. Interes był dobry, choć trochę śliski, ale jak się uda, to będziemy mogli wyjechać do Kalifornii i założyć własną agencję fotograficzną. Marzyliśmy o niej od paru lat. Joey był fotografem, dość dobrym fotografem. Pracował głównie na własny rachunek, ale czasem robił coś dla „Easton Review” i dla „Telegrapha”. Zamilkła. Nie mówiłem nic. Czekałem. - Wtedy w parku nic się nie wydarzyło – podjęła po chwili – Rozmawiali może z dziesięć minut i rozeszli się. Joey spotkał się z nim jeszcze raz, ale o tym dowiedziałam się później. Kiedy pytałam o co chodzi, zbywał mnie jakimiś wykrętami. Po którejś tam próbie powiedział, że chce mnie trzymać z dala od tego wszystkiego, ale bez wchodzenia w szczegóły chodzi o zdjęcie, które tamten chce kupić, a Joey sprzedać, ale nie mogą dogadać się co do ceny. Dwa dni później Joey nie żył. Jechał samochodem. Była mgła. Nie zauważył zapory ograniczającej wjazd na remontowany właśnie wiadukt. Parę dni po pogrzebie, facet pojawił się znowu. Podszedł do mnie, kiedy wychodziłam ze sklepu. Pytał o jakieś zdjęcie, które Joey niby mu sprzedał, wziął pieniądze, a zdjęcia nie dostarczył. Nic nie wiedziałam na ten temat. Nie zauważyłem żadnego zdjęcia, ani jakiegoś specjalnego napływu gotówki. Na to facet, żebym lepiej rozejrzała się w domu i żebym zrobiła to dokładnie, bo on jeszcze się zjawi. A jak się zjawi, to lepiej, żebym to zdjęcie miała. Spytałam, jakie to zdjęcie, ale facet uśmiechnął się tylko i powiedział, że dobrze wiem, jakie to zdjęcie. Potem wsiadł do samochodu i odjechał. Stałam na parkingu przed sklepem i nie wiedziałam co robić. Facet był natarczywy, grubiański i jakiś taki cały niebezpieczny. Poza tym nie miałam pojęcia, o jakie zdjęcie chodzi, ani o pieniądzach, o jakich mówił. Jeszcze tego samego dnia ktoś włamał się do studia, które wynajmowaliśmy w centrum i do naszego mieszkania dwie przecznice dalej. Następnego dnia facet pojawił się znowu. Zażądał, żebym dała mu zdjęcie i nie wierzył, że go nie mam. Zaczął mi grozić… - Jak? – przerwałem. - Że przysmaży mnie cygarem, a nie słyszał, żeby ktoś to wytrzymał i że w ogóle ma sposoby, żeby zmusić każdego do mówienia i jeśli nie chcę znaleźć się obok Joeya, to lepiej, żebym my dała to zdjęcie. Spojrzała na mnie z niemym pytaniem, czy to mi wystarczy. Skinąłem głową, żeby kontynuowała. - Jakiś czas potem ktoś podłożył ładunek wybuchowy pod mój samochód. Cudem przeżyłam, choć wylądowałam na parę dni w szpitalu. Potem wyjechałam do Newark. Joey miał tu mieszkanie. Właśnie to na Lavandi. Chciałam chwilę pożyć w spokoju. Kiedy już myślałam, że mi się udało, zjawił się znowu - Zawiadomiłaś policję? - Tak. - I co? Wydęła wargi pokazując, że czegóż można się spodziewać po policji. - Mieli masę pytań, coś tam robili i …. – zawiesiła głos – i właściwie nic. Wtedy właśnie przyjechałam tutaj. - Tutaj, to znaczy na Lavandi? - Tak. Przerwała. Nie patrzyłem na nią. Wiedziałem, że to jeszcze nie koniec. Jakby na przekór powiedziała: - To wszystko. - Gdzie jest to zdjęcie? – spytałem. - Ja go nie mam – wzruszyła ramionami – Zresztą nie wiem, czy w ogóle istnieje. - Temu facetowi za bardzo na nim zależało, żeby mogło nie istnieć. Więc istnieje. Pytanie tylko: gdzie. - Nie mam pojęcia. - Co przedstawiało – cykałem pytania jak ankieter z dwudziestoletnim stażem. - Skąd mam wiedzieć, skoro nigdy go nie widziałam – w jej głosie wyczułem irytację – Naprawdę nie wiem. - W porządku. Może z innej beczki. Co głównie fotografował Joey? Ludzi, przyrodę? - Różnie. Jak było zlecenie, to zlecenie, ale najczęściej ludzi. To znaczy ludzi w jakiejś konkretnej sytuacji. Święto kwiatów, festyn miejski, takie rzeczy. - Co robił ostatnio? Mam na myśli, co robił przed spotkaniem z tym facetem Zastanowiła się. Trwało to dobrą chwilę. - Jestem za bardzo rozkojarzona, żeby myśleć. Nic nie przychodzi mi do głowy. Pewnie coś robił, ale chyba nic szczególnie ważnego. Normalne rzeczy. - Słuchaj, chcę ci pomóc, ale jak mi nic nie powiesz, to nie wiem, jak mógłby, to zrobić. - A może ja nie chcę, żebyś mi pomagał. Wzruszyłem ramionami. - OK. Miałem jeszcze parę pytań, ale zrezygnowałem. - Więc nie powiesz? – spytałem jeszcze dla spokoju sumienia. - Nic nie wiem, Browne – odpowiedziała. Otwarłem drzwi samochodu, wygramoliłem się na zewnątrz, chwyciłem Marcię, która zdążyła też wyjść, za łokieć i odprowadziłem do motelu. Chłopak oglądał telewizję. Dał nam klucz do najbliższego domku i pomógł przenieść bagaże. Kiedy znaleźliśmy się z powrotem w budynku recepcji, wyjąłem dwadzieścia dolarów i wsunąłem mu w rękę. Przyjął bez zmrużenia oka. - Nie chciałbym, żeby pani Porter przytrafiło się coś złego. Wiesz, co mam na myśli? Skinął głową twierdząco. - Jasne. Może się pan nie obawiać. To najsolidniej strzeżony motel w tej okolicy. Prawdę mówiąc w okolicy nie ma żadnych innych. - Ile domków jest w tej chwili wynajętych? - Dwa. Jakieś starsze małżeństwo z dziećmi. Mieszkają oddzielnie. Myślałem, że zostanie pan na noc – mrugnął okiem. - Mam jeszcze coś do załatwienia - udałem, że nie zauważyłem mrugnięcia – Przyjadę tu jutro, albo pojutrze – sięgnąłem po kapelusz i wsunąłem go sobie na głowę – I jeszcze coś – wyciągnąłem następną dwudziestkę i położyłem na blacie recepcji – Gdyby pani Porter z kimś się spotkała, ktoś ją odwiedzał, albo coś takiego, chciałbym o tym wiedzieć. Gwizdnął cicho przez zęby i schował banknot do górnej kieszonki koszuli. - Lubię takie rzeczy – uśmiechnął się – Jak mam pana powiadomić? - Zadzwonię. Może nawet jeszcze dzisiaj. Nazywam się Browne. - Będę czekał na pana telefon, panie Browne. - I nikt nie musi o tym wiedzieć – dodałem. - I nikt nie będzie o tym wiedział. Nazywają mnie Dyskretny Matt. Podróż z powrotem trwała trochę krócej, ale nie za bardzo. Nie zatrzymywałem się nigdzie, chyba że na czerwonym świetle na skrzyżowaniu. W domu byłem koło trzeciej. Wyjąłem z lodówki butelkę piwa, odkapslowałem, usiadłem w fotelu, przysunąłem sobie telefon i wykręciłem numer „Zielonego Relaksu”. Po jakimś czasie ktoś z drugiej strony podniósł słuchawkę. - Browne. Jak tam pani Porter? - W porządku. - Śpi? - Chyba tak. Nie zaglądałem przez okno, ale jest u niej ciemno, a nie słyszałem, żeby wychodziła. Zresztą nie za bardzo jest gdzie. Tu bez samochodu jak bez ręki. Ale wydaje mi się, że mam coś dla pana. - Tak? – zrobiłem solidny łyk piwa. - Dzwoniła. Zaraz jak pan pojechał. Ponieważ domki nie mają osobnego wyjścia na zewnątrz, trzeba korzystać z centrali, którą w nocy obsługuję sam. Dzwoniła do Harrisburga. Numer 62158912. Sięgnąłem po wczorajszy Herald i zapisałem numer na marginesie. - Dzięki. Gdyby coś się działo, dam ci swój numer. - Jednak. - To zbyt ważne, żeby jeszcze bawić się w ciuciubabkę. - Jak pan uważa. Dałem mu numer, powiedziałem dobranoc i zapisałem sobie w rozumie, żeby sprawdzić, do kogo należy numer, pod jaki dzwoniła Marcia. Dopiłem piwo i poszedłem spać. To był ciężki dzień. Rozdział V Śniło mi się, że ktoś puka do drzwi. Otwarłem oczy. Tylko sen. Słońca nie było, chociaż czułem, że powinno być. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła siódma. Wygramoliłem się z łóżka i otwarłem okno. Zanosiło się na zimny i deszczowy dzień. Właśnie taki, jaki był wczoraj, a wczorajszy wcale mi się nie podobał. Zrobiłem parę przysiadów i poszedłem do łazienki. Wziąłem prysznic, ubrałem szlafrok i nastawiłem ekspres. Wsypałem do niego resztę kawy z puszki, wyjąłem z szafki następną paczkę, dopełniłem ekspres, a pozostałość wsypałem do puszki, włączyłem radio i zapaliłem pierwszego dzisiaj papierosa. Później przypomniałem sobie, że to niezupełnie prawda, bo paliłem już po północy. Zaciągnąłem się mocno. W radiu facet o miłym, głębokim głosie czytał wiadomości. Burmistrz ma dzisiaj zamiar przyjąć przewodniczącego Jakiejś-Bardzo-WażnejOrganizacji, z czym nie zgadza się inna Bardzo-Ważna-Organizacja, z którymi z kolei nie zgadzają się jeszcze inne. Szef policji zapowiedział podjęcie zdecydowanych kroków, gdyby miało dojść do jakichś prób zakłócenia porządku. Trzeci dzień strajku kierowców Bardzo-WażnychOsobistości, co jest kuriozum w skali międzynarodowej. Żądają podwyżki płac i polepszenia warunków pracy. Bardzo-Ważne-Osobistości nie wypowiedziały się na ten temat. Francuzi wyhodowali nową odmianę żaby. Jest znacznie zieleńsza od tradycyjnej. Jakiś facet przeszedł na rękach dwadzieścia mil, Holly Jones, telewizyjna gwiazda ostatnich dni wyszła za mąż po raz drugi. Jej wybrańcem jest jakiś ktoś znany, o którym nie słyszałem. Przekręciłem gałkę i kręciłem tak długo, aż złapałem jakiś uczciwy kawałek czegoś jazzowego. W tym momencie ktoś zastukał do drzwi. Tego roku mieszkałem w dosyć przyzwoitym domu w dosyć przyzwoitej dzielnicy. Nazywała się St.Luke i naprawdę była dość przyzwoita. Oczywiście nie na tyle, żeby utrzymywać prywatną ochronę i elektroniczne bajery zabezpieczające przed czym tylko się da, ale na tyle, żeby nie włóczyły się po niej grupy niezidentyfikowanych osobników i na tyle, żeby można było każdego ranka znaleźć za drzwiami świeżą gazetę. Otwarłem drzwi i zobaczyłem czarne, zaczesane do tyłu włosy i zmęczone oczy. Był nieogolony i widać było, że nie spał tej nocy. Mimo to, był to ciągle Paul Dadoc. Niesamowicie przystojny Paul Dadoc. - Przejeżdżałem właśnie i pomyślałem, że wstąpię – odezwał się – Nic na to nie poradzę, że mieszkasz po drodze. - Po drodze dokąd? To wewnętrzna osiedlowa, ślepa ulica. Miał na sobie jasnopopielaty płaszcz ściągnięty paskiem. Ręce trzymał w kieszeniach. Wyglądał, jakby było mu zimno. - No dobra. Ta ulica jest ślepa. I co? - Nic. Otwarłem drzwi szerzej i zrobiłem wymowny gest ręką. Wszedł do środka, rozpiął płaszcz i zwalił się na fotel. - Cholerna pogoda. Leje jak w Luizjanie w zeszłym roku. Kompletnie zniszczyłem buty – przyjrzał się brązowym mokasynom, które miał na nogach – Prawie identyczne kosztowały u Woolwortha 250 dolców – dotknął kostki i zaczął ją masować – Czuję, że dostaję grypy. Coś ciepłego powinno postawić mnie na nogi. - Właśnie nastawiłem ekspres. - Poczułem zapach kawy, kiedy tylko otwarłeś drzwi i coś mi mówi, że to dobra kawa. - Kolumbijska. Znajomy podrzucił mi parę paczek, kiedy wrócił stamtąd tydzień temu. Ręcznie palona. - Nie wiem, co to znaczy, ale zakładam, że to coś dobrego. Z mlekiem, jeśli mogę prosić. Wyszedłem do kuchni, wyjąłem z szafki dwa kubki, nalałem kawy i wróciłem do Dadoca. Siedział w fotelu i miał zamknięte oczy. Spiker w radio zapowiedział godzinę ósmą. - Gość nazywa się Lorimer i pochodzi z Tulsy – odezwał się nie otwierając oczu – W pewnych kręgach jest znany jako Lorry Pistolet. Wiesz o kim mówię? Oczywiście wiedziałem. - Bardzo dobrze strzela – kontynuował – Swego czasu był mistrzem stanu w strzelaniu na pięćdziesiąt metrów z karabinku automatycznego w pozycji stojąc. - Jestem pod wrażeniem. - Bił też żółtków w Wietnamie. Kiedy wrócił, zaczął pracować na stacji benzynowej, ale nie za długo. Czterokrotnie oskarżany o zabójstwa. Zawsze wychodził czysty. Obrona własna. Nie wiadomo dla kogo pracuje – spojrzał na mnie – I co ty na to? - Wygląda na doświadczonego. - Właśnie. Jak taki facet mógł dać się zastrzelić przez amatora. Wzruszyłem ramionami. - Chyba, że jesteś mistrzem stanowym w strzelaniu na dwadzieścia pięć metrów, ale nie jesteś, bo sprawdziłem. - Chylę czoła przed twą dociekliwością, Dadoc. - Rozmawiałem z szefem. Nie wierzy, że go zabiłeś z premedytacją, ale nie wierzy też w samoobronę. Zostawił mi wolną rękę. Mogę cię przytrzymać na czterdzieści osiem lub nie – przymknął oczy i zetknął palce rąk. Wytrzymał tak z minutę – Więc jak to naprawdę wyglądało, Browne? Przez chwilę milczeliśmy pociągając z kubków małymi łykami. Potem odezwałem się: - Dobra. Powiedzmy, że nie chcę spędzić czterdziestu ośmiu godzin w mamrze. Zresztą i tak zamierzałem powiedzieć prawdę. - Wszyscy tak mówią – mruknął. Dolałem sobie jeszcze trochę kawy i zapaliłem kolejnego papierosa. - Zauważyłem gościa w barze. W dniu, kiedy ktoś pobił Marcię Porter też go widziałem. Marcia się go bała. - Skąd wiesz? – przerwał mi. - Powiedziała mi. Pokazał głową, żebym kontynuował. - Kiedy wyszedł, wyszedłem i ja. Zaczaił się w bramie i tkwił tam tak długo, aż pojawiła się Marcia. Dalej wiesz, wyciągnął broń, ale ja byłem szybszy. Nie był to najbardziej dokładny opis przebiegu wypadków, trochę go podkoloryzowałem dostosowując do tego, co naopowiadałem wczoraj. Ale mniej więcej, w ogólnych zarysach zgadzał się z rzeczywistością. - Dlaczego Marcia się go bała? - Chciał od niej zdjęcie, które zrobił jej mąż. Podobno zapłacił za nie, a go nie otrzymał. - Wygląda mi to na wielkie świństwo, albo na mały szantaż. Co to było za zdjęcie? Wzruszyłem ramionami. - Nie wiem, ale przypuszczam, że bardzo cenne, skoro kosztowało zniszczone samochody, masę strachu i śmierć dwóch ludzi. - Jakie samochody i jaka śmierć dwóch ludzi – spytał i wpakował sobie w usta małą płaską miętową pastylkę. - Mąż Marcii, Joey zginął w wypadku samochodowym. Wjechał we mgle na jakąś zaporę, czy na coś. Opowiedziałem mu co wiem jeszcze o tej sprawie i pociągnąłem kolejne małe łyki kawy. - Gdzie to było? - W Betlejem, w Pensylwanii. Joey miał jakieś interesy z Lorimerem. Teraz już wiem, że nazywa się Lorimer. Spotkali się parku. Marcia była świadkiem. Przypuszczam, że nie były to najczystsze interesy. - Nikt nie robi czystych interesów z Lorrym Pistoletem. Są tacy, którzy nie potrafią robić interesów, o ile nie podpadają pod co najmniej dwa paragrafy. Lorry właśnie jest taki – uśmiechnął się niewyraźnie i zaraz dodał – Jak pani Porter znalazła się tutaj? Zapytałbym osobiście, ale ona najwyraźniej mnie unika. W dodatku pomaga jej pewien facet, któremu wydaje się, że jest bardzo sprytny. Udałem, że nie rozumiem. Zaczęło okazywać się słońce. Na razie nieśmiało, ale miałem nadzieję, że nabierze odwagi. - Joey miał tu mieszkanie – wyjaśniłem – Przyjechała do tego mieszkania. - Aha – ucieszył się – Gdzie było to mieszkanie? - Tam, gdzie mieszkała. Lavandi 46. Zasępił się. Przy okazji przygładził włosy i poprawił krawat. - Tego mieszkania nie miał nikt – powiedział powoli – Joey ani nikt. Stało puste. Jak pan myśli, panie Browne, dlaczego powiedziała, że to mieszkanie Joey’a? Poprawiłem zasłonę przy oknie. Trzeba by ją oddać do pralni. Już co najmniej miesiąc temu. - Nic nie myślę – powiedziałem. - Ostatni lokator wyprowadził się trzy miesiące temu. Zarządca domu mieszkania nie wynajął nikomu. Sam był zdziwiony, że ktoś je zajął. Poczułem suchość w gardle. - Byłem w tym mieszkaniu – mruknąłem. - Ja też – odpowiedział Dadoc prawie natychmiast - Kobiety, Browne. - Coś tu nie gra – zauważyłem. - Już od jakiegoś czasu. Ale wracając do naszej znajomej. Co do mieszkania, najwyraźniej kłamała. Pytanie: dlaczego. Z czystej potrzeby kłamstwa, czy może z jakiejś innej potrzeby? Suchość w gardle pogłębiła się. Wstałem, wyjąłem z szafy butelkę forrestiera i nalałem trochę do szklanki. Spojrzałem przy tym na Dadoca wzrokiem, który jedynie mężczyzna rozumie, ale pokręcił przecząco głową, więc dodałem wody sodowej i wypiłem. Po chwili poczułem w żołądku miłe ciepło. - Coś tu nie gra – powtórzyłem, kiedy usiadłem z powrotem w fotelu – Facet za bardzo chciał to zdjęcie, żeby mogło go nie być i za bardzo go chciał od Marci, żeby mogła go nie mieć. A jeśli mówiła, że go nie ma, pewnie myślała, że wszyscy ludzie to tępaki, którzy uwierzą we wszystko, co się im naopowiada. Marcia jest w pewnym motelu nad brzegiem morza. Ulokowałem ją tam dzisiejszej nocy i prosiłem recepcjonistę, żeby miał na nią oko. Jak tylko wyjechałem, dzwoniła do Harrisburga. Jeśli ktoś w środku nocy dzwoni do Harrisburga, to chyba nie po to, żeby sprawdzić, czy dobrze zapamiętał numer. Dadoc skinął głową, wstał i podszedł do telefonu. Podniósł słuchawkę, spojrzał na mnie z niemym pytaniem, czy może zatelefonować, a kiedy odpowiedziałem, że tak, wykręcił parę cyfr. - Jaki to numer? – spytał, kiedy czekał na połączenie. - 62158912 - Dadoc – odezwał się, kiedy uzyskał połączenie – Jestem u Browne’a. Potrzebuję coś wiedzieć. Co? – słuchał przez chwilę, a następnie powiedział: - Boli mnie głowa, Jack i nie chce mi się śmiać. Sprawdź, do kogo należy numer 62158912 w Harrisburgu i daj mi znać do… gdzie wywiozłeś te artystkę? - Motel „Zielony Relax”. - Motel „Zielony Relax” – powtórzył w słuchawkę – Nie wiem, gdzie to jest. - Za Newark – podpowiedziałem, ale chyba nie słuchał. Trzasnął słuchawką i sapnął: - Dowcipniś! Myślał, że zabłądziłem i chcę wiedzieć jak się stąd wydostać. Zbieraj się, Browne, jedziemy rozplątać to, co zaplątałeś. Rozdział VI Jechaliśmy jego samochodem i nie odzywaliśmy się do siebie. Dzień był ponury i chociaż z samego rana zabłysło słońce, zabłysło tylko na chwilę. Dadoc włączył policyjną radiostację i nasłuchiwał komunikatów. Zamknąłem oczy i oparłem głowę o podgłówek. Jechaliśmy szybko, wyprzedzając wszystkie pojawiające się pojazdy, których, co prawda, nie było za wiele. Na miejscu byliśmy po czterdziestu minutach. Dadoc zaparkował przed recepcją, wysiadł i nie czekając na mnie wszedł do środka. - Sierżant detektyw Dadoc – przedstawił się i błysnął odznaką – Z miejskiej komendy policji. Chciałbym się widzieć z panią Porter. Starszy mężczyzna w koszuli w duża czerwoną kratę i niebieskich spranych farmerkach podniósł głowę znad książki, nad którą akurat był pochylony, przytknął palec do miejsca gdzie skończył, spojrzał na Dadoca, później spojrzał na mnie i zapytał łamaną angielszczyzną: - Czym mogę służyć? Z wyglądu był pół-Indianinem, a ze sposobu, w jaki się wypowiadał, półIndianinem zza południowej granicy. Poza tym miał chyba z osiemdziesiąt lat. Siwe włosy zaczesane do tyłu opadały mu na kołnierz koszuli. - Chciałbym się widzieć z panią Porter. Nazywam się Dadoc. - Proszę zaczekać, zaraz sprawdzę – wyjął spod kontuaru dużą książkę meldunkową i zaczął ją wolno przewracać strona po stronie. Trwało to z dziesięć minut. - Bardzo mi przykro, sir. Nie zatrzymał się u nas żaden Dadoc. - Ja nazywam się Dadoc. Szukam pani Porter. P O R T E R. – przeliterował – Chciałbym z nią porozmawiać. - Ach, Porter, Przepraszam, sir. Nie zrozumiałem. Porter. Zaraz sprawdzę. Sprawdzanie trwało następne dziesięć minut. - Jest! – wykrzyknął, kiedy już zacząłem wątpić, czy coś znajdzie – Jest Porter. Numer 10. Zaraz jej powiem, że przyjechali przyjaciele – sięgnął po telefon – Proszę zaczekać. - Nie trudź się, amigo. Sami jej powiemy. Numer 10 był domkiem najbliżej recepcji. Właściwie tuż obok. Pomiędzy dziewiątką, a dużym zielonym dębem. Składał się, oczywiście nie dąb, a domek, z dwóch okien i drzwi połączonych ze sobą specjalnie nieheblowanymi deskami tworzącymi ściany i pomalowanymi na ciemno oraz spadzistego dachu tego samego koloru. Zamek w drzwiach był chyba tylko po to, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że go tam nie ma. Żadnej innej roli nie spełniał. Do środka mógł wejść każdy, kto nie był czteroletnią dziewczynką. Czteroletnie dziewczynki musiałyby się trochę wytężyć. Oczywiście nie tak bardzo jak przy puszczaniu baniek mydlanych, ale jednak trochę musiałyby. Weszliśmy do środka. Na drewnianym stole obok szafy stał wazon ze świeżymi kwiatami. I to wszystko. Nie było nikogo. A Marcii Porter przede wszystkim. Dadoc rozglądnął się, bez słowa podszedł do szafy i otworzył ją. Była pusta jak kieszeń nauczyciela w przeddzień wypłaty. Łóżko sprawiało wrażenie świeżo zasłanego. Nigdzie żadnego śladu czyjejkolwiek bytności. - Chyba ktoś nas tu robi w konia – mruknął Dadoc – Gdzie jest ten artysta z recepcji? Artysta z recepcji był w recepcji. Znów stał pochylony nad książką i czytał. Zobaczywszy nas bardzo się zdziwił. - Załatwiliście sprawy już, amigos? – zapytał uprzejmie. - Słuchaj no, bracie. Jestem jeszcze spokojny, ale nie wiem jak długo wytrzymam. Gdzie jest Marcia Porter? - Nie ma jej w domku numer dziesięć? Dadoc syknął i spojrzał mu prosto w oczy, położył ręce na kontuar i zaczął po nich bębnić palcami. - Przepraszam, sir. Takie u nas dzisiaj zamieszanie, a ja jestem tu tylko na zastępstwie i … - chciał powiedzieć jeszcze coś, ale zabrakło mu słów i dał sobie z tym spokój. Dadoc uśmiechnął się złośliwie i syknął: - Jakie to u was dzisiaj zamieszanie? - Recepcjonista, młody chłopak… Ktoś na niego napadł dzisiaj w nocy. Ma rozbitą głowę, tak że nie może pracować. Dlatego ja tu jestem. - Aha. Czy ten recepcjonista był tu, kiedy pani Porter przyjechała? - Tak jest, sir. On jest tu cały czas. Ma taki mały pokoik z tyłu i mieszka tam. - To bardzo ładnie. Gdzie jest teraz? - U siebie w pokoiku z tyłu. Leży z kompletnie rozbitą głową. Był lekarz i powiedział, że przez wiele dni leżeć musi... Dlatego… - Dlatego ty tu jesteś, wiemy – przerwał mu Dadoc – Jest przytomny? - O tak, proszę pana. To znaczy, kiedy nie śpi. A teraz śpi. - Muszę z nim pogadać. - Teraz śpi – stary był nieustępliwy. - To twój syn? - O nie, proszę pana. Mój syn jest daleko stąd, ale ja kocham chłopca jak syna. Jest bardzo miły, a teraz śpi. Niech śpi. - Niech śpi, a teraz muszę z nim porozmawiać. Nie bacząc na protesty starego, Dadoc przeszedł wejściem za kontuar i skierował się do jedynych drzwi z tyłu. Musiał to właśnie być pokoik chłopca, bo innych drzwi, ani pokoików nie było. Stary próbował zatrzymać Dadoca, zagradzając mu drogę i powtarzając „niech śpi”, ale Dadoc odsunął go, nacisnął klamkę i wszedł do pomieszczenia bez pukania. Chłopiec rzeczywiście spał, albo bardzo dobrze udawał. W każdym bądź razie, kiedy weszliśmy, wyglądał na dopiero co rozbudzonego. Głowę miał całą w bandażach i nie wyglądał najlepiej. Mimo to wzrok miał całkiem przytomny. Tkwiło w nim zdziwienie. - Mówiłem, że śpisz i potrzebujesz spokoju – stary przedarł się do przodu i podszedł do łóżka leżącego – ale ci panowie koniecznie chcieli widzieć się z tobą. - Sierżant detektyw Dadoc – przedstawił się Dadoc – Miał pan jakiś wypadek. - Policja już była. Powiedziałem jej wszystko. - A teraz jest jeszcze raz. Opowiedz, jak było, synu. Od początku. - Sierżancie, zostałem napadnięty i pobity. Lekarz zalecił mi spokój. A wszystko już i tak powiedziałem komu trzeba. - Nie mam ochoty się z tobą sprzeczać. Chcę wiedzieć wszystko. Jak będę wiedział, to sobie pójdę. Nie chcę tu zamieszkać. Będziesz miał wtedy spokój i to ile go zapragniesz. - Boli mnie głowa. - Mnie też. No, dalej. Chłopak westchnął ciężko, podniósł się nieco na łóżku i dotknął opatrunku na głowie. Skrzywił usta pokazując, jaki to dla niego wysiłek. Na Dadocu nie zrobiło to żadnego wrażenia. - Oglądałem jakiś program w telewizji. Mogło być koło czwartej. Weszła pani Porter. To ta pani, która zameldowała się w nocy – spojrzał na mnie i powiedział, ze przyjechałem razem z nią – Weszła i powiedziała, że nie może zasnąć, prosiła o jakieś tabletki. Dałem jej coś na sen. Porozmawialiśmy chwilę i poszła. Za jakieś dziesięć minut ktoś mi dał po głowie. Nie wiem kto. Nie widziałem nikogo. - Gdzie wtedy siedziałeś? - W recepcji. Mam tam telewizor. - Czy jest możliwe, że ten, kto cię załatwił wszedł drzwiami? Pokręcił głową. - Wykluczone. Musiałbym go widzieć. Telewizor mam na wprost drzwi, tak że kiedy coś oglądam, widzę drzwi. Nie, to niemożliwe, żebym go nie zauważył. - Czyli jak wszedł? - Mógł wejść oknem. Są cztery. Dwa z nich były otwarte. - Coś zginęło? - Nie – pokręcił głową – zresztą nie mam nic takiego, co mogłoby się komuś przydać. - Kto oprócz ciebie i pani Porter był jeszcze w „Relaxie”? - Jakaś rodzina staruszków. Kompletnie niegroźni ludzie. Nie skrzywdziliby muchy. - Jak się nazywali? - Nie pamiętam. Nazwiska są w książce meldunkowej. - Czy to ty przyjmowałeś wczoraj panią Porter? - Tak. - Chcieliśmy z nią porozmawiać – udał, że jeszcze nie wie, że jej nie ma. - Ulokowałem ją w domku numer 10. Poproście Mendozę, to was zaprowadzi. - Nie ma jej. - Mendoza to facet. Na pewno jest. - Ha, ha – powiedział raczej, niż się roześmiał – Nie ma pani Porter. Nie wyglądał na zaskoczonego. Przyjął to jak coś normalnego. - Widocznie wyjechała. - Dokąd? Wzruszył ramionami. - Dostałem po głowie. Nic nie wiem. Zresztą nie interesuję się nigdy kobietami o ile płacą rachunki. Pani Porter zapłaciła z góry. Okno było szeroko otwarte, a mimo to czuło się duchotę. Skwar wypełniał każdą wolną przestrzeń nie wypełnioną dotychczas jeszcze większym skwarem. Klimatyzacji nie było. Koszula lepiła się do pleców. Podszedłem do okna i zaczerpnąłem haust powietrza. Było gorące jak pacha dokera. W tym momencie pojawił się Mendoza, wskazał na Dadoca i powiedział: - Telefon do pana. Dadoc odwrócił się na pięcie i bez słowa wyszedł. Nie było go z pięć minut. Chłopiec patrzył bezmyślnie w drzwi, gdzie Mendoza mówił coś cicho do siebie. Mucha usiadła na parapecie. - Znaleziono zwłoki jakiejś kobiety – Dadoc pojawił się znienacka – To Marcia Porter – spojrzał na nas zmęczonym wzrokiem. Nikt się nawet nie poruszył – Jeszcze się spotkamy. Teraz muszę wyjść. I nie radzę uzgadniać zeznań. Założył okulary, usadowił je głębiej na nosie i skierował się do wyjścia. Przy drzwiach odwrócił się. - Gdyby cię to interesowało, Browne, to numer, pod który dzwoniła Marcia, to pizzeria. Należy do niejakiego Franco Rossi. Pizza w czternastu odmianach, schłodzone wino. Nie jesteś głodny? Uśmiechnął się kwaśno i wyszedł. Wyjąłem z kieszeni papierosy i zapaliłem. - To pana dobra znajoma? – odezwał się chłopiec po chwili. - Dlaczego pytasz? - Tak sobie. Zostawiła coś dla pana. Wpakowałem to pod poduszkę – powiedział i wyjął mały pakunek owinięty w szary papier – Powiedziała, że gdyby nie wróciła do wieczora, to mam to oddać panu. Najwyraźniej nie wróci. Proszę – wyciągnął rękę i podał mi pakunek. Wziąłem go do ręki i zapytałem: - Mówiła coś jeszcze? - Nie – pokręcił głową – Wspomniała tylko, że będzie pan wiedział co z tym zrobić. Podszedłem do małego stolika ze szklanym blatem stojącego przy drzwiach. Odwróciłem się do plecami do Mendozy tkwiącego mniej więcej w tym miejscu, to jest przy drzwiach, tylko z drugiej strony i ostrożnie ściągnąłem papier, którym owinięta była paczka. W środku była książka, Edgar Alan Poe „Nowele”. Zacząłem powoli przerzucać strony. Mniej więcej w połowie znalazłem coś. Było to kolorowe zdjęcie, formatu nieco większego niż pocztówka. Jedno zdjęcie i nic więcej. Wsunąłem go w to samo miejsce, książkę zapakowałem w papier i całość włożyłem do zewnętrznej kieszeni marynarki. Wystawała trochę, ale uznałem, że może być. - Coś ważnego? – usłyszałem. Chłopiec uśmiechał się przyjaźnie. - Mały prezent na do widzenia. Pokiwał głową ze zrozumieniem. - Była bardzo ładna. Ładne kobiety nie powinny umierać. Albo w ogóle nie powinny się rodzić. Uśmiechnąłem się smutno. - Można gdzieś tu złapać taksówkę? Można było. Mendoza zadzwonił do kogoś i taksówka pojawiła się po pół godzinie. Kierowcą był stary i gruby Murzyn z dużymi workami pod oczyma. Kiedy wsiadłem, odwrócił głowę do tylu i zapytał: - Dokąd? Głos miał głęboki i zdarty, jakby mu ktoś gardło przejechał papierem ściernym o dużej granulacji. - Nowy Jork. St. Luke 8. Kiwnął głową i szerokim łukiem wyprowadził samochód na drogę. - Nigdy tu nie byłem – odezwał się, kiedy „Relax” został z tyłu – A myślałem, że nie ma miejsca, którego nie znam. Milczałem. Zsunąłem kapelusz na oczy i wsadziłem ręce do kieszeni, żeby nie było widać, że mam zaciśnięte pięści. - Ładnie tu i całkiem blisko – mówił stary – Przyjadę kiedyś z żoną. To chyba przyzwoity hotel, jak pan myśli? Minęliśmy właśnie ogromną reklamę Motelu „Relax” ustawioną na poboczu przy zjeździe z autostrady. Była odrapana i stara. Oczywiście reklama, nie autostrada. - Żona lubi przyzwoite, ciche hotele – ciągnął taksówkarz – Może dlatego, że nigdy w nich nie była - Poprawił lusterko i spojrzał na mnie. Zobaczyłem białka jego oczu – Tak naprawdę, to nie była w żadnych, ani w przyzwoitych, ani w nieprzyzwoitych, ani w żadnych innych. Nie ruszamy się z domu. Dom nam zupełnie wystarcza. Kupiliśmy taki mały drewniany na raty, ale już spłaciliśmy, z niedużą werandą pomalowaną na biało. Chce pan zobaczyć? Jak niewiele potrzeba