pdf - Jefferson Towne

Transkrypt

pdf - Jefferson Towne
© Copyright by Jefferson Towne
Projekt okładki Dariusz Suchan
ISBN 978-83-272-4338-6
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.
2014 r.
SPIS TREŚCI
ROZDZIAŁ I - ----------------------------------------------- DĘBOWY CHŁOPIEC
ROZDZIAŁ II - ------------------------------------------------
MARCIA PORTER
ROZDZIAŁ III ------------------------------------------ MĘŻCZYZNA Z WĄSEM
ROZDZIAŁ IV - ---------------------------------------------------------- OPOWIEŚĆ
ROZDZIAŁ V - ------------------------------------------- POJAWIA SIĘ DADOC
ROZDZIAŁ VI - -------------------------------------------------- ZIELONY RELAX
ROZDZIAŁ VII - ------------------------------------------------------------ ZDJĘCIE
ROZDZIAŁ VIII - ------------------------------------------ DETEKTYW BERGER
ROZDZIAŁ IX - -------------------------------------- MULLER I HANK BRIGHT
ROZDZIAŁ X - ------------------------------------------------------------------ FINCH
ROZDZIAŁ XI - ------------------------------------------------------------- EL PATO
ROZDZIAŁ XII - ----------------------------------------------- SREBRNA PALMA
ROZDZIAŁ XIII - --------------------------------------------------------------- ROTH
ROZDZIAŁ XIV - ------------------------------------------- MAREA MANGUANTE
ROZDZIAL XV - ------------------------------------------------------------- UFARTE
ROZDZIAŁ XVI - ------------------------------------------------------------- TAŚMY
ROZDZIAŁ XVII - --------------------------------------------------------- TEJEDOR
ROZDZIAL XVIII - ---------------------------------------------- W KOMISARIACIE
EPILOG
Znam co najmniej dwie historie zaczynające się w Betlejem.
Jedna jest najbardziej znaną historią świata. Niewiele można dodać, ująć,
jeszcze mniej. Drugą poznałem, kiedy byłem dorosłym człowiekiem.
Właściwie zostałem w nią wplątany.
Obydwie nie mają ze sobą nic wspólnego. Obydwie jednak zaczynają się
w Betlejem. Pierwsza w Betlejem Judzkim, druga w Betlejem,
Pennsylvania
Rozdział I
Tej wiosny odkryłem Dębowego Chłopca. Była to nieduża knajpka na roku
Orange i Szóstej, otwarta do drugiej po północy, a w soboty do rana.
Nic wielkiego, dwupoziomowa sala poprzedzielana niewysokimi
ściankami tworzącymi boksy na tyle zamknięte, że tak na dobrą sprawę
nigdy nie było wiadomo, czy jest już pełno, czy zmieści się jeszcze szkolna
wycieczka. Zasunięte ciemnobrązowe rolety z udającego drewno plastiku
i dębowe okiennice z wymalowanymi postaciami małych chłopców w
kształcie żołędzi, uzasadniać miały nazwę. Był jeszcze gruby portier
spełniający rolę szatniarza, a na podwyższeniu bar z długim, lśniącym
kontuarem. Były też wysokie stołki wzdłuż kontuaru i bateria różnorodnych
butelek na szklanych półkach. Był wreszcie dywan na podwyższeniu za
barem, mały okrągły parkiet z drugiej strony i czarny, duży fortepian
przycupnięty leniwie obok parkietu. Na fortepianie zwykle grał stary
Murzyn ubrany nieodmiennie w ciemną marynarkę i smokingową koszulę
z falbanami. Od czasu do czasu ktoś śpiewał, ale raczej nieregularnie.
Wentylacja nie działała sprawnie, było więc ciepło, a w dni, kiedy słońce
operowało szczególnie intensywnie, bardzo ciepło. Dym papierosowy
czaił się w obłokach pod sufitem i w paru innych miejscach.
Wszystko tworzyło pewien niepowtarzalny, specyficzny nastrój, który, gdy
się już weszło, chwytał za klapy i kazał zostać.
Było dosyć późno, na pewno po jedenastej, kiedy przyszedłem tego
wieczora. Paru facetów znajdujących oparcie w whisky siedziało przy
barze i trzymało się mocno. Jakaś babka o rudych włosach paliła
papierosa bawiąc się pudełkiem zapałek. Był jeszcze ktoś, nie pamiętam,
kto. Teraz, może uważałbym to za istotne, wtedy, nie.
Szczupły, wysoko podgolony młodzieniec stojący za barem patrzył w sufit
wyłożony drewnem i podobiznami chłopców bliźniaków tych z okiennic.
Było duszno i sennie. Przysterowałem do baru i zamówiłem martini. Była
ciepła, księżycowa noc.
Ruda dziewczyna, na którą zwróciłem uwagę wchodząc, zabierała się do
wyjścia. Zdusiła papierosa w udającej dębową popielniczce, wyjęła z
torebki zwitek zmiętych banknotów, dwa rzuciła na kontuar i obciągając
spódnicę wstała. Przechodząc spojrzała na mnie bez zainteresowania.
Facet w rogowych okularach i ubraniu w prążki wyglądający na mocno
wciętego, wycelował w nią palec i udając, że strzela powiedział:
- Bang, bang.
Potem zaśmiał się sztucznie, pociągnął ze szklaneczki i odezwał się tak,
żeby go wszyscy słyszeli:
- Ta paniusia oskubała mnie na dwadzieścia kawałków. Uważajcie na
rude, panowie.
Spojrzałem na zegarek. Do wpół do dwunastej brakowało paru minut.
Miałem właśnie wyjść, kiedy obok pianisty pojawiła się dziewczyna. Na
oko dwadzieścia pięć lat, z gatunku tych, co to mężczyźni wjeżdżają na
chodniki, patrząc na nie. Ubrana w długą, białą suknię i buty na wysokim
obcasie z rzemykami oplatającymi kostkę. Ciemno rude włosy spadały
ciężko falami na opalone nagie ramiona. Pochyliła się ku pianiście,
szepnęła mu kilka słów, ten skinął głową i uderzył mocniej w klawisze.
Zaśpiewała jakiś szlagier modny ostatnio i coś Cole Portera, a może
Bernsteina, w każdym bądź razie znany kawałek, jeśli wysilić pamięć.
Zaśpiewała jeszcze coś spokojnego o żeglarzu, czy kimś takim, jeśli
dobrze pamiętam. Nucę to sobie od czasu do czasu jeszcze teraz, choć
to już prawie dwadzieścia lat.
Kiedy skończyła i wyszła, zamówiłem jeszcze jedno martini i zapaliłem
papierosa.
- Kto to? – spytałem barmana wskazując głową na pustą już scenę.
- Marcia Porter.
- Marcia Porter – powtórzyłem bez sensu.
- Nic więcej nie wiem. Pracuje od dzisiaj. – odpowiedział, a po chwili dodał
– Wydaje się niezła. Oczywiście w wokalnym wymiarze.
- Oczywiście – zgodziłem się.
- Interesuje pana?
Wzruszyłem ramionami.
- Przyjdź pan jutro. Powinienem wiedzieć więcej.
Powiedziałem, że przyjdę, ale nie przyszedłem. Zaglądnąłem znowu po
dwóch dniach i od tego czasu zacząłem pojawiać się w Dębowym Chłopcu
codziennie. Zawsze w czasie, kiedy miała wystąpić Marcia. Nie
przyznawałem się przed sobą, że to właśnie chodziło o nią, ale tak właśnie
było. Wymyślałem sobie różne, mniej lub bardziej ważne zajęcie, jednak
nieodmiennie, zawsze po jedenastej lądowałem w Dębowym Chłopcu.
Wypijałem szklaneczkę martini i wychodziłem. To wszystko. Poznałem
stałych bywalców, wszystkie numery i obsługę. Wiedziałem, że martini
miesza najlepiej wygolony młodzieniec w drucianych okularach, a u
starszego wąsacza najlepiej zamawiać czystą whisky. Wiedziałem, że
pianista ma córkę i na imię Charles, oczywiście pianista miał na imię
Charles, nie córka. Córka nazywała się inaczej, Judith, czy jakoś.
Wiedziałem, że facet siadający w boksie numer 5 jest architektem i
zawsze w piątki grywa w bakarata, a przedtem wypija parę koktajli, żeby
w ogóle mieć ochotę na bakarata, wiedziałem, że wysoki okularnik umawia
się tu zwykle z różnymi ciekawymi lub mniej ciekawymi, ale nieodmiennie
piersiastymi babkami, zajmują jedną z lóż, a potem znikają gdzieś jego
wozem, wiedziałem, że krótko obcięta brunetka pociągająco zdrowo jest
w trakcie rozwodu i nie wie co dalej ze sobą począć, wiedziałem, że
chłopak z dziewczyną wstępują tu zawsze jadąc do Woodland na
weekend, ona kończy szkołę i chce zostać projektantką mody, a on jest
kierowcą. Wiedziałem o wszystkich coś, o jednych więcej, więcej drugich
mniej. Było to wynikiem półgodzinnego stałego siedzenia w jednym i tym
samym miejscu.
Spróbujcie sami, zobaczycie.
Wiedziałem o wszystkich coś, o wszystkich, z wyjątkiem Marcii.
Wychodziła co noc na swoje dwadzieścia minut, nieodmiennie na biało,
nieodmiennie tajemniczo, nieodmiennie smutno. Nikt o niej więcej nie
wiedział. Po prostu Marcia Porter. I nic więcej.
Siedziałem kiedyś, pamiętam była niedziela, na dworze padał deszcz.
Siedziałem i piłem whisky małymi łykami. Marcia była w połowie drugiego
numeru. Tuż za mną, na sąsiednim stołku siedział zwalisty mężczyzna w
brązowym garniturze. Potężny wąs zakrywał mu pół twarzy. Drugie pół
zasłaniały ciemne okulary. Poza tym palił dopasowane do figury cygaro.
Dwa cale średnicy. Mruczał coś pod nosem. Raz wydawało mi się, że do
mnie, więc odwróciłem się lekko i spytałem uprzejmie:
- Mówił pan coś?
- Mówiłem – burknął – ale nie twój interes.
Wzruszyłem ramionami. Facet wyglądał na wciętego, ale ze zwalistymi
facetami nigdy nie wiadomo, czy już są na wykończeniu, czy dopiero
zaczynają.
Marcia skończyła, ukłoniła się i wyszła. Spojrzałem na zegarek, wpół do
dwunastej. Właściwa pora na ostatniego papierosa. Wyciągnąłem z
kieszeni camela i władowałem sobie w zęby. Nie zdążyłem wyciągnąć
zapałek, kiedy siedzący obok wąsacz pstryknął zapalniczką.
Zaciągnąłem się i kiwnąłem mu głową na dziękuję.
- Przepraszam – powiedział – zdaje się, że nie byłem specjalnie uprzejmy.
- Drobiazg – machnąłem ręką..
Nie opuszczając twarzy, cygaro wąsacza powędrowało w górę. Miało to
chyba oznaczać uśmiech.
- W każdym bądź razie, pardon.
Uśmiechnąłem się, facet też. Uważał widocznie sprawę za załatwioną.
- Hej! – zwrócił się do barmana – Gin z tonikiem.
Barman odwrócił się, zabrał szklankę, spojrzał pod światło i nalał do niej
naparstek ginu. Wlał też trochę toniku, dodał lodu i podał wąsaczowi. Ten
chwycił to wszystko w wielka łapę i wypił za jednym zamachem. Potem
postawił szklankę na ladzie, wyjął z grubego jak cegła portfela banknot
dwudziestodolarowy i zwinął w rurkę.
- Mam tu coś dla ciebie, chłopcze – huknął.
Barman spojrzał na dwudziestkę i spytał:
- Tak z serca, czy za coś?
Facet zaśmiał się nieprzyjemnie.
- Jasne, że za coś. Nie wydaję na prawo i lewo ciężko zarobionych
pieniędzy.
- Może ten akurat nie był ciężko zarobiony.
Zacisnął pięść i zgniótł dolarową rurkę.
- Jesteś trochę za mały, żeby rozmawiać ze mną w ten sposób. W
normalnych warunkach wbiłbym ci nos w podłogę. Dzisiaj mam dobry
dzień. Ja rzadko mam dobry dzień.
- Za dużo ogląda pan telewizji.
- Wyhamuj, synu! – warknął.
Przy kontuarze był tylko on, ja i z drugiej strony barman. Lokal powoli się
wyludniał. Większość stolików stała pusta, jedynie przy niektórych
czuwały niedobitki.
- Kim jest ta dziwka? – w pewnym momencie spytał Wąsacz.
Pytanie najwyraźniej skierowane było do barmana. Ten skrzywił się, ale
odpowiedział spokojnie:
- Która?
- Ta, która śpiewała przed chwilą.
- Czy jest to właśnie pytanie za dwadzieścia dolców?
- Może być. Więc? – zabębnił grubymi palcami, w których trzymał cygaro
o blat kontuaru. Zrzucił w ten sposób niezły stożek popiołu, ale
najwyraźniej nie przejął się tym.
- To nie dziwka.
- Wszystkie to dziwki – trzasnął ręką o blat kontuaru – Jedne robią to
jawnie, inne się maskują. Ale wszystkie to dziwki. Ja się na tym znam.
- Jest pan alfonsem? – barman ciągle był uprzejmy.
Wąsacz poczerwieniał. Zdjął okulary i położył obok szklanki. Zauważyłem,
że miał wyblakłe, szare oczy. Zimne, wyblakłe, szare oczy.
- Coś powiedział? – wycedził.
- Pytałem, czy jest pan alfonsem, czyli sutenerem. To taki facet, który zna
się na dziwkach i rozdaje za frajer dwudziestki.
Zamachnął się, ale bardzo niemrawo. Może dlatego, że siedział, a może
dlatego, że zlekceważył małego. W każdym bądź razie byłem szybszy.
Chwyciłem go za rękę i założyłem nelsona. Chwilę zmagaliśmy się, ale w
końcu dał spokój.
- Znikaj, chłopie – warknął – do ciebie nic nie mam.
- Tu się nie rozrabia – powiedziałem spokojnie – Jak chcesz rozrabiać,
postaw sobie lustro.
Nagle poczułem, że moja goleń dziwnie zwiększa swoją objętość. Zwykle
się tak dzieje, jak ktoś traktuje ją z buta. Potężne uderzenie, które
otrzymałem piętą w kość piszczelowa, spowodowało, że zgiąłem się wpół,
ale nie zwolniłem chwytu. Wręcz przeciwnie, zacisnąłem mocniej i jego
głowa powędrowała w dół, aż do miejsca, gdzie zaczynał się kontuar. Coś
trzasnęło, nie byłem pewien, czoło albo kontuar.
- Bardzo nieładnie jest bić mniejszych – powiedziałem – Są jeszcze tacy,
którym się to nie podoba.
Puściłem go. Podniósł się, rozmasował czoło i spojrzał na mnie, jakbym
był już nagrobkiem na cmentarzu komunalnym.
- Źle zrobiłeś, przyjacielu – syknął - Nie robiłbym tego na twoim miejscu.
- Dobra rada – zgodziłem się – Dziękuję.
Spojrzał na mnie, później na barmana.
- Przyjdę tu jeszcze – powiedział i zsunął się ze stołka.
- Zadzwoń wcześniej – poradziłem – Włożę granatowy garnitur.
Spiorunował mnie wzrokiem, założył okulary i ruszył w stronę wyjścia.
- Pięć dolców – odezwał się barman – W tym lokalu się płaci.
Wąsacz przystanął, wyjął z kieszeni jakiś banknot i rzucił go za siebie.
Banknot upadł jakieś pół metra od mojego lewego buta. Pochyliłem się i
podniosłem. Z portretu patrzyły na mnie zielono szare oczy Abrahama
Lincolna.
- Narwany facet – odezwał się barman, kiedy za wąsaczem zamknęły się
drzwi – Dzięki. Nie przypuszczałem, że z pana taki zapaśnik.
- Trenowałem kiedyś.
Nalał do szklanki podwójną porcje whisky i przesunął ją razem z syfonem
w moim kierunku
- Na koszt firmy – powiedział – W końcu nie codziennie jest się ratowanym.
Uśmiechnąłem się, przysunąłem szklankę bliżej i spróbowałem. Potem
sięgnąłem po syfon i dolałem odrobinę.
- Chyba poproszę faceta, żeby częściej tu wpadał.
Teraz z kolei on się uśmiechnął. Tacy z nas uśmiechnięci, młodzi ludzie.
Dopiłem drinka, powiedziałem dobranoc i wziąłem namiar na wyjście. Przy
samych drzwiach natknąłem się na jakąś postać. Początkowo nie
poznałem jej. Może z powodu tej jednej dodatkowej szklaneczki. Była w
szarym płaszczu i nieumalowana. Mimo to, była to ona. Bez wątpienia,
Marcia Porter.
- Może mnie pan odwieźć do domu? – spytała.
Kosmyk włosów wysunął jej się spod chustki, którą miała na głowie i opadł
na czoło. Odsunęła go nerwowym, szybkim ruchem ręki.
- Samochód mi wysiadł – podjęła po chwili – chyba gaźnik, ale tak
naprawdę nie znam się na tym.
Staliśmy w niewielkim hallu, wyłożonym piaskowo brązowym dywanem,
gdzie oprócz dwóch rzędów dębowych wieszaków wiszących smętnie w
oczekiwaniu na płaszcz, znajdowała się jeszcze donica z fikusem
dębolistnym i wejściami do toalet oznaczonymi figurkami odpowiednich
postaci, sugerującymi, czego można by się spodziewać, kiedy nacisnąć
na odpowiednią klamkę. Fikus dębolistny był tu chyba przez przypadek, a
jeśli nie, to architektowi wnętrz należała się nagroda za
niekonwencjonalne wykorzystanie powiązań natury martwej z żywą.
- Podwiozę panią – powiedziałem w końcu – Udało mi się zaparkować na
następnej ulicy. Jakiś frajer właśnie odjeżdżał, kiedy przyjechałem.
Uśmiechnęła się lekko.
- Właściwie to mieszkam niedaleko i samochód nie jest potrzebny.
Spojrzała na mnie niepewna mojej reakcji, a następnie nabrała powietrza
w płuca i powiedziała jednym tchem
- Prawdę mówiąc, wolałabym się przejść – przechyliła głowę, a kosmyk
znowu spadł jej na twarz – o ile nie będzie to dla pana zbyt kłopotliwe.
Maleńkie czerwone światło zapaliło się gdzieś z tyłu mojej głowy. Tak
niewielkie, że prawie nie zwróciłem na nie uwagi, choć zapalało się
zawsze, kiedy kłopoty wisiały w powietrzu. Powinienem się co najmniej
zastanowić, zamiast tego jednak powiedziałem:
- Jak pani wygodniej.
Przez duże okno otulone z trzech stron kotarą, której, o ile sobie
przypominam, nikt nigdy nie zasuwał, wpadało światło ulicznej latarni i
rozświetlało nieco półmrok hallu.
- Lubię wieczorne spacery – odezwała się po chwili - Jak nikogo nie ma,
tylko ja i ulica. Zwykle chodzę sama, ale dzisiaj wolałabym mieć kogoś
przy sobie.
- Czy dzisiaj to jakiś szczególny dzień?
- Inny. Wyjaśnię to panu później. Idziemy?
Skinąłem głową, otwarłem drzwi i znaleźliśmy się na chodniku. Pralnia
Jasona migała czerwonym neonem. Było ciepło.
- W którą stronę – stanąłem niezdecydowany.
Wsunęła mi rękę pod ramię i pociągnęła lekko w kierunku White Heights.
Jeśli tam mieszkała, to powinienem zwracać się do niej ‘Madam’.
- Mieszka pani w White Heights?
Roześmiała się, ale nie za bardzo. Tak jakby miała na twarzy maskę
gazową.
- Mieszkam na Lavandi. Za drogerią w prawo. Zaraz naprzeciwko bramy
parku. Tej z lwami.
Nie miałem pojęcia, gdzie to jest.
- Chyba tam spokojnie – powiedziałem bez sensu..
- Średnio. Mieszkają tam sami tacy, jak ja. Zbłąkane psy. Ludzie, którym
się nie powiodło i nie powiedzie, niezależnie, jak bardzo będą chcieć.
- Mówi pani, jak stara, doświadczona kobieta.
- Jestem starą, doświadczoną kobietą.
Spojrzałem na nią z ukosa przez ramię. Nie miała więcej niż trzydzieści
parę.
- Jeśli tak… - mruknąłem.
Chwilę szliśmy w milczeniu. Księżyc świecił, jakby kończyły mu się baterie.
- Często pana widuję w Chłopcu – odezwała się, kiedy skręciliśmy w
Lavandi.
- Wpadam na drinka. Rzadko kiedy kantują na whisky.
Uśmiechnęła się blado.
- Chciał pan powiedzieć, że nie rozcieńczają jej przed oficjalnym
rozcieńczeniem. To prawda, w pewnym sensie, to porządny lokal. Mam
wrażenie, że ten numer by nie przeszedł. Pan Frost dba o opinię.
- Pan Frost dba o opinię do czasu, aż zarobi pierwsze sto tysięcy. A może
dopiero milion. Dla różnych Frostów, kwoty są różne.
- Możliwe – stwierdziła ugodowo – W gruncie rzeczy pan Frost niewiele
mnie obchodzi. Oprócz tego, że mi płaci.
- Wobec tego lepiej, żeby obchodził.
- Możliwe – znowu się zgodziła – Ale nie o tym chciałam z panem
porozmawiać.
Z otwartego okna na pierwszym piętrze szarego budynku, obok którego
właśnie przechodziliśmy, wyleciała butelka i rozbiła się parę metrów przed
nami. Ktoś mówił głośno.
- Ludzie schodzą na psy – wskazała na rozbitą butelkę.
- Psy nie rzucają butelek..
Dalszych dziesięć metrów szliśmy w milczeniu.
- Chciałam zapytać o gościa, z którym rozmawiał pan dzisiaj w barze. Kto
to?
- Nie wiem, o kim pani mówi.
- Ten wysoki wąsacz z cygarem. Siedział obok pana.
Pokiwałem głową, że wiem, o kogo chodzi.
- Nie znam go. Po prostu siedział obok.
- Nie zna pan? – wydawała się zawiedziona – Szkoda.
- Dlaczego szkoda?
- Zależy mi na tym, żeby wiedzieć, kto to był.
Przeszliśmy może dwadzieścia metrów zanim odpowiedziałem:
- Jeśli komuś na czymś zależy, musi mieć w tym jakiś interes. Interesy są
różne. Kolorowe, białe, jasne, ciemne. Rzecz w tym, pani Porter, że ja nie
chcę się mieszać do ciemnych interesów. Za bardzo jestem przywiązany
do wieczornego drinka, żeby go chcieć zmienić na czarną kawę w pewnym
mało przytulnym miejscu.
Przystanęła i spojrzała mi w oczy.
- Spytałam tylko, czy zna pan tego mężczyznę. Nic więcej. Jaki widzi pan
w tym ciemny interes?
- Żadnego – zgodziłem się – Ale jeśli pewna kobieta prosi pewnego faceta,
z którym dotychczas nie zamieniła słowa i którego uporczywie nie
dostrzegała o to, żeby odprowadził ją do domu mimo, że ten dom jest sto
metrów dalej i dotąd obywała się bez tego i w czasie tego odprowadzania
okazuje się, że chodzi o innego faceta, z którym ten pierwszy widział się
przy barze dwie sekundy i w dodatku zależy jej na tym, to mi się to nie
podoba. Albo to afera miłosna i kobieta jest bardzo zakochana, a ten facet
jest jej pierwsza, drugą, czy którąś tam miłością. Albo jest na tyle
nieśmiały, żeby podejść i przedstawić się, w co wątpię mając w pamięci,
jak facet wygląda. Albo ta kobieta się go boi. A jeśli się boi, to też musi być
tego jakiś powód.
Oblizała językiem wargi.
- Zapomniał pan, że kobiety pytają czasem bez powodu.
- Nie nieznajomych.
Ponownie oblizała wargi.
- Powiedzmy jestem zakochana.
Pokręciłem głową.
- Nie sądzę. Ten facet nie wyglądał na kogoś, w kim można by się było
zakochać.
Sięgnęła do torebki, wyjęła chusteczkę i włożyła ją z powrotem. Następne
dwie chwile zajęta była zamykaniem i otwieraniem torebki.
- Nawet nie wiem jak pan się nazywa.
- Francis.
Znowu zaczęła trzaskać zamkiem torebki.
- A czym pan się zajmuje, panie Browne?
Spojrzałem jej w twarz, co nie było specjalnie trudne. Byłem od niej wyższy
co najmniej o pół głowy.
- Jest pani z redakcji „Who’s who”?
Zmieszała się.
- Kiedyś widywałam tego faceta, albo kogoś do niego bardzo podobnego,
dosyć daleko stąd. Nie wspominam tych chwil najlepiej. Wolałabym go
więcej nie spotkać, ale nie jestem pewna, czy on chce tego samego. Jeśli
się okaże, że to facet, o którym myślę, będę musiała stąd wyjechać –
wypuściła powietrze ze świstem – Właściwie nie wiem, po co to panu
mówię..
- Jak ten facet się wtedy nazywał?
- Nie wiem, ale jestem prawie pewna, że już go widziałam.
Włożyłem ręce do kieszeni i powiedziałem:
- Obawiam się, że niewiele pani pomogę. Nie znam tego gościa, widziałem
go dzisiaj po raz pierwszy w życiu. Ale radzę trochę zaczekać z wyjazdem.
Jutro na pewno coś się wyjaśni. Może to akurat nie był ten, o którym pani
myśli.
Odwróciła się szybko na pięcie i rzuciła przez ramię:
- Niech mnie pan dalej nie odprowadza. Dam sobie radę sama.
Zatrzymaliśmy się. Właściwie ona. Ja w konsekwencji też.
- Dam sobie radę sama – powtórzyła, odwróciła się na pięcie i ruszyła
wolnym krokiem dalej.
Stałem i patrzyłem, jak odchodzi. Gdybym wiedział, co się stanie,
zapakowałbym ją do samochodu i zawiózł gdziekolwiek. Byle tylko nie szła
do domu. I najważniejsze, nie udzielałbym niemądrych rad. No, ale wtedy
nie mógłbym nazywać się Browne.
Rozdział II
Przez dwa następne dni nie odwiedzałem Chłopca. Robiłem wywiad z
Cliffem Duvallem, kandydatem na gubernatora, o którym chodziły słuchy,
że nie ma zbyt czystych rąk, szczególnie w okresie, kiedy był burmistrzem
Gulf City. Jakieś sprawy z koncesjami na handel alkoholem. Oczywiście
Duvall wszystkiemu zaprzeczał. Odniosłem wrażenie, że zaprzeczyłby
nawet, że nazywa się Duvall, gdyby zaszła taka potrzeba.
Duvall został praktycznie jedynym kandydatem na stanowisko
gubernatora po tym, jak senator Hugh Stanton został zabity w Easton.
Było to w zeszłym miesiącu na wiecu przedwyborczym. Stanton
przemawiał, kiedy jakiś szaleniec strzelił do niego dwa razy. Taka
przynajmniej jest oficjalna wersja wydarzeń. Policja dołożyła wszelkich
starań i tak dalej, ale szaleniec nadal chodzi na wolności. I
prawdopodobnie długo jeszcze będzie chodził, bo w całą sprawę
zaangażowali się spece z FBI.
Oczywiście część smrodu spadła i na Duvalla, ale on zdecydowanie odciął
się od tego, złożył parę wyjaśnień, uczestniczył w pogrzebie Stantona i
rozważał nawet oficjalne wycofanie się z wyścigu o fotel gubernatora, aby
nie być posądzonym o czerpanie korzyści z tej historii, ale ostatecznie
postanowił podtrzymać swoją kandydaturę po fali listów i telefonów z
wyrazami poparcia, które zaczęły napływać na adres jego kwatery
wyborczej. I znowu były domysły, że wszystkie te listy i cała reszta to
robota Hanka Brighta, głównego doradcy Duvalla i szefa jego kampanii,
ale na domysłach się skończyło.
I teraz znów sprawa koncesji. Duvall oczywiście nic nie wie, ale jak na
faceta, który ma zostać gubernatorem, spraw, o których nic nie wie,
wydaje się być trochę za dużo. Normalną koleją rzeczy powinien nie mieć
żadnych szans, ale dziwna sprawa, według agencji badania opinii
publicznej, ciągle jest najpoważniejszym kandydatem i wszystko wskazuje
na to, że zostanie gubernatorem.
Tak więc, sprawa Duvalla zajęła mi dwa dni i dopiero w środę wieczorem
zameldowałem się w Dębowym Chłopcu. Jak zwykle gości było nie za
wielu. Zamówiłem martini i oparłem się plecami o kontuar. Dochodziła
jedenasta. O tej porze występowała Marcia, przynajmniej dotąd zawsze
tak było. Ale nie dzisiaj. Zamiast niej wystąpiła jakaś wysoka brunetka z
kolorowo wymalowaną twarzą i włosami upiętymi w piramidę Cheopsa.
Zaśpiewała parę kawałków i znikła. Przez skórę czułem, że coś się
wydarzy. Niezidentyfikowane uczucie, które towarzyszy ci, kiedy
wchodzisz na jezdnię przy czerwonym świetle.
Siedziałem do dwunastej. Potem odwróciłem się twarzą w stronę baterii
różnokształtnych butelek i kolorowego neonu Martini świecącego pół
metra nad nimi. Odwróciłem się tym samym plecami do sali, w której
oprócz pary stosunkowo młodych ludzi, nie było nikogo interesującego.
Mężczyzna ubrany był w ciemny garnitur w prążki i palił papierosa za
papierosem. Towarzysząca mu kobieta, mniej więcej w tym samym
przedziale wiekowym, wpatrywała się w stożek popiołu z
zainteresowaniem równym sto dwudziestemu czwartemu odcinkowi
brazylijskiej telenoweli. Kobieta skoncentrowana była raczej na
pociąganiu ze szklaneczki, która w minutę po napełnieniu z powrotem
robiła się pusta. Pomiędzy papierosem a szklaneczką stał kubełek z
lodem, z którego wystawała butelka różowego szampana. Szampan stał
tam prawdopodobnie w celu, żeby mieć skąd napełniać szklaneczkę.
Oprócz mnie nikogo więcej przy barze nie było, barman w drugim kącie
udawał, że przeciera szklanki.
- Nie śpiewa już? – rzuciłem przed siebie, będąc pewnym, że barman
usłyszy.
- Marcia?
Kiwnąłem głową.
- Nie śpiewa – powiedział - I przez jakiś czas nie zaśpiewa. Ale ta nowa
też jest dobra.
- Wyjechała? – przypomniałem sobie, że wspominała coś o wyjeździe.
- Jest w szpitalu. Miała wypadek.
Sto milionów mrówek przeszło mi o grzbiecie. Mimo to spytałem jakby od
niechcenia:
- Jaki?
- Pobili ją jacyś dranie – rzucił w odpowiedzi – I gdyby nie chłopaki z policji,
leżałaby teraz nieco niżej i w nieco innym miejscu. Ma szczęście, że
gliniarze wybrali akurat tę ulicę na nocny patrol i znaleźli ją jeszcze w
stanie do poskładania. Gdyby zjawili się pół godziny później, nie byłoby o
czym mówić.
- Kiedy to było?
- W niedziele wieczorem. Po występie.
Poczułem, jak oprócz mrówek, oblewają mnie wrzątkiem.
- W którym szpitalu leży?
- W drugim miejskim. Obok stadionu.