do szczęścia. Kierowcy wystarczał domek, mały drewniany z werandą malowaną na biało. Prawdopodobnie nie byłem pierwszym, któremu o tym mówił. Wystarczało mu, że coś ma i może o tym mówić. Znałem paru takich, którzy nawet nie spojrzeliby na dom, jeśli nie miał siedmiu sypialni i ośmiu łazienek wymiarów kortu tenisowego. I dam głowę, że nie chwaliliby się tym nikomu. Zapłaciłem podwójnie. Kierowca spojrzał zdziwiony, znów dostrzegłem białka jego oczu. Chyba zwariowałem. Rozdział VII Zdjęcie było kolorowe, ostre i duże. Wystarczająco ostre i duże, żeby bez specjalnych trudności dostrzec, co przedstawia. A przedstawiało czterech stojących mężczyzn i jednego leżącego. Leżącego znałem. Hugh Stanton, kandydat na gubernatora, zabity w Easton w zeszłym miesiącu. Najwyraźniej uchwycony został sam moment zabójstwa lub kilka chwil po nim. Czterech pozostałych facetów było mi nieznanych. Fotografia była o tyle ciekawa, że nie było jej w oficjalnie posiadanych przez policję materiałach dotyczących zabójstwa, a materiały te przeglądałem swego czasu dosyć dokładnie i mogłem zjeść palec, jeśli tam była. Policja zwróciła się do ewentualnych świadków, fotografów amatorów i kogo tam jeszcze, żeby dostarczyli wszystko, co tylko ma związek z zabójstwem i samym Stantonem. Różnych zdjęć było blisko pięćdziesiąt. Tego nie było. Złapałem za telefon i wykręciłem numer znajomego detektywa, który kiedyś był gliniarzem zanim nie zaczął pracować na własny rachunek. Wiodło mu się różnie, raczej gorzej niż lepiej, ale zachował jeszcze, jakie takie stosunki w komendzie policji, a poza tym nie był źle widziany w innych, wręcz przeciwnych kręgach. A tego właśnie potrzebowałem. Podniósł słuchawkę po trzecim dzwonku. - Berger, prywatny detektyw – usłyszałem. - Francis Browne – mruknąłem i od razu przeszedłem do sedna - Słuchaj Ben, masz teraz chwilę czasu i ochoty, żeby pogadać? Jest robota. - Zawsze mam czas, a ochoty nigdy. O co chodzi? - Będę za pięć minut. Pogadamy. - Miałem właśnie wyjść – westchnął – Zamknięte przestrzenie źle na mnie działają, a biuro mam zamknięte. - To otwórz drzwi. Zaraz będę. Odwiesiłem słuchawkę, zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, chwyciłem zdjęcie i włożyłem do koperty, a kopertę do kieszeni. U Bergera byłem po może dziesięciu minutach. Siedział w koszuli za olbrzymim biurkiem, w ręce trzymał wentylator i chłodził nim twarz. Przysunąłem sobie krzesło i usiadłem po przeciwnej stronie biurka. - Cholernie się pocę w tym pieprzonym biurze – odezwał się – Gdybym nie wlewał w siebie tuzina butelek Perriera dziennie, to wysechłbym na wiór. Niektórych nawet by to ucieszyło, jak myślę. Był ogromnym mężczyzną z łysą głową, ogromnym karkiem i ramionami podobnych rozmiarów. Kiedy był gliniarzem, nazywali go Big Ben, teraz trochę schudł, ale i tak byłoby trudno nazwać go inaczej. - Perriera na pewno nie. Pokazał w uśmiechu duże, żółte zęby - Biorę na kredyt. Zawsze jest szansa, że nie zapłacę. - Jasne – zapaliłem papierosa i owiałem się dymem. - Co cię sprowadza? Rzuciłem na biurko kopertę ze zdjęciem. Odłożył wiatraczek, wolno sięgnął po kopertę i wyjął zdjęcie. Cały czas patrzył mi w oczy, chociaż wątpiłem, żeby chciał mnie zahipnotyzować. Prawdopodobnie nigdy dotąd nie słyszał o hipnozie, chyba że pojawiła się przypadkiem w sprawozdaniach z niedzielnych meczów futbolowych. Jedynym zajęciem Bergera, jeśli akurat nie siedział w biurze i nie pracował, była lektura kolumny sportowej w miejskiej popołudniówce - To chyba ten senator, którego załatwili miesiąc temu – powiedział po chwili. - Hugh Stanton – kiwnąłem głową – Nie wiem kim są pozostali. Przyjrzał się dokładniej. To znaczy przysunął fotografię bliżej oczu i odwrócił tak, że padało na nią słońce. - Skąd to masz? - Dał mi jeden gość. Należało do dziewczyny, która prawdopodobnie z tego powodu nie żyje. Jest już drugą osobą, która nie żyje z powodu tego zdjęcia. - Kto był pierwszy? – ciągle wpatrywał się w zdjęcie. - Jej mąż. Zrobił zdjęcie i próbował opchnąć je komuś w Betlejem. Ale zabrał się do tego po partacku i wjechał w czasie mgły na zaporę. - Biedaczek – mruknął Big Ben – Wygląda na to, że im mniej ludzi widzi to zdjęcie, tym dłużej żyją. Przypuszczam, że negatyw jest w bezpiecznym miejscu. Wzruszyłem ramionami. - Nie wiem, gdzie jest negatyw. Uśmiechnął się. - Chcesz powiedzieć, że to zdjęcie trafiło do ciebie, a ty nie masz negatywu? - To właśnie mówię. - Kto ma negatyw? - Nie wiem. Podniósł ręce do góry w geście odcinania się od wszystkiego. - W końcu to nie mój interes, ale zwracam ci uwagę na ten negatyw. Kto ma negatyw jest stokroć ważniejszy od tego, kto ma tylko odbitkę. Odbitka to dużo, ale nie za dużo. - Wiem o tym. Opuścił ręce, westchnął i przymknął oczy - Czego chcesz ode mnie? Odchyliłem się do tyłu i spojrzałem mu w czoło. - Nie wiem kim są ci ludzie – pokazałem brodą na zdjęcie – A chciałbym wiedzieć. - Jak bardzo? – wyciągnął z biurka butelkę wody Perrier, odkapslował i pociągnął prosto z butelki - Ktoś załatwił ładną, młodą dziewczynę. Mogła jeszcze długo żyć. - Prawdopodobnie – odpowiedział – Nie znałem jej. Może gdybym ją znał, zrobiłbym to za darmo, ale tak … - pociągnął następny łyk – Pięćdziesiąt dolców plus koszty. - Podrożałeś. - Dawno cię tu nie było. - Płacę starą stawkę i ani dolara więcej. - Wypchaj się, albo idź na policję. Wstałem, wsunąłem zdjęcie do kieszeni, zdusiłem papierosa w popielniczce i ruszyłem do drzwi. Kiedy naciskałem klamkę, powiedział: - Niech cię wszyscy diabli. Jesteś największym sknerą, jakiego znam. Daj to zdjęcie. Uśmiechnąłem się. On też. - Chciałeś wyjść – odezwał się, kiedy podałem mu zdjęcie – Co byś powiedział na małą szklaneczkę w jakimś przyjemnym miejscu? Uśmiechnąłem się jeszcze bardziej. - A już myślałem, że będzie to stracony dzień. róciłem przed piątą. Było cholernie gorąco. Otwarłem okno, ale zaraz je zamknąłem. Żar na zewnątrz był jeszcze większy i wdzierał się na siłę do środka. Zdjąłem ubranie, poszedłem do łazienki i wpakowałem się pod prysznic. Byłem tam z dziesięć minut. Potem wyszedłem, owinąłem się ręcznikiem, z lodówki wyjąłem piwo, włączyłem adapter i ulokowałem się w fotelu. Powietrze stało w miejscu. Opróżniłem butelkę i właśnie się zastanawiałem, czy nie przynieść sobie następnej, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Mógł to być Dadoc, albo ktoś inny. Otwarłem, był to Dadoc i wyglądał, jakby go bolał żołądek. - Obiecałem, że porozmawiamy – powiedział – Jestem słowny. Otwarłem szerzej drzwi i odsunąłem się. - Brałem prysznic. Kiwnął głową. - W lodówce jest piwo, jeśli ma pan ochotę – zaproponowałem – Ubiorę się i za chwilę jestem. Kiwnął głową raz jeszcze, zdjął okulary i zajął miejsce w fotelu, który ja przed chwilą opuściłem. Kiedy wróciłem, trzymał w ręce butelkę piwa. - Cholernie ciepło – mruknął – Nie pamiętam tak gorącego lata. Powiedziałem, że też nie pamiętam. W - Pieprzony klimat – pociągnął nieco piwa i przełożył butelkę do drugiej ręki – Wracam z Bellamy Falls. Tam ją znaleźli. Podziurawiona jak stary worek. Ktoś władował w nią dwa pełne magazynki. Oczywiście bez świadków. - Gdzie? - Dokładnie dziesięć mil za Belamy. W małym zagajniku obok drogi. Prawdopodobnie załatwili ją gdzie indziej, ale nie mamy pewności póki co. - Miała coś przy sobie? Potrząsnął głową. - Nic. Nawet torebki. Trochę dziwne, lala bez torebki – udawał, że go to dziwi. Wzruszyłem ramionami - Ktoś chce tu robić coś do śmiechu – mruknąłem. - Jestem cholernie zmęczony – przymknął oczy – Przyszedłem do pana, bo musiałem przyjść, bo tego wymagało ode mnie moje parszywe gliniarskie sumienie. To samo sumienie każe mi zadać panu parę pytań, ale równocześnie jestem pewien, że i tak znam odpowiedzi. Wierzyłem, że wyciągnę coś z tego chłopaka z motelu, ale nie wyciągnąłem, a ten Stary Meksykanin jest za stary, żeby coś zauważyć. Założyłem nogę na nogę, odstawiłem piwo na podłogę i powiedziałem: - Jedynym śladem pozostaje więc ten numer w Harrisburgu. Pokiwał głową w milczeniu nie patrząc na mnie. - I zdjęcie. Albo negatyw – dodał po chwili. Wyglądał tak rozpaczliwie, że sam nie wiem, dlaczego nie powiedziałem mu dotąd, co wiem o zdjęciu. Może dlatego, że sam jeszcze nie do końca wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. - Mhm – mruknąłem – Był pan w tej pizzerii, do której dzwoniła Marcia? - Wybieram się. - Kiedy? Wygiął wargi w grymasie niby-to zastanowienia. - Na przykład za chwilę. Ale nie sam. Z panem, Browne. Nie odpowiedziałem od razu. Dadoc wstał, włożył ręce do kieszeni i spojrzał mi prosto w lewe ucho. - Dobra. Zbieraj się. Zaraz wyjeżdżamy. Ktoś widział Marcię w Harrisburgu z jakimś facetem. - Kiedy widział? – zapytałem. - Przecież nie żyje – odpowiedział – Widział jakiś czas temu. Jak żyła. Rysopis faceta pasuje do ciebie. Pociągnąłem spory łyk z butelki. - Zbyt grubymi nićmi szyte. Widać ściegi. Wzruszył ramionami. Była to cała jego odpowiedź. Pojechaliśmy jego samochodem. Miał forda, model z zeszłego roku, niedużego, ale też nie takiego, żeby nie można było wyprostować nóg. Prowadził pewnie i szybko. Zresztą mogłem się już o tym wcześniej przekonać. Po dwóch godzinach byliśmy na miejscu. Komisariat był duży, pustawy i czysty. I nie było w nim za wielu ganiających z miejsca na miejsce policjantów. Byli, ale w umiarkowanych ilościach. Poza tym byli tacy, jak ich komisariat, duzi i czyści. I wyglądali na miłych facetów. Wszyscy, z wyjątkiem jednego. Siedział w oszklonym biurze z jakimś napisem na drzwiach i przypominał faceta, z wyglądu brata buldoga. Ubrany był w brązową marynarkę i takiego samego koloru spodnie. Spod trochę za krótkich rękawów wychodziły mankiety białej koszuli, której reszta ukryta była gdzieś pod marynarką, z wyjątkiem kołnierzyka i okolic, które widać było całkiem dobrze. W ręce trzymał cygaro. Cygaro było z gatunku tych, które daje się ludziom, żeby przestali palić. Duże i potwornie śmierdzące. - Sierżant detektyw Dadoc … - Wiem – warknął – dzwonił do mnie ktoś z Nowego Jorku, że ktoś przyjedzie. Nie zrozumiałem do końca, po co. Zawsze mam kłopoty ze zrozumieniem dzięciołów z Nowego Jorku. Te pacany myślą, że pozjadały wszystkie rozumy. O co chodzi? – zwrócił się bezpośrednio do Dadoca i spojrzał na niego ostro. Na Dadocu nie zrobiło to żadnego wrażenia. Był opanowany jak pilot myśliwca w czterdziestym czwartym nad Normandią. - Chyba trochę pan przesadził – wycedził Dadoc. - Jestem porucznikiem. Zwracamy się do siebie w ten sposób. Może w Nowym Jorku nie ma takich zwyczajów, ale jesteś chłopcze na moim terenie i jak dotąd ja decyduję, jak, czy i w jaki sposób należy zwracać się do mnie. - I co pan zdecydował? - Poruczniku. Zdecydowałem, poruczniku. - Mam nadzieję, że ma pan jakieś nazwisko, poruczniku i zdecyduje się je pan ujawnić. Może tu w was nie ma takich zwyczajów, ale w Nowym Jorku każdy ma jakieś nazwisko. Popatrzył beznamiętnie na szybę będącą ścianką jego biura i zrobił młynka cygarem. - Chyba sobie ciebie zapamiętam, synu – powiedział powoli. - Jestem sierżantem-detektywem. - Pieprzonym sierżantem-detektywem. Teraz byle jakiego chłystka robią sierżantem detektywem. - I porucznikiem. Myślałem, że pęknie. Zrobił się czerwony jak Apacz i trwał w tym stanie przez dobrą minutę. A potem jakby się wypompował. - Pewnie myślisz, że jesteś cholernym twardzielem. Ja też taki byłem. Ale już nie jestem. Starzeję się i szybko mi przechodzi – spojrzał na nas zmęczonymi oczami i chwycił za telefon, wykręcił jakiś numer i powiedział – Przyprowadź do mnie tę dziwkę, którą dzisiaj rano przymknął Chas. Tę, która widziała tę zabitą piosenkarkę z Nowego Jorku. Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Dadoca: - Zwinęli ją dzisiaj rano. Była kompletnie naćpana i plotła coś o strzelaninie na alei J. Sprawdziliśmy. Nic takiego nie miało miejsca, ale dziwka upiera się. Opisała dziewczynę, faceta, wsiedli do samochodu, później usłyszała strzały. Rysopis dziewczyny zgadzał się z podanym w telefonogramie. Tym, gdzie jest mowa o śpiewaczce. Zawiadomiliśmy was i teraz mamy. Dziwka w areszcie i wyszczekany glina z wielkiego miasta. Dadoc nie odpowiedział. Ale chyba tylko dlatego, że w oszklonych drzwiach biura pojawił się wyrośnięty blondyn w mundurowej koszuli i kobieta, w której na milę wyczuć można było dziwkę. Mogła być przed trzydziestką, choć równie dobrze i przed czterdziestką. Kiedy weszła, porucznik wskazał na mnie końcem podbródka i spytał: - To ten facet, z którym niby miała być? Dadoc skinął głową, ale raczej bez przekonania. Porucznik zwrócił się do kobiety: - Całe rano słuchaliśmy o facecie, który wciągnął jakąś dziewczynę do samochodu i tam ją zastrzelił, czy coś w tym sensie – dodał, kiedy zauważył, że kobieta zamierza mu przerwać – Czy to ten facet? – wskazał na mnie. Spojrzała na mnie bez zainteresowania. Najmniejszego zainteresowania. Właściwie nawet trudno byłoby to nazwać spojrzeniem. Właściwsze słowo: omiotła. Bardzo krótko omiotła. - Nie – głos miała chropowato niemiły z akustycznego punktu widzenia Tamten był wyższy i miał ciemniejsze włosy. - Jesteś pewna? - Tak. Spojrzał pytająco na Dadoca. Ten nie odezwał się. - Jesteś wolna. Możesz iść do domu i znów naćpać się jakiegoś świństwa. Nie odpowiedziała. Odwróciła się i wyszła. Wyrośnięty blondyn wyszedł za nią. Zostaliśmy sami. - No cóż – mruknął porucznik – Właściwie, to nigdy nie wierzyłem, że może coś z tego wyjść. Te małe dziwki myślą, że jak powiedzą coś, co być może człowiekowi się przydać, to z miejsca zaczniemy się do nich zwracać, szanowna pani. A tak naprawdę, to wszystko, co mówią, to lipa. I tak jest zawsze. Zamilkł, włożył do ust cygaro i pociągnął parę razy. Wydmuchnął dwa kłęby ciemnego dymu i zaczął się w nie wpatrywać. - Muszę tu coś jeszcze załatwić – powiedział Dadoc Porucznik skrzywił się i zapytał nie przestając wpatrywać się w dym. - Co? – spytał. - Zjeść pizzę w pewnej pizzerii. - Aha – mruknął – Pieprzone makaroniarskie knajpy z trzema stolikami na krzyż. Nigdy tam nie jadam. - Muszę porozmawiać z właścicielem. - Czegoś takiego właśnie się spodziewałem. Nic nowego. - Franco Rossi, właściciel. - Makaroniarz. Pieprzony ulizany cwaniak. Wszyscy makaroniarze są tacy. I z daleka śmierdzą kantem – podniósł rękę z cygarem do góry i spojrzał na nie przenikliwie – Nie chcę tu żadnej rozróby! Chyba, że w obronie własnej – dodał. - Nie mam adresu – Dadoc wepchnął ręce do kieszeni. - Książka adresowa jest u mnie w biurku, ale zapomniałem kluczy – zaczął oglądać sobie dłonie. Potem sięgnął po słuchawkę, wykręcił jakiś numer, jak mi się zdawało ten sam, co poprzednio i warknął – Przyjdź tu do mnie. Po chwili zjawił się mundurowy blondyn i stanął w drzwiach. - Pan mnie wzywał, szefie. - Tak. Zawieziesz tych gości tam gdzie chcą. I bez żadnych odskoków po drodze, bo i tak się dowiem. Mundurowiec skinął głową, spojrzał na nas i pokazał oczami wyjście. Na ulicy odwrócił się i powiedział: - Marvin Lucas. Szef czasem bywa nieprzyjemny – uśmiechnął się – Gdzie was zawieźć? - Pizzeria Franco Rossiego. Jeśli wiesz, gdzie to jest. - Wiem wszystko. A jak nie wiem, to udaję, że wiem – znowu się uśmiechnął – Ale Franco Rossiego znam osobiście. To niedaleko. Od czasu do czasu jadam tam co nieco i chcę was ostrzec, że Franco sypie do każdej pizzy coś tak ostrego, że potem trzeba trzech głębszych, żeby z powrotem móc mówić. Jesteście samochodem czy wziąć służbowy? - Mamy własny. - To dobrze, bo zapomniałem kluczyków. - Już to chyba gdzieś słyszałem.. - Na pewno u szefa. Zawsze czegoś zapomina. To znaczy tak mówi, a i tak wszyscy wiedzą, że klucze trzyma w kieszeni. - Bardzo sprytne – pochwalił Dadoc – A już myślałem, że u nas nie ma spryciarzy. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy. Najpierw Ulicą Główną, później skręciliśmy w prawo i zatrzymaliśmy się pod pizzerią. Budynek, w którym znajdował się lokal był stary, wysłużony i wyglądał jak facet na emeryturze. Nad małym, oszklonym wejściem widniał ogromny kolorowy neon z nazwiskiem właściciela i wyjaśnieniem, że to włoska pizzeria. Neon był tak duży, że wprost zjadał „Skład Spożywczy E.P. Nunco”, który usadowił się obok. Pizzeria w środku wyglądała tak, że miałoby się chęć posiedzieć nawet bez podwójnej serowej na puszystym cieście. Innymi słowy było całkiem do rzeczy. Drewniane ławy ustawione wzdłuż ścian, kamienna posadzka przykryta chodnikiem i dwie szafy grające umieszczone przy ladzie. Ludzi żadnych. Kiedy wchodziliśmy, zawieszony nad drzwiami dzwonek dał znać, że nie wisi tam po darmo. Dzwonek zwabił od razu jakiegoś smagłego, uśmiechniętego faceta. Mimo że było to niemożliwe, kiedy nas zobaczył, uśmiechnął się jeszcze bardziej i powiedział: - Witaj Marvin. Jak leci? - Ci panowie chcieliby z tobą pogadać, Frank. Mogło mi się wydawać, ale zbladł, to znaczy jego twarz zrobiła się jakby trochę mniej smagła. Spojrzał na Dadoca, potem na mnie, a potem jeszcze na podłogę. I w tym momencie skończył, chociaż z pewnością znalazłoby się jeszcze z parę miejsca, na które mógłby spojrzeć. Dadoc powoli odwinął miętówkę, wsunął ją do ust, papierek zwinął w kulkę i zaczął nią podrzucać. Nikt się nie odzywał. Wszyscy czekaliśmy, aż odezwie się Dadoc. - Zginęła pewna dziewczyna – odezwał się w końcu – Ktoś ją naszpikował ołowiem. Dziewczyna znała pewien numer w Harrisburgu. Tylko jeden. Rossi przełknął ślinę, podniósł głowę i spytał: - Co to za dziewczyna? - w jego głosie było tyle napięcia, że można by nim wytapetować duży pokój. - Marcia Porter. - Nie znam jej – odpowiedział natychmiast i zaraz dodał – Nigdy nie spotkałem nikogo o takim nazwisku. Coś się stało z jego twarzą. Rysy, dotychczas ostre jak nóż wędliniarski raptem zmiękły. Pojawiło się nawet coś na kształt uśmiechu. Dadoc przysiadł na brzeżku stołu, zdjął okulary i wsunął je do kieszeni. - Dlaczego spytałeś co to za dziewczyna, a nie co to za numer? - Bo człowiek jest zawsze ważniejszy, nie? – odpowiedział. Dadoc podciągnął nieco nogawkę spodni i strzepnął z nich niewidzialny dla nikogo pyłek. - Nie bądź taki cwany. Ta dziewczyna rozmawiała z kimś przez telefon, a pewien młody człowiek zapamiętał numer. Był to numer twojej pizzerii, przyjacielu. – spojrzał nieprzyjemnie na Rossiego – Chcę wiedzieć z kim rozmawiała i o czym. Rossi poruszył się niespokojnie, ale nie za bardzo niespokojnie. - Nie wiem. Może rozmawiała z którymś z klientów. - O drugiej w nocy? Rossi nie odpowiedział. Utkwił wzrok w swoim prawym bucie i nie zanosiło się na szybką zmianę. - Posłuchaj, przyjacielu – Dadoc pochylił się nieco – Nie po to tłukłem się szmat drogi z Nowego Jorku aż tutaj, żeby słuchać bajek. To zawsze mogę zrobić w domu, kiedy mam na to czas. Przyjechałem, bo miałem coś do załatwienia. Na razie mi nie idzie, ale jestem cierpliwy, chociaż moja cierpliwość też czasem się kończy. Więc? - Nie wiem, o czym pan mówi. - Kto tu był o drugiej w nocy? Cisza. - Więc byłeś sam. - Człowieku, o co ty mnie pytasz? - Czy jest tu tylko jeden aparat? - Drugi mam u siebie w mieszkaniu na górze. - Ten sam numer? - Tak. Lucas, który dotychczas stał w milczeniu oparty o jedną z szaf grających i przeglądał zestaw zeszłorocznych przebojów i którego zdawało się nic nie interesować poza paroma guzikami, które uporczywie naciskał jeden po drugim bez żadnego widocznego efektu, zupełnie niespodziewanie odezwał się: - Franco. Tylko tyle, jedno słowo, ale wystarczyło, żeby Rossi zbladł. Już raz zbladł. Na początku, kiedy przyszliśmy. Teraz zbladł drugi raz. Dadoc też, ale inaczej i raczej nie z powodu tego, co powiedział Lucas. Dadoc zbladł, oczy zwęziły mu się do rozmiarów, jakie zwykle mają faceci, których żony mają innych facetów, kiedy oni zapieprzają nadgodziny lub są służbowo w Dallas. Zwinął dłoń w pięść i trzasnął nią makaroniarza w żołądek. Rossi zgiął się wpół. W tym samym momencie Lucas oderwał się od szafy i stanął przed Dadoc’iem. - Jeszcze jeden taki numer i koniec z tobą – syknął. - Panowie – wmieszałem się, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Rossi z grymasem na twarzy trzymał się za brzuch. Dacoc z Lucasem mierzyli się wzrokiem. - Zamelduję o tym – obiecał Lucas - Chyba, że Franco zamelduje sam…. Dadoc nie zareagował, wyprostował się, uspokoił i popatrzył w bok. Rossi powoli odginał się. - Wrócę tu – warknął Dadoc – Nie skończyliśmy jeszcze. Odwrócił się i wyszedł. Lucas podszedł do Rossiego i objął go ramieniem. - Chcesz o tym zameldować, Franco? – zapytał – Masz do tego prawo. Rossi bez słowa pokręcił głową. - Jestem świadkiem. Potwierdzę, że cię uderzył. Rossi jeszcze raz pokręcił głową. - Nie trzeba, Marvin. Dam sobie radę. Spojrzałem bez słowa na Rossiego i Lucasa i nie żegnając się wyszedłem. Usłyszałem jeszcze, jak Lucas zapewniał Rossiego, że gdyby się zdecydował złożyć zażalenie, to może na niego liczyć. Przed budynkiem stał Dadoc i oglądał paznokcie oparty o drzwi samochodu. Kiedy podszedłem dostatecznie blisko, by słyszeć, co mówi, syknął niby to do siebie: - Dupek. Potem odetchnął głęboko, wyjął z zewnętrznej kieszonki marynarki okulary i założył je. Sierżant detektyw Dadoc zawsze nosił okulary. Prawdopodobnie tylko dlatego, żeby je zakładać i zdejmować w odpowiednich momentach Rozdział VIII - Cholernie ciężko czegoś się dowiedzieć. Moje dotychczasowe źródła zaczynają wysychać, a na nowe nie ma widoków. Jak tak dalej pójdzie, będę najgorzej poinformowanym detektywem na wschodnim wybrzeżu – opadł ciężko na krzesło stojące za biurkiem i jeszcze ciężej westchnął – Może powinienem się wycofać? - Każdy z nas powinien był się wycofać co najmniej trzy lata temu. Kiedy dobry cynk można było jeszcze dostać za podwójnego skocza. - A dziwkę za trzy dychy. Siedziałem u Bergera już dobrą godzinę i rozmawialiśmy sobie o wszystkim. Przed nami na biurku stała opróżniona do połowy butelka Canadian Club, która godzinę temu była jeszcze pełna i leżała spokojnie w prawej kieszeni mojego płaszcza. Berger lubił Canadian Club, a ja lubiłem Bergera. Zresztą nie miałem też nic przeciwko Canadian Club. - Masz coś? - Było cholernie ciężko. Tych ludzi nikt nie zna. Musiałem ostro ruszyć kieszenią. - Jak ostro? - Trzem dałem po stówie. - Dobra. Wlicz to w koszty. - I pięćdziesiąt za dzień – zażądał dodatkowo - Umowa była inna. - Ale nie przypuszczałem, że będzie tak ciężko. Zastanowiłem się. Gdybym teraz z niego zrezygnował, to mógłby się z tymi swoimi wiadomościami ugryźć w piętę. Zresztą on sam chyba zdawał sobie z tego sprawę. - Do widzenia. Dowiem się gdzie indziej. W końcu nie jesteś jedynym prywatnym gliną w tym mieście – zrobiłem ruch, jakbym chciał wyjść. - W porządku – podniósł rękę w uspokajającym geście – Tak tylko żartowałem. Usadowiłem się głębiej na krześle, zakładając rzecz jasna, że jest to w ogóle możliwe, założyłem nogę na nogę i zapytałem: - Więc czego się dowiedziałeś? Otworzył szufladę i wyjął stamtąd zdjęcie, które mu dałem oraz parę kartek przetłuszczonego papieru. Papier był zapisany i jak znalem Big Bena, zawierał masę ciekawych rzeczy. Berger wziął zdjęcie do ręki i powiedział: - Facet, który leży to Hugh Stanton. Kandydował na urząd gubernatora, ale zanim zdążył coś zrobić, ktoś go załatwił. Podobno fajny facet. To znaczy Stanton. Nie znalem go osobiście, ale rozmawiałem z paroma ludźmi z rady miejskiej i paroma nie z rady i nie powiedzieli o nim złego słowa. Chcesz szczegółów, proszę bardzo. Pokręciłem przecząco głową. - Stantona znam. Interesują mnie pozostali. Przymknął oczy, a kiedy je otworzył, wskazał palcem na niepozornego człowieczka w nieco za dużym garniturze. Facet wyglądał na świeżą czterdziestkę, z przodu zaczęły rzednąć mu włosy, a resztę miał krótko obciętą. Był gładko ogolony i gdyby dało się to jakoś zmierzyć, z pewnością pachniał dobrą wodą kolońską. - Carl Paulsen. Inżynier. Pracuje w Chemical Counsil. Firma konsultingowa, o której mówi się, że dobrze jest, że jest, ale nikt nie wie dokładnie czym się zajmują. Kawaler. Mieszka z matką w Kew Gardens. Żadnych zatargów z policją, ani z nikim innym. Typ praca – dom. Podejrzanych kontaktów nie ma. Z kobietami się nie umawia. Dobrze zarabia, choć nie jest przesadnie bogaty. Typowy przedstawiciel klasy średniej. Sąsiedzi i koledzy w pracy mają go za safandułę. Rok temu ubezpieczył się na życie. Dwieście tysięcy w przypadku śmierci z przyczyn naturalnych, jeśli wypadek, suma się podwaja. Dwunastego w tym miesiącu poraził go prąd. - Prąd? - Reperował kontakt w mieszkaniu. Nie żyje. - Był lekarz? - Był. Stwierdził zgon. - Policja? - Nieszczęśliwy wypadek. Śledztwo zamknięto zanim je otwarto. - Ubezpieczenie wypłacono? - Jeszcze nie, ale wszystko wskazuje, że czterysta tysięcy zainkasuje stara pani Paulsen, która od paru lat porusza się na wózku inwalidzkim. Spojrzał na mnie, nie odezwałem się. Sięgnął po butelkę i nalał sobie do pełna. O mnie zapomniał. Zresztą nie miałem ochoty na picie. - Harold Bragg, kierowca ciężarówki – pociągnął ze szklaneczki i wskazał następnego ze zdjęcia – Mieszka na przedmieściu Harrisburga, żonaty, córka Vanessa, kelnerka. Żona prowadzi dom, pochodzi z Południa. Poprzednio mieszkali w Georgii. Harold należał do Ku Klux Klanu i do wszystkich innych tego typu organizacji. Zwolennik bicia Murzynów i strzelania do pustych butelek. W Harrisburgu dał sobie z tym trochę spokój, ale na przykład jedyną gazetą, którą kupuje jest „White American” - „White American”, lokalne pismo wydawane w paruset egzemplarzach, było najbardziej rasistowską gazetą, jaką znałem – Jest baptystą, co niedzielę chodzi do kościoła. Siedział parę razy za udział w bójkach. W Georgii go znali, teraz mniej. Uspokoił się. Ma broń, półautomatycznego winchestera i pozwolenie na niego. - Dlaczego się przeprowadził? - Żona pochodzi spod Easton. Dwa lata temu dostała spadek po ciotce, czy po kimś, no i przeprowadzili się. Spadek chyba nie był największy, bo dom, w którym mieszkają nie jest z tych najbardziej luksusowych, a nawet nie z luksusowych. Zresztą Harold zaczął pracować, został kierowcą ciężarówki, teraz autobusu. Linia E, jeśli cię to interesuje. - Nie interesuje. Wszystko? - Gość nie żyje. Postrzelił się podczas czyszczenia broni. Swojej własnej broni – pociągnął kolejny łyk ze szklaneczki – Przynajmniej taka jest oficjalna wersja. - Było jakieś dochodzenie? Uśmiechnął się, ale niemrawo i obejrzał sobie paznokcie u rąk. - Przyjechało paru facetów z komendy i urzędu kornera. Stwierdzili nieszczęśliwy wypadek. - Gdzie się postrzelił? W domu? - W domu. Żona akurat wyjechała na parę dni do córki. Kiedy wróciła, był zimny jak Boston w zeszłym roku. Westchnąłem głęboko i poprawiłem się na krześle. Było z tych nieprzytulnych, w stylu załatw, co masz do załatwienia i wynocha. - Dobra. Kto tam następny? Następny był chudy, długowłosy młodzieniec w okularach. Okulary były druciane, a włosy blond. Łączyła je cienkość. Młodzieniec trzymał ręce w kieszeniach kurtki, która zwisała na nim dosyć luźno i z pewnością miała pewne rezerwy objętościowe. Przestrzeń pod kurtką zajmowały głównie wystające kości okryte granatowym swetrem i jasno beżowy szalik. - Barry Barslow – palec Bergera powędrował na wysokość głowy młodzieńca – Kanadyjczyk. Studiował w Cornell, potem w Montrealu, ale go wylali za brak postępów i łajdactwa. Od roku znów w Stanach. Pojawia się to tu, to tam. Dokładnie możesz to sprawdzić, kiedy sprawdzisz raporty w biurach szeryfów na trasie od Niagara Falls do Key West, chociaż do Key West jeszcze nie dotarł. Nie było miasta, gdzie nie odwiedziłby miejscowego więzienia. Zamykany za włóczęgostwo, podejrzany o handel prochami, chociaż nigdy nie znaleziono przy nim nic z tych rzeczy – Berger przerwał na moment i spojrzał mi ciężko w oczy – Nie żyje – powiedział powoli – Przedawkował. - Co to było? - LSD. Dostać LSD nie było łatwo, szczególnie dla takiego kogoś, jak Barslow. Zresztą kosztowało kupę forsy. A Barslow nie wyglądał na szczególnie forsiastego. Zaczynało mi się to nie podobać. - Jest jeszcze kobieta – powiedziałem spoglądając na zdjęcie i na postać starszej pani w jesionce i małym kapeluszu. - Jane Jones – potwierdził – Siedemdziesiąt pięć lat. Od piętnastu na emeryturze. Dwukrotna wdowa. Syn z pierwszego małżeństwa jest adwokatem w Orlando, drugi syn z drugiego małżeństwa, adwokatem w Miami. Obydwaj nieżyjący mężowie byli prawnikami, zresztą ona sama też. Zmarła miesiąc temu. - Z jakiego powodu? - Po siedemdziesiątce powodem może być cokolwiek – odpowiedział, po chwili jednak dodał - Z przyczyn naturalnych, jeśli o to pytasz. Wstałem i przespacerowałem się wzdłuż biura, od ściany do ściany. - Co o tym sądzisz, Ben? – spytałem w końcu. Wzruszył ramionami. - Ładny klub towarzyski – powiedział – Ten, kto zrobił to zdjęcie był nie lada spryciarzem, ale ktoś inny był jeszcze sprytniejszy. - Zauważyłeś – mruknąłem. - Wszyscy, którzy mieli coś wspólnego ze zdjęciem nie żyją. - No – zgodziłem się. - Jesteś następny, Browne. Przed sekundą przeszło mi to samo przez głowę. - A ja zaraz za tobą – dodał i sięgnął po butelkę. Podniósł ją nieco i spojrzał pytająco. Skinąłem głową. Nalał i wypiliśmy bez słowa. - Został jeszcze jeden – odezwałem się po chwili. Uśmiechnął się lekko kącikami ust. Nie wróżyło to nic dobrego, bo Big Ben nie uśmiechał się nigdy. - Muller, Archie Muller. Z Kolorado, to znaczy, tam się urodził i chodził do jakiejś szkoły. W 67-mym wzięli go do wojska i już do mamy nie wrócił. Polubił Nowy Jork. Stał się nawet dość znany w pewnych kręgach jako człowiek do wszystkiego. Pewny, solidny, nigdy nie nawala. Trzeba kogoś uspokoić – Muller, trzeba kogoś nastraszyć – Muller, trzeba przewieźć coś trefnego, wyciągnąć kogoś z mamra, zorganizować forsę – Muller. Siedział parę razy, ale krótko. - Za co? - Drobne sprawy. Z poważniejszych nic mu nie udowodnili, ale teraz trzymaj się, bo powiem coś, czego się nie słucha bez trzymania – zaczerpnął powietrza i zaczął powoli – Zdjęcie zrobione było w dniu zabójstwa Stantona. To jest 27 marca. Od 20 marca do 30 marca Muller siedział w więzieniu. Skazany za jazdę po pijanemu. Mógł zapłacić grzywnę, ale wolał odsiedzieć. Rozumiesz? – spojrzał mi w oczy – Facet, który ma forsy tyle, że mu brakuje kieszeni na nią, woli odsiedzieć dziesięć dni. I jeszcze jedno. 