Zamówiłem jeszcze jedno martini i sączyłem powolutku próbując
pozbierać myśli. Nie szło mi najlepiej, więc podniosłem się, powiedziałem
„do widzenia” i wyszedłem na ulicę. Było po pierwszej w nocy. Włożyłem
ręce do kieszeni marynarki i ruszyłem w kierunku domu.
Przed pójściem spać, machnąłem sobie jeszcze jedną szklaneczkę i
spróbowałem poudawać, że nic mnie to nie obchodzi. Nawet nie wiem,
kiedy zasnąłem.
Obudziłem się z okropnym bólem głowy. Z trudem zwlokłem się z
tapczanu, włączyłem radio, otwarłem okno, włączyłem ekspres do kawy.
Potem poszedłem do łazienki i dziesięć minut lałem na siebie raz zimną,
raz ciepłą wodę. Wytarłem się dokładnie ręcznikiem, wyszedłem z
łazienki, napełniłem filiżankę kawą i wypiłem duszkiem. Napełniłem drugą,
zapaliłem papierosa i zacząłem rozglądać się za czymś do jedzenia.
Lodówka byłą pusta, a do najbliższego sklepu dziesięć minut piechotą. W
końcu zjadłem coś w barze za rogiem i koło wpół do dziewiątej znalazłem
się pod bramą Drugiego Szpitala Miejskiego King’s County.
Marcia leżała w separatce na pierwszym piętrze. Podszedłem cicho do
drzwi i pchnąłem lekko. Nie były zamknięte. W środku stało łóżko,
metalowy stolik nocny i jakaś aparatura wyglądająca na bardzo
skomplikowaną. Wsunąłem się do środka i spojrzałem na postać leżącą
na łóżku. Niewątpliwie Marcia, choć nie wyglądała najlepiej. Twarz miała
spuchniętą i w kolorach dalekich od naturalnych. Co do reszty, nie byłem
pewien, bo okrywało ją prześcieradło, czy coś takiego.
Podszedłem bliżej i stanąłem tak, że mogła mnie dojrzeć nie odwracając
wzroku w jakiś zasadniczy sposób.
Uśmiechnęła się lekko, albo mi się tak wydawało.
- Nie spodziewałam się, że pan przyjdzie – odezwała się z wyraźnym
trudem zza opuchniętych warg, w dodatku prawie nie poruszając nimi.
- Musiałem. Jesteśmy przecież przyjaciółmi, prawda? – przyjrzałem jej się
dokładniej i spytałem - Jak się pani czuje?
Nie odpowiedziała od razu. Przez chwilę nie odrywała wzroku od sufitu,
jakby stamtąd starała się czegoś dowiedzieć. W końcu odpowiedziała:
- Dobrze. Teraz już dobrze.
Kiwnąłem głową, że zrozumiałem, choć do tego, że czuje się dobrze,
miałem zasadnicze wątpliwości.
- Potrzeba pani czegoś? – starałem się być miły.
- Nie – pokręciła głową – Mam tutaj wszystko. Dbają o mnie. Pewnie
myślą, że jestem córką Bookera T. Portera.
Booker T. Porter był prezesem Południowego Przedsiębiorstwa
Telekomunikacyjnego i jednym z najbogatszych ludzi w mieście. A osoba,
która była jego córką, była chyba jedną z najbardziej obleganych
dziewczyn w okolicy. Taka, z którą każdy facet chciałby umówić się na
potańcówkę. Choć nie byłem do końca pewien, czy Booker Porter ma w
ogóle jakąś córkę.
- A jest pani?
Uśmiechnęła się. Wyszło to tak, jakby ktoś kroił pomidor.
- Zbieżność nazwisk. Nawet go nie widziałam.
- Niewiele pani straciła. Znam paru ciekawszych mężczyzn. Przedstawię
ich pani, kiedy trochę wydobrzejesz, Marcia.
Zapadło milczenie i trwało dobrą minutę.
- Jak wyglądam? – spytała w końcu.
- W porządku – skłamałem.
- A naprawdę?
- Naprawdę, to trochę gorzej.
- Czuję, że mam opuchniętą twarz. Tak chyba muszą czuć się arbuzy.
- Znam faceta, który wie o arbuzach wszystko. Ma dziesięciohektarową
plantację. Mówi, że arbuzy nic nie czują.
- Właśnie – zgodziła się.
Chrząknąłem z zakłopotaniem.
- Można tu palić? – spytałem.
- Pewnie nie. Nikt nie pali.
Wsunąłem więc papierosy, które zdążyłem już wyciągnąć z kieszeni z
powrotem tam, gdzie były, westchnąłem i powiedziałem:
- Niech mi pani opowie, jak to się stało.
Słońce wyszło właśnie zza chmur i całą salę zalała fala jasnego światła.
Zrobiło się cieplej.
- Niewiele pamiętam. To było tamtego dnia, kiedy wracaliśmy razem do
domu, to znaczy, odprowadzał mnie pan do domu – poprawiła się –
Pożegnaliśmy się jakieś dwadzieścia metrów przed domem, prawda? – a
kiedy skinąłem głową, ciągnęła dalej – Kiedy weszłam do sieni… tam jest
sień – wyjaśniła – z której wchodzi się albo na klatkę schodową, albo do
sutereny. Więc kiedy weszłam do sieni, dostałam w głowę. Znalazła mnie
policja. Leżałam przy wejściu. Przytransportowali mnie tutaj, no i jestem.
- O której godzinie policja panią znalazła?
Odpowiedziała niemal natychmiast.
- O dwunastej cztery. Tak napisali w raporcie.
- Czyli przeleżała pani w sieni jakieś pięć minut. Czy coś pani zginęło?
Potrząsnęła głową, ale szybko dodała:
- Klucze do mieszkania.
- Tylko klucze?
- Tak.
- A w samym mieszkaniu?
- Nie dotarłam tam jeszcze. Tu nie wypisują tak szybko – przełknęła ślinę
i ciągnęła dalej – Był natomiast taki jeden sierżant, zapomniałam nazwiska
i powiedział, że wydaje mu się, że wszystko jest OK. Ale nie sprawdzał
dokładnie. Zresztą nie wiedział gdzie, co trzymam.
- Jak się dostał do mieszkania, skoro klucze zginęły?
- Dozorca ma zapasowy komplet.
Chwilę nic nie mówiłem. Zajęty byłem strzepywaniem pyłku z rękawa
marynarki.
- Jak pani myśli, dlaczego ktoś pani przyłożył?
Nie odpowiedziała od razu. Wpatrywała się w sufit, jak gdyby stamtąd
oczekiwała pomocy.
- Nie wiem – powiedziała w końcu – Nie mam pojęcia.
Podszedłem do okna. Z białego ambulansu dwóch sanitariuszy wynosiło
kogoś na noszach. Był podłączony do aparatury podającej tlen.
- Zawsze są jakieś powody – powiedziałem do szyby, ale zaraz potem
odwróciłem się - Nikt normalny psychicznie nie wali w łeb nieznajomej
osoby.
- Może nie był normalny.
Przyglądałem się choremu na noszach. Sanitariusz przerzucili go na
wysoki wózek na kółkach i pchnęli pod długi dach z pleksi prowadzący do
izby przyjęć.
- A wracając do powodów – odezwałem się, kiedy wózek z chorym zniknął
w wahadłowych drzwiach izby – Są trzy, dla których dostaje się po głowie.
Pierwszy – chciał panią zgwałcić i ktoś mu przeszkodził, drugi, chciał pani
coś ukraść i ktoś mu przeszkodził i trzeci, wie pani coś, o czym ja nie wiem.
Wysłuchała mnie do końca, a potem wzruszyła ramionami.
- Nikt mnie nie zgwałcił i nic nie ukradł, no może z wyjątkiem kluczy a
żadnego innego powodu nie znam. Zresztą policja pytała mnie o to samo.
- I co im pani powiedziała?
- To, co panu. Że nie wiem kto i dlaczego to zrobił.
- Uwierzyli?
- Chyba tak, chociaż z nimi, to nigdy nic nie wiadomo.
- A ten facet z wąsem, który pojawił się w barze. Nie mógł to być on?
Zastanowiła się, ale tak jakoś za długo. Wyglądało, że na gwałt szuka
odpowiedzi.
- Wyszedł wcześniej. Sama widziałam.
- Mógł zaczekać na zewnątrz.
- Mógł – przyznała niechętnie.
- Dlaczego się go pani boi?
- Nie pana interes – odpowiedziała sucho.
Odsunąłem się od okna i zacząłem chodzić po pokoju. Słońce
przygrzewało coraz bardziej. Poluzowałem krawat i odpiąłem guzik
kołnierzyka. Nie mówiłem nic
- Przepraszam – odezwała się po chwili – Ale nie myślę, żeby mogło to
pana zainteresować.
- Jeśli to poważna sprawa z tym facetem, to warto pomyśleć o czymś na
przyszłość. Bo następnym razem może nie być uczynnych policjantów z
patrolu.
- Myślałam o tym. Wyjadę, jak tylko będę mogła. To znaczy, jak tylko będę
mogła się stąd wydostać. A właściwie, dlaczego pan się mną tak zajmuje?
Bo jeśli liczy pan na coś ekstra, to muszę pana rozczarować. Jestem
mężatką, kocham męża i nie mam ochoty na nic dodatkowego.
Włożyłem ręce do kieszeni i przyjrzałem im się, to znaczy przyjrzałem się
kieszeniom, w których trzymałem ręce..
- Nie wierzę pani, pani Porter – powiedziałem powoli.
- Tak? – spytała zaczepnie.
- Nie mam wobec pani żadnych zamiarów. Ani takich, o których pani
wspomniała, ani żadnych innych. Ktoś panią wyłączył na parę dni, a ja
przyszedłem się dowiedzieć, jak się pani czuje. To wszystko.
Na przeciwległej ścianie wisiał mocno kolorowy obrazek przedstawiający
zbocze jakiejś góry. W tym momencie, to on właśnie zainteresował Marcię.
Wpatrywała się w niego przez dobrą chwilę, po czym odezwała się:
- Przecież wcale się nie znamy – powiedziała cicho.
Nie odezwałem się. Za drzwiami ktoś przesunął wózek, czy coś takiego.
- Nie myślałam, że ktoś może przyjść mnie odwiedzić. Nie znam tu nikogo
i nie jestem zbyt towarzyska. Taką mam naturę – dodała
usprawiedliwiająco.
- Dlaczego więc pani przyjechała do tego miasta?
W tym momencie do salki zajrzała pielęgniarka. Była gruba, ciemnowłosa,
ze stetoskopem na szyi. Omiotła wzrokiem całą salę, Marcię, w końcu jej
wzrok zatrzymał się na mnie.
- Pani Porter jest jeszcze osłabiona. Nie można jej męczyć – powiedziała.
- Za chwilę wychodzę.
- Potrzebuje spokoju – dodała.
- Pan Browne wyjdzie za chwilę – wtrąciła Marcia lekko podniesionym
tonem.
Pielęgniarka przerzuciła wzrok na nią, a potem jeszcze raz na mnie.
- Trzy minuty wystarczy? – spytała.
Nie odpowiedzieliśmy, ani ja, ani Marcia. Pielęgniarka podeszła do Marci,
chwyciła ją za przegub ręki i przytrzymała w poszukiwaniu pulsu. Chwilę
nic nie mówiła, liczyła puls, albo udawała, że liczy. Potem puściła rękę
Marcii, wyprostowała się i ruszyła w kierunku drzwi.
- Trzy minuty – rzuciła przez ramię i znikła w korytarzu.
- Ostra babka – skomentowałem, kiedy wyszła – Dbają tu o panią,
najwyraźniej.
Skinęła głową.
- Czasami to przeszkadza.
- Ale tylko czasami – zgodziłem się.
Chwilę nic nie mówiliśmy. Upłynęła prawie minuta z trzech darowanych
nam przez pielęgniarkę.
- Wyjadę stąd! – Marcia powiedziała spokojnie, choć widać było, że tłumi
wybuch – Nie zostanę tu ani sekundy dłużej niż to konieczne.
- Chyba nie przez tę pielęgniarkę?
Nie odpowiedziała, a ja nie oczekiwałem odpowiedzi. Kolejną chwilę
milczeliśmy.
- Mam prośbę – powiedziała w końcu.
- Tak? – zachęciłem niespecjalnie zachęcająco.
- Spodziewam się pewnego listu. Mógłby pan zajrzeć do mojego
mieszkania? A właściwie do mojej skrzynki pocztowej i przynieść mi ten
list, o ile tam będzie?
Kiwnąłem głową.
- Numer cztery.
Jeszcze raz kiwnąłem głową.
- Zajrzę tam, jak będę wracał – powiedziałem - Ulica Lavandi, chyba że
zmieniła pani mieszkanie w międzyczasie.
- Nie zmieniłam. Tu są klucze – sięgnęła do małej szufladki
mieszczącej się pod blatem stolika nocnego i wyciągnęła dwa klucze do
skrzynki spięte razem. Obydwa patentowe w kolorze srebrnym – Klucze
są te same. To znaczy takie same – wyjaśniła – Trzymam je razem, to
znaczy właściwy razem z zapasowym, chociaż to bez sensu. Niestety nie
da się ich rozdzielić. Próbowałam. Dam panu oba. Mam nadzieję, że pan
wróci, bo inaczej musiałabym wzywać ślusarza, a nie znam tu żadnego.
- Ma pani klucze? Przecież zginęły.
- Policjant był miły. Dorobił. To te dorobione
- Umie pani działać na ludzi – zauważyłem.
- No co pan – żachnęła się.
W tym samym momencie wyciągnęła rękę i podała mi klucze a ja
wsunąłem je do kieszeni i powiedziałem:
- Wpadnę jutro.
- Dzięki.
Pożegnaliśmy się bez słów. Wyszedłem ze szpitala i od razu pojechałem
na Lavandi.
Wchodziło się do sieni, dużej i niespecjalnie jasnej, zakończonej po
przeciwnej stronie wejścia z ulicy, takim samym wejściem na podwórko i
dalej do sutereny. Na prawo znajdowały się drzwi opatrzone tabliczką
„Dozorca” z nazwiskiem, którego nie dało się przeczytać ze względu na
długość i nie tradycyjną sekwencję liter. Do drzwi prowadziły cztery
kamienne schodki.
Po przeciwnej stronie dozorcy, a po lewej, patrząc od wejścia znajdowały
się szklane, wahadłowe drzwi prowadzące na klatkę schodową i dalej do
mieszkań. Skrzynki pocztowe, w łącznej ilości ośmiu sztuk, zgrupowane
po cztery w rzędach, wisiały na ścianie tuż obok wahadłowych drzwi.
Wszystkie szafki były jednakowo szare, duże, z numerami widocznymi
dopiero pod lupą.
Skrzynka oznaczona numerem cztery była pusta. Dało się to łatwo
zauważyć przez perforację we frontowej ściance. Dla pewności jednak,
wyjąłem klucze, które dała mi Marcia i otwarłem ją. W środku nie było nic
poza ogryzkiem jabłka, który nie wiadomo jak, tam się znalazł. Wyjąłem
ogryzek i zamknąłem skrzynkę. Potem podrapałem się w policzek i
ruszyłem na górę. Coś mnie pchało do jej mieszkania, choć przez skórę
czułem, że nie powinienem tam iść.
Mieszkanie miało taki sam numer jak skrzynka, co nie było specjalnie
zaskakujące i znajdowało się na prawo od schodów, co zaskakujące już
nie było w żadnym wypadku. Podszedłem bliżej, rozglądnąłem się i
nacisnąłem machinalnie klamkę. Drzwi otwarły się z lekkim zgrzytem.
Rozglądnąłem się i zrobiłem krok w tył. Odczekałem chwilę, ale ponieważ
nic się nie stało, zrobiłem krok w przód, ostrożnie wsunąłem się do środka
i od razu przystanąłem. Mieszkanie przedstawiało jedno wielkie
pobojowisko. Nie znalazłem rzeczy, które znajdowały się tam, gdzie się
znajdować powinny. Ubrania powyrzucane z szaf i porozcinane,
pozrywany parkiet, połamane meble. Ktoś musiał mieć dużo czasu, żeby
tego dokonać i najwyraźniej musiało mu na tym bardzo zależeć.