27 marca nie mogło go być w Easton, bo siedział w miejskim więzieniu w Harrisburgu. Czułem, jak oblewa mnie fala gorąca. A więc to był argument przetargowy: Muller. - Wiesz coś jeszcze? - Trzydziestego marca Muller wyszedł z więzienia i zniknął. Do tej pory się nie pojawił. Spaprał robotę. Dał się uwiecznić na zdjęciu jakiemuś młokosowi. Kiwnąłem głową. - Skąd Muller brał ludzi do roboty? - Nie wiem – mruknął – Większość okazjonalnie, od przypadku do przypadku. Miał tylko jednego stałego. Kumpel z wojska, niejaki Lorimer. Znowu poczułem ciepło na twarzy. Powoli zaczynało się to zazębiać. - Larry Pistolet? Nie zdziwił się, że go znam. Skinął tylko głową i powiedział: - Tak go nazywają. - Nazywali – sprostowałem – Nie żyje. Znów kiwnął głową. Big Ben nie dziwił się niczemu. Przyjmował wszystko jak leci. Może dlatego trzymał się tak długo w tym fachu. - Służyli w jednej kompanii w Stanach. Potem Lorimer wyjechał do Wietnamu, a Muller zadekował się w służbie pomocniczej. Kiedy wyszedł, ściągnął do siebie Lorimera, który utknął na jakiejś stacji benzynowej po powrocie od Żółtków. No i zaczęli razem. Szło im dobrze, ale do czasu. Teraz, mówisz, Lorimer nie żyje, a Muller, jeżeli nie chce podzielić jego losu, powinien zaszyć się gdzieś głęboko i nie wychylać stamtąd nosa. Przynajmniej ja bym tak zrobił, a nie jestem jakoś szczególnie inteligentny. Sięgnął po butelkę o rozlał resztę do szklanek. Pociągnęliśmy. - Zabójstwo Stantona, to był kontrakt – podjął – Nie wiem kto go nadał, ale na pewno ten ktoś nie jest specjalnie zadowolony. Muller zostawił ślad. A po śladzie jakiś zawzięty zawodowiec może daleko dojść. Może nawet za daleko. - O czym myślisz? - O niczym – podniósł się z fotela – Masz coś z tego? - Nie – odpowiedziałem – Może później, jak zrobię z tego jakiś artykulik. - Daj spokój – podszedł i położył mi rękę na ramieniu. Czułem na karku jego ciepły, przesiąknięty alkoholem oddech – Daj spokój. Rozdział IX W Harrisburgu pojawiłem się koło północy. Wstąpiłem do drugstoru otwartego całą dobę, zamówiłem hamburgera i kawę i usiadłem przy stoliku najdalej od wejścia. Dziewczyna obsługująca ekspres do kawy nie zwracała na mnie uwagi, a oprócz niej nie było nikogo. Miałem spokój i trochę czasu. Joey Porter przypadkiem zrobił zdjęcie zabitego senatora i paru innych facetów, z których jeden okazał się Archie Mullerem. Zaczął szantażować Mullera, który w tym czasie był w więzieniu. Skontaktował się więc z Lorimerem, który obiecał odkupić zdjęcia, ale nie zdążył. Joey ma wypadek. Lorimer próbuje naciskać Marcię. Ta wyjeżdża do Nowego Jorku. Tu dopada ją znowu. Marcia zdjęcie ma i chce go sprzedać, ale Lorimer chce je za darmo. Sytuacja staje się napięta. W tym czasie ja zostaję wmieszany i w końcu zabijam Lorimera. Zabieram Marcię do motelu i usiłuję coś z niej wyciągnąć. Zbywa mnie i dzwoni do Harrisburga, do pizzerii Rossiego. Jest to prawdopodobnie ich punkt kontaktowy. Ponieważ Lorimer nie żyje, musi rozmawiać bezpośrednio z Mullerem. I jest to jej ostatnia rozmowa. Trochę przeszarżowała. Była za mała. Mali ludzie nie powinni dzwonić do Harrisburga, mali ludzie nie powinni chcieć pieniędzy, mali ludzie powinni żyć cicho pomiędzy innymi małymi ludźmi i nie odzywać się niepytani. Jak dotychczas, wszystko pasowało, ale coś mi się zdawało, że jednak nie za bardzo. Nie wiedziałem dokładnie, co nie pasuje, ale coś nie pasowało. Przyszło mi do głowy coś jeszcze. Właściwie przyszło mi to już do głowy w Nowym Jorku i dlatego zdecydowałem tu przyjechać. Jeśli Marcia dzwoniła do Rossiego między drugą a trzecią w nocy, to dlaczego ja miałbym nie zrobić tego samego i zobaczyć, co będzie się działo. Było dokładnie dwanaście minut po drugiej, kiedy zatrzymałem się przy budce telefonicznej prawie naprzeciw pizzerii Rossiego. Wykręciłem numer i czekałem. - Słucham – dobiegł mnie czyjś bynajmniej nie zaspany głos. - Czy to 62158912? - Tak. - Chciałbym rozmawiać z panem Mullerem. Zaległa cisza. Po chwili ten sam głos spytał: - Kto mówi? - Przyjaciel. Pilna sprawa. Tym razem cisza trwała nieco dłużej. - Jak się pan nazywa? - Beniamin Franklin Głos zarechotał cicho. - Czego pan chce od pana Mullera? - To sprawa moja i pana Mullera. Głos chrząknął i stał się nieprzyjemny. - Nie znam żadnego pana Mullera. I odpieprz się pan. Trzasnął słuchawką zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć. Wyszedłem z budki i stanąłem w jej cieniu. W pizzerii ani w oknach powyżej nic się nie działo. Czekałem cierpliwie. Po minucie z drzwi obok wychyliła się jakaś postać w szarym garniturze i kapeluszu na głowie. Postać rozglądnęła się i szybko wsiadła do niebieskiego chevroleta zaparkowanego niedaleko. Chevrolet miał rejestrację z Pensylwanii. Kiedy tylne światła zniknęły gdzieś daleko, ruszyłem w stronę drzwi, gdzie przed chwilą stał jeszcze facet w kapeluszu. Nacisnąłem klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Wszedłem do ciemnego i wąskiego korytarza zakończonego schodami prowadzącymi w górę. Zapaliłem zapałkę. Schody kończyły się drzwiami. Trzymając się ściany, zacząłem powoli iść w ich kierunku. Kiedy dotarłem na górę i nacisnąłem klamkę, okazało się, że drzwi są zamknięte. Zacząłem się zastanawiać, co robić dalej, kiedy raptem drzwi otworzyły się i stanął w nich Franco Rossi z torbą podróżną w ręce. Zobaczył mnie i wrósł w podłogę. - Dokąd – spytałem niespecjalnie mądrze, ale nic bardziej sensownego nie przychodziło mi do głowy. Przez chwilę przyglądał mi się, ale nie za wiele zobaczył. Było ciemno. - Kim pan jest? – położył torbę na podłodze. Staliśmy naprzeciwko siebie spięci i gotowi na wszystko. - Browne. Byłem to wczoraj. Cofnął się pół kroku i spojrzał w tył. Czułem, że chce mi wykręcić jakiś numer. Przesunąłem się nieco do przodu, tak że drzwi miałem z prawej strony i odwróciłem tak, że nie mógł mi ich zatrzasnąć przed nosem. - Z Nowego Jorku? Kiwnąłem głową potwierdzająco. - Nie powiem, żebym oczekiwał pana – brał mnie najwyraźniej za gliniarza, ale nie zamierzałem jakoś tego specjalnie prostować. Skrzywiłem twarz w niby uśmiechu i nie zrobiłem nic więcej, chociaż właściwie powinienem. Silnie pchnięte drzwi zatrzymały się na moim wysuniętym bucie, pięć milimetrów od twarzy. Gdybym stał trochę dalej, w miejscu nosa miałbym rozkwaszoną miazgę. Kiedy ochłonąłem, Rossi był już przy drugich drzwiach i usiłował wydostać się na zewnątrz. Rzuciłem się w jego kierunku i dosięgłem go zanim zdążył zniknąć. Pchnąłem go na drzwi i pięścią przyłożyłem w szczękę. Poleciał na ścianę i zsunął się na podłogę, gdzie pozostał przez ładnych parę chwil. Potem podniósł się ciężko i spojrzał na mnie z wściekłością. Miał rozciętą wargę i dyszał ciężko. - Czego chcesz? – wycharczał i przesunął ręką po wardze usuwając kroplę krwi. - Pogadać Łypnął nieprzyjemnie, odwrócił się i bez słowa powlókł z powrotem do mieszkania. Ruszyłem za nim. Weszliśmy do dużego pokoju urządzonego byle jak i zatrzymaliśmy się mniej więcej na środku. Rossi podszedł do szafy, wyciągnął butelkę żytniówki, zdjął nakrętkę i pociągnął prosto z butelki. Przyłożył zewnętrzną część dłoni do rozciętej wargi, spojrzał na nią i mruknął zachęcająco: - No! - Dokąd to wybierałeś się dzisiejszej nocy? - Do cioci – odparł i przytknął raz jeszcze dłoń do wargi. Krew ciągle leciała. - Dlaczego uciekałeś przede mną? - Ja? – zdziwił się – Nigdzie nie uciekałem. Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się głęboko. - Pewnie ci się wydaje, że jesteś twardy – powiedziałem – Ale nie radziłbym ci więcej próbować – zaciągnąłem się jeszcze raz – Przed dziesięcioma minutami, z budki telefonicznej naprzeciwko dzwoniłem na numer telefonu, który stoi na stoliku – wskazałem, o który stolik mi chodzi - Nie zdążyłem nawet jeszcze porządnie odwiesić słuchawki, kiedy wypadł stąd pewien mężczyzna. Pociągnął z butelki i utkwił wzrok w podłodze. - Więc? - Chcę znać jego nazwisko. Zaczął wystukiwać palcami jakiś skomplikowany rytm. Mogło mi się wydawać, ale dostrzegłem w jego oczach niepewność. Następnym krokiem jest strach. - Muller? – spytałem. Nie odpowiedział. Wpatrywał się w podłogę, jakby stamtąd nadejść miała jakaś pomoc. Po chwili kiwnął głową niedostrzegalnie. - Czy to był Muller? – powtórzyłem. Milczał. - Tak czy nie? - Tak, do diabła! Archie Muller! I od tej chwili jesteśmy trupami. Nie rozumiesz tego? – zaśmiał się nieprzyjemnie. - Od tej chwili dopiero możemy nimi nie być – odpowiedziałem – Chcę znać wszystko. Od początku do końca. - Muller tego nie daruje – pokręcił głową - To my nie darujemy Mullerowi – poprawiłem stanowczo – Ale musimy współpracować. - Jak słyszę współpraca, to mnie mdli. - Dobra, dobra. Co wiesz? Przerwał bębnienie, podniósł butelkę do ust i pociągnął któryś już raz z kolei. - Jaką mam gwarancję, że to, co powiem nie dostanie się do prasy, ani nie zostanie wykorzystane przeciwko mnie? Spojrzałem mu prosto w oczy. Nic więcej. Po prostu spojrzałem prosto w oczy. Zrozumiał. - Chciałbym wyjechać – odezwał się po chwili. - W porządku - skinąłem głową – Nie mam nic przeciwko temu. - Napijesz się? – spytał, głową wskazując butelkę, którą trzymał w dłoni. Powiedziałem, że nie. - Znam Mullera od dosyć dawna – zaczął – Zrobił mi kiedyś pewna przysługę, za którą nie mogłem się odwdzięczyć. Trwało to długo, to znaczy długo nie mogłem mu nic dać w zamian. Zresztą w pewnym momencie zniknął. Słyszałem, że siedział. Potem znowu zniknął, a kiedy przyszedł i spytał, czy mógłby od czasu do czasu spotkać się tu z paroma ludźmi i korzystać z telefonu, nie miałem, rzecz jasna, nic przeciwko temu. No i przychodzili tu różni ludzie, rozmawiali po nocach, telefonowali, ktoś do nich telefonował. Nie mieszałem się. Zresztą Muller obiecywał, że tylko na chwilę, jakiś miesiąc, dwa, mówił, że skończą robotę i będę miał spokój. Wyniosą się. - Co to za robota? Wzruszył ramionami. - Nie wiem. Muller nie mówił, a ja nie pytałem. Nie mój interes. - O której się spotykali? - W nocy. Koło dwunastej. Czasem trochę wcześniej, ale rzadko. - Jak długo to trwało? - Spotkania? – spytał, a kiedy potwierdziłem, odparł – Różnie, raz dłużej, raz krócej. Czasami do rana, a znowu czasem w ogóle się nie spotykali. - O czym rozmawiali? - Nie wiem. - Jak sądzisz, dlaczego spotykali się właśnie u ciebie, a nie na przykład w Milwaukee? - Bo ja mieszkam w Harrisburgu. Jak mogliby się spotykać u mnie, skoro nie mieszkam w Milwaukee? - Nie wymądrzaj się. Ilu ich było? - Trzech. Najczęściej trzech. Czasami tylko dwóch, ale zdarzało się, że przychodził tylko Muller i czekał. - Na co? - Na telefon, albo na co innego. Nie wiem. - Spotykali się codziennie? - Nie. Chociaż pod koniec prawie codziennie. - Pod koniec czego? - Pod koniec spotkań. - To znaczy już się nie spotykają? - Nie. Już nie. - No to co tu dzisiaj robił Muller? Wzruszył ramionami, dotknął wargi palcem i spojrzał na palec. Krew już nie leciała. - Nie wiem. Przyszedł. Wczoraj też był i przedwczoraj. Nie pytałem, po co przychodzi. - OK. – kiwnąłem głową – Co się, twoim zdaniem, takiego stało, że się już nie spotykają? - Podobno jeden z nich nie żyje. I podobno nie żyje jakaś dziewczyna, z którą ten zabity miał jakieś interesy. - Jakie interesy? - Nie wiem. Zresztą wy też pytaliście o tę dziewczynę. - Pytaliśmy – potwierdziłem – Dzwoniła tu kiedyś? - Nie wiem. Od dwunastej nie odbierałem telefonów. Tak ustaliliśmy z Mullerem. - Dobra – zapaliłem kolejnego papierosa – Kim byli ci trzej? - Oprócz Mullera nie znam nikogo. - Jak wyglądali? Opisał ich wygląd. Wynikało z tego, że jednym z nich był Lorimer, a drugim na przykład ja. W każdym bądź razie nie kojarzył się z nikim szczególnym, ani nie zachowywał się w jakiś sposób szczególnie szczególny. - Miał coś, co by go wyróżniało? Jak się wysławiał, dziwny akcent, powtarzające się wyrażenia? - Wysławiał się normalnie … - przerwał na chwilę, zastanowił się i dodał – Nie miał jednego palca u ręki. - Której ręki? - Prawej. W prawej ręce miał cztery palce. - Którego brakowało? - Małego. - Widziałeś tego gościa kiedyś przedtem, albo kiedyś potem? - Nigdy. - Wiesz o nim coś jeszcze? Pokręcił głową zdecydowanie. - Nie. - Powiedz mi jeszcze, dlaczego Muller uciekł? Uśmiechnął się niezgrabnie. - Bo nie chciał spotkać gliniarzy. Szczególnie po tym telefonie. - I tobie też kazał wiać? - Tak. - Nic ci nie grozi. Możesz zostać, albo wiać, jak chcesz. - Dzięki – powiedział z przekąsem. - Boisz się Mullera? - Nie – pokręcił głową, ale tak jakoś nie bardzo. Wyszedłem. Miałem jeszcze coś do załatwienia. Przeszklony lokal na zbiegu Czwartej i Alei Generała Custera oblepiony był ogromnymi, kolorowymi plakatami z uśmiechniętą podobizną przystojnego bruneta i napisem „Głosuj na Cliffa Duvalla”. Brunet uśmiechał się nie tylko z przeszklonego lokalu. Plakatami wytapetowane było całe miasto. Zbliżał się termin wyborów. Zaparkowałem pod latarnią naprzeciwko lokalu, zapaliłem papierosa i zacząłem mu się przyglądać. Po pięciu minutach wysiadłem, przebiegłem przez ulicę i wszedłem do środka. Oczywiście nie do środka papierosa. Było tu parę młodych ludzi parę telefonów. Mniej więcej jeden na jednego. Wszyscy, z wyjątkiem telefonów byli w ciągłym ruchu i zdawali się mnie nie dostrzegać. Stanąłem przy drzwiach i rozglądnąłem się. Nieco z boku, przy oknie stał opierając się o biurko niewysoki blondyn ze słuchawka telefoniczną przy uchu. Nosił okulary bez oprawek i koszulę w paski. Pod rozpiętym kołnierzykiem zwisał mu czerwony, trochę za długi krawat, wetknięty końcem za pasek spodni. Obok stałą dziewczyna w seledynowym kostiumie i pokazywała mu coś na migi. Blondyn kiwał głową i mówił coś do słuchawki. Nad wejściem wisiał zegar. Wskazywał trzecią, a właściwie, gdyby kogoś to interesowało, trzy po trzeciej. Coś z nim jednak było chyba nie w porządku, na moim zegarku dochodziła szósta. Gdzieś z kąta sączył się jazz. Blondyn skończył rozmawiać, rzucił słuchawkę na widełki, powiedział coś do dziewczyny i podszedł do mnie. - Bert Stoller. Czym mogę służyć? Głos miał przyjemny, głęboki i uspokajający. Jak głos spikera radiowego z programu „Witamy dzisiejszej nocy”. - Chciałbym się widzieć z panem Duvallem. Nie przyjrzał mi się baczniej, tylko dlatego, że zdążył już to zrobić wcześniej, kiedy rozmawiał przez telefon. - Jest pan umówiony? – spytał. - Nie. - Wobec tego, obawiam się, że pana Duvalla nie ma. - Jestem dziennikarzem, Nazywam się Browne. Robiłem wywiad z Cliffem Duvallem parę tygodni temu. - Pana Duvalla nie ma – świdrował mnie wzrokiem – Przykro mi. Może jednak ja mógłbym panu w czymś pomóc. Jestem szefem tutejszego sztabu. - Muszę się z nim zobaczyć osobiście. - To niemożliwe – uśmiechnął się smutno. - Powiedział pan, że go nie ma. - Właśnie. Tak powiedziałem. Przesunąłem palcem po rondzie kapelusza i powiedziałem: - Gdyby jednak przypadkowo pojawił się tu za chwilę, to chciałbym mimo wszystko widzieć się z nim. W „New York Reporter” wiedzą, jak mnie znaleźć. Mam coś o Hugh Stantonie. Powinno go to zainteresować. Blondyn zrobił się czujny. Jego oczy nabrały odcienia zimnego metalu, a rysy twarzy dziwnie stężały. - Niech pan zaczeka – mruknął i podszedł do łysawego, wysokiego mężczyzny siedzącego za biurkiem pod stertą flag stanowych i zaczął mu coś tłumaczyć. Pokazał też parę razy na mnie. Po chwili podeszli obaj. - Hank Bright – przedstawił się łysawy – Szef kampanii wyborczej. Podobno jest pan dziennikarzem i ma pan coś o Stantonie. - Zgadza się. Ale to o Stantonie nie jest dla każdych uszu. Skrzywił się nieznacznie. - A na przykład, dla jakich? - Na przykład dla Cliffa Duvalla. Potarł czubek nosa i nerwowo szarpnął górną wargę. - Jaką gazetę pan reprezentuje? - New York Reporter Zmarszczył czoło i skrzywił się. - Znam to pismo i pana, zdaje się, też nam. Początkowo nie skojarzyłem. Browne, jasne – pacnął się w czoło – Browne. „New York Reporter”. Ładny numer nam wtedy wyciąłeś. O co tym razem chodzi? Jakiś nowy paszkwil? - O wiele ciekawszy. - W jakim sensie ciekawszy? - Easton – strzepnąłem pyłek z klapy marynarki – Easton i Hugh Stanton. Machnął ręką niecierpliwie. - Stara historia – powiedział nieszczerze – Nikogo pan na nią nie nabierze. Ani Duvalla, ani nikogo. Wszystko zostało wyjaśnione. Odwróciłem się na pięcie i zrobiłem krok w stronę wyjścia. - Wobec tego, do widzenia – rzuciłem przez ramię. - Chwileczkę! – zatrzymał mnie – Ma pan coś nowego w tej sprawie? Spojrzałem powoli na jego łysinę i ruszyłem dalej. Stary numer. Chwycił mnie za ramię. - Chodźmy – powiedział – Porozmawiajmy spokojnie. Wziął mnie pod ramię i skierowaliśmy się w stronę niewidocznej spod drzwi salki, ukrytej za podwójnymi dźwiękoszczelnymi drzwiami. Usiedliśmy w fotelach. Blondyn znikł. - Więc o co chodzi? - Od jak dawna jest pan szefem kampanii Duvalla? - Co to ma do rzeczy? - Na razie nic. Jak się dowiem więcej, może mieć. - Zaraz. Nie kapuję. Mieliśmy rozmawiać o Hugh Stantonie i o tym potwornym morderstwie w Easton. - Zgadza się – zapaliłem papierosa i rozsiadłem się wygodnie – Pewna moja znajoma – zacząłem – miała coś, co mogłoby zmienić nieco zdanie policji na zabójstwo w Easton. Ta znajoma nie żyje. Kontaktowała się z kimś, a ten ktoś z jeszcze kimś. Ostatni z nich nie miał palca u prawej ręki. Znam tylko jedną osobę bez palca, która mogłaby mieć jakiś związek ze zlikwidowaniem Stantona. Milczał chwilę, a potem zapytał. - Kogo ma pan na myśli? - Mike’a Rotha. Podniósł się z fotela i podszedł do barku na kółkach. - Whisky? Odpowiedziałem, że chętnie. Napełnił dwie szklanki i wrócił na miejsce. - Mike Roth? – powiedział powoli – Dlaczego? Sięgnąłem po jedną ze szklanek i pociągnąłem łyk. Whisky była dobra, z tych po pięćdziesiąt dolców za butelkę. - Nie twierdzę, że miał związek z morderstwem Stantona, ale był jedyną osobą, która była w otoczeniu Duvalla, kiedy Stanton został zabity. I nie miał palca. - Znam co najmniej tuzin facetów, którzy nie mają palca – powiedział bez przekonania – Ale załóżmy, że był to Mike Roth. Jaki miałby interes w tym, żeby mordować Stantona? Do salki, gdzie siedzieliśmy, wszedł mężczyzna w koszuli z podwiniętymi rękawami i zatrzymał się w progu. Bright nerwowo machnął ręką i mężczyzna wycofał się. - Jak pan dostał się do ekipy Duvalla? – spytałem uprzejmie – Ma pan wpływowego tatusia? Oczy mu się zwęziły i zrobiły stalowo szare. Trwało to jednak tylko pól sekundy. - W porządku – syknął – Czego pan chce? - Porozmawiać z Duvallem. - Nie ma go – powiedział może trochę za szybko – ale powiem mu, że pan był. Może zechce się z panem spotkać, chociaż ostatnio bardzo ciężko pracuje i wątpię, czy znajdzie chwilę czasu – odłożył szklankę z whisky na stolik i złożył ręce czubkami palców – Ja tu jestem od takich spraw. Zastępuję go, kiedy go nie ma. Mógłby pan powiedzieć, o czym chciałby pan porozmawiać z panem Duvallem. Przynajmniej w przybliżeniu. To mu zaoszczędzi masę czasu, a myślę, że i pan będzie zadowolony. Pokręciłem głową. - Nie będę zadowolony. - Mike Roth nie pracuje już dla nas. W gruncie rzeczy ta sprawa nas nie interesuje. Uśmiechnąłem się nieznacznie. - Gdyby nie interesowała, to nie siedzielibyśmy tutaj i nie usiłowali się przechytrzyć. Przechylił głowę i potarł kciukiem brodę. - Dobrze. Zagrajmy w otwarte karty. Roth interesuje nas o tyle, że pracował przede mną jako szef kampanii. Ale w lutym zrezygnował. Prawie miesiąc przed zabójstwem Stantona. Jeśli chodzi więc o samo zabójstwo, nie ma z nami nic wspólnego. I choćby spotykał się z największymi bandziorami, czy innymi facetami, którzy mieliby coś na Duvalla, to i tak w tym okresie był wyłączony. Z tej strony Roth jest niegroźny. Niepokoi mnie co innego – przymknął oczy, jakby chciał sobie przypomnieć, co go niepokoi – Roth zniknął – powiedział po chwili – Zapadł się pod ziemię. A tacy ludzie jak Roth nie powinni znikać. Przynajmniej bez powiadamiania kogo trzeba. - To znaczy was – uściśliłem. - Mówię ogólnie o pewnych ludziach i o pewnych sytuacjach. - Jasne. Mówiąc dalej ogólnie, dlaczego tacy ludzie nie powinni znikać? Zreflektował się, że się trochę zagalopował. - To wszystko, co mogę powiedzieć. - Rozumiem – kiwnąłem głową – Funkcja szefa kampanii polega na przekazywaniu bezwartościowych informacji z zastrzeżeniem, że to wszystko, co można powiedzieć. - Mniej więcej to prawda – zgodził się – Teraz pana kolej. Co pan ma do powiedzenia o Easton? - Nic. Był całkowicie spokojny. Może nawet trochę za spokojny. - Wydaje mi się, że ktoś mnie tutaj próbuje wykiwać – powiedział sucho. Pokręciłem głową i zapaliłem następnego papierosa. - Nie. Ale miała to być gra w otwarte karty. Pan swoich nie otwarł. Były otwarte. Wszystko, co mi pan powiedział, jest znane wszystkim, którzy chcieliby się tego dowiedzieć. Nie powiedział pan niczego nowego. Dlaczego więc ja miałbym mówić cokolwiek? Wstał i włożył ręce do kieszeni. - Wobec tego żegnam – powiedział – Nie jest nam po drodze. - Niech pan nie zapomni wspomnieć Duvallowi o naszej rozmowie – też wstałem – Może jemu będzie bardziej po drodze. - Wątpię. Wyszedłem. Nikt z osób pracujących w pierwszym pokoju nie zwrócił na mnie uwagi. W barze nieopodal wypiłem martini i powlokłem się do samochodu. Z jednej sprawy byłem zadowolony. Hank Bright nie zadał mi pewnego pytania, które każdy na jego miejscu powinien był zadać, chyba że wcześniej wiedział o co chodzi. Pytanie powinno brzmieć: „Co takiego miała twoja znajoma, Browne, co łączyło ją z zabójstwem Stantona?” Rozdział X Kiedy wróciłem do domu była już ciemna noc. Zapaliłem stojącą w rogu lampę, usiadłem w kręgu jej światła i zapaliłem papierosa. Właściwie nie miałem ochoty na papierosa, ale również na nic innego. Byłem zmęczony. Siedziałem w fotelu i paliłem. Słychać było cykanie zegarka. Wypaliłem papierosa mniej więcej do połowy, zdławiłem w popielniczce i sięgnąłem po telefon. Wykręciłem numer komendy policji i poprosiłem sierżanta Dadoca. Nie było go, więc zostawiłem wiadomość, żeby się ze mną skontaktował i poszedłem spać. To znaczy ułożyłem się na tapczanie. Tak jak stałem, w ubraniu. Nie miałem sił na nic innego. Obudziłem się z dziwnym uczuciem, że nie jestem sam. Otwarłem oczy. Było już jasno. W drzwiach pokoju ktoś stał. Był w jasnym płaszczu i w jasnym kapeluszu, spod którego wyłaniały się ciemne, ogromne okulary. Dadoc. - Dzień dobry – uśmiechnął się nieznacznie, choć może mi się tylko wydawało – Drzwi były otwarte – dodał tonem wyjaśnienia. Wyglądał nie najlepiej, choć znacznie lepiej niż ostatnio. Był świeżo ogolony i pachniał dobrą wodą kolońską. Ręce trzymał w kieszeniach. - Podobno chciał się pan ze mną widzieć. - Tak – odpowiedziałem i wstałem – Jest pan specjalistą od rannych odwiedzin – podszedłem do okna i otwarłem je. Wzruszył ramionami. - Robię masę różnych rzeczy, więc możliwe, że od czasu do czasu zajrzę do kogoś rankiem – oparł się o framugę drzwi – To źle? - Powiedziałem tylko, że wpada pan do mnie rano. - Dobra. Będę wpadał po południu, jeśli tak panu na tym zależy. Albo wieczorem. Pasuje? Nie odpowiedziałem. Dadoc stał tam, gdzie stał i patrzył tępo przed siebie. - Więc dlaczego chciał się pan ze mną spotkać? Opowiedziałem mu o wszystkim, czego się dowiedziałem. Starałem się nie zapomnieć o niczym i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że mniej więcej mi się udało. Kiedy skończyłem, Dadoc wkładał do ust miętówkę. - Wszystko? – spytał. - Tak. - Czego pan oczekuje ode mnie, bo nie wierzę, że powiedział mi pan to wszystko tak z dobrego serca. Przetarłem oczy i palcami przesunąłem po włosach. Miało to zastąpić grzebień. - Chciałbym wiedzieć, co robi Duvall. - Ja też. - Pan ma możliwości. Parsknął jak zmęczony koń. - Jakie? – podszedł do okna, przy którym stałem i zaczerpnął głęboko powietrza – Jakie mam możliwości? Że możliwości były, wiedział i on i ja. Wiedziało również, co najmniej 90% mieszkańców tego kraju. - Podsłuch? – pokręcił głową – Nie da rady. Musi być zgoda prokuratora, a jak go znam, to nie da. Zresztą, na jakiej podstawie. Że ktoś nie zadał jakiegoś pytania i prawdopodobnie wie, gdzie jest Michael Roth, który znał Mullera, który powinien być gdzie indziej niż był w czasie, gdy ktoś załatwił Stantona? Prokurator oszaleje ze śmiechu. A nie ma zbyt dużego poczucia humoru. W ogóle nic go nie bawi, jeśli to nie jest gruby facet z tortem na twarzy – skończył i wypuścił ciężko powietrze – Poza tym nie jestem samobójcą. Duvall to prawie gubernator. Gdyby coś nie wyszło, byłbym skończony. - A jeśliby wyszło? - Nie mówmy o tym. To niemożliwe. Zapaliłem papierosa i owiałem się dość szczelnie niebieskawym dymem. - A Hank Bright? – spytałem. - Co Hank Bright? – był zdenerwowany i chociaż starał się to ukryć, kiepsko mu to wychodziło. - Jest jeszcze taki ktoś jak Hank Bright. Wyjął ręce z kieszeni płaszcza, złożył je końcami palców i dmuchnął w nie parę razy. Gdzieś wysoko na niebie samolot kreślił białą linię, na początku ostrą, później rozmywającą się jak farba na brystolu. - Ssie mnie w dołku – powiedział po chwili – Nie jadłem jeszcze nic dzisiaj. Odwróciłem się. Teraz obaj patrzyliśmy na ulicę. - Porozmawiam z kim trzeba – odezwał się po chwili. Tylko tyle. Powiedział, że porozmawia z kim trzeba i wyszedł. Zrobiłem sobie mocną kawę i postanowiłem nie wychodzić z domu przed południem. Pamiętam, była środa. Dzień jak każdy inny, ani lepszy, ani gorszy, ani cieplejszy, ani żaden inny. Nie byłbym go zapamiętał, gdyby nie to, że Celtowie z Bostonu wygrali trzeci mecz z rzędu w finale Konferencji Wschodniej. Niekiedy pamięta się takie rzeczy. Pamiętam też, że podlałem kwiaty i zrobiłem sobie coś do zjedzenia, kiedy zadzwonił telefon. Był wieczór, coś po ósmej. - Halo – odezwałem się. - Browne? - Tak. - Mam coś, co może pana zainteresować. Niech pan wpadnie na posterunek, jeśli ma pan czas. - Czas mam – odpowiedziałem wolno – Co niby ma mnie zainteresować? Usłyszałem kaszel tłumiony ręką, jak mi się wydawało. - Przepraszam, cholerny kaszel. Chodzi o naszą ostatnią rozmowę. Ostatni raz rozmawialiśmy o Hanku Brightcie. Poczułem, jak coś łaskocze mnie po plecach. - Będę za pół godziny. - Czekam. Podciągnąłem krawat, odgiąłem rękawy koszuli i zapiąłem starannie mankiety. Narzuciłem marynarkę i powędrowałem do kuchni, gdzie stygł befsztyk. Dziabnąłem go widelcem i marynarka, którą miałem tylko narzuconą na ramiona, zsunęła się na podłogę. Odłożyłem widelec, zakląłem cicho pod nosem, podniosłem marynarkę i porządnie ją ubrałem wsuwając ręce w rękawy. Jest to zresztą jedyny znany mi sposób porządnego wkładania marynarki. Spojrzałem na befsztyk, machnąłem ręką, włożyłem go do lodówki, gdzie spoczął obok befsztyka z wczoraj i wyszedłem przed dom. Zaczynało się ściemniać. Wsiadłem do samochodu i ruszyłem. Po dwudziestu minutach byłem na posterunku. Dadoc siedział przy biurku w samej koszuli i popijał kawę z kubka. To znaczy popijał, kiedy kubek nie stał akurat na brzegu biurka, co zdarzało się od czasu do czasu. Podszedłem. Podniósł na mnie oczy i ledwo dostrzegalnym gestem wskazał krzesło naprzeciwko. Usiadłem. - Kawy? - Nie, dziękuję. Wyprostował się zakładając ręce za głowę, ale zaraz wstał, obszedł krzesło dookoła i chwycił za oparcie. - To, co leży przed panem, to stenogram pewnej rozmowy telefonicznej. 17 czerwca, to znaczy przedwczoraj. Dwudziesta pierwsza czterdzieści dwa. Wskazał na plik, na górzej którego leżała kartka z wypisanym grubą czcionką nazwą: Stenogram 17.06. Sięgnąłem po kartkę, przysunąłem ją bliżej oczu i przebiegłem wzrokiem. Czytać nie było co. Kilka linijek tekstu. Mogę nie pamiętać dokładnie, sens jednak zapadł mi w pamięć głęboko. Rozmowa dwóch mężczyzn: Bright: - Halo Głos męski: - Hank Bright? Bright: - Tak. Kto mówi? Głos męski: - Przyjaciel. Bright: - Jaki przyjaciel? Sapanie i chwila ciszy. Głos męski: - Potrzebuję dwieście kawałków. Natychmiast. Chwila ciszy. Bright: - Uzgodniliśmy inaczej. Głos męski: - Sytuacja się zmieniła. Potrzebuję ich teraz Bright: - Nie da rady. Głos męski: - Czekam do jutra Trzask słuchawki. Przebiegłem wzrokiem tekst jeszcze raz i odłożyłem kartkę na biurko. - Kim jest ten drugi? – zapytałem. Wzruszył ramionami. - Nie wiem. Czy mówi coś panu nazwa Alpha International? - Nie. - To spółka akcyjna. Handel nieruchomościami, doradztwo. Takie tam rzeczy – wrócił za biurko i usiadł na krześle. Sięgnął też do szuflady i wyjął pudełko miętowych cukierków, takich, jakie ostatnio reklamują w telewizji i przesunął w moją stronę. Pokręciłem głową. Sięgnął więc sam, odkręcił wieczko i wyjął białą pastylkę. Przez chwilę przyglądał jej się, potem włożył do ust i schował pudełko tam, gdzie było, czyli do szuflady – Głównym udziałowcem jest niejaki DeSoto. Jest również dyrektorem. Mały facet udający większego. Swego czasu próbował interesu z Jet Trust, ale nic wielkiego. Jakiś kontrakt na parę dolarów. Pola golfowe czy coś takiego. Zacząłem słuchać uważniej. Jet Trust był przedsiębiorstwem, w którym coś do powiedzenia miał Duvall. Niektórzy zresztą uważali, że nawet więcej niż coś. Dadoc kontynuował: - Alpha International dokonała ostatnio, a dokładniej wczoraj transferu pewnej kwoty na jedno z kont Banku Handlowego w Motamoros. Konto należy do niejakiego Clementa Fincha, obywatela amerykańskiego. - Jaka kwota? - Chyba pan nie zgadnie – uśmiechnął się z przekąsem. - 200 tysięcy? - Dokładnie 200 tysięcy dolarów. Zapaliłem papierosa. Dym uniósł się leniwie w górę. - Finch – mruknąłem – Co to za jeden? Dadoc sięgnął po notes i otworzył na ostatniej zapisanej stronie. - Mam tu dane policji meksykańskiej. Finch pojawił się tam parę miesięcy temu. Adres: Motamoros, Calle Tilo 66. Zajmuje się interesami – zamknął notes z lekkim trzaskiem. - Jakieś zdjęcie? Pokręcił głową. - Tylko tyle. Adres i że zajmuje się interesami. Wiadomości jak diabli. Zapomnieli dodać, że ma głowę i chodzi w spodniach. Podrapałem się w skroń. - Czy może być jakiś inny powód niż ten, który mam na myśli, dla którego ktoś taki jak DeSoto płaciłby dwieście tysięcy dla kogoś takiego jak Finch? - Interesy – odpowiedział Dadoc z krzywym uśmiechem – Finch zajmuje się interesami. Kiwnąłem głową. - Co na to wszystko Hank Bright? – spytałem. - Wszystko jedno co. Na razie niech mu się wydaje, że stoi na uboczu. Jeszcze raz kiwnąłem głową. Potem wyszedłem. Przez jakiś czas jeździłem bez celu po pustych ulicach, później, już w domu, zrobiłem sobie herbatę, oglądnąłem ostatnie wiadomości i odszukałem paszport. Kiedy kładłem się spać, było już po dwunastej. Zapomniałem wyłączyć radio, więc grało jeszcze, kiedy zasypiałem. Była to ta sama piosenka o żeglarzu, którą kiedyś śpiewała Marcia Porter. Granicę przekroczyłem wczesnym rankiem. Słońce dopiero co wstało, ale upał panował już niezły. Nad Rio Grande unosiła się mgiełka. Przejechałem most i zatrzymałem się przy pierwszej napotkanej stacji benzynowej. - Buenos dias, senor – powitał mnie niski mężczyzna w niebieskim kombinezonie - Es usted Americano? - Si. Do pełna, proszę. Wysiadłem z auta, zdjąłem marynarkę i rzuciłem ją na tylne siedzenie. Meksykanin nalewał benzynę. Czuło się nadciągający skwar. - Turista? – spytał. - Si – było to jedyne słowo, które wypowiadałem po hiszpańsku mniej więcej dobrze. - Znam pewne miejsce – mrugnął okiem i uśmiechnął się obleśnie – Można się nieźle zabawić – przeszedł na angielski. Zmierzyłem go wzrokiem tak, że uśmiech zniknął mu z twarzy bezpowrotnie. - Nie ten adres, amigo – powiedziałem – Pomyliłeś się. Włożyłem ręce do kieszeni i rozglądnąłem się nieśpiesznie dookoła. Cztery dystrybutory, czterech facetów w niebieskich kombinezonach, niebieski budynek, prawdopodobnie z jeszcze jednym w niebieskim kombinezonie w środku. W budynku sklepik, toaleta i ogromny tekturowy kaktus przed wejściem. - Szukam Banku Handlowego – odezwałem się nie patrząc na nalewającego benzynę Meksykanina – Wiesz może, gdzie to jest? Wiedział. Wyjaśnił mi w paru prostych, hiszpańskich słowach, choć dam sobie głowę uciąć, że mówił po angielsku całkiem przyzwoicie. - Dwadzieścia dwa dolary. Za benzynę i informacje – powiedział. Zapłaciłem i odjechałem. Kiedy ruszałem, usłyszałem, jak mruknął: - Tonto! Tak niby do siebie, ale żebym usłyszał. Tonto! Dałem mu spokój. Calle Tilo znalazłem może po pół godzinie. Była niezbyt szeroką i niezbyt czystą ulicą, którąś z setki przecznic Avenida Lauro Villar jednej z głównych ulic Motamoros. Numer 66 też znalazłem. Nie było to specjalnie trudne, kiedy ma się ulicę, a domu są numerowane w jakimś mniej więcej logicznym porządku. Czteropiętrowa kamienica, która kiedyś z pewnością została zbudowana z myślą o średniozamożnych mieszczuchach, mieściła właśnie takich średniozamożnych mieszczuchów sądząc po mosiężnych tabliczkach przy dzwonkach drzwi wejściowych. Jakiś lekarz, urzędnik, ktoś tam jeszcze. Nazwiska Fincha nie było. Nie zdziwiłem się zbytnio, świadomy faktu, że z pewnością nie zmienił nazwiska na drzwiach. Nie był to dom dla kogoś takiego jak Finch. W pewnych domach, pewni ludzie mieszkali tylko przez chwilę i to tylko, jeśli byli do tego zmuszeni okolicznościami. Takim właśnie człowiekiem był Finch. Dozorcę znalazłem na podwórku. Majstrował coś przy zsypie na śmieci. Zapytałem o Fincha i tak jak mogłem się spodziewać, nie pojął, o kogo może mi chodzić. Powtórzyłem używając całego mojego zasobu słów hiszpańskich, ale na niewiele się to zdało. Nie rozumiał. Sprawa zaczęła wyglądać beznadziejnie, kiedy w bramie pojawiła się dziewczyna. Nie miała więcej niż piętnaście lat. Ubrana w granatową spódnicę na szelkach i białą bluzkę z falbankami przypominała i najprawdopodobniej była uczennicą. W ręce trzymała czarną szkolną teczkę z zatrzaskiem z czerwonego szkła odblaskowego. Dozorca zawołał coś i dziewczyna podeszła do niego. Spojrzała na mnie nieśmiało, uśmiechnęła się w ten sam sposób i zwróciła się w stronę dozorcy. Rozmawiali cicho przez chwilę, a następnie dziewczyna odezwała się całkiem przyzwoitą angielszczyzną. - Pytał pan o coś pana Cochero, ale on, zdaje się, nie potrafił pana zrozumieć. Postaram się pomóc. Mam na imię Maria. - Dziękuję, Maria. Pytałem o Amerykanina nazwiskiem Finch. Powinien tu mieszkać. Przetłumaczyła i nie czekając na dozorcę odpowiedziała sama. - Znałam pana Fincha. Miły człowiek. Już tu nie mieszka. - Wyprowadził się? - Tak. - Kiedy? Zwróciła się do dozorcy. Uzgadniali coś przez chwilę. - Trzy, cztery miesiące temu. - Dokąd pojechał? - Nie wiem. Nie mówił. Dozorca też nie wiedział. Powiedział tylko, że Finch zapłacił jeszcze za jeden miesiąc z góry, więc wszyscy myśleli, że wróci, ale nie wrócił. - Wyjechał w pośpiechu? - Nie. Zupełnie normalnie. - Zajął już ktoś mieszkanie po Finchu? - Tak. Mieszkają tam teraz państwo Ortega. Oboje są nauczycielami. Chce ich pan odwiedzić? - Nie. Czy zostało coś z rzeczy Fincha? Jakieś książki, ubrania, papiery, nie wiem, jakieś drobiazgi? - Nie. To bardzo porządny, schludny i spokojny człowiek. Zostawił mieszkanie wysprzątane. Takie, jak je zastał. - I nie powiedział dokąd jedzie? – upewniłem się. - Nie. Więcej z nich nie wydusiłem. Finch mieszkał, był miły, ale wyjechał. Dokąd, nie wiadomo. Podziękowałem, uśmiechnąłem się do dziewczyny, uścisnąłem rękę dozorcy i wyszedłem. Przed kamienicą zapaliłem papierosa. Kiedy wsiadałem do samochodu, dozorca tłumaczył coś Marii wskazując na mnie. Wrzuciłem bieg i nacisnąłem gaz. Pozostał po mnie tylko mały obłoczek dymu. Gdybym był bardziej czujny, zauważyłbym z pewnością zieloną półciężarówkę stojącą po przeciwnej stronie ulicy. Rozdział XI Kobieta w nijakiej garsonce, dwie młode dziewczyny i czterech mężczyzn wyglądających na biznesmenów. Stali każdy w innym miejscu tak, że swoją obecnością bynajmniej nie umniejszali uczucia pustki panującej w hallu. Podszedłem do starszego, mocno już siwego mężczyzny siedzącego nieco z boku i wyglądającego na kierownika, czy kogoś w tym rodzaju. Pisał coś w grubej księdze i był tym tak pochłonięty, że nie zauważył, kiedy podszedłem. Chrząknąłem, co w niektórych sytuacjach zastępuje pukanie. - Słucham pana – podniósł na mnie ukryte za małymi okrągłymi, drucianymi okularami wyblakłe, niebieskie oczy. - Nazywam się Smith – przedstawiłem się kłamliwie – Jestem przedstawicielem Alpha International Company – brnąłem – Przedwczoraj przekazaliśmy pewną sumę pieniędzy na konto pana Fincha w waszym banku. Okazało się jednak, że zaszłą przykra pomyłka i zmuszony jestem wycofać pieniądze i anulować przelew. Grałem zuchwale i ryzykancko, ale obawiałem się, że jeśli powiedziałbym, kim naprawdę jestem, guzik dowiedziałbym się. A tak istniała pewna szansa, że się czegoś dowiem. Chodziło mi o to, czy pieniądze zostały już podjęte i gdzie mieszka Finch. - Zechce pan jeszcze raz powtórzyć, kto przekazywał pieniądze? - Alpha International z Harrisburga. - O jaką kwotę chodziło? - Dwieście tysięcy dolarów. - Proszę zaczekać, zaraz sprawdzę – zdjął okulary, zamknął księgę i zniknął gdzieś w głębi. Czekałem może dwie minuty. - Alpha International Company – powiedział, gdy wrócił – Przekaz na sumę 200 tysięcy dolarów. Mam. Pan chciał przekaz anulować, tak? - Tak. - Obawiam się, że to niemożliwe. - Dlaczego? Spuścił wzrok, założył okulary i przyjrzał się blatowi kontuaru, który nas dzielił. Wyglądało na to, że chce coś powiedzieć, a równocześnie byłby niezmiernie zadowolony, gdyby tego nie musiał robić. - Panie Smith – zaczął powoli, z namysłem – Przelewu dokonało amerykańskie przedsiębiorstwo Alpha International… - … którego jestem przedstawicielem – wtrąciłem. - Alpha International nie chce anulować przekazu. Sprawdziłem przed chwilą – spojrzał na mnie niemal przepraszająco swymi wyblakłymi oczami. Sprawiłem mu chyba ogromną przykrość. Poczułem się nie najlepiej. Oblała mnie fala gorąca i zaczęły pocić się ręce. - Widocznie w ostatniej chwili zmienili zamiar – brnąłem. - Anulowania przelewu nie załatwia się w ten sposób. I każdy, kto choć liznął bankowości, wie o tym. A nie wątpię, że w Alpha International liznęli. Jestem za stary, żeby dać się nabrać na takie sztuczki. Poza tym w Alphie nie znają żadnego Smitha. Zrobiło mmi się jeszcze cieplej. - OK. – westchnąłem – Rzeczywiście nie nazywam się Smith – przyznałem – i nie jestem żadnym przedstawicielem żadnej firmy. Zostało popełnione morderstwo i prowadzę w tej sprawie dochodzenie. Być może pan Finch jest w nie wmieszany, ale nie wiem jeszcze tego na pewno. Dlatego tu jestem. Skinął nieznacznie głową. Mogło mi się wydawać, ale chyba też odetchnął z ulgą. - Powiedzmy, że wierzę – powiedział – Chociaż nie jestem pewien, czy powinienem. Chciał mnie pan wprowadzić w błąd, okłamać, a ja nie mam zaufania do ludzi, którzy chcą mnie okłamywać. - Powiedziałby mi pan cokolwiek, jeślibym odkrył się od razu? - Nie wiem. Może. - W porządku. W takim razie jest mi przykro – zgodziłem się. Było mi rzeczywiście przykro. Skinął głową jeszcze raz i równocześnie przymknął oczy. Zamknął też książkę przed sobą, zdjął okulary i spojrzał na mnie. Najwyraźniej uważał rozmowę za zakończoną. - Proszę pana – podjąłem próbę jeszcze raz – Popełniono ohydną zbrodnię, której ślady sięgają tutaj. Została zabita młoda dziewczyna i być może nikt nigdy nie dowie się dlaczego i kto to zrobił, jeśli mi pan nie pomoże. - Jest pan z policji? - Nie. - Dlaczego nie zostawi pan tego jej właśnie? - Ta dziewczyna była moją znajomą. Obiecałem sobie, że dowiem się, kto to zrobił. - Ale dlaczego pan, a nie policja? - Bo to była moja znajoma, a nie znajoma policji. Skończyłem i spojrzałem na niego. Przez chwilę nie mówił nic. W ogóle nie zareagował na to, co powiedziałem, ale też nie odszedł. - Jaką mam mieć pewność, że to, co pan mówi jest prawdą? - Tylko moje słowa. - Nawet nie wiem, jak się pan nazywa. Wyciągnąłem z kieszeni legitymację stwierdzającą, że jestem dziennikarzem i członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Stanu Nowy Jork. - Browne. Francis Browne. Wziął legitymację do ręki, założył okulary i przeczytał dokładnie każdą wydrukowaną literę. - Co pan właściwie chce wiedzieć, panie Browne? – spytał i oddał mi legitymację. - Gdzie mogę trafić na Fincha. - Nie ma pan jego adresu? - Byłem pod adresem, który podał. Okazało się, że nie mieszka tam już jakiś czas. Nikt nie był w stanie mi powiedzieć, gdzie jest teraz. Jeszcze raz zdjął okulary i potarł czoło. Chwilę zastanawiał się nad czymś. - Pieniądze przekazaliśmy do El Pato. Jest tam filia naszego banku – powiedział w końcu – Takie było polecenie właściciela konta. Wyjąłem z kieszeni mały notesik reporterski i zapisałem nazwę miasta. - To wszystko, co mogę powiedzieć – dodał – I tak powiedziałem za dużo. Sam chyba też nie chciałby pan umieszczać pieniędzy w miejscu, gdzie wszyscy informują wszystkich, co się z ich pieniędzmi dzieje. Powiedziałem, że się z nim absolutnie zgadzam. - Nie wiem dlaczego to panu mówię. Pewnie dlatego, że jestem głupi i ufam ludziom, a pan wygląda na przyzwoitego faceta, mimo, że zaczął pan fatalnie. - Nie użyję tego, czego się tu dowiedziałem w złym celu – zapewniłem. - Mam nadzieję. Skinąłem głową ze zrozumieniem i wstałem. - Dziękuję panu – powiedziałem – I do widzenia. - Jeszcze jedno – zatrzymał mnie – Gdyby chciał dowiedzieć się pan czegoś w El Pato, to muszę pana poinformować, że sam osobiście przypomnę naszym pracownikom w tamtejszej filii, co mogą mówić, a czego nie. Zresztą jestem pewien, że sami to wiedzą. Więc jeśli chciałby pan tam pojechać z zamiarem zdobycia czegoś w nieuczciwy, czy podstępny sposób, to lepiej niech pan tego nie robi. Komendantem policji jest mój dobry znajomy, do którego zadzwonię zaraz po pana wyjściu i ostrzegę go przed panem. Mam nadzieję, że wyraziłem się jasno. Odwróciłem się i powoli podszedłem do drzwi. - Cholernie jasno. W El Pato byłem po dwóch godzinach. Małe miasteczko rozsiadłe nad brzegiem oceanu, ukryte wśród zieleni i zamieszkałe przez ludzi z pieniędzmi. Głownie Meksykanie, ale zdarzali się też Amerykanie i inni z wypchanymi portfelami. Było czysto i schludnie. Bank mieścił się w parterowym oszklonym budynku przy głównej, a zarazem jedynej ulicy. Tablica przed wejściem wskazywała, że był zamknięty do trzeciej. Rozejrzałem się i znalazłem bar całkiem niedaleko. Mieścił się w hotelu naprzeciwko. Przeszedłem ulicę i pchnąłem drzwi. Klimatyzowane wnętrze pachniało kwiatami. Zamówiłem meskal i usiadłem w głębokim klubowym fotelu. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, chociaż byłem jedynym gościem. Prawdopodobnie ruch zaczynał się wieczorem. Siedziałem, od czasu do czasu pociągałem ze szklaneczki i gapiłem się w okno. Ktoś mógłby nazwać to zabijaniem czasu, a ja bym się z tym zgodził. Było ciepło i sennie, a gdyby nie klimatyzacja, uczucie to tylko by się pogłębiło. Niespodziewanie na pustej ulicy pojawił się wolno sunący samochód z emblematem policji na drzwiach. Jechał środkiem kpiąc z przepisów, chociaż w tak małych miastach jak EL Pato, przepisy miały tę niewątpliwą zaletę, w porównaniu do, na przykład, trochę większych miast, że nikt nie zwracał na nie szczególnej uwagi, jeśli zabraniały na przykład jazdy środkiem jezdni, szczególnie jeśli środkiem jezdni jechał wóz policji. Przed hotelem zjechał do krawężnika i zatrzymał się. Zza kierownicy wygramolił się zwalisty mężczyzna z czarnym wąsem i ulizanymi brylantyną lub potem włosami. Pod pachami na koszuli widniały ogromne mokre plamy. Wszedł do środka, rozejrzał się, podszedł do kontuaru, zagadał coś do stojącego coś chłopaka w białej marynarce, kilkakrotnie spojrzał na mnie, dostał coś do picia i oparł się ciężko o kontuar. Wydawał mi się brudny, lepki i taki, z którym nie chciałbym się zaprzyjaźnić. Policjant nie wytrzymał długo oparty o kontuar, wyprostował się, wziął swoją szklankę i podszedł do mnie. Położył szklankę z drinkiem na stoliku i zwalił się ciężko na fotel naprzeciwko. Udawałem, że nie zwracam na niego uwagi. - Francis Browne z Nowego Jorku, prawda? – odezwał się po chwili mniej więcej dobrą angielszczyzną. Nie byłem aż tak znaną postacią, żeby ktoś mógł słyszeć o mnie na końcu świata, a za taki właśnie koniec świata uważałem El Pato, więc jeśli ktoś zwraca się do mnie wymieniając imię i nazwisko i jeżeli tym kimś jest policjant, którego nie życzyłbym sobie mieć za przyjaciela, to nie jest to, ogólnie mówiąc chwila, którą chciałbym, żeby trwała wiecznie. Odpowiedziałem, że jestem tym, za którego mnie wziął. Wykrzywił wargi w sztucznym uśmiechu. - Ciepło – zauważył. I znów się z nim zgodziłem. - Ta cholerna służba mnie wykończy – nie wiedziałem, co powiedzieć, więc sięgnąłem po szklankę i pociągnąłem łyk meskala – Wpadam tu, kiedy akurat jestem w pobliżu. - Aha. - Przynajmniej trochę chłodniej. Może człowiek trochę odsapnąć. Jest pan Amerykaninem? - Nie znam innego miejsca na świecie, które nazywałoby się Nowy Jork i leżało poza Ameryką. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Wyciągnął z kieszeni pomiętą chusteczkę, wytarł czoło, a potem kark. - Tak tylko pytam. Nigdy nie byłem w Stanach. Jose Eizaguirre – przedstawił się. Skinąłem głową. - Nie pyta pan skąd wiem, jak się pan nazywa? - Myślę, że sam mi pan to powie. Pokazał zęby w nieznacznym uśmiechu i sięgnął po swoją szklankę. - Jest pan jedynym w tym mieście, którego nie znam, a dostałem informacje, że może się tu zjawić facet o nazwisku Browne. - Rysopis się zgadza? – spytałem obłudnie. - Właśnie. Ostrzeżono mnie przed panem. - Tak? - Szuka pan niejakiego Fincha, zgadza się? – nie odpowiedziałem – I może nam pan tutaj namieszać – sapał ciężko – Oczywiście może pan tu być tak długo, jak tylko pan chce, ale jeśli będzie pan, powiedzmy, zbyt intensywnie szukał tego Fincha, to będę zmuszony poprosić pana o wyjazd. Rozumiemy się? Sięgnąłem po szklaneczkę. Z tego co powiedział wynikało, że bankowiec z Matamoros zrobił to, co powiedział, że zrobi i ten tutaj oto Jose-JakiśTam jest najwyraźniej owym znajomym komendantem, na którego się powoływał. Oczywiście na razie mógł mi skoczyć, ale w sumie nie było to najbardziej zachęcające powitanie, chociaż właściwie w ogóle na takie nie liczyłem. - Będę miał pana na oku – grubas chwycił swoją szklankę, jednym haustem wypił zawartość i podniósł się ciężko – Mimo wszystko życzę przyjemnego pobytu. Skinąłem głową. Policjant ruszył do wyjścia. Po dwóch krokach odwrócił się i powiedział: - A z tym Amerykaninem i Nowym Jorkiem, to nie ma pan racji. Odwrócił się jeszcze raz i po chwili zniknął w drzwiach. Musiałem przyznać, aczkolwiek bardzo niechętnie, że miał rację. Rozmowa ze znajomym bankowca zajęła mi kilkanaście minut, dalsze kilkanaście spędziłem zajęty przeglądaniem katalogu biura podróży, który jakimś sposobem znalazł się na stoliku obok i obserwacją barmana. Zamówiłem jeszcze jednego meskala i tak minął czas aż do dziesięć po trzeciej, kiedy to wstałem, zapłaciłem za drinki i ruszyłem do banku. Powietrze stało w miejscu. Po wejściu uderzył mnie chłód klimatyzowanego wnętrza. Za niskim kontuarem siedziała młoda dziewczyna z gładko zaczesanymi i upiętymi z tyłu głowy czarnymi włosami. Za nią, trochę w głębi, stał chłopak. Patrzył na dziewczynę, jakby chciał ją zjeść, a wyglądało, że jest bardzo głodny. Dziewczyna od czasu do czasu rzucała mu przelotne spojrzenie, ale tylko przelotne i tylko od czasu do czasu. Kiedy wszedłem, obydwoje spojrzeli na mnie. - Dzień dobry – odezwałem się. - Dzień dobry – odpowiedziała dziewczyna – Czym mogę służyć? - Potrzebne mi są pewne informacje – zacząłem. - Słucham? - Niejaki Finch, wasz klient. Informacja, którą mnie interesuje, to czy podjął pieniądze, które dzisiaj wpłynęły na jego konto. Dziewczyna szybko spojrzała na chłopaka i odpowiedziała w ten sam sposób: - Niestety nie mogę udzielać takich informacji. Przykro mi. Sięgnąłem do portfela i wyjąłem stamtąd banknot pięćdziesięciodolarowy. Rozprostowałem go i położyłem na kontuarze. - Clement Finch – powiedziałem wolno patrząc jej w oczy. Dziewczyna zarumieniła się. - Dostałam jasne polecenie, żeby nie udzielać żadnych informacji dotyczących pana Fincha. - Aha! – machnąłem ręką – pewnie dzwonił ten stary pacan z Matamoros Niespodziewanie chłopak roześmiał się. - Stary pacan! Sam go też tak nazywam – powiedział – Ale rzeczywiście dzwonił. - I jest naszym szefem – dodała dziewczyna. Bez słowa wyjąłem portfel i położyłem na leżącej już pięćdziesiątce, jeszcze jedną pięćdziesiątkę. - Chciałbym wpłacić te pieniądze na konto – powiedziałem i dotknąłem banknotów. - Oczywiście – dziewczyna się uśmiechnęła – Na czyje konto? Pochyliłem się i przeczytałem na plakietce, którą dziewczyna miała wpiętą w bluzkę, jej nazwisko: Julia Fernandez. - Na konto Julii Fernandez. Dziewczyna zarumieniła się jeszcze bardziej. - Nie wolno nam robić takich rzeczy. - Ależ Julia! – wtrącił się chłopak, który cały czas stał z boku i najwyraźniej podsłuchiwał. Podszedł bliżej i wziął pieniądze do ręki i zwrócił się do mnie – Julia pracuje tu od niedawna – wyjaśnił – I nie zna jeszcze różnych transakcji. Oczywiście może pan wpłacić swoje pieniądze na czyjekolwiek konto. Julii również. Sęk w tym, że Julia nie ma konta, a najniższa kwota, którą trzeba mieć, żeby takie konto otworzyć wynosi pięćset dolarów – popatrzył mi w oczy. Wyjąłem kolejny raz portfel, a z niego brakujące czterysta dolarów. - To pani narzeczony? – spytałem. Kiwnęła leciutko głową. - Kochamy się – wyjaśnił chłopak – I chcemy się pobrać, kiedy tylko uzbieramy na mieszkanie. Mieszkania jednak są drogie a pensje nienadzwyczajne, więc zanosi się na długotrwały proces. - Rozumiem. Myślę, że ten proces dałoby się nieco skrócić. - Właśnie. - Gdybym dołożył do pięćsetki jeszcze pięćdziesiąt, czego mógłbym się za to dowiedzieć? Chłopak zastanowił się. - Chce pan wiedzieć, gdzie mieszka Clement Finch? - Między innymi – odpowiedziałem wolno. - Powiem panu, gdzie mieszka. - To nie jest warte pięćset pięćdziesiąt. Tego mógłbym się dowiedzieć gdzie indziej i za darmo. Przekrzywił głowę i spojrzał na mnie kpiąco. - Być może gdzie indziej i być może za darmo. - Myślę, że zaryzykuję. - Poznam pana z Clarą Torres. Jest aktorką. To znaczy była nią zanim nie zaczęła pociągać z flachy. Mieszka w El Pato od dwóch lat i ostatnio jest, nazwijmy to, dziewczyną Fincha, co nie przeszkadza jej być jednocześnie dziewczyną paru innych facetów. Jak się pan trochę zakręci, może również być pana dziewczyną. - W dalszym ciągu nie jest to warte pięćset pięćdziesiąt. - Clara Torres zna Fincha bardzo dobrze. Może panu opowiedzieć o nim wiele ciekawych historyjek, a pana przecież interesują ciekawe historyjki, nieprawdaż? - Zależy jak bardzo są prawdziwe. - Ta jest prawdziwa. - Dobra – powiedziałem w końcu – Choć w dalszym ciągu mam wrażenie, że robię kiepski interes - Przekona się pan, że nie taki kiepski – zgarnął z kontuaru leżące tam pieniądze i wyciągnął rękę po obiecaną dodatkową pięćdziesiątkę. Wyjąłem ją z portfela i podałem mu. Dołączył banknot do pozostałych i cały plik wsunął do kieszeni spodni - Założę konto później – wyjaśnił – Chyba nie ma pan nic przeciwko temu? Odparłem, że nie. - O ósmej w „Srebrnej Palmie”. Będę tam, a Clara jest tam codziennie. I niech pan wynajmie gdzieś pokój. Może być potrzebny. Polecam hotel „Srebrna Palma” – uśmiechnął się – I odradzam meskal – dodał. Wyszedłem. „Srebrna Palma” była właśnie tym lokalem, w którym zatrzymałem się na drinka, kiedy okazało się, że bank jest zamknięty. Wynająłem pokój, wziąłem prysznic i rzuciłem na tapczan. Po chwili spałem. Meskal i upał zrobiły swoje. Rozdział XII Piętnaście minut po ósmej zameldowałem się w „Srebrnej Palmie”. Odpucowany, pachnący i z cygarem, które chowałem na specjalne okazje. Było jeszcze pusto, chociaż pięciu przystojniaków w białych marynarkach posuwało upojne kawałki. Stali na niewielkim podwyższeniu naprzeciwko wejścia, grali i uśmiechali się do siebie i do innych. Skierowałem się do baru i ulokowałem na jednym z wysokich, czarnych stołków. Obok siedział jakiś gruby facet w za dużej marynarce w kratę. Zamówiłem martini i zacząłem się rozglądać. I mogłem się rozglądać do jutra. Było tak ciemno, że gdybym nawet miał w oczach noktowizory, to i tak niewiele bym zobaczył. Chłopak pojawił się koło wpół do dziewiątej. Ubrany był w świecący smoking z lamy, czy czegoś takiego. W zębach tkwił mu długi i cienki papieros. Widziałem takie niedawno w sklepie z pamiątkami z Egiptu. - Nie mogłem pana znaleźć – powiedział – Długo już pan tu siedzi? - Chwilę. Szałowa marynarka. - Prezent. Dostałem kiedyś na urodziny – przygładził klapy – Naprawdę się panu podoba? Nie noszę jej zbyt często. - Szkoda. Wspaniale pasowałaby do lakierowanych paznokci – byłem może niezasłużenie zbyt złośliwy, ale w takiej marynarce człowiek nie wygląda na całkiem poważnego. Rzucił mi wściekłe spojrzenie. - Wypij jeszcze jedno martini, to pogadamy inaczej – warknął. - OK. Przepraszam. Kiepsko spałem. Mogę ci coś postawić? - Sam sobie postawię, jak będę chciał. - Jasne. Kiwnąłem głową i pociągnąłem ze szklanki. Facet siedzący dotychczas obok wyszedł, więc chłopak wdrapał się na jego miejsce. - Jest? – spytałem po chwili. - Kto? - A po co tu przyszliśmy? Na jednego? Speszył się, chociaż starał się grać twardziela. - Zaraz sprawdzę. Powinna być. Zawsze przychodzi przed ósmą. Zsunął się ze stołka i ruszył w głąb sali. Wrócił po trzech minutach. - Jest – szepnął tajemniczo – To ta babka w czerwonym. Obok palmy. Spojrzałem w tamtym kierunku. Pod olbrzymią donicą z którąś z odmian palmy, siedziała kobieta ubrana w czerwoną suknię z dużym dekoltem. Na odsłoniętej szyi błyszczał w bladym świetle lamp naszyjnik z jadeitu. Kobieta byłą ładna, choć mogłaby być jeszcze ładniejsza, gdyby miała z 15 lat mniej. Na sąsiednim krześle siedział jakiś facet pociągający regularnie z wysokiej szklanki. Przy okazji trzymał ślicznotkę za rękę i patrzył jej w dekolt. - A ten facet? – spytałem. - Nie znam. Pojawia się tu od czasu do czasu, ale w sumie nie za często. Podobno nadziany. - A Finch? Zagląda tu w ogóle? - Rzadko. Woli ciche miejsca, jak sądzę, ale słyszałem, że dzisiaj ma być. - Skąd słyszałeś? Uśmiechnął się łobuzersko i zamówił