Przeszedłem bez celu tam i z powrotem, starając się nie deptać ubrań,
potem odszukałem telefon i wykręciłem numer posterunku policji. Zjawili
się po pół godzinie. Dwóch w mundurach i jeden cywil. Znalem ich dosyć
dobrze, to znaczy, tak właściwie, to znalem tylko cywila. Nazywał się
Dadoc, był w policji od trzech lat i wydawało mu się, że jest najlepszym
gliniarzem w mieście. Lubił chwalić się złotą odznaką sierżanta detektywa
i trochę z tym przesadzał. Mogło się o tym przekonać paru ludzi na
lotnisku, kiedy zatrzymał startującą właśnie cessnę i unieruchomił pas
startowy na przeszło godzinę. Podobno dostał informację, że w samolocie
znajduje się poszukiwany przez policję główny księgowy pewnej firmy
elektrycznej podejrzany o wielomilionowe defraudacje. Okazało się, że w
cessnie leciało na posiedzenie Episkopatu dwóch biskupów katolickich i
akcja Dadoca mocno im się nie spodobała, tym bardziej, że Dadoc
wyciągnął ich z samolotu i skuł kajdankami. Interweniował Episkopat,
pisały o tym gazety, a Dadoc stał się sławny. Miał zresztą też i pewne
sukcesy, głównie w sprawie likwidacji gangu handlującego kokainą w
szkołach średnich.
Poza tym był niewiarygodnie wprost przystojny. Czarne włosy gładko
zaczesane do tyłu, prosty nos i białe jak koszulka noworodka zęby,
sprawiały, że nie było kobiety, która przynajmniej nie obejrzałaby się, kiedy
przechodził ulicą. Był przystojny i wiedział o tym, a to stanowiło już
niebezpieczną mieszankę.
- Pan Browne – powiedział, kiedy wszedł – Kiedy dowiedziałem się, że
pan jest na miejscu, zachciało mi się pić. Tak bardzo, że musiałem
wychylić butelkę piwa. Teraz jest lepiej, ale bez przesady. Więc niech mi
pan nie każe wypić drugiej, bo nie lubię piwa, a nic innego nie mam. O co
chodzi?
Podszedł do szafy, przed którą piętrzyły się w bezładzie stosy ubrań,
podniósł jakąś bluzkę, przyjrzał jej się bez zainteresowania i rzucił z
powrotem na podłogę.
- Tylko udaję, że mnie to interesuje - wskazał na stos ubrań – a słucham
pana.
- Mieszkanie pewnej dziewczyny … - zacząłem
- Jeśli jest to to mieszkanie, to nie musi pan mówić – przerwał mi – Widzę,
co jest grane.
- To jest to mieszkanie.
- Dobra, mamy to ustalone.
Sięgnąłem do kieszeni po papierosa i zapaliłem. Dadoc podszedł do okna.
- Dziewczyna nazywa się… - podjąłem.
- Wiem – kolejny raz mi przerwał – Nazywa się Marcia Porter, pracuje tam
i tam, obecnie przebywa gdzie indziej. Obaj wiemy, gdzie i nie wałkujmy
tego tematu. Jej mieszkanie ktoś przeszukał, bo byłem tu przed dwoma,
czy trzema dniami i wyglądało inaczej. Jak pan się tu znalazł?
- Pani Porter prosiła mnie o to.
- Prosiła, żeby zajrzał pan do jej mieszkania?
- Prosiła, żebym zajrzał do jej skrzynki pocztowej.
- To nie jest jej skrzynka pocztowa.
- Uśmieję się z tego jutro. Dzisiaj jakoś nie mam ochoty.
Skinął głową i powiedział:
- Przed chwilą byłem w szpitalu, to znaczy, zanim tu przyjechałem. Pani
Porter przyznała, że dała klucze panu i prosiła, żeby zajrzał pan do
skrzynki na listy. Nie wspominała nic o mieszkaniu.
- Wszedłem do mieszkania z własnej inicjatywy.
- To się nazywa włamanie – stwierdził perfidnie.
- Albo ochrona prywatnej własności. Drzwi były otwarte.
Zastanowił się chwilę, przespacerował się od okna do drzwi i powiedział:
- To pan tak twierdzi.
- A pan inaczej?
- Po co pan wszedł do tego mieszkania? – spytał po dłuższej chwili, w
której zajęty był wpisywaniem czegoś do małego notesu w zielonych
okładkach.
- Chciałem zobaczyć, czy coś nie zginęło.
- Aha – powiedział prawie wesoło – I co?
- Nie wiem, czy coś zginęło. Zastałem to, co pan widzi i wezwałem policję.
Znowu coś wpisał do notesu, potem podszedł do policjantów, którzy zajęci
byli czymś tam i zamienił z nimi kilka słów. Potem podszedł do okna,
otworzył je i wyjrzał na zewnątrz.
- Powiedzmy, że wierzę panu, panie Browne – powiedział, kiedy wrócił Jestem tu po to, nie żeby udowodnić panu, że pan zrobił bałagan i wezwał
gliniarzy, tylko żeby ustalić, co się tu naprawdę stało, chociaż jedna z
hipotez, którą muszę sprawdzić jest, że pan to zrobił. Chyba pan to
rozumie i zdziwiłbym się, gdyby pan odpowiedział, że nie.
Wyjąłem z kieszeni papierosa i przez chwilę gniotłem go w palcach,
następnie włożyłem do ust i zapaliłem..
- Wydaje mi się nieco dziwne – odezwałem się, kiedy zaciągnąłem się
dymem - że ktoś napada na niebrzydką kobietę, nic jej nie robi i nic nie
znika, ani z rzeczy, które miała przy sobie, ani z mieszkania.
- I postanowił pan to sprawdzić. Bardzo sprytnie. Powiem komendantowi,
może przedstawi pana do nagrody.
- Panu nie wydaje się to dziwne?
Zamknął notes, włożył długopis w szlufkę i wszystko wsunął do
wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Mamy tych chłoptasiów – powiedział.
- Jakich chłoptasiów? – nie zrozumiałem.
- Tych od napadania niebrzydkich kobiet. Mamy właściwie jednego. Drugi
gdzieś chwilowo przepadł, ale ten jeden nam wystarczy.
- Każdemu innemu by wystarczył, panu, nie wiem.
Poczerwieniał i miałem wrażenie, że zapamięta mi to.
- Powiedział coś? – zapytałem bez zainteresowania.
Spojrzał na mnie spod półprzymkniętych powiek i odpowiedział
beznamiętnie, choć dało się wyczuć, że jest bardzo zadowolony i tak na
dobrą sprawę spodziewa się pochwał.
- Przyznał się.
Potem włożył ręce do kieszeni spodni i wyjął z nich pastylkę miętową i
włożył do ust. Chwilę ssał bez słowa, po czym wyjaśnił:
- Rzuciłem palenie. Trzy dni temu. I co pan na to?
- Że się przyznał?
Skinął głową.
- To młody Meksykanin – wyjaśniał dalej Dadoc – o jakimś cholernie
trudnym do zapamiętania nazwisku. Potrzebował trochę forsy na
dziewczyny, czy na coś, no i próbował coś zorganizować w ten sposób.
Ten drugi mu pomagał.
- To dlaczego nie zabrali jej pieniędzy z torebki? Miała tam parę dolców.
Uśmiechnął się przebiegle i wyjaśnił:
- Bo chodziło o klucz. Mieli go dać pewnemu facetowi, który prosił ich o to,
a oni nie mieli nic przeciwko. Może gdyby mieli więcej czasu, zwinęliby i
pieniądze, ale akurat przejeżdżał patrol. Zwiali bez pieniędzy, ale facet,
któremu oddali klucze dał im po sto dolców. Następnego dnia w barze
zabawili się tak, że musieliśmy ich zgiąć wpół, żeby władować do
radiowozu. To znaczy jednego, na razie. Drugi jakimś dziwnym trafem
zwiał.
- Kiedy zwinęliście tego jednego?
- Wczoraj. Raport dotarł do mnie dzisiaj.
Zmarszczyłem czoło i przesunąłem palcem wzdłuż zmarszczek, co
oznacza u mnie stan niezwykłego myślenia. Nie wymyśliłem jednak nic
specjalnie odkrywczego, więc wzrok utkwiłem w podłodze. W ogólnym
bałaganie leżały płyty. Podniosłem jedną i spojrzałem na okładkę: Glenn
Miller.
- Skoro chodziło tylko o klucze, to dlaczego ją kopali – zapytałem po chwili
– Dziewczyna ma całkiem siną twarz.
Wzruszył ramionami.
- Może nie lubili białych twarzy.
Odłożyłem płytę na miejsce, to znaczy na podłogę i podniosłem następną.
Kolejny album Glenna Millera.
- Glenn Miller – wskazałem podbródkiem na płytę – Kto dziś jeszcze
kupuje takie płyty?
- Kto to jest Glenn Miller?
Nie odpowiedziałem, zamiast tego zapytałem:
- Kim był facet od zlecenia?
- Nie wiem – possał pastylkę – Na razie.
- A jak wyglądał?
- Też nie wiem. Ten mały mówi tylko po hiszpańsku. Musiałbym chodzić
non stop z tłumaczem. Jackson! – zawołał jednego z policjantów, z którym
rozmawiał już parę razy dzisiaj – Jak wyglądał ten skurwiel, o którym mówił
ten szczeniak?
Jackson podszedł bliżej, zdjął czapkę, przetarł przedramieniem czoło,
nałożył czapkę z powrotem i powiedział:
- Wysoki, czarny. Nosił wąsy. Był w prochowcu i kapeluszu.
- Dokładny opis – zauważył Dadoc – Kojarzy się to panu z kimś?
Kojarzyło, ale powiedziałem:
- Tak wygląda Gary Cooper.
- I połowa mieszkańców tego stanu – dodał Dadoc.
- Poza tym kojarzy mi się z tym, że facet w końcu poradził sobie sam.
- Zgadza się.
- I że musiało mu na czymś bardzo zależeć.
- Też się zgadza.
- Wie pan na czym?
Spojrzeliśmy na siebie. Gdzieś niedaleko zawyła syrena. Teraz mnie
zachciało się pić.
Rozdział III
Wiał wiatr. Wiał mocno, wiał siarczyście. Przenikał przez płaszcz,
kapelusz i kości. Jak rentgen. Próbowałem chronić się za drzewem, ale
na niewiele się to zdało. Wiatr był sprytniejszy. Znajdował mnie wszędzie,
gdziekolwiek bym się nie ukrył.
W końcu przystanąłem w bramie akurat remontowanego budynku. Brama
miała półkoliste sklepienie wzmocnione szarym kamieniem portlandzkim i
zastawiona była prowizorycznymi drzwiami z surowych desek, na których
ktoś przyczepił napis – ostrzeżenie: „Wstęp wzbroniony”. Zimne oczodoły
okien zabite w podobny prowizoryczny sposób zabezpieczały wnętrze
przed tymi, którzy nie ulękli się napisu.
Budynek, a właściwie jego brama miała jeden niezaprzeczalny plus.
Znajdowała się mniej więcej naprzeciwko „Dębowego Chłopca”. W bramie
znalazłem się jakąś godzinę temu, kiedy w barze za kontuarem
dostrzegłem znajomego wąsacza. Tego samego, którego obawiała się
Marcia, a którego poznałem pierwszy raz tego wieczora, kiedy Marcia
została pobita.
Wąsacz wszedł, zamówił whisky i sączył powoli. Nie zwracał uwagi na
nikogo i na nic. Przynajmniej tak się wydawało. Kiedy pojawiła się Marcia,
dopił ostatni łyk, zapłacił i wyszedł. Zrobiłem dokładnie to samo, z tym
wyjątkiem, że nie wyszedłem na zewnątrz, tylko obserwowałem co porabia
przez frontowe okno „Chłopca” stojąc w środku.
Facet podszedł do białego dodge’a, zaparkowanego po przeciwnej
stronie baru i ulokował się w nim. Po chwili dostrzegłem otwierające się
okno i smugę dymu papierosowego dobiegającą z wnętrza samochodu.
Zanosiło się, że nie ruszy się stąd przez jakąś chwilę. Przypuszczałem
nawet przez jak długą. Wycofałem się na zaplecze i wyszedłem na
zewnątrz kuchennymi drzwiami. Minąłem małe podwórko i wyszedłem na
główną ulicę trzydzieści metrów za białym dodge’em. Wtedy właśnie
stanąłem za drzewem a następnie w bramie.
Marcia Porter pojawiła się dzisiaj w „Chłopcu” po raz pierwszy po siedmiu
dniach spędzonych w szpitalu. Wyglądała dobrze, chociaż nie
piorunująco, ale śpiewała dalej tak samo, piorunująco.
Pianista chyba sam nie wiedział, że Marcia pojawi się dzisiaj, bo jak
weszła, aż cmoknął z zachwytu i pomachał jej ręką na powitanie. Marcia
uśmiechnęła się smutno do niego i zaśpiewała „Love Letters”. Nie patrzyła
na salę, co i tak było utrudnione, biorąc pod uwagę fakt, że reflektor
punktowy, ją właśnie brał za punkt, całą resztę pozostawiając w półmroku.
Co śpiewała dalej, nie wiem. Wyszedłem za Wąsaczem. Obiecałem sobie
jednak, że zajrzę tu następnego dnia.
Wyszła grubo po dwunastej. Była w białej, szerokiej sukience, tak, że
widać ją było bardzo dokładnie z bardzo daleka. Wyszła, rozglądnęła się i
przeszła na drugą stronę ulicy, minęła dodge’a i ruszyła w stronę Lavandi.
Wtedy uruchomił się Wąsacz. Wyszedł z samochodu, cicho zamknął drzwi
i ruszył za dziewczyną. Nie przypuszczałem, że chce ją spytać o godzinę,
a kiedy wyjął z kieszeni prochowca coś, co bardzo przypominało to, co
sam miałem za paskiem spodni, byłem o tym przekonany. Wyciągnąłem
szybko mojego lugera i strzeliłem prawie bez celowania. Liczyła się każda
chwila. Facet padł na ziemię. W sekundę byłem przy nim. Już nie żył.
Dostał dokładnie w lewą skroń, choć celowałem gdzie indziej. Prawdę
powiedziawszy celowałem w jego stronę, wyszło, jak wyszło.
Marcia, zaskoczona przebiegiem wydarzeń, stała pięć metrów dalej.
Dostrzegłem, że jest blada, nawet potwornie blada. Właściwie,
kolorystycznie nie odróżniała się od sukienki. Patrzyła w otwarte oczy
wąsacza i cieniutką strużkę krwi płynącą z jego skroni. I nagle zaczęła
krzyczeć. Patrzyła na Wąsacza i krzyczała. Jak niezła histeryczka z długim
stażem.
Wsunąłem lugera z powrotem za pasek, podszedłem do niej i objąłem
ramieniem. Uspokoiła się prawie natychmiast w tym sensie, że przestała
krzyczeć, chociaż nie przestała płakać.
- Już dobrze – odezwałem się uspokajająco – Już po wszystkim.
Spojrzała na mnie oczami pełnymi łez.
- Ty go zabiłeś? – spytała.
Objąłem ją mocniej i powiedziałem cicho:
- Marny ze mnie strzelec. Chciałem trafić w latarnię.
Skinęła głową, choć mogło mi się wydawać, że tak zrobiła. Staliśmy blisko
siebie obejmując się wzajemnie, choć tak naprawdę, objęcie było
jednostronne. Ja ją, ona mnie, nie.
- Ale dlaczego? - spytała słabym głosem.
- Wyciągnął broń.
- Chciał cię zabić?
- Wątpię.
- Więc dlaczego?
- Nie mnie chciał zabić.
Odsunęła się i spojrzała mi w oczy.
- A kogo?