piwo. - Przyszedłby pan do baru zobaczyć, co robi pana dziewczyna w czasie, kiedy nie może jej pan towarzyszyć? - Nie wiem – odpowiedziałem nie próbując się w ogóle nad tym zastanawiać. - A kiedy dostałby pan wiadomość, że spotyka się z jakimś facetem, który być może ją posuwa? Teraz ja się uśmiechnąłem. - Sprytne. - Nigdy nie pieprzę ekstra roboty – wyciągnął z kieszeni złożoną wpół kartkę papieru – Adres Fincha. Skinąłem głową i machinalnie, bez czytania wsunąłem kartkę pomiędzy wizytówki. - Coraz bardziej mi się podobasz. - Mam również wiele innych użytecznych cech. Gdyby coś, to wie pan gdzie mnie znaleźć W tym momencie u wejścia do sali pojawił się wysoki mężczyzna w doskonale skrojonym ciemnym garniturze. Lekko szpakowate włosy zaczesane do tyłu spadały łagodnie na kołnierzyk koszuli. Ręce trzymał w kieszeniach. Rozglądnął się dookoła i wolno ruszył do stolika, który zajmowała Clara Torres. - Witaj Clara – stanął naprzeciwko stolika – Jak się bawisz? Clara wyglądała na zaskoczoną, najwyraźniej nie spodziewała się zobaczyć mężczyzny tutaj i w tych okolicznościach. Prawdopodobnie dużo by dała, żeby zapaść się pod ziemię. - Clement! Pozwól, że ci przedstawię. Ramon Herrera. Clement kiwnął głową. - Czy mógłbyś zdjąć swoją brudną łapę z ręki tej pani, Ramon? Herrera nawet nie spojrzał na Clementa. - Kim jest ten gość, Clara? - Clement Finch. Mój … - zawahała się - … znajomy. - Jankes? Skinęła głową. Zanosiło się na awanturę. - Czy mógłbyś zdjąć swoją brudną łapę z ręki tej pani i zwinąć się? Chciałbym z tą panią porozmawiać. - Proszę bardzo – Herrera puścił rękę Clary, rozsiadł się wygodnie i założył ręce na piersi. - Chciałbym porozmawiać z tą panią bez świadków. - Zapłaciłem za to miejsce i żaden pacan mnie stąd nie ruszy. Nawet gdyby nie wiem jak bardzo chciał rozmawiać. Finch wyjął ręce z kieszeni i spojrzał na Herrerę. - Spływaj stąd – powiedział cicho – Spływaj, przyjacielu. Herrera wstał. Był prawie tak samo wysoki jak Finch, ale nieco szczuplejszy. Poza tym chyba i trochę starszy. - Powtórz to jeszcze raz – syknął. - Spływaj! Ręka Herrery zatoczyła lekki łuk i wylądowała w powietrzu. Finch okazał się na tyle szybki, żeby się odsunąć i wyprowadzić samemu krótki, tępy cios. Trafił w żołądek. Herrera skulił się. Następny cios wylądował na szczęce Herrery. Następnego już nie było. Głowa Fincha zderzyła się ze srebrnym, kutym świecznikiem. Trzymała go w ręce Clara. Finch spojrzał na nią bez wyrazu, dotknął głowy i bez słowa wyszedł. Zaległa cisza. Spod stolika powoli zaczął wydobywać się Herrera. Z kącika usta płynęła mu krew. Momentalnie doskoczyło do niego dwóch ludzi z obsługi z kierownikiem sali włącznie. Wzięli go pod ramiona i wyprowadzili do toalety. Całe zdarzenie nie trwało więcej niż dziesięć sekund. Niektórzy z gości nie zauważyli nawet co się stało. Podszedłem do Clary. Świecznik ciągle tkwił w jej ręce. Wysunąłem go delikatnie z jej dłoni i położyłem na stolik. Potem dotknąłem delikatnie ramienia Clary, pomogłem jej usiąść i podałem szklankę z wodą. Wypiła machinalnie. - Jak się pani czuje? – zapytałem. Spojrzała na mnie spod półprzymkniętych powiek, trochę nieobecnym wzrokiem. - Dobrze – odpowiedziała – Nie chciałam tego zrobić. Skinąłem głową ze zrozumieniem. - Czasami tak wychodzi. Kątem oka dostrzegłem kierownika sali, jak wracał z toalety, gdzie przed chwilą wyprowadził Herrerę. Dał znać orkiestrze, a ta zaczęła grać jakiś wolny kawałek. - Za chwilę wróci Ramon - szepnęła ni to do siebie ni do mnie – Nie chcę tu dłużej być. - Chce pani wyjść? - Tak. - Do domu? - Wszystko jedno gdzie. Byle nie tu. Wstałem i podałem jej ramię. Oparła się na nim mocno. Wyszliśmy na zewnątrz. Chłopiec z banku stał obok drzwi i palił papierosa. Kiedy wychodziliśmy, uśmiechnął się dwuznacznie. - Ciepło – odezwała się Clara, kiedy przystanęliśmy na żużlowym podjeździe – Kocham ciepłe wieczory. - Gdzie pani mieszka? – spytałem. - Nigdzie – odpowiedziała – Właściwie nigdzie nie mieszkam. - Więc gdzie panią zawieźć? Odwróciła się i spojrzała na mnie surowo. Wyglądało, że powoli dociera do niej, co się stało przed chwilą. - Kim pan w ogóle jest? - Francis Browne. Dziennikarz. - Ma pan męskie brwi. Proste i czarne. - Bardzo się z tego cieszę. Więc gdzie? - Nie jest pan uwodzicielem, prawda? - Raczej nie. - Szkoda. Jest pan bogaty? - Nie bardzo – nie rozumiałem, do czego zmierza, choć bardzo możliwe, że nie zmierzała do niczego. - Chce mnie pan zgwałcić? - Nie. - Chodźmy nad morze. To niedaleko – odwróciła się i ruszyła przed siebie. Po dwóch krokach zatrzymała się. - Dlaczego nie chce mnie pan zgwałcić? - Pani Torres, chciałbym … - Więc pan mnie zna – przerwała mi. - Widziałem pani film – skłamałem. - Który? – spytała bez zainteresowania. - Nie pamiętam. - Nie grałam w żadnym filmie. Gram w teatrze, w telewizji, w rewii, W filmie nie grałam i nie jestem do końca przekonana, czy chciałabym – powiedziała – Czasem odnoszę wrażenie, że jestem kiepską aktorką, panie Browne, ale chyba lepszą niż pan kłamcą. Westchnąłem. - No dobrze – powiedziałem – przyjechałem tu, żeby porozmawiać z Clementem Finchem. Słyszałem też co nieco o pani i o Finchu. - Więc? - Więc chciałbym dowiedzieć się o nim jeszcze więcej. Pomoże mi pani? - Dlaczego miałabym panu pomagać? - Finch dostał dzisiaj czek na pokaźną sumę. Pieniądze te nie są zupełnie czyste. Poza tym, być może, wmieszany jest w pewne morderstwo. Wzruszyła ramionami i prychnęła niecierpliwie. - Nic mnie to nie obchodzi. Zapaliłem papierosa i włożyłem ręce do kieszeni. Staliśmy obok siebie patrząc w ciemność. - Gdzie pan mieszka? – spytała. - Wynająłem pokój w „Srebrnej Palmie” - Ma pan tam coś do picia? - Nie. - To niech pan coś zorganizuje. Który pokój? - 208. - 208. Chyba zapamiętam. To na piętrze? Skinąłem głową. - Będę za dziesięć minut – dotknęła palcem swoich ust a następnie moich – Szkoda, że nie jesteś podrywaczem, amigo. Weszła do hallu. Kupiłem w barze butelkę burbona i powlokłem się na górę. Kiedy dotarłem do drzwi, Clara stała już o nie oparta i paliła papierosa. Bez słowa, wyjąłem klucz, włożyłem do dziurki i pchnąłem drzwi lekko od siebie. Było ciemno. Clara stała ciągle w drzwiach, nie ruszając się ani w bok, ani w tył. Wyciągnąłem rękę i spróbowałem po omacku poszukać wyłącznika. - Nie zapalaj – jej głos był miękki i rozmarzony. Powoli podniosła obie ręce do góry, zarzuciła mi na szyję i przylgnęła do mnie całym ciałem. Pachniała dwoma kolejkami whisky. - Szkoda, że nie jesteś podrywaczem – szepnęła mi w ucho – Szkoda. Odsunęła się w końcu ode mnie, podeszła do okna i stanęła do niego tyłem. Z zewnątrz padało światło latarni. - Napiłabym się czegoś. Położyłem butelkę na stoliku i ruszyłem do łazienki po szklanki. Nie zrobiłem jednak więcej niż pięć kroków, kiedy Clara złapała za butelkę, odkręciła i pociągnęła prosto z szyjki. Spojrzała na mnie prowokująco i uśmiechnęła się. - Szokuje cię to? Nie odpowiedziałem. - Właściwie nie muszę pić – powiedziała – To tak tylko. - Jasne. - Ale nie szokuje cię to zupełnie? - Zupełnie. Przyniosłem szklanki i napełniłem je do mniej więcej jednej trzeciej wysokości. Kiedy odwróciłem się, chcąc podać jej jedną, leżała na łóżku, założywszy ręce pod głowę. - A to? Szokuje cię? Usiadłem w fotelu, wziąłem swoją szklankę i zacząłem pić małymi łyczkami. - A gdybym się rozebrała? Zapaliłem nowego papierosa i zacząłem wydmuchiwać kółka. Po chwili Clara znalazła się przy mnie. Usiadła na oparciu fotela i pogładziła mi włosy. - Zupełnie nie działam na ciebie, co? Jesteś twardy. Jesteś niebezpiecznie twardy. Jesteś? Chwyciłem jej rękę i spojrzałem w oczy. - Może wystarczy na dzisiaj – powiedziałem. Szarpnęła się w tył i zaczęła masować przegub ręki. Bardziej dla efektu, niż z potrzeby. - Zawiodłam się na tobie – odezwała się po chwili – Myślałam, że jesteś lepszy. - I pozwolę urządzać sobie przedstawienia. - Nie to miałam na myśli. - Proszę posłuchać. Przyjechałem tu w konkretnym celu i mam zamiar wyjechać stąd zadowolony. Interesuje mnie Finch i nic więcej. Wydęła wargi i wróciła na łóżko. Usiadła na brzegu i założyła nogę na nogę. - Wszyscy mężczyźni są tacy sami. Może każdy na swój sposób nieco inny, ale wszyscy tacy sami. Najpierw interes, a potem już nic. Może nie mam racji, panie Browne? – spytała prowokacyjnie. Milczałem. Każda odpowiedź byłaby niewłaściwa. - Finch jest łebskim facetem – podjęła – Ryzykantem, ale łebskim. Wiesz za co dostał tę forsę? Te 200 kawałków? – roześmiała się – Za to, że jest łebski. I jak ci się to podoba? Ma dwieście kawałków i będzie miał więcej. Wiedziała o dwustu tysiącach, mimo że ja nie wymieniłem kwoty. Wątpię, żeby dowiedziała się tego z banku. Musiał więc powiedzieć jej o tym sam Finch. - Skąd wiesz? – zapytałem. - Jest tam jeszcze coś do picia? Potrzebuję nieco wesprzeć pamięć. Podsunąłem jej butelkę i szklankę. Spojrzała krytycznie na ilość płynu w szklance, dolała prawie do pełna i wypiła nie odrywając od ust. - Pewnie cię denerwują pijące kobiety – dotknęła ust wierzchem dłoni. - Niespecjalnie. - Nieee? – przyjrzała mi się z ukosa, nalała jeszcze jedną miarkę i wypiła – I co teraz powiesz? - Że ktoś ci powinien porządnie wytrzepać skórę. - Może ty to zrobisz? - Nie mam na to ochoty. Nagle wstała, odłożyła szklankę na stolik i powiedziała: - Wiesz dlaczego chciał ze mną rozmawiać tam na dole? Pokręciłem przecząco głową. - Jutro wyjeżdża. Mam jechać razem z nim. - Wątpię, żeby cię zabrał po tym, jak go załatwiłaś Uśmiechnęła się. - Zabierze. - Skąd wiesz? - Wiem. Była zbyt pewna siebie, żeby to nie była prawda. - Dokąd macie jechać? Wzruszyła ramionami. - Do Brazylii, do Europy, albo jeszcze gdzie indziej. Nie interesuje mnie to. W końcu to prozaiczne sprawy. - Jasne. Dlaczego wyjeżdża? - Bo mu się tu nie podoba. Czekał na forsę. Przyszło, więc, wio… i już go nie ma. Mam jechać razem z nim. - Słyszałem. Może mu się tu nie podoba, bo się czegoś boi. Kiwnęła głową. - Boi się. Boi się złych ludzi. Ma coś, co ci źli ludzie chcieliby mieć, a nie mają – była już bardzo pijana. - Co takiego? Uśmiechnęła się i położyła na łóżku. - Chodź tu. Podniosłem się z fotela i podszedłem do niej. Miała zamknięte oczy i rozrzucone włosy. Pochyliłem się. Złapała mnie za szyję i przylgnęła ustami do moich ust. - Zgwałć mnie – szepnęła – A ci pomogę. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, puściła mnie i powiedziała: - Albo nie. Lepiej nalej mi jeszcze odrobinę. Nalałem. Sobie zresztą też. Stuknęliśmy się szklankami i wypiliśmy do dna. - Chyba byłabym cię w stanie pokochać – powiedziała nagle. - Byłoby wspaniale. - Ale wyjeżdżam. - Wiem. Z Finchem. Zupełnie niespodziewanie zaczęła śpiewać „Acapulco, białe plaże w Acapulco”, co było aktualnym przebojem, jej wychodziło niezbyt atrakcyjnie, ale też nie było specjalnie niemiłe, biorąc pod uwagę ilość wypitego alkoholu. - Nie wierzysz? – przerwała śpiew. - Jasne, że wierzę. - Wiem, co ma Finch. Nie pojedzie beze mnie. - A co ma? - Nie, nie – pokiwała palcem – Tego nie powiem. To nasza tajemnica. Jego i moja. Uśmiechnęła się i opadłą nagle na poduszkę, prawie momentalnie zasypiając. Mogłem się mylić, ale wydawało mi się, że zanim opadły jej powieki, powiedziała „taśmy”. Ułożyłem Clarę w miarę wygodnie, przykryłem kocem i wyszedłem. Była ciepła noc. Rozdział XIII Finch mieszkał niedaleko. W El Pato wszyscy mieszkali niedaleko, choćby nie wiem gdzie mieszkali. Po prostu ruszało się i najwyżej po pięciu minutach było się na miejscu. I każde miejsce wyglądało tak samo, a przynajmniej podobnie. Szczególnie, jeśli się mieszkało na stoku Verda Colina. Rząd białych, niskich bungalowów ukrytych za drzewami i otoczonych niskimi, starannie przystrzyżonymi żywopłotami. Elegancko, cicho, spokojnie. Wjechałem na mały podjazd i ustawiłem się przodem do bramy garażu. Mimo, że było już grubo po północy, jedno z okien było jasno oświetlone. Wszedłem na niski, drewniany ganek i zastukałem do drzwi. Gdzieś w środku cicho grało radio. Odczekałem chwilę, zastukałem drugi raz i prawie równocześnie nacisnąłem klamkę. Drzwi otwarły się bezszelestnie. Znalazłem się w czymś w rodzaju dużego hallu wyłożonego drewnianą, ciemną boazerią. W rogu pod oknem stała zapalona lampa. To ona dawała blask, który widziałem z zewnątrz. Zamknąłem drzwi i zrobiłem trzy kroki. Przy czwartym zatrzymał mnie czyjś stanowczy głos. - Stój! I łapy do góry. Uniosłem powoli ręce i spróbowałem się odwrócić, ale tylko spróbowałem. Ten sam głos ponownie osadził mnie w miejscu. - No, no! Żadnych ruchów. Jednocześnie poczułem jak coś myszkuje w mojej marynarce i spodniach. - W porządku. Odwróć się. Tylko powoli. Był wysoki, wyższy niż mi się wcześniej wydawało. Clement Finch. W ręce trzymał pistolet. - Nie znam cię – powiedział – Po co przylazłeś? - Porozmawiać. - W nocy? - Każda pora jest dobra. - Dlaczego miałbym z tobą rozmawiać? - Bo znam parę ciekawych rzeczy. I znam też ludzi, których mogłoby to zainteresować. Nie mówiąc o policji, ma się rozumieć. - Taaak? – przeciągnął – Chyba ją zawiadomię. Bezprawne wtargnięcie na prywatny teren i zakłócenie porządku. Powinno wystarczyć na lekkie przymknięcie. Pokręciłem głową przecząco i jednocześnie opuściłem ręce. - Nie? – zdziwił się – Niby dlaczego? Wpakowałem ręce do kieszeni i uśmiechnąłem się szyderczo kącikiem ust. - Clement Finch? – nie przestawałem się uśmiechać – A może lepiej Roth? Zesztywniał. Cofnął się pół kroku i oparł o ścianę. - Jak mówisz? Roth? Wyjąłem z kieszeni najpierw ręce, a potem papierosa, zapaliłem i przysiadłem na brzeżku niskiej kanapy stojącej pod przeciwległą ścianą. Wydmuchnąłem dwa kółka dymu i powiedziałem. - Roth. Michael Roth. Roześmiał się z przymusem. - Nie masz palca u prawej ręki – wydmuchnąłem dwa następne kółka – Widziałem też twoje zdjęcie. - Nazywam się Finch – powiedział z naciskiem. Przez otwarte okno wpadła do pokoju ćma. Była nieprawdopodobnych rozmiarów. Zaczęła krążyć dookoła aż usiadła w końcu na komodzie pod lampą, tuż obok leżącego tam noża, wyglądającego na taki, którym można by było nieźle narozrabiać. Miał solidne ostrze i taki sam trzonek rzeźbiony w jakieś indiańskie wzory, czy coś w tym rodzaju. - Nie słyszałem, żebyś się przedstawił – odezwał się Finch. - Francis Browne – odpowiedziałem automatycznie – New York Reporter Ciągle trzymał pistolet w ręce. Już nie wycelowany we mnie, ale ciągle trzymał. - I co dalej? - Nic. Francis Browne z New York Reporter. - Czego chcesz? - Dostałeś dzisiaj 200 kawałków. Od kogo? - Nie twój interes. - Od Alpha International – odpowiedziałem sam – Przekaz z Motamoros. - I co z tego? Zresztą to nieprawda. - Nieprawda? - Nie muszę się nikomu tłumaczyć. A już na pewno nie dziennikarzowi z Nowego Jorku. W czym rzecz, kolego, bo jak nie masz nic konkretnego, to lepiej będzie, jak sobie pójdziesz. Widać było, że nie czuje się zbyt pewnie, ale próbuje wysondować, co wiem. - Alpha to Duvall, chociaż nie bezpośrednio. Zresztą wiesz o tym tak samo jak ja. To Hank Bright przekazał pieniądze. Za co? Nie odpowiedział. Wyjąłem z kieszeni zdjęcie zamordowanego Stantona z czterema facetami i rzuciłem mu przed nos. - Za to? Źle opanował skurcz twarzy. W oczach błysnęło mu coś, co można by wziąć za wściekłość, lecz równie dobrze za strach. - Co to jest? – spytał po dłuższej chwili. - Zabójstwo Stantona. Zwróć uwagę na trzeciego z prawej. Trzecim z prawej był Muller. - Znasz? Pokręcił głową bez przekonania. - Pierwszy raz widzę. - A on cię zna. I myślę, że by cię rozpoznał, gdyby trzeba było. Spotykaliście się w Harrisburgu w pewnej małej pizzerii. - Nigdy nie byłem w Harrisburgu. Nawet nie wiem, gdzie to jest. Zapaliłem następnego papierosa. - Więc za to te 200 tysięcy? – spytałem. - Nie. - Za taśmy? – zablefowałem. - Jakie taśmy? - Taśmy z nagranymi rozmowami Duvalla. Zauważyłem, że zbladł. Bardzo zbladł. - Kto ci naopowiadał takich bzdur? - Mówi o tym pół El Pato. A ja umiem słuchać. - Nie mam żadnych taśm. - Więc za co te 200 kawałków? Schował pistolet do szuflady i podszedł do barku. - Napijesz się? - Dosyć już dzisiaj wypiłem. - Sok pomarańczowy? – nie ustępował. Powiedziałem, że tak. Nalał soku do szklanki, z lodówki wyjął lód, zamieszał i podał mi. Sobie przyrządził to samo. Przez chwilę piliśmy w milczeniu. - Gdybym ci powiedział, za co dostałem te pieniądze, jak byś to wykorzystał? - Parę ludzi nie żyje. Chciałbym wyjaśnić wszystko do końca. - Co ja mam z tym wspólnego? - 200 tysięcy. - Jesteś policjantem? - Dziennikarzem, mówiłem. - Ach tak, dziennikarze – powtórzył – Więc dobrze. 200 tysięcy to zwrot pożyczki, zdjęcie widzę po raz pierwszy w życiu i żadnych taśm nie mam. Czy wyraziłem się jasno? Skinąłem głową. Wyraził się bardzo jasno, nic się od niego nie dowiem. Nagle, zupełnie dla mnie niespodziewanie, głowa zaczęła mi ciążyć, a powieki zaczęły ważyć po dobre parę kilogramów każda. Pamiętam jeszcze skupioną twarz Fincha wpatrującego się we mnie. Później zasnąłem. Kiedy doszedłem do siebie, było parę minut po trzeciej. W głowie miałem szum i uczucie, jakby ktoś przelewał wodę z jednego ucha do drugiego. Wstałem ciężko i natychmiast przytrzymałem się komody. Po kilku minutach, kiedy mniej więcej doszedłem do siebie, rozejrzałem się. Fincha ani śladu, a ja byłem ciągle w jego mieszkaniu. Przespacerowałem się wolno po wszystkich pokojach, badając je pobieżnie i jedno, co mogę powiedzieć to to, że nie natrafiłem na nic interesującego nie licząc bałaganu w sypialni. Jakby ktoś w pośpiechu się pakował i nie zdążył spakować się do końca. Wróciłem do hallu. Miałem ochotę na drinka, ale nie byłem pewien, czy po dwóch łykach, nie zapadnę znowu w jakąś tajemniczą drzemkę. Zmusiłem się do przejścia obojętnie obok butelki z burbonem i drugiej z czymś ciemnym i wyszedłem na dwór. Ciągle lekko zamroczony dotarłem do samochodu i wsiadłem. Ze schowka obok kierownicy wyciągnąłem płaską butelkę żytniówki, którą zawsze ze sobą wożę i pociągnąłem solidny łyk. Zakręciłem zakrętkę, a potem jeszcze raz odkręciłem i pociągnąłem następny łyk. Powoli zaczęła wracać mi zdolność myślenia i wymyśliłem, że dobrze byłoby pociągnąć sobie z flachy jeszcze raz, ale prawie równocześnie pojawiła się myśl, że lepiej nie i tej myśli dałem się przekonać. Włączyłem silnik, wrzuciłem bieg i ruszyłem. Pęd powietrza owiewał mi twarz, którą specjalnie w tym celu wystawiłem na zewnątrz. Zjechałem Verda Colina w dół, w stronę oceanu i drogą nadbrzeżną, mając plażę tuż za szybą, skierowałem się do Srebrnej Palmy. Nacisnąłem pedał gazu trochę mocniej. Z lewej strony mijałem rząd białych, drewnianych domków z werandami ustawionymi na palach. Skręciłem w lewo i natychmiast zatrzymałem się. Ulica nazywała się Mariposa, czy tak jakoś. W odległości może pięćdziesiąt metrów przede mną płonął dom. Wyglądało, że płonął już jakiś czas, sądząc po płomieniach i ilości strażaków kręcących się wokół. Byli też, rzecz jasna gapie, zapewne sąsiedzi. Podjechałem bliżej. Przejazd był niemożliwy. Dwa strażackie wozy blokowały go skutecznie ustawiając się w poprzek drogi. Cały czas pracowały pompy tłocząc wodę bezpośrednio z oceanu. Mimo to jasne było, że dom jest nie do uratowania. Strażacy starali się, żeby ogień nie rozprzestrzenił się na sąsiednie domy i wszystko wskazywało na to, że im się to uda. Wiatr wiał tak, że żeby zapalić cokolwiek oprócz drogi i plaży, musiałby się zmienić o 90 stopni. To znaczy jego kierunek. Wysiadłem i podszedłem do grupki ludzi. Rozmawiali podniesionymi głosami. W rozmowie często padało nazwisko Torres, co mogło nie znaczyć nic, bo prawdopodobnie, jeśli nie co drugi, to co trzeci, albo co czwarty mieszkaniec tego uroczego miejsca nazywał się Torres, ale mogło również znaczyć coś, co właśnie przyszło mi do głowy i spowodowało mrowienie w plecach. - Czy to dom Clary Torres? – spytałem. Natychmiast odwróciły się w moją stronę trzy podniecone twarze.. - Tak. Zna ją pan? – odpowiedziała niedbale młoda kobieta z białą przepaską we włosach. - Poznałem ją kiedyś – odpowiedziałem wymijająco – Jak to się stało? – wskazałem na płomienie. - Wybuch. Prawdopodobnie gaz, albo coś w tym rodzaju. Policja ma nadzieję, że Clarze nic się nie stało, chociaż nigdzie jej nie ma. Mówiła coś jeszcze, ale już nie słuchałem. Był wybuch w domu Clary. Wycofałem się dyskretnie. Niedaleko dostrzegłem Eizaguirre przypatrującego się grupce, w której stałem. Nie miałem ochoty na spotkanie ani rozmowę, więc wsiadłem szybko do samochodu i okrężną drogą dotarłem do hotelu. Clara spała. Postanowiłem na razie jej nie budzić. Wszedłem do łazienki, odkręciłem kran i wsadziłem głowę pod zimną wodę. Czułem jak krew zaczyna krążyć z właściwą sobie prędkością i że powoli wracam do życia. Wytarłem włosy dokładnie włochatym hotelowym ręcznikiem w jakieś bliżej nieokreślone wzory i wróciłem do pokoju. Na stoliku stałą butelka i dwie szklanki. Ponieważ nie pamiętałem, która była jej, a która moja, zabrałem obie do łazienki i umyłem. Potem wróciłem, nalałem sobie porządną porcję i taką samą wlałem do drugiej szklanki. Podszedłem do tapczanu i dotknąłem ramienia Clary. Wydała jakiś pomruk i powolnym ruchem spróbowała zrzucić moją rękę ze swego ramienia. Tym razem potrząsnąłem mocniej. Bardzo powoli otworzyła oczy. Spojrzała wokoło nie do końca jeszcze przytomnie, w końcu jej wzrok spoczął na mnie. - O Boże – powiedziała i przymknęła oczy Usiadłem w fotelu, sięgnąłem po szklankę i pociągnąłem nieco. - Ale się zalałam – usłyszałem o chwili – Chyba nie nadaję się do wielkiego picia. Bez słowa podsunąłem jej szklankę z burbonem. Złapała, wychyliła do dna, westchnęła i usiadła. - Gdzie jest łazienka? Wskazałem za siebie. Wstała i leniwie ciągnąc nogi za sobą skierowała się w tamtą stronę. Po chwili usłyszałem szum wody. Wyszła po pięciu minutach. Z mokrymi włosami, ale pewniejszym krokiem. - Zostało jeszcze coś burbona? – rzuciła. Nalałem jej. Chwyciła szklankę i usiadła na skraju tapczanu. Wyciągnęła nogi przed siebie i zaczęła je obserwować. Później jednym szarpnięciem zerwała z szyi jadeitowy naszyjnik. - Co mi się tak przyglądasz? – warknęła – Wystawa? - Miałaś dzisiaj wyjechać. Nawet nie spojrzała na mnie przypatrując się ciągle swoim nogom. - Dzisiaj jeszcze się nie skończyło, a właściwie nawet nie zaczęło. - Miałaś wyjechać z Finchem. - Może z nim, a może z kim innym. A może nie mam ochoty w ogóle wyjeżdżać? - Finch zniknął. Zesztywniałą, ale tylko na moment. - Zmyślasz – pociągnęła ze szklanki i zamilkła na dłuższą chwilę. Nie odzywałem się – Skąd wiesz? Opowiedziałem jej z grubsza, co się wydarzyło po tym, jak ją zostawiłem śpiącą na moim tapczanie. Nie zajęło mi to nawet trzech minut. Skończyłem na tym, że kiedy się obudziłem, Fincha nie było. Roześmiała się gardłowo. - Kretyńsko zagrałeś, amigo – powiedziała prawie słodkim głosem – Numer stary jak Joe Fontana. Nie znalem Joe Fontany, ale jeśli był przynajmniej w połowie tak stary jak numer, który wykręcił mi Finch, to rzeczywiście był stary. Dałem się podejść jak frajer i byłem zły z tego powodu. W dodatku musiałem być zły na samego siebie, bo nie było nikogo, na kogo można by to zwalić. - I ty mówisz, że wyjechał? – zaśmiała się ironicznie – Beze mnie? Dałem jej się wyśmiać i rzuciłem niby bez związku: - Mieszkasz na Mariposa? Jej oczy stały się czujne. Nerwowo pogładziła włosy i położyła naszyjnik, który dotychczas trzymała w ręku, na stolik. - W przytulnym, małym domku? – ciągnąłem tym samym tonem. - Co się stało? - Pożar, pani Torres – wyjaśniłem – Małe wesołe iskierki i fiu, nie ma domku. Nie przyglądałem jej się specjalnie, ale kątem oka dostrzegłem, że poruszyło ją to. Pocierała kciukiem zewnętrzną cześć dłoni i ściskała kurczowo wskazujący palec. Może nie był to jakiś specjalny objaw poruszenia, ale jakiś na pewno. - Jesteś pewien? - Byłem tam. Ja i dwudziestu innych. Strażacy, policjanci i całą reszta. - Nie wierzę. - To był wybuch – uściśliłem - Przynajmniej tak mówią. Słyszeli huk wybuchu. - Jaki wybuch? - Gazu, czy czegoś. Zamurowało ją. Dopiero po chwili powiedziała: - Nie mam gazu. Od miesiąca nie napełniałam butli. Mówiąc to zbladła i zaczęły jej się trząść ręce. Nerwowo potrząsała głową to w lewo, to w prawo. - Muszę to zobaczyć – powiedziała w końcu. Nie miałem nic przeciwko temu. Zeszliśmy na dół. Mój samochód stał nieco dalej od wejścia, na małym parkingu o żużlowej nawierzchni. Podeszliśmy do samochodu, otwarłem jej drzwi, wsiadła, obszedłem samochód z drugiej strony, otwarłem moje drzwi, wsiadłem, zapaliłem silnik i ruszyliśmy. Miejsce, gdzie jeszcze godzinę temu płomienie trawiły fasadę domu, pozostało już tylko smutnym pogorzeliskiem. Nie zostało nic. Sterczące czarne kikuty – niemy świadek tego, co tu kiedyś było. Ludzie z wozu strażackiego zwijali węże, policji już nie było. Znikli również sąsiedzi, wyglądało na to, że przedstawienie się skończyło. Spojrzałem na Clarę. Mięła odruchowo koniec sukni, w jej oczach dostrzegłem łzy. Dostrzegłem coś jeszcze, dostrzegłem, że zdała sobie sprawę, że coś się skończyło i że przegrała. Bez słowa zawróciłem i mocno nacisnąłem na gaz. W hotelu zamówiłem dwie kawy i kazałem podać je do pokoju. Od chwili wyjazdu nie zamieniliśmy ani słowa. - Teraz wierzysz? – spytałem, kiedy usiedliśmy w fotelach naprzeciwko siebie. - Pieprzony Jankes. Myślał, że się mnie pozbył! – wybuchła – Myślał, że jestem w domu, sukinsyn. - Wiesz dokąd pojechał? - Ma apartament w Acapulco, w „Paraito”. To taki motel. Słyszałam jak tam dzwonił. - Na jakie nazwisko? Swoje? - Jones, czy tak jakoś. Albo James – odpowiedziała natychmiast, chociaż, widać było, że myślami jest zupełnie gdzie indziej – Ale dlaczego wysadził mi chatę? Milczałem. - Cholera, myślałam, że go mam – powiedziała po chwili, niby do siebie i za chwilę dodała – Pomógłbyś mi? - Jak i w czym? – wyciągnąłem paczkę papierosów i zacząłem nimi obracać w kółko. - Finch ma taśmy i negatyw jakiegoś zdjęcia. Podobno jest to warte kupę forsy. Jak myślisz, dałoby się go skubnąć trochę, gdybyśmy się ostro wzięli za to? - Co to za taśmy? - Jacyś ludzie mówią coś o zamordowanym senatorze amerykańskim, nie pamiętam dokładnie nazwiska, Scanlon, Stetson. To śmierdzi, a ja mam nosa, jeśli chodzi o te sprawy. Wyczuwam smród na kilometr. Finch kiedyś przyszedł do mnie i spytał, czy mogłabym mu coś przechować. Tak się składa, że mam sejf w domu. Taki mały, na kluczyk. Powiedziałam, że jasne, nie ma sprawy. Dał mi wtedy niewielką paczkę. Nie pytałam, co jest w środku, nie interesowało mnie. Po prostu wrzuciłam do sejfu. Ale po jakimś czasie sprawdziłam. W środku były taśmy, a właściwie jedna, no i ten negatyw. Nie mogłam się powstrzymać i włożyłam taśmę do magnetofonu. Kiedy odsłuchiwałam taśmę, wszedł Finch. Miał własny klucz. Zobaczył co robię i się wściekł. Słowo! Nigdy nie widziałam człowieka w takim stanie. Po prostu się wściekł. Krzyczał, że to są miliony i jak mu nie wyjdzie, to po nim, ale jeszcze prędzej po mnie. Zwinął taśmę, wyrzucił wszystko, co miałam w sejfie, zamknął i zabrał klucz. Następnego dnia zadzwonił i przeprosił, wymyślił jakąś bajeczkę. Nie pamiętam już nawet jaką. Ale od tego czasu się zmienił. Później, kilka dni później powiedział, że te taśmy mają związek z jego pracą, którą wykonywał w Stanach i że jest to dynamit i że jak wszystko będzie OK., to zabierze mnie do Acapulco. Jak już będzie po wszystkim, rzecz jasna. A na razie mam siedzieć cicho i nic nie gadać, powiedział, że mnie kocha i takie tam. Oczywiście nie uwierzyłam, ale chciałam, żeby to była prawda. Rzuciłabym wtedy to wszystko, ten pieprzony dom, knajpy, przyjaciół, którzy tak naprawdę nie są przyjaciółmi i w ogóle. A teraz okazuje się, że ten cholerny Jankes chciał mnie zabić. Mnie! A ja byłam gotowa zrobić dla niego wszystko. - Nie chciał cię zabić – powiedziałem. Siedziała w fotelu i przyglądała się swoim nogom. Wychodziło, że jest to jej ulubiona czynność. Na stoliku stygła kawa. - Nie? Gdyby chciał, już byś nie żyła. Finch to zawodowiec, nie zrobiłby takiego błędu. Traktuj to jako ostrzeżenie. - Niech się wypcha z takimi ostrzeżeniami! A zresztą cóż to z niego za zawodowiec! - Jest zawodowcem. - Zawodowcem, phi! W którym miejscu? - OK., nie chcę się sprzeczać, ale posłuchaj. Finch po rozmowie ze mną doszedł do wniosku, że grunt zaczyna mu się palić pod nogami. Pojechał prosto do ciebie. Nie zastał cię, zabrał paczkę z sejfu i podpalił dom. Dał ci tym samym znać, że jeśli kiedyś przyjdzie ci do głowy, żeby pisnąć komuś choć słówko, to on jest zdolny do wszystkiego. Gdybyś była w domu, zabrałby cię ze sobą, tak myślę. Wcale tak nie myślałem. Po co niby Finch miałby ją ciągnąć ze sobą? Prawdopodobnie podpaliłby dom, nawet gdyby ktoś był w środku. Nie do przyjęcia była też wersja, że Finch nie wiedział, że Clara jest poza domem i podkładając ogień myślał, że ją załatwi. Dom nie był znowu aż tak duży, żeby nie dało się zauważyć, czy ktoś jest w środku, czy nie. Finch doskonale wiedział, że Clary nie ma. Nie likwidując jej jednak, być może z pośpiechu, czy z braku czasu, zostawiał ślad. Dosyć niewygodny ślad, który prędzej czy później trzeba będzie wytrzeć. Rozdział XIV Tak właśnie sobie to wyobrażałem. „Paraiso”. Biały, niski budynek z mauretańskimi łukami, cienistym patio i kilkoma dachami na różnych wysokościach. Dalej nieco anemiczna fontanna z wodą morską ustawiona pośrodku sadzawki wypełnionej, oprócz wody, niedużymi kamieniami i czymś zielonym. Mogły to być wodorosty, ale niekoniecznie. Fontanna z jakichś tam przyczyn nie działała ciągle, ale uaktywniała się w pewnych porach. Żeby ją zobaczyć w pełnej krasie, trzeba było wiedzieć jakie to pory, lub mieć znajomego recepcjonistę. Być może pełna krasa ukazywała się wieczorem, albo nocą, bo wokół sadzawki zauważyłem parę reflektorów podświetlających, wbudowanych w okalający fontannę murek. Basen fontanny miał kształt niespecjalnie regularny, nieco przypominający nerkę. Wszedłem do ciemnego hallu o kamiennej posadzce. Panował chłód. Na prawo od wejścia stała donica z palmą, wokół której rozmieszczono klubowe, miękkie fotele, na których aktualnie nikt nie siedział. Była piąta rano i to mógł być powód. Słońce właśnie wschodziło. Po przeciwnej stronie palmy były schody. Półkoliste, wykonane z tych samych kamieni, co posadzka. Połączono je błyszczącymi, na pierwszy rzut oka wykonanymi z polerowanego aluminium rurami, spełniającymi rolę poręczy. Mniej więcej w jednej trzeciej ich wysokości zamocowano poprzeczki tak, żeby można się było przytrzymać ręką. Obok schodów, po ich prawej stronie była recepcja. Czarny, gładki blat podparty od dołu murkiem z kamieni. Kamienie były jakby bardziej szlifowane, czy może pokryte lakierem. W każdym bądź razie świeciły się w blasku wstającego słońca. Za blatem nie dostrzegłem nikogo, choć ktoś powinien być. Wyjechałem z El Pato parę godzin temu. Wrzuciłem do walizki ubrania, zapłaciłem za pokój za tydzień z góry i ulokowałem w nim Clarę. Nie musiałem tego robić, ale zrobiłem. Jak wiele rzeczy w swoim życiu, chociaż akurat może ta nie była tą najgorszą i mam nadzieję, że kiedyś, kiedy będzie to potrzebne, zostanie mi odpowiednio zapisane. Jesteś fajnym facetem, Browne. Można cię naciągać i oszukiwać, a ty i tak fundujesz tydzień darmochy podejrzanej znajomej. Nie ma co, fajny z ciebie facet. Dobrze, że nikt inny tego nie wie, bo mógłby cię zostawić z torbami. Wsiadłem do samochodu, włączyłem silnik i wykonałem po kolei wszystkie te czynności, które trzeba wykonać, żeby ruszyć. Następnie nastawiłem radio na jedną z nadających całą dobę stacji i wyciągnąłem ze schowka flachę. Jedną ręką odkręciłem korek, przełożyłem butelkę do drugiej ręki i golnąłem sobie tęgo. Poczekałem, aż alkohol dotrze do żołądka rozlewając się falą przyjemnego ciepełka, sięgnąłem po papierosy i zapaliłem jednego. Z głośnika dochodziły synkopowane rytmy jazzu. Jechałem długo, co najmniej o połowę za długo. Trzysta kilometrów połykam zwykle w trzy godziny, teraz trwało to pięć z kawałkiem. Pewnie dlatego, że za przyjaciela miałem butelkę żytniówki. Mogę jedynie powiedzieć, że nie nudziło mi się wcale. Pusta droga, muzyka i ciepła noc. Co pewien czas wystawiałem głowę przez okno, co otrzeźwiało mnie na tyle, że natychmiast znowu pociągałem łyk. Opróżniłem w ten sposób pewnie z pół flachy. Zatrzymałem się też na chwilę w jednej knajpce, gdzieś mniej więcej w połowie drogi i wypiłem kawę. Zjadłem też kanapkę z ostrym serem i posłuchałem „Jak mi smutno bez ciebie” w wykonaniu szafy grającej. Dodatkowo wymieniłem uśmiechy i spytałem o samopoczucie amerykańskie małżeństwo w średnim wieku, którego wielki samochód przycupnął na parkingu tuż obok mojego. Też jechali do Acapulco. W „Paraiso” zameldowałem się o piątej, może parę minut po. Na blacie stał dzwonek. Podszedłem i zadzwoniłem. Prawie natychmiast pojawił się łysy mężczyzna z baczkami do pół twarzy i wąsem przyzwoitych rozmiarów, spotykającym baczki mniej więcej w środku policzka. Mężczyzna był w białej koszuli, związanej pod szyją czarną aksamitką i białej marynarce. Było w jego postawie coś, czego nie potrafiłem dokładnie zdefiniować, a co sprawiało, że w głowie włączało się czerwone, pulsujące światełko alarmu. Uśmiechał się, co nie czyniło go bardziej przyjacielskim, a zapewne czynić miało. Czarne oczy patrzyły taksująco. - Buenos dias, senor – powitał mnie – Czym mogę służyć? - Jestem umówiony z panem Jonesem – zacząłem ostrożnie – Przyjechał już? - Chwileczkę. Sięgnął po dużą księgę ewidencji gości i coś w niej sprawdził. Następnie wyciągnął skądś drugą, nieco mniejszą księgę i powtórzył operację. Potem powiedział: - Pan Howard Jones, jeśli o niego panu chodzi, miał rezerwację u nas od dzisiaj. Niestety zrezygnował. Nogi się pode mną ugięły. - Zrezygnował? - Tak. Dostaliśmy telegram, że rezygnuje. O, widzi pan? – odwrócił w moim kierunku mniejszą z książek i wskazał palcem na rubrykę z napisem Howard Jones, na której ktoś w poprzek dopisał „anulowano”. - Nie zostawił jakiejś wiadomości? - Zostawił. Dla pana Brighta. - Aha. Nagle coś przyszpiliło mnie do podłogi. - Zaraz, zaraz. Chodzi o Hanka Brighta? - Tak. Tysiąc mrówek przemaszerowało mi po kręgosłupie. - Jestem jego przyjacielem – powiedziałem jak gdyby od niechcenia – Właśnie mieliśmy się spotkać w trójkę. Jones, Bright i ja. - Przykro mi, sir, ale wiadomość mogę przekazać tylko panu Brightowi. - Mam tu czekać, aż zjawi się Hank? – spróbowałem go wziąć na życzliwe zrozumienie – A gdyby tak chodziło o czyjeś życie? - Przykro mi. Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem papierosa i zapaliłem. Chwilę paliłem w milczeniu. Łysy stał i patrzył na mnie wzrokiem bez wyrazu. Myślałem. - Czy pan Bright ma rezerwację? Bez zaglądania do książek odpowiedział. - Pan Bright przyjechał wczoraj wieczorem. - Który pokój? - 120. Apartament na pierwszym piętrze. - Dlaczego nie dostał jeszcze wiadomości? – spytałem podchwytliwie. - Jest noc. Wszyscy chcą spać, a w telegramie nie było mowy, żeby dostarczyć go natychmiast. - To znaczy, że wiadomość przyszła telegramem? - Tak. - Tym, który odwołał rezerwację? - Tak. - Zna pan jego treść? - Czytałem go. Zaciągnąłem się dymem raz i drugi. Nie chciałem spotkać się z Brightem, ale chciałem wiedzieć, co zawiera telegram. Poza tym przyszedł mi do głowy pewien pomysł. - Czy mam zawiadomić pana Brighta, że chce się pan z nim zobaczyć? Mówił co prawda, żeby go nie budzić przed dziewiątą, ale jeśli to pilna sprawa … - zawiesił głos w oczekiwaniu na to, co powiem, a ja powiedziałem wtedy coś bardzo inteligentnego. - Nie trzeba, niech śpi – uśmiechnąłem się trochę krzywo i dodałem – Biedny stary Hank. - Powiem mu, że pan czeka, jak tylko się obudzi. - Bez pośpiechu – uśmiechnąłem się jeszcze raz, tym razem wyraźnie krzywo – Sam mu to później powiem. Odwróciłem się i wyszedłem czując na sobie wzrok recepcjonisty. Nie byłem w szczytowej formie. Na dworze poczułem nagłą potrzebę napicia się czegoś. Nie alkoholu, tego akurat miałem dość. Wody, kawy, czegokolwiek. Niedaleko był bar, ale zamknięty. Dalej poczta, też zamknięta. Zresztą trudno podejrzewać, żeby było w niej coś do picia. Skierowałem się alejką wysadzaną palmami w stronę morza. Jego tafla była gładka, jak twarz Indianina. Wiatru ani śladu. Zdjąłem buty i zanurzyłem stopy w jeszcze gorący piasek. Nad brzegiem jacyś ludzie zbierali muszle, czy coś takiego. Między nimi biegał pies. Przeszedłem wolno szurając nogami piaszczystą plażę i dotarłem w ten sposób do morza. Było ciepłe i mruczało cicho. Położyłem buty na brzegu i pozwoliłem falom dotrzeć do mych nóg, a dokładnie kostek. Stałem tak chwilę a potem pochyliłem się, nabrałem wody w ręce i chlusnąłem sobie w twarz. Powtórzyłem to parę razy, wróciłem na brzeg, zabrałem buty, wbiłem się w nie i wziąłem namiar na drewnianą ławkę z oparciem stojącą niedaleko. Siedziałem na niej może pół godziny, może więcej, w każdym bądź razie o siódmej podniosłem się i poszedłem na pocztę. Była otwarta. Telefonista o miłej twarzy połączył mnie z Bergerem. Rozmawiałem prawie pięć minut. Powiedział mi to, co właściwie już wiedziałem, że podsłuch działa dalej i że Bright dostał kolejny telefon i jedzie do Acapulco do hotelu „Paraiso”. Pogadaliśmy jeszcze chwilę i odłożyliśmy słuchawki. Prawie jednocześnie. Oczywiście nie miało to żadnego znaczenia. Wyszedłem z poczty, kupiłem poranną gazetę i wróciłem do hotelu. W kawiarni zjadłem śniadanie i ulokowałem się w głębokim fotelu obok donicy z palmą, mając na oku wejście. Zamaskowałem się gazetą i zapaliłem papierosa. Bright pojawił się dopiero po paru godzinach, kiedy zaczynały kończyć mi się papierosy. Nie zauważył mnie. Był w jasnym letnim garniturze i błękitnej koszuli. Podszedł do recepcjonisty, tego samego łysego wąsacza, który był tutaj, kiedy pytałem o Jonesa. Chwilę rozmawiali i wąsacz podał mu telegram. Bright przeczytał, zmiął go w ręce, następnie rozprostował, przeczytał jeszcze raz, wyjął zapalniczkę, zapalił i płonącą kartkę wrzucił do jednonogiej wysokiej popielniczki stojącej obok recepcji, poczym wszedł po schodach do góry. Podszedłem do popielniczki i ze zwęglonych resztek wygrzebałem kawałek nie do końca spalony. Jakimś cudem się uratował i jakimś cudem był zapisany. Oczywiście nie do końca, tylko tak, żebym miał się nad czym zastanawiać. Niespalony fragment przynosił mały rebusik „… Marea Manguante ap.112” Mały rebusik był naprawdę mały i właściwie nie był rebusikiem. Tak to zaczęło wyglądać, kiedy jakiś staruszek o inteligentnym spojrzeniu, którego o to zapytałem, wyjaśnił, że „Marea Manguante” to hotel parę kilometrów na północ jadąc drogą nadbrzeżną. Staruszek był typem południowca, jakich można jeszcze spotkać gdzie niegdzie, choć nie za często. Krótko przycięty siwy wąs, starannie zaczesane włosy tego samego koloru, biały garnitur starannie odprasowany, kapelusz, w ręce laska z gałką z laki. Utykał na lewą nogę. - To nie najlepsze miejsce – dodał z myślą o Manguante. - Nie przeszkadza mi to. Wzruszył ramionami. - OK. Nie moja sprawa, ale je bym tam nie pojechał. - Dlaczego? – przysłoniłem oczy ręką. Dawało to trochę cienia, przynajmniej w okolicy oczu. - To parszywy hotel. Różne rzeczy o nim mówią. - Na przykład? - Zatłukli tam parę ludzi. Zbierają się tacy, wie pan. Nie radzę, słowo. Przyjrzałem mu się spod ręki. Wyglądało na to, że mówi prawdę. Zresztą właściwie czegoś takiego oczekiwałem. - Mam tam odebrać paczkę – wyjaśniłem nieszczerze – W każdym bądź razie dzięki za ostrzeżenie. Uśmiechnął się, poprawił kapelusz, słomkowy z żółtą wstążką, i pokuśtykał dalej. Stałem chwilę oparty o drzwi samochodu, potem wsiadłem i pojechałem na północ. Było to ładnych parę kilometrów. Nawet bardzo ładnych, jechałem z czterdzieści minut. Napis dostrzegłem od razu, chociaż był stary i odrapany. Tak samo jak i hotel. Niski, stary i odrapany. Tynk, którym był pokryty odpadał całymi płatami, co nie wyglądało najlepiej. Na parkingu przed hotelem stało parę samochodów, w większości wysłużonych półciężarówek. Zaparkowałem obok jakiegoś niebieskiego pickupa i wysiadłem. Powietrze stało w miejscu. Chłopak w recepcji był krostowaty i żuł gumę wlepiając oczy w drzwi wejściowe. Nie oderwał od nich wzroku nawet, kiedy już wszedłem. - Dzień dobry – odezwałem się. - Dobry. - Chciałbym wynająć pokój. - Na jak długo? - Dzień może dwa. - Dwadzieścia dolarów płatne z góry, Było to co najmniej o dziewiętnaście za dużo. Wiedziałem o tym ja, wiedział chłopak, ale jakoś najwyraźniej nie chcieliśmy się targować. - Nie ma ciepłej wody. Wysiadł grzejnik. - Dobra. Przerwał przyglądanie się drzwiom i spojrzał na mnie. - Nie naprawimy do jutra – wyjaśnił. - W porządku. - Może nawet do pojutrza. - Nie potrzebuję ciepłej wody. - Klimatyzacji też nie ma. Mówię to wszystko, bo niektórzy tego oczekują. - Ja nie. - Bar zamykamy o dziesiątej. Później cisza. - Wspaniale. Popatrzył na mnie dziwnie, wzruszył ramionami i przysunął książkę gości. - Proszę się wpisać. Wpisałem pierwsze lepsze nazwisko, jakie przyszło mi do głowy i zapaliłem papierosa. - John Smith – przeczytał recepcjonista – Witamy w naszym hotelu. Jest pan czwartym Smithem dzisiaj. - Coś takiego! - Zjazd rodzinny, co? Pokój 204. - Wolałbym coś niżej. - Dlaczego? – spytał, jak mi się wydawało, podejrzliwie. - Chyba nie macie windy? Potrząsnął głową, odwrócił się i spojrzał na tablicę z kluczami. - 108. - Może być. - Gdzie pańskie bagaże? - Mam tylko to – wskazałem na niewielką torbę. - Chyba nie zabawi pan długo. - Kto wie. Podał mi klucz. - Gdyby potrzebował pan czegoś ekstra – powiedział niby obojętnie – to niech pan da znać. Mam tu parę znajomości. - Nie będę niczego potrzebował. W jego oczach aż paliło się pytanie „To dlaczegoś do diabła tu przyjechał?”. Pozostawiłem go samego z pytaniem, schwyciłem torbę i skręciłem w stronę szklanych drzwi obok recepcji, nad którymi widniał napis z numerami pokojów zaczynających się na 1. Pokoje mieściły się po obu stronach dosyć ciemnego korytarza, naprzeciwko siebie. 108 i 112 nie były naprzeciwko, ale niezbyt daleko jeden od drugiego. Wyciągnąłem z kieszeni klucz, włożyłem do zamka i przekręciłem. Pokój nie był szczytem luksusu, nie był szczytem niczego z wyjątkiem może brudu i ostatecznie za dolara dałoby się w nim przespać, pod warunkiem, że miało się dużo odwagi i butelkę whisky. Żarówka w częściowo stłuczonym kloszu wisiała smętnie z sufitu i oświetlała dokładnie metr tuż pod nią. Mizerne łóżko stało obok ściany. Z drugiej strony stara szafa, taki sam stół i krzesło trzymające się razem wbrew wszelkim prawom fizyki. Podłogę pokrywał brud dość zaawansowanej grubości. Prawie słyszałem, jak karaluchy zacierają czułki z radości. Tuż przy drzwiach, z prawej strony, zainstalowano żeliwną, obitą umywalkę, nad nią kurek z pękniętym pokrętłem. Woda nie leciała, ani ciepła, ani zimna. Przesunąłem stół na środek pod lampę, postawiłem na nim torbę, wyjąłem z niej butelkę i pociągnąłem prosto z szyjki. Zakręciłem, schowałem do torby z powrotem i zapaliłem papierosa. Pociągam ostatnio za dużo, pomyślałem i postanowiłem zmienić się od jutra. Wpisując się do książki gości nie dostrzegłem żadnego dzisiejszego wpisu. Ostatni był z przedwczoraj i bynajmniej nie na nazwisko Finch, czy Jones. Spojrzałem na zegarek, była czwarta. Wyszedłem z pokoju i skierowałem się do baru. Jeślibym powiedział, że był pusty, to skłamałbym, ale skłamałbym również, gdybym powiedział, że był przepełniony. Było w nim akurat tyle ludzi, na ile wskazywała ilość samochodów przed hotelem. Zamówiłem coś do jedzenia i butelkę piwa. Czułem na sobie taksujące spojrzenia kilkunastu mężczyzn siedzących już tu, kiedy wszedłem. Nie wyglądali na takich, z którymi można by się łatwo zaprzyjaźnić. Wyjąłem zapalniczkę i zacząłem się nią bawić. Po chwili faceci wrócili do swoich zwykłych zajęć, czyli do picia. Zjadłem, zapłaciłem i wyszedłem. Kupiłem dodatkowo jeszcze jedno piwo i zabrałem je ze sobą. Było podłe, ale nie miałem wyboru. Wróciłem do pokoju i usiadłem na krześle. Czekało mnie czekanie. Przed dziewiętnastą na korytarzu zaskrzypiała podłoga i kroki, które usłyszałem równocześnie, zatrzymały się niedaleko. Całkiem możliwe, że przed drzwiami z numerem 112. Po chwili drzwi się otwarły i wszystko ucichło. Ucichło na mniej więcej dziesięć minut. Znów usłyszałem kroki, potem przekleństwo, a jeszcze później stukanie do drzwi. I znów wszystko umilkło. Kroki usłyszałem jeszcze raz po znowu jakichś może dziesięciu minutach. Uchyliłem drzwi. Ktoś wychodził ze 112, jakaś postać w płaszczu sięgającym połowy łydek, czarnych spodniach i takich samych butach. Twarz maskował kapelusz z szerokim rondem. Postać poruszała się z jakąś taką niezupełnie naturalną płynnością, miękko i jednocześnie bardzo zdecydowanie. Nie przypominała nikogo, kogo znałem, ale oświetlenie było kiepskie i mogłem się mylić. W każdym bądź razie nie widziałem na tyle dobrze, żebym mógł tego kogoś rozpoznać, czy nawet dokładnie opisać. Postać zamknęła drzwi i szybkim krokiem skierowała się ku szklanym drzwiom z napisem „Wyjście ewakuacyjne” po przeciwnej stronie recepcji. Wyszedłem na korytarz. Był pusty. Drzwi pokoju 112 były zamknięte, ale kiedy nacisnąłem klamkę, otwarły się. W środku paliła się żarówka. Zamknąłem drzwi i podbiegłem do wyjścia ewakuacyjnego. Zdążyłem zauważyć jedynie zieloną półciężarówkę wyjeżdżającą z hotelowego parkingu. Czerwone światła stop zabłysły na krótko w momencie skrętu na ulicę. Nie dostrzegłem numeru. Zamknąłem drzwi i wróciłem do 112. Zauważyłem go od razu. Głowę miał na stole, ręce zwisały bezwładnie wzdłuż ciała. Poza tym miał wielką dziurę pod lewą łopatką i plamę krwi wokół. Nie było wątpliwości, że nie żyje. Wiedziałem też, kim jest. Nie miał palca u prawej ręki. Zamknąłem drzwi, przekręciłem klucz i schowałem do kieszeni. Potem korytarzem przeszedłem do recepcji. Dyżur miał ten sam krostowaty chłopak, który był tu, kiedy pojawiłem się pierwszy raz. Siedział na krześle kiwając się do przodu i w tył. Nogi wyciągnął przed siebie, co w pewnym sensie ułatwiało mu kiwanie. Palcami rąk wystukiwał rytm melodii płynącej z radia. - Mogę w czymś pomóc, amigo? – spytał, kiedy się pojawiłem. - Drobiazg. Ten, kto zajął 112 cholernie hałasuje. Wzruszył ramionami. - Jak mu się znudzi, to przestanie. Zawsze tak jest. - Może przestałbyś się kiwać i przeszedł zobaczyć, co się dzieje. - Nie płacą mi za to, amigo - Kto tam mieszka? Uśmiechnął się tak, że miałem zamiar trzepnąć go w gębę. - Nikt. - Słyszałem głosy. - Musiał się pan pomylić. Ten pokój jest niezajęty. Pochylił się i przekręcił gałkę radia. - A poza tym, to nie twój interes, amigo. Niech pan idzie spać, albo gdziekolwiek. Najlepiej, gdyby zajął się pan czymś zajmującym. Ma pan chyba jakieś hobby, nie? Był bezczelny, nie zdziwiłbym się nawet, gdyby okazało się, że przed chwilą dał sobie w żyłę. Spojrzałem na tablicę z kluczami. Pod 112 nie wisiało nic. - Nie ma klucza – wskazałem głową na tablicę Nawet się nie odwrócił. - Pewnie się gdzieś zagubił. Kiwnąłem głową i odwróciłem na pięcie. Korytarz prowadzący do pokojów był taki sam jak dziesięć minut temu. Nic zresztą nie wskazywało, że miałoby się coś zmienić. Podszedłem do drzwi oznaczonych numerem 112, rozglądnąłem się, włożyłem klucz do zamka, pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Było cicho jak wtedy, kiedy Bulls wygrały jednym punktem w dogrywce z Blazers w Portland. Finch leżał na stole, po ścianie chodził pająk. Podszedłem do stołu i zarzuciłem sobie Fincha na plecy. Był ciężki jak sztangista w lekkopółśredniej. Wyszedłem cicho na korytarz i zamknąłem drzwi. Klucz zostawiłem w zamku. Przerzuciłem ciężar na lewe ramię i skierowałem się ku wyjściu ewakuacyjnemu, to znaczy ku drzwiom, gdzie znikła postać, która jako ostatnia odwiedziła Fincha, kiedy ten jeszcze nie leżał mi na plecach. Drzwi były szklane i w normalnych okolicznościach pewnie zamknięte na klucz. Teraz szyba w drzwiach była stłuczona, a drzwi niezamknięte. Było to coś, co mi umknęło, kiedy byłem tu poprzednim razem. Drzwi wychodziły na tylny parking, co zdążyłem już wcześniej zauważyć. Po dziesięciu sekundach znalazłem się na dworze i wziąłem namiar na mój samochód, gratulując sobie w duchu, że zaparkowałem go w najciemniejszym miejscu na parkingu. Zresztą stał tam sam. Inne samochody zniknęły. Umieściłem Fincha w bagażniku i starannie zamknąłem pokrywę. Klucz schowałem do kieszeni i wróciłem do pokoju tą samą drogą. Usiadłem na krześle, zapaliłem papierosa i sięgnąłem po whisky. Czekałem. Coś musiało się wydarzyć. Rozdział XV Było ich dwóch. Wysocy, upakowani, z kwadratowymi szczękami i włosami na jeża. Ubrani w jasnozielone dwurzędowe garnitury, spodnie z mankietami, krawaty czerwone ze szpilką z masy udającej perłową. Weszli bez pukania i rozsiedli się na krzesłach. Wszystko bez słowa. Światło lampy padało im na twarze ukazując zainteresowanie dziurą w ścianie. Milczeliśmy. - Smith? – zapytał w końcu jeden z nich. - Tak. - Gówno. Pokaż papiery. Nie ruszyłem się, ale mięśnie miałem napięte. Pokręciłem głową przecząco. - Najpierw wy. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął legitymację policyjną i mignął mi przed oczami. Jose Ufarte, czy tak jakoś. - Policja. Ufarte. To mój kolega – wskazał na drugiego, który jak dotąd nie odezwał się – Doszły do nas słuchy, że coś się tu dzieje. Coś niekoniecznie dobrego. O co chodzi, amigo? Najwyraźniej co drugi w tym kraju używał „amigo” jako wyrazu kończącego zdanie. Nie uczą tego na żadnym kursie hiszpańskiego. - W recepcji jest ktoś od tego rodzaju informacji. On wam powie. Kiwnął głową, podniósł do ust prawą rękę, odgryzł kawałek paznokcia, przypatrzył się reszcie i splunął na podłogę. - Już powiedział. Teraz chcemy, żebyś ty nam powiedział. Nie miało sensu grać bohatera, chociaż tych dwóch nie podobało mi się wcale. Byli zbyt bezczelni i aroganccy i zjawili się za szybko jak na policję. Powiedziałem. Nie całkiem do końca, ale powiedziałem. Pominąłem wycieczkę z nieżywym Finchem do bagażnika i z powrotem. Kiedy skończyłem, zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się głęboko. Przez chwilę milczeliśmy. Było niemal słychać, jak smużka dymu toruje sobie drogę w górę i rozpływa się w nicości. - Koniec? - Tak. - Ręce na ścianę i rozkrok. Sprawdź go, Luis – Ufarte rzucił w stronę kumpla. Zrobiłem, co mi kazał. Luis też. Oczywiście nic nie znalazł oprócz paszportu z moim zdjęciem, pieczęciami i nazwiskiem obok zdjęcia. Ufarte przejrzał to wszystko i uśmiechnął się nieznacznie. - Tu nie jest napisane Smith – odezwał się. Nie odpowiedziałem. - Powiedziałbym, raczej że Browne. Różni się to jakby nieco od Smitha, nieprawdaż? Też nie odpowiedziałem. - Hm, odmowa zeznań i świadome wprowadzenie policji w błąd. Nieźle jak na początek. Powinno wystarczyć na zimne śniadanie u szeryfa. Ostatnio coś pustki u niego – przyjrzał się krytycznie paznokciom lewej ręki – Będziesz coś mówił, czy milczkiem na posterunek? - O co jestem oskarżony? Podniósł obie ręce do góry w geście obrony. - O nic. Tak sobie tylko rozmawiamy – odgryzł następny kawałek paznokcia, wyrównując go do poprzedniego. Doszliśmy do wniosku, że coś jest nie tak. Dlaczego ktoś o nazwisku Browne chce, żeby nazywać go Smith? Może na początek wyjaśnimy te kwestię. - Skąd się tu wzięliście? Wezwał was ktoś? - Spokojnie. Teraz my zadajemy pytania. Potem ty, ale niekoniecznie. Więc co z tym Smithem? - To jest chyba najmniej ważne. - Wszystko jest ważne. Czasem najmniej ważne rzeczy są ważne, prawda, Luis? - Tak. - Więc jak? - Chłopak z recepcji was posłał, bo przeszkadzał mi gość z 112. Tak to sobie tłumaczę. To miło ze strony chłopaka, miło z waszej. I miło również, że policja zajmuje się hałasami w tego rodzaju hotelach. Nie macie chyba za wiele roboty, albo to część jakiejś większej całości, albo coś jeszcze innego. - Taaa. Ładnie powiedziane. - Chłopakowi nie chciało się palcem kiwnąć, po tym jak mu powiedziałem o hałasach, a minutę później zmienił zdanie. - I co? - Więc albo was nie zawiadomił i sami przyszliście, albo stało się coś takiego, że musiał to komuś powiedzieć. W każdym bądź razie trochę to dziwne. - Może. Co jeszcze? - W 112 nikt nie jest zameldowany. - Więc? - Ktoś tam jest. Raptem wstał, podszedł dwa kroki w moją stronę i stanął rozstawiwszy szeroko nogi. - Dobra, gadamy uczciwie. W 112 nie ma nikogo, ale ktoś był. Znaleźliśmy krew na stole i w paru jeszcze innych miejscach. Całkiem świeżą. Nie zdążyła jeszcze porządnie skrzepnąć. Ktoś był i raptem nie ma. Tyle wiemy, a chcielibyśmy wiedzieć więcej. Tak myślę, że mógłbyś nam wyjaśnić to i owo. - Może, ale nie zaraz. - Niby dlaczego? - Najpierw coś sprawdzę. - Co? – mruknął podejrzliwie - Ciebie i twojego przyjaciela – wskazałem na Luisa – Coś mi mówi, że nie jesteście prawdziwymi gliniarzami. Jeżeli zdarzyło wam się kiedyś oberwać po gębie, to wiecie co to znaczy oberwać pięścią prawie dwumetrowego faceta. Głowa odskoczyła mi tak, że gdyby nie szyja, to nie potrzebowałbym już więcej grzebienia. Kiedy jako tako doszedłem do siebie, okazało się, że jestem przygwożdżony do ściany ręką Ufarte. Oddychałem z trudem. - Ty pieprzony popaprańcu. Powiedz to jeszcze raz – wysyczał. Nie powiedziałem. Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, potem Ufarte puścił mnie, ale tylko na chwilę. Potężna ręka dosięgła mojego ucha z dużą łatwością i zatrzymała się tam tylko po to, żeby druga mogła znaleźć mój żołądek. Poprawka kolanem była gwożdżąca. Osunąłem się na podłogę. Jak przez mgłę zobaczyłem, jak te same ręce chwytają mnie za koszulę i przenoszą na krzesło. Dostałem jeszcze parę ciosów, co przyjąłem z obojętnością, aż w końcu dotarło do mnie, że między ciosami Ufarte coś mówi. - No szpiclu. Gdzie jest Finch? - Żyje – wymamrotałem - Gdzie jest? Ciężko pokręciłem głową. - Chcę się widzieć z Brightem. Cios, który dosięgnął moje zęby, ucieszyłby z pewnością dentystę. Jednocześnie krzesło, na którym siedziałem znalazło się niespodziewanie nade mną po potężnym kopie Luisa. Poczułem też, jak szpic jego buta bada twardość moich żeber. - Gdzie jest Finch? Jakieś ramiona postawiły mnie na nogi, ale za chwilę jakieś inne, a może te same, zwaliły mnie z nich. I tak parę razy. W przerwach podziwiałem w zbliżeniach buty Luisa. Powoli zapadałem w otchłań. - Bright. Chcę się widzieć z Brightem. Budziłem się powoli i niezbyt dokładnie. Raz za razem zapadałem w półsen, później się budziłem, później sen, znowu półsen i tak parę razy, aż poczułem, że nie mogę poruszać rękami. Obeszło mnie to tyle, co zeszłoroczny numer „Pszczelarza Hodowcy”. Leżałem na plecach na czymś miękkim. Coś miękkiego miałem też na czole. Wątpliwe, żeby była to jedna i ta sama miękkość. Oddychałem z trudem. Pomyślałem, że dobrze byłoby się odwrócić na bok, ale ostatecznie dałem sobie z tym spokój. Ktoś gwizdał niedaleko. Po chwili usłyszałem szum spuszczanej wody w toalecie, czyjeś kroki tłumione przez dywan, cichy trzask zapalniczki i gwizd wypuszczanego z ust dymu. Uniosłem powieki. Bardzo ostrożnie i bardzo powoli. Prawie na wprost siedział Luis. Palił papierosa i wpatrywał się w lampę. Wyciągnął nogi daleko przed siebie i bawił się zapalniczką. W pokoju, nie było nikogo innego, chociaż bardzo możliwe, że za głową siedziało mi z pół tuzina przyjemniaczków. Musieliby oczywiście siedzieć na ścianie, bo łóżko dosunięte było do ściany, ale to już nie przyszło mi na myśl. Poruszyłem się lekko, co wywołało reakcję Luisa w postaci zaciągnięcia się dymem i skierowaniu z wydmuchem w moją stopę. - Gdzie jestem? – zapytałem. Zwykle pyta się o to w takich sytuacjach i rzadko dostaje odpowiedź. Luis zaciągnął się dymem raz jeszcze i w momencie wydmuchiwania powiedział „W dupie”. Natychmiast też zarechotał. - Pardon, koleś, ale to cholernie śmieszne. Po chwili odezwał się znowu. - Ja do ciebie nic nie mam, po prostu nie mogłem się powstrzymać. - Jasne – powiedziałem – Machnąłbym na to ręką, gdybym mógł. - Musisz poczekać. Przyjdzie Ufarte, to pewnie cię puści, bo na co cię trzymać – zdmuchnął popiół z czubka papierosa – No, ale musi przyjść. - Gdzie poszedł? Wzruszył ramionami. - Nie wiem. Mało mnie to zresztą obchodzi. Kazał pilnować, to pilnuję. Coś ty właściwie zrobił, koleś, że Ufarte tak cię …, no, załatwił? - Słyszałeś przecież. Rzucił papierosa na podłogę i przygniótł go butem. Potem chwilę na niego patrzył. - Kto to jest ten Bright, coś się tak z nim chciał widzieć? - Taki jeden. Mógłbyś mi choć trochę zluzować te sznury? Pokręcił głową. - Jak przyjdzie Ufarte i powie, żeby zluzować, to zluzuję. - Wżynają się w przeguby. Wzruszył ramionami i zaczął kiwać lewą nogą. Przyglądał się temu z zaciekawieniem. - Jesteś Jankesem? – spytał po chwili, a kiedy nie odpowiedziałem, orzekł – Daje się wam po mordzie tak samo jak innym. Chwilę milczeliśmy. Spoglądałem w sufit. Był biały i zniszczony. Siateczka drobnych spękań opinała go jak pończocha nogę. - Mógłbym ci dać zapalić, jakbyś miał ochotę – odezwał się – Żaden problem. - Jesteście gliniarzami? Odpowiedział dopiero po chwili. Najpierw spojrzał na mnie, a potem dopiero otworzył usta. - A coś myślał? Jasne, że jesteśmy. - Z Acapulco? - Z Nueva Estrada. - Z Nueva Estrada – prawie się ucieszyłem - Jak tam Santini, nie widziałem go od może roku. Spojrzał na mnie podejrzliwie. - Jaki Santini? - Wasz komendant. - Nasz? …a, no w porządku. - Chrzanisz. Nie ma żadnego Santiniego. Wymyśliłem go. Mało mu łeb nie pękł z wysiłku, tak myślał. W końcu powiedział: - Ty, cwaniak. Nie bądź taki do przodu, bo będziesz potrzebował mostek na przednie jedynki. Ja cię tu, żebyś se mógł dyma strzelić, a ty mi takie coś? Masz szczęście, że mi się wstać nie chce. Spróbowałem odwrócić się na bok, co mi się za drugą próbą udało. Pokój był nieduży, jakieś trzy na cztery metry. Oprócz łóżka, na którym leżałem, stały w nim trzy krzesła i odrapany okrągły stół z jedną nogą łataną. Wszystko w dość sfatygowanym stanie. Ściany w kolorze nieokreślonym pokrywały świńskie rysunki i plamy o zróżnicowanej wielkości i barwie. Przetarty w paru miejscach dywan pokrywał prawie całą powierzchnię podłogi z wyjątkiem parocentymetrowego pasa przy samych ścianach. Na dywanie stał na nim stół i krzesła. Nad stołem popstrzona przez muchy lampa. - Nie jesteśmy w „Marea Marguante”? – zapytałem. Prychnął. - Jasne, że nie. Na oczy ci się chyba nie rzuciło. - To gdzie jesteśmy? I tym sposobem wróciliśmy do punktu wyjścia. Po pół godzinie gadania. - U takiego jednego rybaka. Jak wypływa na morze, to buda stoi pusta. Wynajmuje ją więc komu trzeba za parę peso. Nic nie robi, a forsa leci. - Po co przywieźliście mnie tutaj? - Nie wiem. Może dlatego, że nikogo tutaj nie ma. Żadnych sąsiadów, nic. Ten rybak to samotnik. Poczułem, jak mrówki zaczynają mi maszerować po grzbiecie. Tam i z powrotem, w górę i w dół. Stąd mogłem nie wyjść o własnych siłach, o ile w ogóle miałem wyjść. - Mówił, kiedy przyjdzie? - Ufarte? Nigdy nie mówi. A zresztą po co ci to? Odwróciłem się na plecy. Łóżko stało po oknem. Gdyby się wychylić, to pewnie by się coś dojrzało. No, ale to trzeba by się było wychylić. Mogło się zresztą okazać, że za oknem jest coś takiego, że lepiej byłoby nie uciekać. Bo ja myślałem o ucieczce. Po mniej więcej pół godzinie myślenia, usłyszałem cichy warkot silnika, który z czasem stał się silniejszy, żeby w końcu zamilknąć. Minutę później w drzwiach ukazały się sylwetki dwóch mężczyzn. Znałem ich obu. Ufarte i Bright. Bright jadł prażoną kukurydzę, którą wyjmował z papierowej torebki z jakimś kolorowym emblematem na wierzchu. Poczułem, że jestem głodny. - Jakieś kłopoty? – spytał Ufarte, kiedy obaj znaleźli się w środku. - Żadnych – Luis wstał i odwrócił się w stronę Ufarte – Chce, żeby mu zdjąć sznurki – wskazał na mnie. - Zdejmij. Luis podszedł, wyjął nóż zza cholewki buta do konnej jazdy i przeciął więzy na rękach i nogach. Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że nosił brązowe buty do konnej jazdy i w ogóle cały wyglądał jak kowboj, koszula w kratę, spodnie ze skórzanymi wzmocnieniami, apaszka ukazująca się nieśmiało zza rozpiętego kołnierzyka. Nie przestając się mu przyglądać, usiadłem na brzegu łóżka, zsunąłem nogi i zacząłem masować zdrętwiałe przeguby. - I spływaj – Ufarte zwrócił się do Luisa – Tylko nie za daleko. Jakby co, to ci dam znać. Luis rzucił mu pozbawione wyrazu spojrzenie, wsunął nóż z powrotem za but i wyszedł trzaskając drzwiami. Ufarte oparł się o ścianę. - Pan Bright ma pięć minut. Możesz wykorzystać minutę, albo całe pięć. Zależy od ciebie. Bright nie poruszył się. Spokojnie żuł kukurydzę, przyglądając mi się od czasu do czasu spod przymrużonych powiek. - Powiedz mu, żeby się wypchał – ciągle masowałem nadgarstki. Powoli wracało do nich życie, ale raczej bardzo powoli. - Kto? – spytał Ufarte. - Bright żeby się wypchał z tym swoim pięć minut. A może ty to wymyśliłeś? Niespodziewanie roześmiał się chrapliwie. Trwało to ze dwie sekundy. - Ty chcesz w zęby, amigo – powiedział prawie miękko – A wiesz przecież, że przychodzi mi to bez trudności. - I spłyń – dodałem – Pogadaj sobie z Luisem za drzwiami. Policzki mu poczerwieniały, zacisnął też pięści, ale nie poruszył się. Stał ciągle oparty o ścianę. - Zastanów się, zanim powiesz to znowu. - W porządku, Jose. Darujmy to sobie. Jestem już spóźniony. Czego chcesz, Browne? – wtrącił się do rozmowy milczący dotąd Bright. - Już powiedziałem. Żeby nam nikt nie przeszkadzał, kiedy będziemy razem gadali. - Skąd wiesz, że chce mi się gadać? - Nie byłoby cię tutaj. - Mylisz się – pokręcił głową nie przerywając jedzenia kukurydzy – To moja gra. Ja dyktuję warunki. I wcale nie muszę tu być. Zostało ci jeszcze trzy minuty. Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, w końcu odpuściłem i powiedziałem: - OK. Zacznijmy od początku, choć zajmie to więcej niż trzy minuty. To ciekawa historia. Historia o tym, jak się zostaje gubernatorem. - Jakim gubernatorem? Co ty pieprzysz, amigo? Bright pochłonięty był kukurydzą i zdawał się nie słuchać. Ufarte słuchał, ale chyba niewiele rozumiał. - 27 marca – podjąłem – W Easton ginie senator Hugh Stanton… - Ufarte – przerwał Bright – Ktoś chce wejść do samochodu. Ufarte nie zrozumiał intencji Brighta i powiedział: - Wydaje się panu. Zresztą jest tam Luis. - Sprawdź sam – naciskał Bright – I nie spiesz się z powrotem. Ufarte spojrzał na Brighta z dziwnym błyskiem w oku, władował ręce do kieszeni i wyszedł. Już za drzwiami, usłyszałem, jak splunął. - Zostały panu dwie minuty – powiedział Bright, kiedy Ufarte znikł za drzwiami. Skinąłem głową i podjąłem: - Stanton jest głównym przeciwnikiem burmistrza Gulf City niejakiego Cliffa Duvalla w walce o fotel gubernatora stanu. Być może nawet miałby nieco większe szanse sięgnięcia po stanowisko, tym bardziej, że za Duvallem ciągnął się lekki smrodek jakichś niezbyt czystych, nie do końca wyjaśnionych operacji finansowych w Gulf City. Miałby może większe szanse, ale zginął. Zabił go jakiś szaleniec. Policja szuka go do dzisiaj i najprawdopodobniej nie znajdzie. Zza drzwi doszedł do mnie dźwięk rozmowy. Ponieważ stali tam Ufarte z Luisem, należało przypuścić, że to właśnie oni. - I? – zapytał Bright niecierpliwie. - I wszystko ułożyłoby się dobrze dla burmistrza z Gulf City, gdyby nie zdjęcie, które zrobił pewien fotograf imieniem Joey. Zdjęcie przedstawiało nieżyjącego Stantona i paru innych ludzi. Z tych kilku, większość nie żyje. Żyje tylko jeden. Muller, Archie Muller. Znalazł się na zdjęciu, mimo że w tym czasie powinien być w miejscowym więzieniu. Muller w pewnych kręgach jest dosyć dobrze znany. Załatwia trudne sprawy i jest niezawodny. W tym jednak przypadku nawalił. Dał się sfotografować. Do kumpla Mullera, Lorimera zgłasza się Joey i próbuje zrobić interes, forsa za zdjęcie. Prawdopodobnie zrobiłby go, gdyby w międzyczasie nie zginął. Sprawa jest zbyt pilna, żeby tak ją skończyć, tym bardziej, że Lorimer nie ma zdjęcia. Próbuje naciskać Marcię Porter, żonę Joeya. Jedzie za nią nawet do Nowego Jorku, ale i tu nie odzyskuje zdjęcia. W międzyczasie ginie. Marcia próbuje sfinalizować transakcję na własną rękę. Dzwoni do Harrisburga i umawia się z kimś na spotkanie. Ten ktoś, najprawdopodobniej Muller, odwiedza ją i są to jej ostatnie odwiedziny w życiu. Ginie. Zdjęcie dostaje się w moje ręce. Sprawa wydaje się prosta. Muller jest odpowiedzialny za wszystko, nie ma żadnych powiązań, wystarczy więc go przymknąć i sprawę zamknąć ostatecznie. Tak się wydaje. Gdyby jednak przyjrzeć się temu wszystkiemu z większym wysiłkiem i nieco dokładniej, rodzą się pewne pytania. Skąd Joey wiedział, kogo ma sfotografować i skąd wiedział, że akurat w tym dniu Muller będzie na wolności. Mógł to być oczywiście przypadek, ale takich przypadków nie ma. Poza tym skąd Joey wiedział, kogo ma szantażować. Zwrócił się do Lorimera, czyli do jedynego faceta, do którego mógł się zwrócić. Ale dlaczego akurat do niego, a nie na przykład do powiedzmy Johna Greena z Ohio. Wiedział do kogo ma się zwrócić, chociaż ja na jego miejscu nie wiedziałbym, gdybym naturalnie przez przypadek zrobił takie zdjęcie, jakie on zrobił. Zacząłem trochę myśleć i popróbowałem poustawiać to trochę sobie do kupy. Ciekawe? – zapytałem patrząc na Brighta. - Mów dalej – odpowiedział, ale przestał z kukurydzą, którą był dotychczas mocno zajęty. Uśmiechnąłem się w duchu w satysfakcją. - Pomógł mi niejaki Rossi - podjąłem, jak się już duchowo wyśmiałem Właściciel pizzerii, gdzie był punkt kontaktowy Mullera i innych. Otóż okazało się, że Muller spotykał się z Michaelem Rothem, poprzednikiem pana, Bright, na stanowisku doradcy Cliffa Duvalla. Pomyślałem więc sobie, że jest wysoce prawdopodobne, że i pan Duvall wiedział o całej sprawie zamachu nieco więcej niż przyznaje oficjalnie. - Bzdura! – odpowiedział spokojnie Bright – Ma pan jeszcze minutę. Podniosłem ręce do góry. - Przyszło mi też do głowy coś innego. Roth organizował Duvallowi kampanię. Był tylko jeden przeciwnik, poważny przeciwnik – Stanton. Należało się go pozbyć. Całą sprawę montuje Roth. Zwraca się do Mullera i każe mu zlikwidować Stantona. Ale jednocześnie Roth próbuje upiec drugą pieczeń na tym samym ogniu. Wynajduje Joeya, każe mu sfotografować w odpowiednim momencie Mullera, każe mu skontaktować się z Lorimerem, daje mu numer pizzerii… Wszystko pasuje. Wszystko pasuje do momentu, w którym ginie Joey. Transakcja z Lorimerem nie zostaje sfinalizowana. Przypadek? – pokręciłem głową – Lorimer nie ma zdjęcia, nie jest więc w jego interesie likwidować Joeya. Więc kto? – podszedłem do krzesła, odwróciłem go i usiadłem okrakiem – Odpowiedź może być tylko jedna – Roth. Teraz, dlaczego. Bo szantażowanym miał być ktoś inny, ktoś o znacznie większych możliwościach finansowych niż Lorimer i Muller razem wzięci. Kto? – spojrzałem pytająco na Brighta, ale ten nie zamierzał odpowiadać. - Najlepszy byłby Duvall – wyjaśniłem. Bright milczał - Joey tylko zasygnalizował, że jest sprawa. W ogóle, to Joey miał tylko odbitki. Negatywu nie było. Negatyw miał Roth. Joey znał Rotha, który nadał mu tę robotę, Joey musiał więc zginąć. Oczywiście sam negatyw nie wystarczył, żeby szantażować kogoś takiego jak Duvall. W końcu negatyw, a właściwie zdjęcie z niego wykonane nie przedstawiało nikogo, kto miałby jakikolwiek związek Z Duvallem. Przerwałem na chwilę. Bright wpatrywał się we mnie. - No.. – zawiesił głos wyczekująco. - Pojawia się przekaz na 200 tysięcy. Na niejakiego Fincha. Chyba mógłby pan coś powiedzieć na ten temat, co Bright? Nie odpowiedział. Wpatrywał się we mnie szklanym wzrokiem i wydawało się, że w ogóle nie słucha. - Przekroczyłeś czas – powiedział w końcu. - W Meksyku rozmawiałem z Finchem. To Roth, jak się pewnie domyślasz. Jego przyjaciółka w chwili szczerości, zdradziła mi, że Finch, czyli Roth ma taśmy z nagranymi rozmowami Duvalla i spodziewa się wyciągnąć stąd co nieco. Wstałem, obszedłem krzesło od tyłu i oparłem się o nie rękami. - Taśmy rozmów Duvalla – ciągnąłem – Żeby miało to jakiś sens i można by z tego ciągnąć forsę, musiały to być taśmy rozmów Duvalla z Mullerem. W połączeniu z zdjęciami dawały bombę. Jak ci się to podoba, Bright? - Trochę się zagalopowałeś, Browne – odpowiedział wolno – Zamierzasz ogłosić to w prasie? - Nie – pokręciłem głową – A przynajmniej nie w tym momencie. - Więc po co mi to wszystko mówisz? - Potrzebuję 200 patyków. Podniósł nieco brwi, zmiął torebkę z resztą kukurydzy i spytał: - I ja miałbym ci je dać? Skinąłem głową. - Za co? Za te wyssane z palca bzdury? - Mam taśmę i negatyw. Nie odpowiedział od razu. Wolno podszedł w stronę okna i zaczął przyglądać się oceanowi. Gdzieś w dali płynął statek. - Skąd? - Od Fincha. Wyrzucił torebkę po kukurydzy za okno i włożył ręce do kieszeni. - Dał ci je, czy jak? - Zabrałem mu w odpowiednim momencie. Oczywiście nie miałem żadnych taśm, ani negatywu, ani nic innego. Chodziło mi o reakcję Brighta. - Kiedy? - Kiedy leżał na stole z dziurą w plecach. - Nie żyje? – spytał głosem bez wyrazu. - Tak. - Kto go załatwił? - Myślałem, że ty. - Nie - pokręcił wolno głową – Nie byłby to najlepszy interes, a ja tylko takie robię. - A taśmy? Interes jak diabli. - Nie zabiłem go – powtórzył – Ani nikt z tych, których znam. Mimo, że patrzył gdzieś w bok, nie wyglądało na to, żeby kłamał. - Powiedzmy, że wierzę – powiedziałem – Ale wracając do sprawy, jest interes na 200 kawałków, czy nie? Nie odwracając się, mruknął złowieszczo: - Mógłbym cię zmusić, żebyś wyśpiewał, co wiesz. - Zabezpieczyłem się. - Jak? - Jeśli za godzinę nie zadzwonię pod pewien numer, „Reporter” zacznie jutro drukować stenogramy z taśmy, a pojutrze zdjęcie. Zastanowił się, ale tylko na chwilę. - Zmyślasz – powiedział. - Chcesz sprawdzić? Włożył ręce do kieszeni i przemaszerował na środek pokoju. - Gdybym zawołał Ufarte, nie pociągnąłbyś pięciu minut. - A Reporter jutro wydrukowałby pewien artykulik… - Ostro grasz – przeciągnął kciukiem wzdłuż bruzdy na policzku. - Nie ostrzej niż ty. - Ja nie gram o życie. - Nie o życie – poprawiłem – O 200 kawałków. Jeszcze raz włożył ręce do kieszeni, bo zdążył je już raz wyjąć, kiedy w międzyczasie pociągnął kciukiem po bruździe na policzku. - Potrzebuję czasu – mruknął niecierpliwie - Nie mam teraz forsy. Zadzwonię w środę. Odetchnąłem w duchu. - Gdzie? - Na twój domowy numer. Uzgodnimy warunki, OK.? - Może być. Jestem w domu do dziesiątej. Odwrócił się, wyjął ręce z kieszeni, założył ciemne okulary i wyszedł. Po chwili usłyszałem warkot samochodu. Wszystko szło dobrze. Rozdział XVI Niebo było stalowo szare, a wzmagający się wiatr nie wróżył nic dobrego. Zanosiło się na deszcz. Siedziałem w kafeterii nad filiżanką kawy. Obok jakiś chłopak przystawiał się do długowłosej, wbitej w obcisłe dżinsy brunetki. Oboje mieli za sobą nie więcej niż osiemnaście lat i co najmniej trzy razy tyle przed sobą. Z tylu w kącie, za okrągłym stolikiem ze szklanym blatem przesłoniętym nieśmiało białą serwetką z biało naszywanymi kwiatami, siedział mężczyzna w płaszczu i kapeluszu nasuniętym na czoło. Obok na krześle leżała czarna teczka z porządnej skóry. Na stoliku stała kawa. Za kontuarem barman coś robił, ale musiałbym się odwrócić, żeby zobaczyć, co. Mijała właśnie szósta minuta po ósmej. O ósmej zjawić się miał Bright i dokonać transakcji. Tak uzgodniliśmy dziś rano, kiedy zadzwonił. Godzina ósma, kafeteria na Henry Street za pralnią. Była tylko jedna kafeteria, więc nie miałem trudności ze znalezieniem. - Jest tu jakiś Browne? – usłyszałem nagle. Barman trzymał słuchawkę w ręce i rozglądał się po sali. - To ja – wstałem i podszedłem do telefonu. Barman podał mi słuchawkę i odsunął się w przeciwny kąt, wracając do swoich zajęć. - Słuchaj, Browne – usłyszałem, kiedy podniosłem słuchawkę – Słuchaj i staraj się zapamiętać, bo nie będę powtarzał – głos nie należał do Brighta – Jedź w stronę Farragut Houses, a potem skręć w prawo. Na Navy jest supermarket. Wiesz, gdzie to jest? - Tak. - Spotkamy się na parkingu o wpół do dziewiątej. Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, odłożył słuchawkę. Komplikowało to trochę sprawę, ale nie za bardzo miałem wyjście. Musiałem skończyć to, co zacząłem. Spojrzałem na zegarek. Było dziesięć po ósmej. Do Farragut miałem dziesięć minut, nie więcej. Zapiąłem płaszcz, podniosłem kołnierz i wyszedłem na chodnik. Nie padało, ale były to prawdopodobnie ostatnie minuty bez deszczu. Nie śpiesząc się podszedłem do samochodu, przekręciłem kluczyk i ruszyłem w kierunku Manhattan Bridge. Zjechałem w Jay, a następnie w York Street, na której końcu był Farragut House. Na parking supermarketu dotarłem po jakichś może dwudziestu minutach. Akurat pierwsze krople deszczu zaczęły bębnić o dach. Włączyłem radio, ale zaraz je wyłączyłem. Nie miałem ochoty nic słuchać. Jakiś samochód z włączonymi światłami ustawił się w niewielkiej odległości od miejsca, gdzie się ustawiłem. W środku siedziało dwóch facetów. Jeden palił, dostrzegłem żar końca jego papierosa. Niedaleko jakiś potężnie zbudowany mężczyzna upychał do bagażnika paczki, które podawała mu drobna blondynka w czerwonym płaszczu. Mówili coś do siebie, mężczyzna był zdenerwowany. Wpół do dziewiątej dawno minęło. Facet uporał się z paczkami i razem z blondynką jeszcze raz weszli do sklepu. Rozpadało się na dobre. Nagle zauważyłem dużego czarnego lincolna sterującego na parking. Przyciemnione szyby, deszcz i zapadający zmrok nie pozwalały dojrzeć, czy ktoś jest w środku, ale czułem, że był tam Bright. Lincoln podjechał wolno i zatrzymał się jakieś pięć metrów ode mnie. Chwilę nic się nie działo, potem tylna szyba zsunęła się w dół odsłaniając twarz siedzącego za nią mężczyzny. Bright. Wygramoliłem się zza kierownicy i szybkim, zdecydowanym krokiem podszedłem do tylnych drzwi limuzyny. Bright siedział z lewej strony, za kierowcą. Drzwi się otwarły, a ja wsunąłem się w miarę sprawnie do środka i ulokowałem obok na tylnej kanapie. Deszcz miarowo dzwonił o karoserię. - Nie będziemy chyba tutaj siedzieć – odezwał się Bright – Masz to? - Najpierw forsa. Sięgnął po neseser spoczywający między nim a mną i otwarł go. W środku poukładane równo leżały pliki dwudziestodolarówek - 200? - Przelicz. Kiwnąłem głową, że nie będę, a Bright zamknął neseser. - Urząd gubernatora to droga impreza – zauważyłem – Wliczając dwieście dla Fincha, robi się okrągłą sumka. - Nie twoja forsa, Browne, więc się nie martw. Wyjąłem z kieszeni papierosa i poczęstowałem się. - Jasne – zgodziłem się wydmuchując kłąb dymu – Może szkoda tylko Stantona. - Stanton to zero. Nikomu go nie szkoda oprócz paru mięczaków. Nasz stan potrzebuje kogoś silnego, odważnego, prącego do przodu. Nie stać nas na luksus wybrania kogoś takiego jak Stanton. - I trzeba go było usunąć. - Zabił go jakiś szaleniec. Zresztą OK., jak słuchałeś tych taśm, to wiesz. Nie było wyboru. Zresztą wtedy jeszcze Roth stał za tym. Muller pokpił sprawę, ale w sumie zrobił to, za co dostał forsę. To Roth okazał się skurwysynem. - Nie żyje. - I dobrze. Chociaż nie przyłożyłem do tego ręki. Wiesz – zwrócił twarz w moją stronę – Duvall będzie najlepszym gubernatorem jakiegokolwiek miał ten stan. Czy wobec tego kilku bezwartościowych facetów, którzy nie dożyli tego momentu wartych jest, żeby gubernatorem był ktoś inny? - Mam na to swoje zdanie. Zapadła cisza. Deszcz ciągle padał. - Więc co? – podjął Bright – Forsa w porządku? To dawaj to, co masz i się nie znamy. - A jaką mama gwarancję, że nie skończę jak Roth? - Twoja sprawa. Zresztą sam zaproponowałeś interes. Ja swoją część załatwiłem, reszta mnie nie interesuje. - Chcę mieć twoje słowo, Hank, że nikt mnie nie zamierza zlikwidować. - Odpieprz się, Browne. Dawaj taśmy i znikaj. Zastanowiłem się. Właściwie to tak dla picu, bo już się dawno zdecydowałem. - Wiesz co, Hank, chcę jeszcze pożyć trochę. Te taśmy są moją gwarancją życia. Zaskoczyło go to. Wyglądał jak dzieciak, któremu odebrano ulubionego misia. - Co ty pieprzysz! – wrzasnął – Sprawa jest zaklepana. Daję ci forsę, kupę forsy. Ty dajesz taśmy i coś tam jeszcze. Tak ustaliliśmy i nie zmieniamy. Jesteśmy ludźmi interesu do cholery, czy nie? - Nie mam tych taśm, Hank. Zacisnął zęby i zrobił się czerwony na twarzy. Gdyby ktoś chciał zrobić mapkę jego żył na skroni, zrobiłby to bez większego wysiłku. - W porządku, rozumiem – odezwał się po chwili – Daję jeszcze dwadzieścia ekstra. - Nie mam … - nie zdążyłem skończyć, kiedy mi przerwał: - Pięćdziesiąt. - Nie. - Człowieku, to ćwierć miliona dolców. Nie każdy, ot tak, dostaje tyle forsy. - Nie mam tych taśm, Hank. To był bluff. Sięgnął gdzieś pod siedzenie i wyciągnął pistolet. Czarny, błyszczący, z krótką lufą. Skierowana była we mnie. - Dawaj te taśmy, skurwielu, bo cię podziurawię jak sito. Podniosłem papierosa do ust, zaciągnąłem się i wydmuchnąłem dym przed siebie. - Chodzi ci o taśmy z Duvallem, Rothem i kim tam jeszcze. Gdzie omawiane są sprawy wyeliminowania Stantona? – spytałem uprzejmie. - W co ty grasz, Browne? - Te taśmy? - Są jakieś inne? Za żadne inne nie dałbym dwieście pięćdziesiąt w gotówce. - Nie mam ich, Bright. Wprost kipiał z wściekłości. Nie miałem wątpliwości, że podziurawiłby mnie, gdyby tylko miał możliwość. Był jednak zbyt wielkim realistą, żeby nie wiedzieć, że nie może tego zrobić. Po pewnym czasie uspokoił się i powiedział w miarę spokojnie: - OK. Miałem nadzieję, że wszystko jest ustalone, ale jeśli nie, to nie. Zacznijmy wobec tego raz jeszcze od początku. Co za to chcesz? - Nic – usłyszeliśmy nagle – Mam każde pana słowo, panie Bright. Jest pan aresztowany za zabójstwo trzeciego stopnia. Cokolwiek pan powie od tej chwili, może być użyte przeciwko panu.. Spojrzałem w bok. Za szybą stał Dadoc z policyjną odznaką w ręce. Za nim drugi facet z pistoletem wycelowanym w czoło Brighta. Samochód zaparkowany niedaleko był pusty. Wysiadłem i ruszyłem w tamtym kierunku. Deszcz wlewał mi się za kołnierz. W dużej sali operacyjnej posterunku na Hill Crest ruch był proporcjonalny do jej wielkości. Oznaczało to co najmniej dwudziestu policjantów i drugie tyle nie policjantów, którzy znaleźli się tutaj z jakichś tam powodów. Byłem w tej drugiej grupie i siedziałem z kubkiem kawy w ręce na służbowym krześle po lewej stronie metalowego biurka ze szklanym blatem. Po przeciwnej stronie też z kubkiem, ale już stojącym na brzegu biurka, siedział w dosyć niedbałej pozie sierżant detektyw Dadoc. Miał przekrzywiony krawat i zmierzwione włosy. Poza tym w porządku – to znaczy, król tego zakątka. - Przeklęty Bright – powiedział, ale dało się wyczuć, że wcale tak nie myślał – Namieszał jak cholera. - Myślałem, że pan to lubi. - Niespecjalnie – odpowiedział nieprzekonująco. - Przyznał się? - Po tym jak go przygwoździłem? Musiał. Przytłaczająca siła argumen-tów. Od tego nie ma ratunku. Tak jak w fizyce, czy gdzie tam. Albo coś jest, albo czegoś nie ma. Upiłem łyk kawy i potrząsnąłem kubkiem. -Dobrze, że się przyznał, bo dowodów nie ma. - Musiał tak zrobić. Przygwoździłem go profesjonalnymi argumentami - Dla sprytnego adwokata, to żaden problem. Wymuszenie zeznań, na przykład. Takie rzeczy się robi nie od wczoraj.. - Nie boję się. Mamy świadków, wszystko jest w porządku. - Kto go broni? - Flaherty. - No to macie sprawę poszlakową – uśmiechnąłem się złośliwie – I wymuszenie zeznań. - Taak? – Dadoc włożył ołówek do ust i zaczął nim obracać - No to zobaczymy. Prokurator to szczwany lis i wie czego chce. Takiego nie da się wykiwać. - Dogadają się. - Zabójstwo trzeciego stopnia. Nie ma mowy. - Nie ma też dowodów. - Przyznanie się do winy. - Już panu powiedziałem, a była to pierwsza lepsza myśl, która przyszła mi do głowy. Flaherty’emu przyjdzie ich do głowy sto. - Może… – wyjął ołówek z ust i obejrzał go dokładnie – Jasne, że lepiej byłoby mieć jakiś dowód… najlepiej taśmy. - A jeszcze lepiej i taśmy i negatyw. Zastanowił się przez chwilę, a potem zapytał: - Chce pan jeszcze kawy? Pokręciłem głową i pokazałem, że mam jeszcze prawie pełny kubek. - Zastanówmy się – powiedziałem – Najpierw fakty, później domysły. Finch, który ma mieć taśmy, nie ma ich. Nie ma ich też Bright. Więc co? Fatamorgana? Bright i Duvall chcą je dostać. Duvall jest w to wmieszany. Decydują się na to, co proponuje Finch. 200 tysięcy. Bright jedzie do Acapulco. Tam znajduje zabitego Fincha. Możliwe, że sam go zabił, ale wtedy musiałby mieć taśmy w ręku. Jeśli ich nie ma, eliminuje to Brighta. A że ich nie ma, wiemy, bo chce je kupić ode mnie. - Czyli eliminujemy Brighta. - I Duvalla. Z tych samych powodów. - Więc kto został? - Trzeba ustalić, kto w ogóle wiedział o istnieniu taśm. To jest punkt wyjścia. - Zgoda. - Siebie eliminujemy – Dadoc kiwnął glową – Więc Duvall, Bright, Finch i … - przyszło mi coś do głowy – jeszcze jedna osoba… - dodałem wolno. - Kto? Wsadziłem rękę do kieszeni, drugą chwyciłem za kubek z kawą i w takiej pozycji zacząłem się kiwać na krześle. - Muszę to sprawdzić – powiedziałem w końcu. - Jasne, ale chcę panu przypomnieć, że to ja prowadzę śledztwo i to ja mam obowiązek dostarczenia prokuratorowi takich dowodów, żeby nikt nie miał wątpliwości, a już najmniejszych on sam, no i ława przysięgłych, że przestępca jest osobą, którą mu wskażę. - I co z tego? - To, że jeśli pan myśli, że pozwolę panu gdziekolwiek się ruszyć beze mnie, to jest pan w grubym błędzie. Uśmiechnąłem się i odstawiłem kubek z kawą na biurko. - Kiepska ta kawa. Znam miejsce, gdzie dają lepszą. Pan stawia. Było ciemno. Dym drogich papierosów mieszał się z zapachem drogich perfum i unosił pod sufit, skąd uporczywie rozwiewał go na boki wielki, aluminiowy wentylator. Zajęliśmy miejsca przy barze i zamówiliśmy coś do picia. Dadoc był w czarnej, smokingowej marynarce, ja w normalnej. Wyglądaliśmy jak dwóch normalnych facetów, z których jeden był w smokingu, a drugi w marynarce. Chcę przez to powiedzieć, że nie wyróżnialiśmy się ani trochę. „Złota Palma” pełna była takich facetów jak my. - Nieźle to wszystko wygląda – mruknął Dadoc – Znam podobny lokal na Staten Island, ale ten jest lepszy. - I droższy, z pewnością. - Piwo pięć dolców, ale kelnerki za darmo, jak się ma szczęście. - A tu za dwa razy tyle. Zaśmiał się cicho. - Kelnerki wszędzie są tanie. - Jak się ma szczęście. Było już po ósmej i zamówiliśmy właśnie drugą kolejkę, kiedy weszła Clara. Ubrana była w białą dopasowaną sukienkę sięgającą kolan. Żadnych ozdób, czy czegoś takiego. W czarnych, zaczesanych starannie do góry włosach tkwił kwiat. Rozglądnęła się po sali i wolnym, wystudiowanym latami pracy na scenie krokiem skierowała się do baru. Buty na wysokim obcasie cicho wystukiwały rytm jej kroków. Usadowiła się niedaleko i powiedziała coś do barmana. Ten kiwnął głową i po chwili postawił przed nią wysoką szklankę z czymś w środku. Clara zapaliła papierosa i upiła nieco ze szklanki. Przysunąłem się bliżej. - Witaj, Clara – powiedziałem. Spojrzała na mnie przelotnie i wróciła do papierosa i szklanki. - Mam nadzieję, że mnie poznajesz – dodałem. - Nie myślałam, że się tu jeszcze kiedykolwiek zjawisz. - Dlaczego? - Prawdę mówiąc myślałam, że cię ten drań dopadł. Nawet było mi cię trochę żal. - To miło z twojej strony. - Nie bierz mnie na sentymenty. Ograny numer. - Clara … - Pamiętasz moje imię – przerwała. - Pamiętam. Nie dlatego, żebyś jakoś specjalnie zapadła mi w pamięć, ale po prostu pamiętam ludzi, którym spotykam. Przepraszam, jeśli nie było to miłe, ale kiedy staram się być miły, mówią mi, że to ograny numer. - Dziękuję – powiedziała z przekąsem. - Co u ciebie? - Słuchaj, Francis. Darujmy sobie. Nie przyjechałeś tu po to, by się dowiedzieć, co u mnie. Nie pasowałoby to do tego miejsca i do ciebie. Jeśli więc masz jakiś interes, to wal teraz, bo za chwilę nie jestem pewna, czy będę chciała cię widzieć, chociaż w sumie dobry byłeś dla mnie. Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się dymem. Clara ani razu nie spojrzała na mnie. Wpatrywała się w rząd podświetlanych butelek stojących w dwóch rzędach po przeciwnej stronie czarnego kontuaru. - Jest tu pewien facet, który chce cię poznać – powiedziałem Podniosłą brwi w grymasie zdziwienia, ale nie odwróciła się. - Chce pogadać, czy coś więcej? - Sama zobaczysz. - Bogaty? - To policjant Westchnęła głęboko. - Postaw mi martini – powiedziała zmęczonym głosem – Kiedy dojdę do momentu, że będę musiała fundować sobie więcej niż jedną kolejkę, będzie to koniec. Trzymam coś w szufladzie szafki nocnej na taką okazję. Skinąłem na kelnera i zamówiłem martini. Dla siebie też. - Gdzie jest ten policjant? – spytała. Dadoc zjawił się natychmiast. Najwyraźniej podsłuchiwał. W eleganckim smokingu wyglądał elegancko. Clara odwróciła się, przyjrzała i uśmiechnęła się w miarę uprzejmie. - Clara Torres – przedstawiła się. - Wiem. - Chciał pan ze mną porozmawiać. - Jeśli pani nie miałaby nic przeciwko temu. - Nie mam – uśmiechnęła się jeszcze raz – Jest pan policjantem? - Wydział zabójstw. Paul Dadoc. - Dziwne nazwisko. - Znam parę dziwniejszych. Spojrzała mu w oczy, a następnie wyciągnęła rękę i dotknęła leciutko jego twarzy. - Ma pan delikatną skórę i ładnie pan pachnie. - Goliłem się przed chwilą. Możemy pogadać? Opuściła rękę i westchnęła. - Dobrze, ale nie tutaj. - Stolik jest wolny – wskazałem na stolik niedaleko. Nie było z tym specjalnie kłopotów. To znaczy nie ze wskazywaniem, ale ze stolikami. Prawdę mówiąc niewiele z nich było zajętych. Usiedliśmy za okrągłym, okrytym długim białym obrusem stolikiem. Po chwili zjawił się kelner i wziął zamówienie. - Browne był tutaj parę dni temu – zaczął Dadoc – Pomogła mu pani z Finchem. Teraz ja chcę, żeby mi pani pomogła. - W jakiej sprawie? - W tej samej. Jakaś para wyszła na parkiet. Gdyby zsumować ich wiek, to z pewnością przekroczyłby setkę, z tym, że osiemdziesiąt procent przypadałoby na faceta. - Crawley – mruknęła Clara widząc, że wpatruję się w faceta – 10 milionów dolarów. Tak go przynajmniej szacują. Boże! Odwróciła się twarzą do Dadoca i powiedziała: - Co chce pan wiedzieć? Nie wiem, czy będę potrafiła odpowiedzieć, ale przynajmniej dowiem się, po co przyjechaliście. - OK. – Dadoc pokazał zęby w uśmiechu – Finch miał coś, czym szantażował Duvalla … - Kasety i negatyw zdjęcia – przerwała – Wspominałam o tym Francisowi. Skinął głową. - Wiem. Nie wiem natomiast, gdzie są te kasety. Nieoczekiwanie roześmiała się. - Zapytajcie Fincha. - Finch nie żyje. Zamurowało ją. Przez kilka chwil nie ruszyła się, potem chwyciła szklankę i jednym haustem wypiła całą jej zawartość. - Nie żyje? – wychrypiała. - Znalazłem go zadźganego w jednym takim dość niemiłym miejscu. - Kto to zrobił? - Policja prowadzi dochodzenie. - A ty – zwróciła się do mnie – Wiesz, kto to zrobił? Nie odpowiedziałem od razu. Zaciągnąłem się dwa razy i zgniotłem papierosa w popielniczce. - Byłaś jedyną osobą, która wiedziała, że Finch jedzie do Acapulco. Wlepiła we mnie przestraszone oczy. Kiedy czaił się w nich strach ciemniały i robiły się miękkie jak flanela. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Że byłaś jedyną osobą, która przyszła mi do głowy, a która wiedziała gdzie szukać Fincha, co Finch ma ze sobą i miała powód, żeby go zlikwidować. Nagle, jakby odprężyła się. Pochyliła do przodu, założyła nogę na nogę i syknęła głosem pełnym tłumionej wściekłości. - Nie przypuszczałam, że ten dzieciak jest do tego zdolny. - Jaki dzieciak? - Emilio Tejedor. Kiedyś przyszedł do mnie. Trafił na zły dzień. Nie mogłam się zebrać do kupy, kiedy Finch zniknął i spalił mi chatę. Tak jak wy teraz, podszedł do mnie w barze, postawił parę kolejek… był OK. Powiedziałam mu o Finchu, o tym co ma i gdzie miał jechać. Powiedziałam, że dałoby się wyciągnąć z tego trochę szmalu. Umówiliśmy się, że podzielimy się po połowie. Pojechał. Kiedy wrócił, powiedział, że nic nie znalazł, ani Fincha ani nic. Uwierzyłam – westchnęła – A on go załatwił. I chciał mnie wykiwać. Wszyscy chcą mnie wykiwać. - Gdzie jest teraz ten Tejedor? Ukryła twarz w dłoniach i powiedziała cicho: - Gdzieś tutaj. Przesiaduje tu od pewnego czasu. Rozejrzałem się i prawie natychmiast go dostrzegłem. Stał oparty niedbale o kontuar baru. W jednej ręce trzymał papieros ze złotym ustnikiem, a drugą ulokował w kieszeni. Wpatrywał się we mnie. Emilio Tejedor – chłopak z banku. Rozdział XVII Parkiet zaludniał się powoli. W miarę jak przybywało tańczących, orkiestra złożona z czterech mocno opalonych wąsatych przystojniaków, błyskających od czasu do czasu uzębieniem, rozgrzewała się. Coraz goręcej było od ognistych południowoamerykańskich kawałków. Solista był w połowie kolejnego numeru, kiedy podszedłem do chłopaka. Emilio. Kołysał się w takt muzyki, podśpiewując cicho razem z wokalistą. Oparłem się o kontuar, wyjąłem z kieszeni dziesięciocentówkę i zacząłem kręcić bączki na blacie. - Wiedziałem, że pan wróci – odezwał się pierwszy. - Tak? - Kim jest ten facet z panem? Bo Clarę znam - Znajomy. - Zorientowany w sprawie? Schowałem monetę do kieszeni i odwróciłem się. Teraz obaj patrzyliśmy na muzyków. Dadoc rozmawiał z Clarą. - O czym mówisz, synu? – spytałem. Roześmiał się cicho. - Przecież szuka pan taśm i czegoś tam jeszcze. Mam rację? - Powiedzmy. - Tak się złożyło, że wiem gdzie są. Przyjrzałem mu się w miarę bacznie. - Przypuszczam, że wiesz, o czym mówisz. Te rzeczy stanowią dowód w sprawie o morderstwo i ukrywanie ich nie jest w porządku. Orkiestra przestała grać. Pary tańczących rozchodziły się nieśpiesznie do stolików. Emilio odwrócił się, skinął na barmana i zamówił piwo. - Te rzeczy stanowią też trochę grosza dla tych, którzy wiedzą, komu i gdzie je sprzedać. - Ty wiesz? Skinął głową. - Tak. - Komu? - Na przykład panu. Szczerze mówiąc potrzebuję forsy i nawet się ucieszyłem, kiedy pana tu zobaczyłem. Nie muszę szukać nigdzie więcej. - Nie jestem zainteresowany zdobyciem tych rzeczy. - Jest pan. - Skąd pewność? - Nie przyjeżdżałby pan tu z tym facetem. - Ten facet przyjechał się tu zabawić. - Jasne – powiedział, uśmiechnął się i pociągnął prosto z butelki nie zawracając sobie głowy szklanką. Wolno odwróciłem się i oparłem ręce na kontuarze. Barman spojrzał pytająco. Dałem mu znać, że nic nie potrzebuję. - Powiedzmy, że rzeczywiście masz to, o czym mówisz… - Mam – zgodził się. - Oprócz mnie jest jeszcze paru innych zainteresowanych sprawą. - Jest duży wybór. Fakt. - Dlaczego czekałeś na mnie? - Kto powiedział, że czekałem na pana? - Chcesz powiedzieć, że był tu już ktoś przede mną? - Interesuje mnie forsa. Taśmy dostanie ten, kto da więcej. - Ile ci oferowano? - A ile pan da? - Nie bawmy się w podchody. Ty masz coś do sprzedania. Ty podajesz cenę. Nawet nie udawał, że się zastanawia. - Dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Zmarszczyłem brwi i podrapałem się w nos. - Czy to znaczy, że za tę kwotę to dostanę? - Tak. - Czy ktoś ci proponował mniej? - Może. - Chrzanisz. Nie było nikogo innego. Uśmiechnął się promiennie, jakbym opowiedział nie wiem jaki kawał. - Ma pan rację. Nie było nikogo innego. - W takim razie nie ma mowy o dwustu pięćdziesięciu tysiącach. - OK. Ile pan daje? Wzrokiem wskazałem na Clarę rozmawiającą z Dadoc’iem i wyraźnie nie zwracającą uwagi na nic poza Dadoc’iem. - Co z nią? - A co ma być? - Pytam, co z nią? - Clara się nie liczy – odpowiedział i pociągnął z butelki – Wypadła z gry. Wzruszyłem ramionami, sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem papierosy. Faceci z orkiestry powoli przygotowywali się do wykonania następnego szlagieru, to znaczy ustawili się na niewysokim podium przy parkiecie i uśmiechali się. Po pewnym czasie solista przestał się uśmiechać, a pozostali zaczęli grać. Na parkiecie pojawiły się pierwsze pary tańczących. - Gdzie to masz? – rzuciłem zza papierosa. - Jeszcze nie uzgodniliśmy ceny. - Najpierw towar. Muszę go zobaczyć. Przystawił butelkę do ust i pociągnął. Przez chwilę nic nie mówił, potem odstawił butelkę i powiedział: - OK. Chodź pan ze mną. Wyszliśmy na zewnątrz. Było ciepło. Może nawet trochę za ciepło. Niezbyt wielkie powiewy wiatru nie były w stanie obniżyć temperatury ani o pół stopnia. Na niewielkim parkingu przed wejściem stało parę samochodów. Parking był oświetlony lampą stojącą przy wejściu i neonem lokalu. - Przejdźmy się – zaproponował – To niedaleko. Skinąłem głową, choć nie byłem pewien, czy to zauważył. Ruszyliśmy chodnikiem w stronę podświetlonej fontanny stojącej jakieś sto metrów dalej. Obie strony ulicy porośnięte były palmami dającymi cień w normalnych warunkach. W nocy też, chociaż może już nie tak intensywny jak za dnia. Po pewnym czasie skręciliśmy w stronę niewysokiego drewnianego domku z dużą drewnianą werandą i schodami z tego samego materiału. Chłopak wyjął z kieszeni klucz, włożył do zamka i przekręcił. Weszliśmy do pokoju oświetlonego światłem ulicznej latarni. - Niech pan zaczeka – powiedział i zniknął gdzieś w głębi za drzwiami. Pokój był duży, pomalowany na biało. Na przeciwległych ścianach wisiały kinkiety. Podszedłem i zapaliłem jeden z nich. Dawał niewiele światła, ale pozwalał rozejrzeć się nieco. Pokój umeblowany był oszczędnie zarówno pod względem ilości jak i nowoczesności. Na podłodze dywan w fantazyjne, chyba indiańskie wzory. Pod ścianą regał z książkami i radio w drewnianej obudowie, model z lat trzydziestych. Był jeszcze kominek, najprawdopodobniej nigdy nie używany i dwa trzcinowe fotele z poduszkami w takie same wzory co dywan. Obok, na kominku, stała włożona w ramkę fotografia Tejedora. - Julii nie ma – usłyszałem za uchem – To jej mieszkanie. Pamięta ją pan? Pamiętałem. Miła czarnowłosa dziewczyna z banku. - To moja dziewczyna – dodał – Chyba się z nią ożenię. Może jeszcze nie teraz, ale później na mur. Tu są te rzeczy, o których mówiliśmy – rzucił na stół cztery taśmy i kopertę. Ze środka wysunął się rożek negatywu. - Zastanowiłem się – ciągnął – Stówa i wszystko jest pana. Wziąłem kopertę, wyjąłem negatyw, spojrzałem pod światło i wsunąłem z powrotem do koperty. Przełożyłem ją do drugiej ręki i uderzyłem lekko w udo. - Bez Clary? – spytałem. Skinął głową. - Zawsze uważałem, że jak się da nie dzielić, to lepiej nie dzielić. Zresztą należy mi się coś za robotę. - Za tę się nie należy. - Należy się za każdą. - Nie chciałbym być twoim przyjacielem. - Ja nie mam przyjaciół. - To ty załatwiłeś Fincha? - Mam towar, nie wystarczy? Pokręciłem głową i odłożyłem kopertę z powrotem na stół. - No to wdepnąłeś bracie. Morderstwo to nie jakiś tam zwykły szwindel. Machnął ręką lekceważąco. - Jakie morderstwo? Nikt mi nic nie udowodni. Trzymam się, jestem twardy. - Sing Sing jest pełen twardzieli. Poruszył się niespokojnie. - To co, robimy interes? Nie zdążyłem odpowiedzieć. Nikt nie zdążyłby. Wystrzał był jak trzask łamanej gałęzi w starym lesie i tylko niebieskawy dymek unoszący się znad lufy pistoletu wskazywał, że to nie była gałąź. Potem padł jeszcze jeden strzał i nastała cisza. Po chwili zza lufy wysunęła się najpierw ręka, a następnie dalsza część, to znaczy całą reszta ubrana w białą suknię. Clara. Stała i patrzyła na Tejedora ze zdziwieniem, jakby nie spodziewała się, że po dwóch dziurach w głowie będzie wyglądał inaczej. Albo może dziwiła się, że to właśnie ona zrobiła te dziury. Nadbiegł Dadoc zwabiony odgłosem strzałów. Wpadł do pokoju, obrzucił szybkim spojrzeniem Clarę, mnie, Tejedora i zrobił jedyną rzecz, którą należało zrobić już chwilę temu. Wyjął pistolet z rąk Clary i wsunął za pasek. Po prostu zabrał pistolet i wsunął za pasek. Stałem i patrzyłem na Clarę. Jej twarz była nieruchoma, jakby wykuta z kamienia. - Nie chcę być ciągle wykorzystywana. Mam dość cwaniaków i małych kanciarzy, a zawsze było ich pełno wokół mnie. Widocznie taka już jestem. Przynajmniej ten tam już mnie nie wykorzysta. Przynajmniej raz się nie dałam. Jakiś facet przechodził ulicą. Zatrzymał się na wprost werandy, zdjął marynarkę, poluzował krawat i odszedł pogwizdując. Była ciepła wrześniowa noc. Rozdział XVIII Jeśli ktoś myśli, że to koniec historii, to się myli. Życie dopisało następny akapit. Tak to już jest, że gdyby nie życie, CNN pokazywałby jedynie migawki z przemian metamorficznych bazaltu. Ale po kolei. Następnego dnia była sobota i postanowiłem zostać w domu tamtego ranka. Otwarłem okno, poczłapałem do kuchni, nastawiłem ekspres do kawy i właśnie miałem się golić, kiedy zadzwonił telefon. Zwykle nie dostaję telefonów w soboty rano, bo wszyscy, którzy mogliby to zrobić uważają, że sobota rano nie jest najlepszą porą na telefony. Zwykle odsypiają tydzień, lub zajmują się innymi, równie pasjonującymi czynnościami. Telefon w sobotę rano nie jest niczym innym jak tylko świętokradztwem, choć może nie jest to najlepsze określenie na to, czym jest w istocie. W każdym bądź razie telefon dzwonił, a ja wpatrywałem się w aparat nie mogąc się zdecydować, czy podnieść słuchawkę, czy nie. Po którymś tam dzwonku, podniosłem i powiedziałem: - Halo. - Dadoc – usłyszałem - Będę mówił krótko i niezawile. Jest więc nadzieja, że pan zrozumie. Mógłby pan wpaść do mnie tu, na komisariat? Westchnąłem dyskretnie i przygładziłem kosmyk włosów, który spadł mi na ucho. - Zrozumiałem – odpowiedziałem uprzejmie - I będę odpowiadał równie krótko i równie niezawile. Nie. - Stało się coś interesującego – dodał prawie natychmiast, właściwie nie czekając na to, co odpowiem. - Co? – zapytałem dla przyzwoitości. - Najlepiej, jakby pan wpadł. Przed chwilą dzwoniłem do porucznika. Powiedział, że będzie na dziewiątą. - Co mu pan zabajerował? - Nie musiałem. Porucznik jest w porządku. Było to prawdą. Znałem porucznika Dwighta i miałem go za takiego, który nie przychodziłby do biura w soboty, gdyby nie była po temu rzeczywistej przyczyny. - Więc co się stało? - Taśmy. Przyjdź pan, to pan zobaczy. Westchnąłem, tym razem już nie dyskretnie i powiedziałem z ociąganiem: - Będę na dziewiątą – po czym natychmiast odłożyłem słuchawkę. Ogoliłem się, ubrałem i wypiłem filiżankę kawy. Wyłączyłem też ekspres, spojrzałem na zegarek, włączyłem go na powrót i nalałem sobie jeszcze pół filiżanki. Potem jeszcze raz go wyłączyłem i z filiżanką w ręce poszedłem do drzwi wyjściowych, wypiłem ostatni łyk, odłożyłem filiżankę na szafkę garderoby, otwarłem drzwi i wyszedłem. W komisariacie byłem mniej więcej na czas. Tak zwykle określa się lekkie spóźnienie bez podania powodów. W biurze porucznika siedział już porucznik, na krześle, po przeciwnej stronie biurka, usadowił się Dadoc, a na jeszcze jednym, tuż obok Dadoca, łysawy facet, którego nie znałem. Dwight znany był z tego, że ubierał się z gustem, lubił dobre cygara i wino, choć nikt nie mógł powiedzieć, żeby przesadzał z jednym czy drugim. Zwykle chodził w ciemnym garniturze, którego marynarkę wieszał na oparciu fotela prawie natychmiast po przyjściu do biura. W wewnętrznej kieszonce nosił długopis, wszyscy o tym wiedzieli, pozłacanego parkera, którego zwykle potrzebował, kiedy był bez marynarki. Szukał go więc rozpaczliwie, zapominając gdzie jest i podejrzewał wszystkich, że mu go zwędzili. Był to jednak jeden jedyny słaby punkt Dwighta. Zwykle był perfekcyjnie poukładany, logiczny i nie znoszący ględzenia. Nosił okulary w złotej oprawie, które gdy zdejmował, zostawiały ślad na nosie i nad uszami. Zdejmował je stosunkowo często, zwłaszcza do czytania, czy przypatrywania się czemuś z bliska. Dziś ubrany był w granatową koszulkę polo i jasne spodnie, pewnie dla podkreślenia, że nie traktuje dzisiejszej obecności w biurze jako normalnego dnia pracy, a wpadł tylko, bo go ktoś o to poprosił. - Jesteśmy w komplecie, jak sądzę – powiedział Dwight i podał mi rękę na powitanie unosząc się lekko znad fotela – To jest Frank Sanders z biura technicznego. Przywitałem się z Sandersem. - Dadoc – Dwight zwrócił się do sierżanta – Mów, co wiesz i idziemy do domu. Obiecałem żonie, że nie będę długo siedział. Porucznik wstał, podszedł do okna i przesunął lekko żaluzje tak, aby wpadające słońce nie raziło go w oczy. Kiedy to zrobił, spojrzał zza okularów na pozostałych z niemym pytaniem, czy tak może być. Ponieważ nikt nie odpowiedział, porucznik przyjął, że tak i wrócił na fotel. - Wczoraj z Brownem zdobyliśmy zdjęcie i kasety, które miały być dowodami w sprawie Stanton/Duvall – zaczął Dadoc i poprawił się na krześle - Okoliczności wszyscy znamy, nie będę do nich wracał. Po powrocie dałem zdjęcie i kasety do laboratorium, żeby się wypowiedzieli co do autentyczności i tak dalej. Dzisiaj dostałem wyniki. Kasety są autentyczne – stwierdził, zawiesił głos, dając do zrozumienia, że będzie jakiś ciąg dalszy i powiódł wzrokiem po obecnych dla wywarcia większego wrażenia - Tylko, że nic na nich nie ma! – dokończył. - Co?! Nie spodziewałem się tego, ani, jak przypuszczam żaden z obecnych, z wyjątkiem może Sandersa, który został tu prawdopodobnie ściągnięty w celu złożenia jakichś wyjaśnień, więc wiedział. - Myślałem właśnie o czymś innym i najwidoczniej nie skupiłem się dostatecznie – odezwał się porucznik po chwili – Możesz powtórzyć? - Kaseta była pusta – powiedział Dadoc - Frank, wyjaśnij panom. Sanders odchrząknął i pochylił się w kierunku stojącego przed nim biurka. Zrobił to machinalnie, ale niewiele brakowało, żeby przy okazji uderzył czołem w lampę biurkową przykręconą do jego brzegu: - Poddaliśmy to, co dostarczył Dadoc, normalnej procedurze. – głos miał chrapliwy, jak ktoś, kto pali dużo papierosów - Zdjęcie jest autentyczne i mogę stwierdzić, że nikt przy nim nic nie majstrował. Kasety też są autentyczne w tym sensie, że nikt na nich nigdy nic nie nagrywał. Ktoś kupił je w sklepie, a Dadoc później je zdobył z narażeniem życia. – uśmiechnął się złośliwie.. - Bez uwag, proszę. Zwłaszcza złośliwych – wtrącił Dwight – Sądzisz, że mógł je ktoś podmienić? - Te kasety nigdy nie były używane, poruczniku. - Zrozumiałem. Pytam Dadoca, czy jest możliwe, żeby ktoś je podmienił po tym, jak je, hm, zdobyłeś Dadoc. - Dlaczego, hm zdobyłeś, a nie zdobyłeś, poruczniku? - OK, jestem może trochę sarkastyczny, ale jestem porucznikiem i to właśnie daje mi do tego prawo. W pewnym sensie oczywiście – uśmiechnął się lekko, bardziej do siebie niż do pozostałych – Prawo do sarkazmu wzrasta wraz z zajmowaną pozycją. Sztuką jest nie korzystać z niego. Najwyraźniej nie jestem w tym dobry. Więc? - Nie jest możliwe. - Też tak sądzisz, Browne? Założyłem nogę na nogę i objąłem je splecionymi dłońmi. Spowodowało to, że pochyliłem się do przodu, nie na tyle oczywiście, żeby uderzyć w biurko, czy coś w tym rodzaju, ale wystarczająco, żeby móc nazwać ten ruch właśnie takim określeniem. - Straciłem Dadoca z oczu w sumie trzy razy. Kiedy poszedłem do toalety, kiedy on poszedł do toalety i później, już tutaj, kiedy powiedzieliśmy sobie do widzenia. Cały czas byliśmy razem i uważam, że jeśli ktoś je podmienił, to był nie lada spryciarzem lub, drugie rozwiązanie, podmieniliśmy je razem, Dadoc i ja. Pytanie tylko, po co. - No tak – zgodził się Dwight i spojrzał na okno przesłonięte żaluzją. Promienie słoneczne wpadały pasmami ukazując drobiny kurzu unoszące się w powietrzu – Nie mamy się za idiotów, prawda? Prościej byłoby powiedzieć, że nic nie znaleźliście. - Wspomniałem o tym tylko jako o teoretycznej możliwości – zgodziłem się. Porucznik spojrzał na mnie, po czym wstał, podszedł jeszcze raz do okna i przesunął żaluzje nieznacznie w górę. Nie dało to specjalnie żadnego efektu, ale być może Dwight sądził inaczej, bo wrócił za biurko i spytał: - Więc co? - Taśmy były nienagrane już w momencie, kiedy je zdobywaliśmy. - Dalej. - Albo nikt nigdy nikogo nie nagrywał i opowieść o taśmach, którymi da się szantażować gubernatora to bujda, albo nagrywał i nagrane taśmy ciągle są gdzieś w świecie, na pewno nie w naszym posiadaniu albo nie wiem, co jeszcze. Dwight sięgnął po ołówek leżący na biurku i zaczął nim obracać wzdłuż jego osi podłużnej. Ostrym końcem dotykał opuszków palców ręki, w której nie trzymał ołówka, co w przeciwnym wypadku byłoby nadzwyczaj skomplikowane i przyglądał się śladom, jakie powstawały. - Wszyscy tak myślą? – zapytał bez zainteresowania i spojrzał na nas spod półprzymkniętych powiek. Nikt się nie odezwał. - Sądzę, że tak, skoro nikt nie odpowiada. - Nie mamy tych taśm, poruczniku – odezwał się Dadoc. - Albo macie, a nie przekazaliście ich nam – podpowiedział Sanders. - O co ci chodzi, Frank? – Dadoc aż podskoczył na krześle. - O nic. - Chcesz powiedzieć, że mam gdzieś tę pieprzoną taśmę i nagrywam na niej listę przebojów? - Wyraziłem pewną hipotezę. - Pieprzę taką hipotezę! – krzyknął Dadoc. - To pieprz. - Co?! - Coś tu nie gra, Dadoc, a ty jesteś w to wmieszany. Dadoc wstał gwałtownie, zrobił krok w kierunku Sandersa i chwycił go za klapy marynarki. Spojrzeli sobie w oczy. Dwight poruszył się niespokojnie, ale najwyraźniej osądził, że sytuacja nie wymaga jeszcze jego jakiegoś specjalnego zaangażowania i nie wstał nawet zza biurka, tylko odezwał się, w jego mniemaniu, ugodowo: - OK. OK. - podniósł ręce w rozjemczym geście - Chyba trochę przesadziłeś, Sanders. Tę hipotezę już zresztą wyeliminowaliśmy. Dadoc powoli puścił Sandersa, choć ciągle patrzyli sobie w oczy. - Chodziłem kiedyś z jego siostrą i nic z tego nie wyszło. Sanders uważa, że to moja wina – wysyczał Dadoc. - Jesteś dupkiem – odpowiedział Sanders i strząsnął z siebie ręce Dadoca. Chwilę mierzyli się wzrokiem, potem Dadoc poprawił koszulę, przygładził włosy i usiadł z powrotem na swoim krześle. - Odszczekasz to jeszcze – dodał uprzejmie. - Tak, na pewno. - Panowie – Dwight jeszcze raz podniósł ręce, choć odniosłem wrażenie, że niewiele obchodzi go cała sprawa z Dadoc’iem i siostrą Sandersa – Wyjaśnijcie to sobie po południu – zaproponował. Atmosfera ciągle była napięta. Przez jakieś kilkanaście sekund nikt się nie odzywał. - Dzisiaj jest czwartego września. Rok temu byłem na urlopie – odezwał się Dwight – Pamiętam, bo lało cały tydzień. Co więc dalej, panowie? - A zdjęcie? – zapytałem po chwili. Sanders spojrzał na porucznika, potem na mnie, jakby nie rozumiał, o co mi chodzi. Dopiero po chwili odpowiedział: - Autentyczne. - Jest więc coś na Duvalla – zauważyłem. - Bez taśm, zdjęcie jest nieistotne. - Pokazuje związek ludzi gubernatora z zabójstwem Stantona. - Daj spokój, Browne – wtrącił Dadoc – Bez taśm jest tak, jakbyśmy nic nie mieli. Prokurator nas wyśmieje. - Właściwie tylko na to czeka – dodał Dwight – Po ostatniej wpadce z telewizorami, jest na nas cięty. Sprawa była głośna jakiś czas temu, kiedy policja przechwyciła transport kradzionych telewizorów, które okazały się nie kradzione. W dodatku ciężarówka, która je przewoziła, wywróciła się na zakręcie, bo kierowca uciekał, bojąc się, że to napad, kiedy policja próbowała go zatrzymać jadąc nieoznaczonym wozem. Okazało się, że na akcję zapomnieli zabrać policyjnego koguta i gonili ciężarówkę strzelając z ostrej broni na wiwat. - Wykorzystam je w gazecie – powiedziałem. - I proces o zniesławienie masz pewny – stwierdził Dadoc - I koniec kariery w Reporterze też. Zresztą, rób jak chcesz – dodał po chwili. - Nie wygląda to najlepiej – zgodził się Dwight – I nie obchodzi mnie, co zrobi Browne. Może pisać, może nie pisać. Był na tyle w to wciągnięty, że zna wszystkie szczegóły i jak sądzę, jest na tyle rzetelny, że gdyby zdecydował się to opisać, opisze to zgodnie z prawdą Jest jednak coś w tej całej sprawie, co mnie wkurza. Wkurza mnie to, że tym draniom się upiecze. - Myśli pan, że gubernator wiedział coś o tym? - Myślę, że nie powiem, co myślę, ale obawiam się, że będę musiał wystąpić z wnioskiem o umorzenie sprawy. - K…! – powiedział Dadoc spokojnie. - Gdzieś jest błąd. Czegoś nie zauważyliśmy. - Chyba, że nie było żadnych taśm – wtrącił się Sanders. - Skończ, k…, z tymi taśmami – zirytował się ponownie Dadoc. - Poruczniku, to jakiś wariat – powiedział Sanders – Potrzeba mu urlopu albo lekarza. A może jednego i drugiego. - Panowie! – powiedział Dwight spokojnie – Proszę. Zapadło milczenie, w zamierzeniu rozładowujące atmosferę. Po pewnym czasie Dadoc nie spoglądając na Sandersa odezwał się: - Zbyt wiele osób mówiło o taśmach, żeby mogło ich nie być. Zakładając, że Finch miał wszystko, kiedy został zamordowany, jedyną osobą, która mogła zabrać taśmy, jest morderca, nasz mały bankowiec. Był zresztą przekonany, że ma komplet. Zdjęcie i taśmy. Albo kłamał, albo był jeszcze ktoś trzeci. - Właściwie on się nigdy nie przyznał, że zabił Fincha – zauważyłem. - Przecież go widziałeś, tam w hotelu – przypomniał Dadoc. - Widziałem kogoś, kto przypominał Tejedora. - Nie pieprz, Browne – uniósł się Dadoc – Cały czas mówiłeś, że widziałeś małego, jak wychodził z pokoju w hotelu, gdzie zabito Fincha. Wycofujesz się z tego, czy co? - Nigdy tak nie mówiłem, Dadoc – odpowiedziałem spokojnie. - Miał przecież towar! - Miał i przyznał, że tam był. Nie przyznał się jednak, że kogoś zabił. - Co ty opowiadasz? Byliśmy tam razem. Słyszymy różnie, mamy różne uszy, czy jak? Nie odpowiedziałem. Wydawało mi się, że dalsza dyskusja nie ma sensu. - Co na to policja meksykańska? – zapytał Dwight po chwili. - Nic – Dadoc wzruszył ramionami. - Było chyba jakieś śledztwo. W końcu zabito człowieka. - Śledztwo jeszcze trwa. Osobiście sądzę, że nie znajdą nikogo. - Dlaczego? To dobrzy gliniarze. Paru znam osobiście. Spotkaliśmy się kiedyś na jakimś seminarium, czy czymś takim. Sprawiali dobrze wrażenie. - Może i są dobrzy, ale muszą coś mieć, a mają tylko mgliste zeznania Browne’a, który w dodatku teraz dziwnie nic nie pamięta, zeznania recepcjonisty z hotelu, który też nic nie pamięta i coś jeszcze, co mi w tej chwili wyleciało z głowy, ale jest mniej więcej na tym samym poziomie prawdopodobieństwa, co zeznania Browne’a i chłopaka z hotelu. Dwight złożył palce rąk i potarł nimi nasadę nosa. Zamilkliśmy. - No tak – powiedział Dwight. - Porozmawia pan jeszcze z prokuratorem, poruczniku? – zapytał Dadoc po chwili. - Po co? - Co on o tym sądzi. - Żaden prokurator, którego znam, a znam ich wszystkich w tym mieście, nie wystawi aktu oskarżenia na podstawie materiału, którym dysponujemy. Nie okłamujmy się. Zdjęcie jest może dobre do wywołania skandalu, ale do udowodnienia czegokolwiek jest niewystarczające. Nie pójdę do prokuratora z tym, co mamy. Jest to chyba jasne – zakończył, omiótł nas wzrokiem i podniósł głowę wysuwając podbródek do przodu. Widać było, że podjął jakąś decyzję - Ma ktoś coś jeszcze do dodania? Nie mieliśmy. - Zamykam sprawę. Dadoc, na poniedziałek raport w tej sprawie – powiedział i wstał zza biurka. - K… - powiedział raz jeszcze Dadoc. Nikt go nie usłyszał, albo przynajmniej nikt nie zwrócił na to uwagi. Akurat w tym punkcie zgodziłem się z Dadoc’iem. Epilog Jakoś tak po pół roku, w marcu, dostałem kartkę z pozdrowieniami z Lazurowego Wybrzeża. Widok morza, jakieś białe budynki, na odwrocie dwa zdania wypisane równym, prawie kaligraficznym pismem. Pozdrowienia z Francji. Słucham Glenna Millera na plaży w Monaco. Zapytaj znajomego, jak się załatwia takie wakacje. Bez daty, bez podpisu. Trzy zdania i koniec. Przeczytałem jeszcze raz i zamyśliłem się na moment….Słucham Glenna Millera… Przychodziła mi do głowy tylko jedna osoba, która mogła napisać i wysłać takie pozdrowienia. Ta jedna osoba jednak, nie mogła tego napisać. Nie pisze się pół roku po śmierci. Byłby to fenomen opisany z pewnością w The Nature, a autor dostałby Pulitzera, Nobla, Oskara i nagrodę dziennikarzy FIPRESCI. Zapaliłem papierosa, podszedłem do telefonu i wykręciłem numer posterunku policji. - Dadoc – usłyszałem po chwili. - Czy kiedykolwiek znaleziono ciało Marcii Porter? – zapytałem bez żadnych wstępów. - Tak. - Jak je zidentyfikowano? - Na podstawie dokumentów, które miała przy sobie. - Tylko na tej podstawie? - Nie nadawała się do innej identyfikacji. Twarz była zmasakrowana i na wpół zwęglona. Po ciało nikt się nie zgłosił. Miała przy sobie dokumenty na nazwisko Marcia Porter. Tak się robi. Dlaczego pytasz? Odłożyłem słuchawkę bez wyjaśnień. Stanęła mi przed oczyma niezidentyfikowana postać w hotelu w Meksyku, o której sądziłem, że to chłopak z banku, zielona półciężarówka w Motamoros, na którą nie zwracałem uwagi i wreszcie ciągłe uczucie, że ktoś za mną chodzi. Myślałem, że to Dadoc, czy ktoś z jego ludzi. Najwyraźniej myliłem się. Cóż, nikt nie jest doskonały… Tak kończy się ta historia. Kończy mimochodem, tak jak się zaczęła. A zaczęła się w Betlejem, Pennsylvania…