Nie odpowiedziałem. Wyjąłem z kieszeni chusteczkę i podałem jej bez
słowa.
- Kogo, Browne? – machnęła niecierpliwie ręką odsuwając się o krok.
Chusteczka zawisła w przestrzeni między nami. W dalszym ciągu nie
odpowiadałem.
- Mnie?! – spytała podniesionym tonem.
Spojrzałem na chusteczkę i włożyłem ją z powrotem do kieszeni.
- Tak – odpowiedziałem po chwili – On chciał zabić ciebie, ale to ja zabiłem
jego – czułem, jakbym mówił do buszmenów – A teraz bądź dobrą
dziewczynką i idź do domu.
- Co zamierzasz, Browne?
Podniosłem dłonie w górę w uspokajającym geście.
- Spróbuję cię w to nie wplątać.
Choć od momentu strzału minęło już parę minut, nikt się nie pojawił. Ani
sąsiad, ani przechodzień, ani nikt z Dębowego Chłopca. Było tak pusto,
jak na rachunku bankowym mojej ciotki Mildred. Tylko wiatr wiał
przeraźliwie.
Nie byłem pewien, czy panujący spokój jest jedynie spokojem na
następnych pięć sekund a po nich nie pojawią się tu cztery patrole
zawiadomione przez kogoś, kto nie mógł zasnąć i kto być może przez
przypadek mieszkał w sąsiedztwie i wyjrzał przez okno kiedy w telewizji
nadawali reklamy. Z pewnością bez trudu zauważył również, że oprócz
faceta leżącego na chodniku, był jeszcze drugi stojący, czyli ja oraz
kobieta, której wolałbym, żeby nie spostrzegł.
Z pewnością byłem głupi i warzyłem sobie piwo, ale tak właśnie wtedy
pomyślałem. Gdybym jednak był mądrzejszy, nie czatowałbym wcześniej
samotnie godzinę w bramie.
- Idź do domu – podjąłem spoglądając jej w oczy – I nie otwieraj nikomu.
Chodzi o twoje życie, rozumiesz?
Skinęła lekko głową.
- Zostanę tutaj i zobaczę, co się da zrobić, żeby nie wciągnąć cię w to
wszystko – dodałem - Przyjdę później, OK.?
Skinęła głową raz jeszcze.
- No to idź już.
Popchnąłem ją lekko. Odwróciła się i odeszła nie patrząc już ani na
wąsacza ani na mnie.
- I nie otwieraj nikomu – powtórzyłem, choć nie byłem pewien, czy
usłyszała.
Policja była po pięciu minutach, choć ich nie wzywałem. Podjechał
radiowóz a zaraz za nim szary dodge bez policyjnych oznaczeń. Z jednego
wysiedli umundurowani policjanci, z drugiego pewien znajomy sierżant
detektyw. Wyglądał, jakby go bolał ząb.
- Jesteś, Browne, ostatnio najczęściej pojawiającym się facetem na
widnokręgu, to znaczy, żeby nie było wątpliwości, na różnego rodzaju
miejscach przestępstw. Cały posterunek dworuje już sobie z tego.
- Dworuje?
- Jest takie słowo. Słownik gramatyczny, strona 62.
Wzruszyłem ramionami i zapaliłem papierosa. Udało mi się za pierwszym
podejściem, choć przy tym wietrze nie było to takie łatwe.
- Co tym razem? – spytał.
Wskazałem na leżące zwłoki.
- Chciał mnie zmieść z tego świata. Obrona konieczna.
Spojrzał na leżącego i na pistolet ciągle tkwiący w jego ręce.
- Widocznie cię nie znał, Browne. W przeciwnym wypadku wiedziałby, że
to niemożliwe.
Pochylił się i oświetlił latarką twarz Wąsacza, dotknął skroni, przeszukał
kieszenie i wstał. Cały czas paliłem papierosa.
- Nie ma dokumentów – sapnął – Znałeś go?
Pokręciłem głową przecząco.
- Nie. Widziałem go w barze raz, może dwa. Siedział obok mnie.
- Pokaż broń – powiedział i wyciągnął rękę.
Podałem mu lugera. Wyjął magazynek i przeliczył naboje. Powąchał
komorę nabojową, włożył magazynek z powrotem na miejsce i wsunął
pistolet do kieszeni.
- Muszę wziąć do analizy. Pozwolenie na broń masz, jak sądzę.
- Mam.
- Pokaż.
Wyciągnąłem z kieszeni portfel, wyciągnąłem pozwolenie i podałem
Dadocowi. Rzucił na nie okiem i schował do tej samej kieszeni, gdzie
mieszkał już mój luger.
- Zatrzymuję do wyjaśnienia – powiedział – Chyba nie masz nic przeciwko
temu?
- Mam. Broń jest mi potrzebna w związku z wykonywaną przeze mnie
pracą.
- Bardzo ładnie powiedziane. W związku z wykonywaną przeze mnie
pracą. – cmoknął – A ja tę broń zatrzymują w związku z wykonywaną
przeze mnie pracą. Możesz się odwołać – dodał – Szef lubi odwołania.
Zawsze każdego wysłucha.
- Dobrze wiedzieć, że jest ktoś, na kogo można liczyć.
- Jasne. Cholerny wiatr – postawił kołnierz – Więc jak to się stało?
Mundurowi policjanci robili swoje i wkrótce przyjechał jeszcze jeden
samochód, potem jeszcze jeden. Cały teren został ogrodzony taśmą z
napisem „Miejsce przestępstwa”. Skądś również pojawili się gapie.
- Niewiele jest do opowiadania – zaciągnąłem się ostatni raz, rzuciłem
niedopałek na chodnik i przydepnąłem butem – Facet szedł na mnie z
pistoletem w ręce, ale ja byłem szybszy.
Ściągnął mocniej pasek płaszcza i odwrócił się nieco bokiem. Teraz wiatr
wiał mu w lewe ucho.
- I co?
- No, nic.
- Czyli facet szedł na ciebie z pistoletem w ręce, ale ty byłeś szybszy,
zdążyłeś wyjąć z kieszeni swojego gnata, wycelować i tak dalej, zanim on
– wskazał na leżącego – zdążył pociągnąć za spust, mimo, że miał cię na
muszce – Dadoc pokręcił głową zdecydowanie - Wybacz, przyjacielu, ale
w takie rzeczy to ja już nie wierzyłem w przedszkolu. Dlaczego niby miałby
iść na ciebie? – dodał po chwili.
- Pewnie chciał pieniędzy.
- Facet ma w portfelu pięćset dolców. Chciałbym mieć tyle forsy.
- No to nie wiem dlaczego. Może po prostu taki był.
Przygładził włosy ręką. Kiedy ją opuścił jego oczy były stalowo zimne.
- Jeszcze jeden taki numer, a będziesz żałował. Wiedz, że jestem
spokojny, ale nie zawsze. Czasami bywam zły i czuję, że ta chwila właśnie
nadchodzi.
Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, potem daliśmy spokój, zapaliłem
nowego papierosa i powiedziałem:
- Ten facet chciał zabić pewną kobietę.
Milczał, po chwili wyjął miętową pastylkę i włożył do ust.
- Gdzie jest ta kobieta?
- Kiedy strzeliłem, uciekła. Podbiegłem najpierw do faceta, a kiedy
zorientowałem się, że nie żyje, jej już nie było.
Ssał pastylkę i nic nie mówił. Trwało to może z minutę.
- Nie kupuję, Browne. Facet celuje w jakąś babkę i ty go likwidujesz. A
może facet był policjantem, a babka poszukiwaną przez policję
wielokrotnym mordercą? – spojrzał na mnie badawczo - A ty bez wahania
strzelasz w faceta. To się nie trzyma kupy, przyjacielu. Chyba, że jesteś
idiotą, ale nie wyglądasz. Wiesz co zrobiłby normalny człowiek na twoim
miejscu? Krzyknąłby. Dziewięć na dziesięciu ludzi odwraca się wtedy i
sytuacja się zmienia.
- Nie mam nic więcej do dodania.
Westchnął i powiedział:
- Jeszcze raz. Gdzie jest ta kobieta?
- Jeszcze raz nie wiem.
- Oczywiście nie znasz jej.
- Nie.
- Jak to się stało, że akurat ty byłeś tutaj, a nie na przykład pan Smith z
Chicago?
- Bo pan Smith nie pija martini w „Dębowym Chłopcu”
Wyjął z kieszeni płaszcza okrągłą latarkę na baterie i bezwiednie zaczął
włączać i wyłączać. Strumień światłą padał na jego buty. Nosił
wyglansowane brązowe mokasyny.
- Dlaczego ta babka, o ile w ogóle była, uciekła, jak sądzisz?
- Pewnie nie za bardzo lubi policję, a jest na tyle dorosła, że wie, że bez
policji się nie obejdzie. Ewentualnie szok. Dwie możliwości, strach przed
policją lub szok.
- Taaak – powiedział.
Włożył ręce do kieszeni. Wiatr targał jego włosy i klapy płaszcza. Stał i nic
nie mówił. Po pewnej chwili położył mi rękę na ramieniu i powiedział:
- Znamy się nie od dzisiaj, Browne. Jesteś porządnym facetem,
przynajmniej taki byłeś do dzisiaj. Powiedzmy, że uwierzyłem ci z tą
nieznajomą, chociaż na pierwszy rzut oka to dziwne. Nawet na drugi rzut,
to dziwne. No, ale powiedzmy, że dziwne rzeczy też czasem mają miejsce.
Dlaczego o tej babce nie mówiłeś od samego początku? Zdenerwowałem
się. Tak na mnie działają bajki. Wiesz, właściwie nigdy nie lubiłem Sierotki
Marysi.
Odpowiedziałem, że to bardzo ciekawe, co mówi.
- Więc dlaczego nie mówiłeś o tej babce?
- Bo myślałem, że mi nie uwierzysz – odpowiedziałem.
- Wiesz co, Browne. Jesteś cholernym, pieprzonym, ograniczonym
pismakiem. I jak mi ktoś powie, że jest inaczej, to dam mu w zęby. A
najchętniej zrobiłbym to zaraz. Więc jak nie chcesz oberwać, to się nie
odzywaj. Nie uwierzyłem w żadne twoje pieprzone słowo. Powinienem cię
przymknąć i sam nie wiem, dlaczego tego nie robię. Rozumiem, że masz
jakieś powody, żeby nic nie mówić. Pewnie niemądre, ale udaję, że są
mądre. A właściwie udaję, że ci uwierzyłem. To mnie nieco uspokaja, a
obaj wiemy, że to bajka dla szefa. Daję ci czas do dziesiątej do jutra. O
dziesiątej chcę usłyszeć, co się tu naprawdę wydarzyło. I robię to tylko po
starej znajomości. Mam nadzieję, że to doceniasz.
Odwrócił się i poszedł. Zdążył mi jeszcze spojrzeć w oczy. Dosyć głęboko.
Miało to mną wstrząsnąć. Potem ja się odwróciłem i odszedłem. Wolnym,
niedbałym krokiem porządnego człowieka popierającego wszystkich i
wszystko, co służy dobrej sprawie. Szedłem i rozglądałem się nieznacznie
na boki i za siebie, przystawałem przy wystawach sklepowych,
przechodziłem na drugą stronę jezdni, przystawałem w bramach,
przypalałem papierosy i robiłem wszystkie numery, jakie zwykle robi facet,
który napatrzył się w telewizji, co robią zwykle faceci w takich sytuacjach,
kiedy chcą się upewnić, czy ktoś nie wlecze się za nimi.
Robiłem to wszystko właściwie nie wiadomo, dlaczego i jeślibym wtedy
wiedział to, o czym dowiedziałem się później, nie robiłbym tego z całą
pewnością. Tak to już jednak z facetami jest, że mądrzy są zawsze
dopiero wtedy, kiedy na całą tę mądrość jest już zdecydowanie za późno.
Po piętnastu minutach znalazłem się w mieszkaniu Marcii. Była w
szlafroku, w ręku trzymała whisky. Bez słowa otworzyła drzwi i odsunęła
się wpuszczając mnie do środka. Po ostatnio widzianym bałaganie
pozostała jedynie sukienka przewieszona przez oparcie fotela, chociaż
wyglądało, że sukienka nie jest pozostałością ubiegłotygodniowego
bałaganu.
Wszedłem do pokoju i usiadłem ciężko w fotelu. Nie w tym, na którego
oparciu wisiała sukienka, w drugim, stojącym po przeciwnej stronie
niskiego stolika ze szklanym blatem. Czułem się, jakbym przebiegł
maraton.
- Wszystko w porządku? – spytała.
- Jeśli nie liczyć, że nie żyje człowiek, to tak, wszystko w porządku.
Przystanęła przy oknie i oparła się o ścianę, jednym okiem zerkając, co
dzieje się na zewnątrz.
- Przepraszam. Nie to miałam na myśli.
- Przed chwilą pewien przystojniak z odznaką policyjną w kieszeni nazwał
mnie ograniczonym pismakiem. Nie przepadam szczególnie za tym, żeby
ktoś mnie tak nazywał. Chcę wiedzieć wszystko. Wszystko, co dotyczy
ciebie i tego zabitego tam – wskazałem głową w nieokreślonym kierunku,
ale oboje wiedzieliśmy, o kogo chodzi.
Odkleiła się od ściany i podeszła do niskiego stolika ze szklanym blatem.
Stała tam do połowy opróżniona butelka Forrestiera. Nalała sobie zdrową
miarkę, po namyśle dodała syfonu i lodu i pociągnęła nieco. Potem
przygotowała drugą, taką samą porcję dla mnie.
- Czuję się samotna – zaczęła – Nie wiesz nawet jak bardzo. I zagubiona.
Może nawet jeszcze bardziej.
Zapaliłem papierosa i czekałem. Marcia ze szklanką w ręce podeszła do
ściany, później do okna, zerknęła na zewnątrz, potem podeszła do stolika
i przysiadła na jego brzeżku.
- Kiedyś znałam pewnego chłopaka. Wszystkie koleżanki mi go
zazdrościły. Wyjechał do Kalifornii. Później się dowiedziałam, że miał
białaczkę. Nie widziałam go więcej.
Podniosła szklankę do ust i przechyliła. Lód cicho zastukał o ścianki.
- Chyba za dużo piję. Nie zdarza mi się to często, ale od czasu do czasu
mam na to ochotę – zaśmiała się gardłowo – Wokół mnie krąży anioł.
Coraz bliżej. Widzę go, kiedy zamykam oczy. Czuję, że niedługo weźmie
mnie ze sobą. Dzisiaj był tuż, tuż, ale pewnie jeszcze nie pora –
wyciągnęła wskazujący palec i pokiwała nim przecząco – Nie, nie, jeszcze
nie pora – roześmiała się znowu – Wykiwałam go. A pewnie już myślał, że
mnie dopadł. Ale nie tak łatwo mnie weźmie – była bardziej pijana, niż mi
się wydawało – Chociaż robię się coraz słabsza, a on coraz silniejszy.
Odłożyłem szklankę, wstałem, podszedłem do niej i potrząsnąłem mocno.
Szklanka wypadła jej z ręki, zawartość wylała na podłogę. Kostki lodu
rozsypały się prawie po całym pokoju. Wydawało się, że nic jej to nie
obchodzi. Zesztywniała lecz chwilę później niespodziewanie przylgnęła do
mnie całym ciałem.
- Nie pozwolisz mnie zabrać, prawda, Joey? – czułem, że płacze. Łzy
spadały mi za kołnierz koszuli – Nie pozwolisz! Przecież mnie kochasz.
Nie pozwolisz!
Jedną ręką chwyciłem ją pod kolana, drugą objąłem za plecy i przeniosłem
na tapczan. Łkała. Całe jej ciało wstrząsały spazmy. Wróciłem na fotel i
dokończyłem whisky obserwując ją z ukosa. Powoli uspokajała się.
- Ubierz się, weź najpotrzebniejsze rzeczy i chodź – powiedziałem po
jakichś piętnastu minutach – To nie jest najlepsze miejsce w tej chwili dla
ciebie.
Usiadła i spojrzała na mnie na wpół jeszcze szalonymi oczyma.
- Dokąd mamy pójść? – spytała cicho..
- Znam pewien cichy motel za miastem. Zawiozę cię tam. Myślę, że parę
dni spokoju dobrze ci zrobi.
Pokręciła przecząco głową.
- Nie mogę – powiedziała.
- Dlaczego?
- Mam pewne zobowiązania.
- Jakie?
- Wobec Frosta i paru innych ludzi.
Włożyłem ręce do kieszeni spodni i spytałem:
- Czy jest to wszystko warte więcej niż twoje życie? Ktoś na ciebie dybie.
Dzisiaj się udało, jutro nie wiadomo.
Spuściła wzrok, jakby czegoś szukała na podłodze, westchnęła i w końcu
odezwała się słabym głosem:
- Chyba masz rację.
- Jeśli był tylko ten jeden facet dzisiaj, to ci nic więcej nie grozi, jeśli jednak
może być ktoś jeszcze, lepiej się ubierz i chodź ze mną.
Wahała się i wyglądało, że będzie się wahać jeszcze jakiś czas.
- Dobra – powiedziałem stanowczo – Zbieraj się.
Stała jeszcze chwilę niezdecydowana, później lekko skinęła głową.
- Przepraszam…
- OK.
- Przepraszam za tamto.
- Nie szkodzi. Nie każdy występ jest najlepszy.
Uśmiechnęła się nieznacznie, wstała i znikła w drzwiach łazienki. Wróciła
po paru minutach kompletnie ubrana, uczesana i umalowana.
- Możemy iść – powiedziała – Jestem gotowa.
Zeszliśmy schodami w dół i przez bramę na ulicę. Było ciemno i
nieprzyjemnie. Wiatr trochę ucichł, ale tylko trochę. Z pewnym wysiłkiem
dobrnęliśmy do samochodu.
Wrzuciłem bieg i ruszyliśmy. Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał
kwadrans po pierwszej.
Motel nazywał się „Zielony Relaks” i umiejscowił się mniej więcej
dwadzieścia mil na północ, jadąc autostradą nr 61 w stronę Connecticut.
Zjazd był niezbyt dobrze oznaczony, więc trzeba było uważać, żeby go nie
minąć. We właściwym miejscu trzeba było skręcić w prawo, w stronę
oceanu i później, już szutrową drogą, jakieś trzy mile. Parę lat temu
spędziłem tu weekend i odtąd mam dobre wspomnienia o tym miejscu.
Zielony Relaks, to parę drewnianych domków porozrzucanych pozornie
bez ładu między drzewami i jeden większy z niewielką restauracyjką i
recepcja czynną całą dobę.
Zjechałem z drogi, stanąłem na podjeździe i wygasiłem światła.
- Jesteśmy na miejscu – odezwałem się – Kiedyś ten motel prowadził mój
dobry znajomy. Bywałem tu co weekend. Później okazało się, że dobry
znajomy nie jest aż tak dobry, jak to się wydawało i przestałem tu bywać.
Mimo wszystko lubię to miejsce. Niewiele się zmieniło przez te wszystkie
lata. Drzewa tylko jakby trochę wyrosły. Lubię to miejsce – powtórzyłem –
Dniem widać ocean.
Oparłem ręce o kierownicę i pokręciłem bezwiednie. Było cicho. Tylko
gdzieś daleko szumiały fale rozbijając się o brzeg.
- W Clermont w Arizonie, jest teraz dziesiąta. Skończyła się potańcówka
– powiedziała Marcia patrząc w szybę – Chłopcy odprowadzają
dziewczyny do domów – położyła rękę na mojej dłoni i lekko pogłaskała –
Lubiłam te potańcówki. Szczególnie latem. Ciepło, śpiewają świerszcze a
Many Willis gra na saksofonie. Many grał też w zimie, ubierał wtedy
rękawiczki, takie wełniane bez palców. Poza tym był przystojny jak
wszyscy diabli – odchyliła głowę do tyłu i oparła o podgłówek – Wszystkie
po cichu podkochiwałyśmy się w nim. Ja, Ella, Vicky, Jennifer, właściwie
wszystkie dziewczyny w klasie. Podkochiwałyśmy się w nim i w Deane
Martinie, no ale Dean Martin był nieosiągalny. Raz mnie pocałował. To
znaczy Many mnie pocałował. Chyba z litości, bo go poprosiłam o
autograf, a długopis przestał pisać. Już więcej do niego nie podeszłam,
ale następnym razem, kiedy grał, chyba mnie poznał, bo pomachał do
mnie znad saksofonu. Boże, jak ja byłam dumna, chociaż Ella Davis dała
by się posiekać, że do niej machał. Ale ja wiedziałam, że do mnie.
Siedziała nieporuszona z odchyloną głową. Była śliczna. Marcia, nie
głowa. Pochyliłem się i dotknąłem lekko ustami jej ust. Nie zareagowała.
Pocałowałem jeszcze raz. Teraz już mocniej. Wtuliła się we mnie, jakbym
był futrem z misia.
- Tego mi właśnie trzeba było – powiedziała nie patrząc na mnie – Nie
chcę, żebyś mnie kochał, ale bądź przy mnie, kiedy będę tego
potrzebować.
- Jasne – odpowiedziałem i objąłem ją ramieniem. Chyba tak to wyglądało
w Clermont, Arizona, kiedy chłopcy odwozili dziewczyny do domu po
potańcówkach.
- Grasz na saksofonie? – spytała po chwili.
- Nie.
Pokiwała głową. Ciągle patrzyła przed siebie.
- Tak tylko pytałam.
Teraz ja pokiwałem głową, a po chwili spytałem:
- Kto to jest Joey?
Zesztywniała. Głos jej stał się chropowaty, kiedy spytała:
- Skąd o nim wiesz?
- Wspomniałaś kiedyś o kimś takim.
- Kiedy?
- U ciebie w mieszkaniu. Dzisiaj.
Przez chwilę nie mówiła nic. Potem odkręciła korbką szybę w drzwiach.
Napłynęło rześkie powietrze znad oceanu.
- Joey to mój mąż – powiedziała cicho – Nie żyje.
Rozdział IV
Twarz chłopaka była młoda i okrągła. Tkwiła za szybą i wpatrywała się we
mnie wielkimi zielonymi oczyma. Twarz okalały jasne włosy przedzielone
równo pośrodku na dwie połowy. Włosy spadały na oczy i uszy zakrywając
je do mniej więcej połowy ich długości, co w przypadku oczu jest
eufemizmem, bo wiadomo, że oczy nie mają długości. W każdym bądź
razie włosy spadały mu na oczy. Próbował je odsuwać szybkimi ruchami
głowy w bok, jednak bez jakichś spektakularnych rezultatów.
- Mogę w czymś pomóc? – usłyszałem.
Odkręciłem szybę i przyjrzałem się chłopcu dokładniej. Był młodszy niż mi
się wydawało jeszcze chwilę temu. Mógł mieć najwyżej osiemnaście lat,
choć gdyby miał siedemnaście, czy coś koło tego, nie zdziwiłbym się
wcale.
- Dziękuję – odpowiedziałem – Wszystko w porządku.
- Jestem z motelu. Zauważyłem, jak pan przyjechał, a że nikt nie
wychodził, więc pomyślałem, że może coś się stało.
- Nie, nie. Wszystko w porządku – powtórzyłem.
Uśmiechnął się ze zrozumieniem, co spowodowało, że kosmyk włosów
spadł mu na oczy. Odsunął go wielokrotnie wypróbowanym ruchem głowy.
- Szuka pan noclegu?
- Ta pani – wskazałem na Marcię – chciałaby się zatrzymać tu na jakiś
czas. Jest coś wolnego?
Zaśmiał się cicho.
-To najbardziej wolny hotel, o jakim słyszałem. Sam nie wiem, jakim
cudem jeszcze nie zbankrutował.
- Właśnie czegoś takiego szukamy.
- Jest pan poszukiwaczem bankrutujących hoteli? Nie sądzę, żeby można
się było z tego utrzymać przez dłuższy czas.
Uśmiechnęliśmy się do siebie. Pokazałem palcem, że dobry dowcip i że
podobało mi się. Chłopiec uśmiechnął się jeszcze szerzej pokazując białe
zęby. A miał ich więcej niż wilk w Czerwonym Kapturku. Można by zjeść
nimi wszystkie babcie świata.
- Pani Porter chciałaby się tutaj zatrzymać. Mam jej jednak jeszcze coś do
powiedzenia i wolałbym to zrobić bez świadków, jeśli wiesz, co mam na
myśli.
- OK – podniósł dłonie do góry – Gdyby coś, to jestem w recepcji.
Zniknął tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. Zapaliłem papierosa.
- Godzinę temu zaczęliśmy pewną rozmowę. Niestety nie udało nam się
jej skończyć. Myślę, że nadszedł właściwy czas, żeby powyjaśniać sobie
co nieco – zaciągnąłem się głęboko i prawie natychmiast wypuściłem
cienką smużkę dymu przed siebie.
- Czego nie wyjaśniliśmy sobie do końca? – zapytała.
- Co cię łączy z tym gościem, który chciał cię dzisiaj zabić?
Patrzyła przed siebie i nie odwracała głowy. Mała latarnia w kształcie
muszli wisząca nad wejściem do recepcji świeciła blado. Gdzieś tam
czuwał miły młody chłopak i czekał aż skończymy.
- Praktycznie rzecz biorąc nie znam go. Pojawił się parę miesięcy temu w
Betlejem, gdzie mieszkaliśmy. Kiedy zobaczyłam go pierwszy raz, siedział
na ławce w parku i czytał gazetę. Byliśmy wtedy razem, Joey i ja. Joey
kazał mi usiąść na ławce w sąsiedniej alejce i mieć go na oku. Powiedział,
że robi z facetem interes roku, ale nie wierzy mu do końca. Facet był z
tych, co wystawiają do wiatru, jak dostaną już to, co chcieli. Interes był
dobry, choć trochę śliski, ale jak się uda, to będziemy mogli wyjechać do
Kalifornii i założyć własną agencję fotograficzną. Marzyliśmy o niej od paru
lat. Joey był fotografem, dość dobrym fotografem. Pracował głównie na
własny rachunek, ale czasem robił coś dla „Easton Review” i dla
„Telegrapha”.
Zamilkła. Nie mówiłem nic. Czekałem.
- Wtedy w parku nic się nie wydarzyło – podjęła po chwili – Rozmawiali
może z dziesięć minut i rozeszli się. Joey spotkał się z nim jeszcze raz,
ale o tym dowiedziałam się później. Kiedy pytałam o co chodzi, zbywał
mnie jakimiś wykrętami. Po którejś tam próbie powiedział, że chce mnie
trzymać z dala od tego wszystkiego, ale bez wchodzenia w szczegóły
chodzi o zdjęcie, które tamten chce kupić, a Joey sprzedać, ale nie mogą
dogadać się co do ceny. Dwa dni później Joey nie żył. Jechał
samochodem. Była mgła. Nie zauważył zapory ograniczającej wjazd na
remontowany właśnie wiadukt. Parę dni po pogrzebie, facet pojawił się
znowu. Podszedł do mnie, kiedy wychodziłam ze sklepu. Pytał o jakieś
zdjęcie, które Joey niby mu sprzedał, wziął pieniądze, a zdjęcia nie
dostarczył. Nic nie wiedziałam na ten temat. Nie zauważyłem żadnego
zdjęcia, ani jakiegoś specjalnego napływu gotówki. Na to facet, żebym
lepiej rozejrzała się w domu i żebym zrobiła to dokładnie, bo on jeszcze
się zjawi. A jak się zjawi, to lepiej, żebym to zdjęcie miała. Spytałam, jakie
to zdjęcie, ale facet uśmiechnął się tylko i powiedział, że dobrze wiem,
jakie to zdjęcie. Potem wsiadł do samochodu i odjechał. Stałam na
parkingu przed sklepem i nie wiedziałam co robić. Facet był natarczywy,
grubiański i jakiś taki cały niebezpieczny. Poza tym nie miałam pojęcia, o
jakie zdjęcie chodzi, ani o pieniądzach, o jakich mówił. Jeszcze tego
samego dnia ktoś włamał się do studia, które wynajmowaliśmy w centrum
i do naszego mieszkania dwie przecznice dalej. Następnego dnia facet
pojawił się znowu. Zażądał, żebym dała mu zdjęcie i nie wierzył, że go nie
mam. Zaczął mi grozić…
- Jak? – przerwałem.
- Że przysmaży mnie cygarem, a nie słyszał, żeby ktoś to wytrzymał i że
w ogóle ma sposoby, żeby zmusić każdego do mówienia i jeśli nie chcę
znaleźć się obok Joeya, to lepiej, żebym my dała to zdjęcie.
Spojrzała na mnie z niemym pytaniem, czy to mi wystarczy. Skinąłem
głową, żeby kontynuowała.
- Jakiś czas potem ktoś podłożył ładunek wybuchowy pod mój samochód.
Cudem przeżyłam, choć wylądowałam na parę dni w szpitalu. Potem
wyjechałam do Newark. Joey miał tu mieszkanie. Właśnie to na Lavandi.
Chciałam chwilę pożyć w spokoju. Kiedy już myślałam, że mi się udało,
zjawił się znowu
- Zawiadomiłaś policję?
- Tak.
- I co?
Wydęła wargi pokazując, że czegóż można się spodziewać po policji.
- Mieli masę pytań, coś tam robili i …. – zawiesiła głos – i właściwie nic.
Wtedy właśnie przyjechałam tutaj.
- Tutaj, to znaczy na Lavandi?
- Tak.
Przerwała. Nie patrzyłem na nią. Wiedziałem, że to jeszcze nie koniec.
Jakby na przekór powiedziała:
- To wszystko.
- Gdzie jest to zdjęcie? – spytałem.
- Ja go nie mam – wzruszyła ramionami – Zresztą nie wiem, czy w ogóle
istnieje.
- Temu facetowi za bardzo na nim zależało, żeby mogło nie istnieć. Więc
istnieje. Pytanie tylko: gdzie.
- Nie mam pojęcia.
- Co przedstawiało – cykałem pytania jak ankieter z dwudziestoletnim
stażem.
- Skąd mam wiedzieć, skoro nigdy go nie widziałam – w jej głosie
wyczułem irytację – Naprawdę nie wiem.
- W porządku. Może z innej beczki. Co głównie fotografował Joey? Ludzi,
przyrodę?
- Różnie. Jak było zlecenie, to zlecenie, ale najczęściej ludzi. To znaczy
ludzi w jakiejś konkretnej sytuacji. Święto kwiatów, festyn miejski, takie
rzeczy.
- Co robił ostatnio? Mam na myśli, co robił przed spotkaniem z tym facetem
Zastanowiła się. Trwało to dobrą chwilę.
- Jestem za bardzo rozkojarzona, żeby myśleć. Nic nie przychodzi mi do
głowy. Pewnie coś robił, ale chyba nic szczególnie ważnego. Normalne
rzeczy.
- Słuchaj, chcę ci pomóc, ale jak mi nic nie powiesz, to nie wiem, jak
mógłby, to zrobić.
- A może ja nie chcę, żebyś mi pomagał.
Wzruszyłem ramionami.
- OK.
Miałem jeszcze parę pytań, ale zrezygnowałem.
- Więc nie powiesz? – spytałem jeszcze dla spokoju sumienia.
- Nic nie wiem, Browne – odpowiedziała.
Otwarłem drzwi samochodu, wygramoliłem się na zewnątrz, chwyciłem
Marcię, która zdążyła też wyjść, za łokieć i odprowadziłem do motelu.
Chłopak oglądał telewizję. Dał nam klucz do najbliższego domku i pomógł
przenieść bagaże. Kiedy znaleźliśmy się z powrotem w budynku recepcji,
wyjąłem dwadzieścia dolarów i wsunąłem mu w rękę. Przyjął bez
zmrużenia oka.
- Nie chciałbym, żeby pani Porter przytrafiło się coś złego. Wiesz, co mam
na myśli?
Skinął głową twierdząco.
- Jasne. Może się pan nie obawiać. To najsolidniej strzeżony motel w tej
okolicy. Prawdę mówiąc w okolicy nie ma żadnych innych.
- Ile domków jest w tej chwili wynajętych?
- Dwa. Jakieś starsze małżeństwo z dziećmi. Mieszkają oddzielnie.
Myślałem, że zostanie pan na noc – mrugnął okiem.
- Mam jeszcze coś do załatwienia - udałem, że nie zauważyłem
mrugnięcia – Przyjadę tu jutro, albo pojutrze – sięgnąłem po kapelusz i
wsunąłem go sobie na głowę – I jeszcze coś – wyciągnąłem następną
dwudziestkę i położyłem na blacie recepcji – Gdyby pani Porter z kimś się
spotkała, ktoś ją odwiedzał, albo coś takiego, chciałbym o tym wiedzieć.
Gwizdnął cicho przez zęby i schował banknot do górnej kieszonki koszuli.
- Lubię takie rzeczy – uśmiechnął się – Jak mam pana powiadomić?
- Zadzwonię. Może nawet jeszcze dzisiaj. Nazywam się Browne.
- Będę czekał na pana telefon, panie Browne.
- I nikt nie musi o tym wiedzieć – dodałem.
- I nikt nie będzie o tym wiedział. Nazywają mnie Dyskretny Matt.
Podróż z powrotem trwała trochę krócej, ale nie za bardzo. Nie
zatrzymywałem się nigdzie, chyba że na czerwonym świetle na
skrzyżowaniu.
W domu byłem koło trzeciej. Wyjąłem z lodówki butelkę piwa,
odkapslowałem, usiadłem w fotelu, przysunąłem sobie telefon i
wykręciłem numer „Zielonego Relaksu”. Po jakimś czasie ktoś z drugiej
strony podniósł słuchawkę.
- Browne. Jak tam pani Porter?
- W porządku.
- Śpi?
- Chyba tak. Nie zaglądałem przez okno, ale jest u niej ciemno, a nie
słyszałem, żeby wychodziła. Zresztą nie za bardzo jest gdzie. Tu bez
samochodu jak bez ręki. Ale wydaje mi się, że mam coś dla pana.
- Tak? – zrobiłem solidny łyk piwa.
- Dzwoniła. Zaraz jak pan pojechał. Ponieważ domki nie mają osobnego
wyjścia na zewnątrz, trzeba korzystać z centrali, którą w nocy obsługuję
sam. Dzwoniła do Harrisburga. Numer 62158912.
Sięgnąłem po wczorajszy Herald i zapisałem numer na marginesie.
- Dzięki. Gdyby coś się działo, dam ci swój numer.
- Jednak.
- To zbyt ważne, żeby jeszcze bawić się w ciuciubabkę.
- Jak pan uważa.
Dałem mu numer, powiedziałem dobranoc i zapisałem sobie w rozumie,
żeby sprawdzić, do kogo należy numer, pod jaki dzwoniła Marcia. Dopiłem
piwo i poszedłem spać. To był ciężki dzień.
Rozdział V
Śniło mi się, że ktoś puka do drzwi. Otwarłem oczy. Tylko sen.
Słońca nie było, chociaż czułem, że powinno być. Spojrzałem na zegarek.
Dochodziła siódma.
Wygramoliłem się z łóżka i otwarłem okno. Zanosiło się na zimny i
deszczowy dzień. Właśnie taki, jaki był wczoraj, a wczorajszy wcale mi się
nie podobał.
Zrobiłem parę przysiadów i poszedłem do łazienki. Wziąłem prysznic,
ubrałem szlafrok i nastawiłem ekspres. Wsypałem do niego resztę kawy z
puszki, wyjąłem z szafki następną paczkę, dopełniłem ekspres, a
pozostałość wsypałem do puszki, włączyłem radio i zapaliłem pierwszego
dzisiaj papierosa. Później przypomniałem sobie, że to niezupełnie prawda,
bo paliłem już po północy. Zaciągnąłem się mocno.
W radiu facet o miłym, głębokim głosie czytał wiadomości. Burmistrz ma
dzisiaj zamiar przyjąć przewodniczącego Jakiejś-Bardzo-WażnejOrganizacji, z czym nie zgadza się inna Bardzo-Ważna-Organizacja, z
którymi z kolei nie zgadzają się jeszcze inne. Szef policji zapowiedział
podjęcie zdecydowanych kroków, gdyby miało dojść do jakichś prób
zakłócenia porządku. Trzeci dzień strajku kierowców Bardzo-WażnychOsobistości, co jest kuriozum w skali międzynarodowej. Żądają podwyżki
płac i polepszenia warunków pracy. Bardzo-Ważne-Osobistości nie
wypowiedziały się na ten temat. Francuzi wyhodowali nową odmianę
żaby. Jest znacznie zieleńsza od tradycyjnej. Jakiś facet przeszedł na
rękach dwadzieścia mil, Holly Jones, telewizyjna gwiazda ostatnich dni
wyszła za mąż po raz drugi. Jej wybrańcem jest jakiś ktoś znany, o którym
nie słyszałem.
Przekręciłem gałkę i kręciłem tak długo, aż złapałem jakiś uczciwy
kawałek czegoś jazzowego. W tym momencie ktoś zastukał do drzwi.
Tego roku mieszkałem w dosyć przyzwoitym domu w dosyć przyzwoitej
dzielnicy. Nazywała się St.Luke i naprawdę była dość przyzwoita.
Oczywiście nie na tyle, żeby utrzymywać prywatną ochronę i elektroniczne
bajery zabezpieczające przed czym tylko się da, ale na tyle, żeby nie
włóczyły się po niej grupy niezidentyfikowanych osobników i na tyle, żeby
można było każdego ranka znaleźć za drzwiami świeżą gazetę.
Otwarłem drzwi i zobaczyłem czarne, zaczesane do tyłu włosy i zmęczone
oczy. Był nieogolony i widać było, że nie spał tej nocy. Mimo to, był to
ciągle Paul Dadoc. Niesamowicie przystojny Paul Dadoc.
- Przejeżdżałem właśnie i pomyślałem, że wstąpię – odezwał się – Nic na
to nie poradzę, że mieszkasz po drodze.
- Po drodze dokąd? To wewnętrzna osiedlowa, ślepa ulica.
Miał na sobie jasnopopielaty płaszcz ściągnięty paskiem. Ręce trzymał w
kieszeniach. Wyglądał, jakby było mu zimno.
- No dobra. Ta ulica jest ślepa. I co?
- Nic.
Otwarłem drzwi szerzej i zrobiłem wymowny gest ręką. Wszedł do środka,
rozpiął płaszcz i zwalił się na fotel.
- Cholerna pogoda. Leje jak w Luizjanie w zeszłym roku. Kompletnie
zniszczyłem buty – przyjrzał się brązowym mokasynom, które miał na
nogach – Prawie identyczne kosztowały u Woolwortha 250 dolców –
dotknął kostki i zaczął ją masować – Czuję, że dostaję grypy. Coś ciepłego
powinno postawić mnie na nogi.
- Właśnie nastawiłem ekspres.
- Poczułem zapach kawy, kiedy tylko otwarłeś drzwi i coś mi mówi, że to
dobra kawa.
- Kolumbijska. Znajomy podrzucił mi parę paczek, kiedy wrócił stamtąd
tydzień temu. Ręcznie palona.
- Nie wiem, co to znaczy, ale zakładam, że to coś dobrego. Z mlekiem,
jeśli mogę prosić.
Wyszedłem do kuchni, wyjąłem z szafki dwa kubki, nalałem kawy i
wróciłem do Dadoca. Siedział w fotelu i miał zamknięte oczy. Spiker w
radio zapowiedział godzinę ósmą.
- Gość nazywa się Lorimer i pochodzi z Tulsy – odezwał się nie otwierając
oczu – W pewnych kręgach jest znany jako Lorry Pistolet. Wiesz o kim
mówię?
Oczywiście wiedziałem.
- Bardzo dobrze strzela – kontynuował – Swego czasu był mistrzem stanu
w strzelaniu na pięćdziesiąt metrów z karabinku automatycznego w
pozycji stojąc.
- Jestem pod wrażeniem.
- Bił też żółtków w Wietnamie. Kiedy wrócił, zaczął pracować na stacji
benzynowej, ale nie za długo. Czterokrotnie oskarżany o zabójstwa.
Zawsze wychodził czysty. Obrona własna. Nie wiadomo dla kogo pracuje
– spojrzał na mnie – I co ty na to?
- Wygląda na doświadczonego.
- Właśnie. Jak taki facet mógł dać się zastrzelić przez amatora.
Wzruszyłem ramionami.
- Chyba, że jesteś mistrzem stanowym w strzelaniu na dwadzieścia pięć
metrów, ale nie jesteś, bo sprawdziłem.
- Chylę czoła przed twą dociekliwością, Dadoc.
- Rozmawiałem z szefem. Nie wierzy, że go zabiłeś z premedytacją, ale
nie wierzy też w samoobronę. Zostawił mi wolną rękę. Mogę cię
przytrzymać na czterdzieści osiem lub nie – przymknął oczy i zetknął palce
rąk. Wytrzymał tak z minutę – Więc jak to naprawdę wyglądało, Browne?
Przez chwilę milczeliśmy pociągając z kubków małymi łykami. Potem
odezwałem się:
- Dobra. Powiedzmy, że nie chcę spędzić czterdziestu ośmiu godzin w
mamrze. Zresztą i tak zamierzałem powiedzieć prawdę.
- Wszyscy tak mówią – mruknął.
Dolałem sobie jeszcze trochę kawy i zapaliłem kolejnego papierosa.
- Zauważyłem gościa w barze. W dniu, kiedy ktoś pobił Marcię Porter też
go widziałem. Marcia się go bała.
- Skąd wiesz? – przerwał mi.
- Powiedziała mi.
Pokazał głową, żebym kontynuował.
- Kiedy wyszedł, wyszedłem i ja. Zaczaił się w bramie i tkwił tam tak długo,
aż pojawiła się Marcia. Dalej wiesz, wyciągnął broń, ale ja byłem szybszy.
Nie był to najbardziej dokładny opis przebiegu wypadków, trochę go
podkoloryzowałem dostosowując do tego, co naopowiadałem wczoraj. Ale
mniej więcej, w ogólnych zarysach zgadzał się z rzeczywistością.
- Dlaczego Marcia się go bała?
- Chciał od niej zdjęcie, które zrobił jej mąż. Podobno zapłacił za nie, a go
nie otrzymał.
- Wygląda mi to na wielkie świństwo, albo na mały szantaż. Co to było za
zdjęcie?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem, ale przypuszczam, że bardzo cenne, skoro kosztowało
zniszczone samochody, masę strachu i śmierć dwóch ludzi.
- Jakie samochody i jaka śmierć dwóch ludzi – spytał i wpakował sobie w
usta małą płaską miętową pastylkę.
- Mąż Marcii, Joey zginął w wypadku samochodowym. Wjechał we mgle
na jakąś zaporę, czy na coś.
Opowiedziałem mu co wiem jeszcze o tej sprawie i pociągnąłem kolejne
małe łyki kawy.
- Gdzie to było?
- W Betlejem, w Pensylwanii. Joey miał jakieś interesy z Lorimerem. Teraz
już wiem, że nazywa się Lorimer. Spotkali się parku. Marcia była
świadkiem. Przypuszczam, że nie były to najczystsze interesy.
- Nikt nie robi czystych interesów z Lorrym Pistoletem. Są tacy, którzy nie
potrafią robić interesów, o ile nie podpadają pod co najmniej dwa
paragrafy. Lorry właśnie jest taki – uśmiechnął się niewyraźnie i zaraz
dodał – Jak pani Porter znalazła się tutaj? Zapytałbym osobiście, ale ona
najwyraźniej mnie unika. W dodatku pomaga jej pewien facet, któremu
wydaje się, że jest bardzo sprytny.
Udałem, że nie rozumiem. Zaczęło okazywać się słońce. Na razie
nieśmiało, ale miałem nadzieję, że nabierze odwagi.
- Joey miał tu mieszkanie – wyjaśniłem – Przyjechała do tego mieszkania.
- Aha – ucieszył się – Gdzie było to mieszkanie?
- Tam, gdzie mieszkała. Lavandi 46.
Zasępił się. Przy okazji przygładził włosy i poprawił krawat.
- Tego mieszkania nie miał nikt – powiedział powoli – Joey ani nikt. Stało
puste. Jak pan myśli, panie Browne, dlaczego powiedziała, że to
mieszkanie Joey’a?
Poprawiłem zasłonę przy oknie. Trzeba by ją oddać do pralni. Już co
najmniej miesiąc temu.
- Nic nie myślę – powiedziałem.
- Ostatni lokator wyprowadził się trzy miesiące temu. Zarządca domu
mieszkania nie wynajął nikomu. Sam był zdziwiony, że ktoś je zajął.
Poczułem suchość w gardle.
- Byłem w tym mieszkaniu – mruknąłem.
- Ja też – odpowiedział Dadoc prawie natychmiast - Kobiety, Browne.
- Coś tu nie gra – zauważyłem.
- Już od jakiegoś czasu. Ale wracając do naszej znajomej. Co do
mieszkania, najwyraźniej kłamała. Pytanie: dlaczego. Z czystej potrzeby
kłamstwa, czy może z jakiejś innej potrzeby?
Suchość w gardle pogłębiła się. Wstałem, wyjąłem z szafy butelkę
forrestiera i nalałem trochę do szklanki. Spojrzałem przy tym na Dadoca
wzrokiem, który jedynie mężczyzna rozumie, ale pokręcił przecząco
głową, więc dodałem wody sodowej i wypiłem. Po chwili poczułem w
żołądku miłe ciepło.
- Coś tu nie gra – powtórzyłem, kiedy usiadłem z powrotem w fotelu –
Facet za bardzo chciał to zdjęcie, żeby mogło go nie być i za bardzo go
chciał od Marci, żeby mogła go nie mieć. A jeśli mówiła, że go nie ma,
pewnie myślała, że wszyscy ludzie to tępaki, którzy uwierzą we wszystko,
co się im naopowiada. Marcia jest w pewnym motelu nad brzegiem morza.
Ulokowałem ją tam dzisiejszej nocy i prosiłem recepcjonistę, żeby miał na
nią oko. Jak tylko wyjechałem, dzwoniła do Harrisburga. Jeśli ktoś w
środku nocy dzwoni do Harrisburga, to chyba nie po to, żeby sprawdzić,
czy dobrze zapamiętał numer.
Dadoc skinął głową, wstał i podszedł do telefonu. Podniósł słuchawkę,
spojrzał na mnie z niemym pytaniem, czy może zatelefonować, a kiedy
odpowiedziałem, że tak, wykręcił parę cyfr.
- Jaki to numer? – spytał, kiedy czekał na połączenie.
- 62158912
- Dadoc – odezwał się, kiedy uzyskał połączenie – Jestem u Browne’a.
Potrzebuję coś wiedzieć. Co? – słuchał przez chwilę, a następnie
powiedział:
- Boli mnie głowa, Jack i nie chce mi się śmiać. Sprawdź, do kogo należy
numer 62158912 w Harrisburgu i daj mi znać do… gdzie wywiozłeś te
artystkę?
- Motel „Zielony Relax”.
- Motel „Zielony Relax” – powtórzył w słuchawkę – Nie wiem, gdzie to jest.
- Za Newark – podpowiedziałem, ale chyba nie słuchał.
Trzasnął słuchawką i sapnął:
- Dowcipniś! Myślał, że zabłądziłem i chcę wiedzieć jak się stąd wydostać.
Zbieraj się, Browne, jedziemy rozplątać to, co zaplątałeś.
Rozdział VI
Jechaliśmy jego samochodem i nie odzywaliśmy się do siebie. Dzień był
ponury i chociaż z samego rana zabłysło słońce, zabłysło tylko na chwilę.
Dadoc włączył policyjną radiostację i nasłuchiwał komunikatów.
Zamknąłem oczy i oparłem głowę o podgłówek.
Jechaliśmy szybko, wyprzedzając wszystkie pojawiające się pojazdy,
których, co prawda, nie było za wiele.
Na miejscu byliśmy po czterdziestu minutach. Dadoc zaparkował przed
recepcją, wysiadł i nie czekając na mnie wszedł do środka.
- Sierżant detektyw Dadoc – przedstawił się i błysnął odznaką – Z miejskiej
komendy policji. Chciałbym się widzieć z panią Porter.
Starszy mężczyzna w koszuli w duża czerwoną kratę i niebieskich
spranych farmerkach podniósł głowę znad książki, nad którą akurat był
pochylony, przytknął palec do miejsca gdzie skończył, spojrzał na Dadoca,
później spojrzał na mnie i zapytał łamaną angielszczyzną:
- Czym mogę służyć?
Z wyglądu był pół-Indianinem, a ze sposobu, w jaki się wypowiadał, półIndianinem zza południowej granicy. Poza tym miał chyba z osiemdziesiąt
lat. Siwe włosy zaczesane do tyłu opadały mu na kołnierz koszuli.
- Chciałbym się widzieć z panią Porter. Nazywam się Dadoc.
- Proszę zaczekać, zaraz sprawdzę – wyjął spod kontuaru dużą książkę
meldunkową i zaczął ją wolno przewracać strona po stronie. Trwało to z
dziesięć minut.
- Bardzo mi przykro, sir. Nie zatrzymał się u nas żaden Dadoc.
- Ja nazywam się Dadoc. Szukam pani Porter. P O R T E R. – przeliterował
– Chciałbym z nią porozmawiać.
- Ach, Porter, Przepraszam, sir. Nie zrozumiałem. Porter. Zaraz sprawdzę.
Sprawdzanie trwało następne dziesięć minut.
- Jest! – wykrzyknął, kiedy już zacząłem wątpić, czy coś znajdzie – Jest
Porter. Numer 10. Zaraz jej powiem, że przyjechali przyjaciele – sięgnął
po telefon – Proszę zaczekać.
- Nie trudź się, amigo. Sami jej powiemy.
Numer 10 był domkiem najbliżej recepcji. Właściwie tuż obok. Pomiędzy
dziewiątką, a dużym zielonym dębem. Składał się, oczywiście nie dąb, a
domek, z dwóch okien i drzwi połączonych ze sobą specjalnie
nieheblowanymi deskami tworzącymi ściany i pomalowanymi na ciemno
oraz spadzistego dachu tego samego koloru. Zamek w drzwiach był chyba
tylko po to, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że go tam nie ma. Żadnej innej
roli nie spełniał. Do środka mógł wejść każdy, kto nie był czteroletnią
dziewczynką. Czteroletnie dziewczynki musiałyby się trochę wytężyć.
Oczywiście nie tak bardzo jak przy puszczaniu baniek mydlanych, ale
jednak trochę musiałyby.
Weszliśmy do środka. Na drewnianym stole obok szafy stał wazon ze
świeżymi kwiatami. I to wszystko. Nie było nikogo. A Marcii Porter przede
wszystkim.
Dadoc rozglądnął się, bez słowa podszedł do szafy i otworzył ją. Była
pusta jak kieszeń nauczyciela w przeddzień wypłaty. Łóżko sprawiało
wrażenie świeżo zasłanego. Nigdzie żadnego śladu czyjejkolwiek
bytności.
- Chyba ktoś nas tu robi w konia – mruknął Dadoc – Gdzie jest ten artysta
z recepcji?
Artysta z recepcji był w recepcji. Znów stał pochylony nad książką i czytał.
Zobaczywszy nas bardzo się zdziwił.
- Załatwiliście sprawy już, amigos? – zapytał uprzejmie.
- Słuchaj no, bracie. Jestem jeszcze spokojny, ale nie wiem jak długo
wytrzymam. Gdzie jest Marcia Porter?
- Nie ma jej w domku numer dziesięć?
Dadoc syknął i spojrzał mu prosto w oczy, położył ręce na kontuar i zaczął
po nich bębnić palcami.
- Przepraszam, sir. Takie u nas dzisiaj zamieszanie, a ja jestem tu tylko
na zastępstwie i … - chciał powiedzieć jeszcze coś, ale zabrakło mu słów
i dał sobie z tym spokój.
Dadoc uśmiechnął się złośliwie i syknął:
- Jakie to u was dzisiaj zamieszanie?
- Recepcjonista, młody chłopak… Ktoś na niego napadł dzisiaj w nocy. Ma
rozbitą głowę, tak że nie może pracować. Dlatego ja tu jestem.
- Aha. Czy ten recepcjonista był tu, kiedy pani Porter przyjechała?
- Tak jest, sir. On jest tu cały czas. Ma taki mały pokoik z tyłu i mieszka
tam.
- To bardzo ładnie. Gdzie jest teraz?
- U siebie w pokoiku z tyłu. Leży z kompletnie rozbitą głową. Był lekarz i
powiedział, że przez wiele dni leżeć musi... Dlatego…
- Dlatego ty tu jesteś, wiemy – przerwał mu Dadoc – Jest przytomny?
- O tak, proszę pana. To znaczy, kiedy nie śpi. A teraz śpi.
- Muszę z nim pogadać.
- Teraz śpi – stary był nieustępliwy.
- To twój syn?
- O nie, proszę pana. Mój syn jest daleko stąd, ale ja kocham chłopca jak
syna. Jest bardzo miły, a teraz śpi. Niech śpi.
- Niech śpi, a teraz muszę z nim porozmawiać.
Nie bacząc na protesty starego, Dadoc przeszedł wejściem za kontuar i
skierował się do jedynych drzwi z tyłu. Musiał to właśnie być pokoik
chłopca, bo innych drzwi, ani pokoików nie było. Stary próbował zatrzymać
Dadoca, zagradzając mu drogę i powtarzając „niech śpi”, ale Dadoc
odsunął go, nacisnął klamkę i wszedł do pomieszczenia bez pukania.
Chłopiec rzeczywiście spał, albo bardzo dobrze udawał. W każdym bądź
razie, kiedy weszliśmy, wyglądał na dopiero co rozbudzonego. Głowę miał
całą w bandażach i nie wyglądał najlepiej. Mimo to wzrok miał całkiem
przytomny. Tkwiło w nim zdziwienie.
- Mówiłem, że śpisz i potrzebujesz spokoju – stary przedarł się do przodu
i podszedł do łóżka leżącego – ale ci panowie koniecznie chcieli widzieć
się z tobą.
- Sierżant detektyw Dadoc – przedstawił się Dadoc – Miał pan jakiś
wypadek.
- Policja już była. Powiedziałem jej wszystko.
- A teraz jest jeszcze raz. Opowiedz, jak było, synu. Od początku.
- Sierżancie, zostałem napadnięty i pobity. Lekarz zalecił mi spokój. A
wszystko już i tak powiedziałem komu trzeba.
- Nie mam ochoty się z tobą sprzeczać. Chcę wiedzieć wszystko. Jak będę
wiedział, to sobie pójdę. Nie chcę tu zamieszkać. Będziesz miał wtedy
spokój i to ile go zapragniesz.
- Boli mnie głowa.
- Mnie też. No, dalej.
Chłopak westchnął ciężko, podniósł się nieco na łóżku i dotknął opatrunku
na głowie. Skrzywił usta pokazując, jaki to dla niego wysiłek. Na Dadocu
nie zrobiło to żadnego wrażenia.
- Oglądałem jakiś program w telewizji. Mogło być koło czwartej. Weszła
pani Porter. To ta pani, która zameldowała się w nocy – spojrzał na mnie
i powiedział, ze przyjechałem razem z nią – Weszła i powiedziała, że nie
może zasnąć, prosiła o jakieś tabletki. Dałem jej coś na sen.
Porozmawialiśmy chwilę i poszła. Za jakieś dziesięć minut ktoś mi dał po
głowie. Nie wiem kto. Nie widziałem nikogo.
- Gdzie wtedy siedziałeś?
- W recepcji. Mam tam telewizor.
- Czy jest możliwe, że ten, kto cię załatwił wszedł drzwiami?
Pokręcił głową.
- Wykluczone. Musiałbym go widzieć. Telewizor mam na wprost drzwi, tak
że kiedy coś oglądam, widzę drzwi. Nie, to niemożliwe, żebym go nie
zauważył.
- Czyli jak wszedł?
- Mógł wejść oknem. Są cztery. Dwa z nich były otwarte.
- Coś zginęło?
- Nie – pokręcił głową – zresztą nie mam nic takiego, co mogłoby się
komuś przydać.
- Kto oprócz ciebie i pani Porter był jeszcze w „Relaxie”?
- Jakaś rodzina staruszków. Kompletnie niegroźni ludzie. Nie
skrzywdziliby muchy.
- Jak się nazywali?
- Nie pamiętam. Nazwiska są w książce meldunkowej.
- Czy to ty przyjmowałeś wczoraj panią Porter?
- Tak.
- Chcieliśmy z nią porozmawiać – udał, że jeszcze nie wie, że jej nie ma.
- Ulokowałem ją w domku numer 10. Poproście Mendozę, to was
zaprowadzi.
- Nie ma jej.
- Mendoza to facet. Na pewno jest.
- Ha, ha – powiedział raczej, niż się roześmiał – Nie ma pani Porter.
Nie wyglądał na zaskoczonego. Przyjął to jak coś normalnego.
- Widocznie wyjechała.
- Dokąd?
Wzruszył ramionami.
- Dostałem po głowie. Nic nie wiem. Zresztą nie interesuję się nigdy
kobietami o ile płacą rachunki. Pani Porter zapłaciła z góry.
Okno było szeroko otwarte, a mimo to czuło się duchotę. Skwar wypełniał
każdą wolną przestrzeń nie wypełnioną dotychczas jeszcze większym
skwarem. Klimatyzacji nie było. Koszula lepiła się do pleców. Podszedłem
do okna i zaczerpnąłem haust powietrza. Było gorące jak pacha dokera.
W tym momencie pojawił się Mendoza, wskazał na Dadoca i powiedział:
- Telefon do pana.
Dadoc odwrócił się na pięcie i bez słowa wyszedł. Nie było go z pięć minut.
Chłopiec patrzył bezmyślnie w drzwi, gdzie Mendoza mówił coś cicho do
siebie. Mucha usiadła na parapecie.
- Znaleziono zwłoki jakiejś kobiety – Dadoc pojawił się znienacka – To
Marcia Porter – spojrzał na nas zmęczonym wzrokiem. Nikt się nawet nie
poruszył – Jeszcze się spotkamy. Teraz muszę wyjść. I nie radzę
uzgadniać zeznań.
Założył okulary, usadowił je głębiej na nosie i skierował się do wyjścia.
Przy drzwiach odwrócił się.
- Gdyby cię to interesowało, Browne, to numer, pod który dzwoniła Marcia,
to pizzeria. Należy do niejakiego Franco Rossi. Pizza w czternastu
odmianach, schłodzone wino. Nie jesteś głodny?
Uśmiechnął się kwaśno i wyszedł. Wyjąłem z kieszeni papierosy i
zapaliłem.
- To pana dobra znajoma? – odezwał się chłopiec po chwili.
- Dlaczego pytasz?
- Tak sobie. Zostawiła coś dla pana. Wpakowałem to pod poduszkę –
powiedział i wyjął mały pakunek owinięty w szary papier – Powiedziała, że
gdyby nie wróciła do wieczora, to mam to oddać panu. Najwyraźniej nie
wróci. Proszę – wyciągnął rękę i podał mi pakunek. Wziąłem go do ręki i
zapytałem:
- Mówiła coś jeszcze?
- Nie – pokręcił głową – Wspomniała tylko, że będzie pan wiedział co z
tym zrobić.
Podszedłem do małego stolika ze szklanym blatem stojącego przy
drzwiach. Odwróciłem się do plecami do Mendozy tkwiącego mniej więcej
w tym miejscu, to jest przy drzwiach, tylko z drugiej strony i ostrożnie
ściągnąłem papier, którym owinięta była paczka. W środku
była książka, Edgar Alan Poe „Nowele”. Zacząłem powoli przerzucać
strony. Mniej więcej w połowie znalazłem coś. Było to kolorowe zdjęcie,
formatu nieco większego niż pocztówka. Jedno zdjęcie i nic więcej.
Wsunąłem go w to samo miejsce, książkę zapakowałem w papier i całość
włożyłem do zewnętrznej kieszeni marynarki. Wystawała trochę, ale
uznałem, że może być.
- Coś ważnego? – usłyszałem. Chłopiec uśmiechał się przyjaźnie.
- Mały prezent na do widzenia.
Pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Była bardzo ładna. Ładne kobiety nie powinny umierać. Albo w ogóle nie
powinny się rodzić.
Uśmiechnąłem się smutno.
- Można gdzieś tu złapać taksówkę?
Można było. Mendoza zadzwonił do kogoś i taksówka pojawiła się po pół
godzinie. Kierowcą był stary i gruby Murzyn z dużymi workami pod
oczyma. Kiedy wsiadłem, odwrócił głowę do tylu i zapytał:
- Dokąd?
Głos miał głęboki i zdarty, jakby mu ktoś gardło przejechał papierem
ściernym o dużej granulacji.
- Nowy Jork. St. Luke 8.
Kiwnął głową i szerokim łukiem wyprowadził samochód na drogę.
- Nigdy tu nie byłem – odezwał się, kiedy „Relax” został z tyłu – A
myślałem, że nie ma miejsca, którego nie znam.
Milczałem. Zsunąłem kapelusz na oczy i wsadziłem ręce do kieszeni, żeby
nie było widać, że mam zaciśnięte pięści.
- Ładnie tu i całkiem blisko – mówił stary – Przyjadę kiedyś z żoną. To
chyba przyzwoity hotel, jak pan myśli?
Minęliśmy właśnie ogromną reklamę Motelu „Relax” ustawioną na
poboczu przy zjeździe z autostrady. Była odrapana i stara. Oczywiście
reklama, nie autostrada.
- Żona lubi przyzwoite, ciche hotele – ciągnął taksówkarz – Może dlatego,
że nigdy w nich nie była - Poprawił lusterko i spojrzał na mnie. Zobaczyłem
białka jego oczu – Tak naprawdę, to nie była w żadnych, ani w
przyzwoitych, ani w nieprzyzwoitych, ani w żadnych innych. Nie ruszamy
się z domu. Dom nam zupełnie wystarcza. Kupiliśmy taki mały drewniany
na raty, ale już spłaciliśmy, z niedużą werandą pomalowaną na biało.
Chce pan zobaczyć?
Jak niewiele potrzeba do szczęścia. Kierowcy wystarczał domek, mały
drewniany z werandą malowaną na biało. Prawdopodobnie nie byłem
pierwszym, któremu o tym mówił. Wystarczało mu, że coś ma i może o
tym mówić.
Znałem paru takich, którzy nawet nie spojrzeliby na dom, jeśli nie miał
siedmiu sypialni i ośmiu łazienek wymiarów kortu tenisowego. I dam
głowę, że nie chwaliliby się tym nikomu.
Zapłaciłem podwójnie. Kierowca spojrzał zdziwiony, znów dostrzegłem
białka jego oczu. Chyba zwariowałem.
Rozdział VII
Zdjęcie było kolorowe, ostre i duże. Wystarczająco ostre i duże, żeby bez
specjalnych trudności dostrzec, co przedstawia. A przedstawiało czterech
stojących mężczyzn i jednego leżącego. Leżącego znałem. Hugh Stanton,
kandydat na gubernatora, zabity w Easton w zeszłym miesiącu.
Najwyraźniej uchwycony został sam moment zabójstwa lub kilka chwil po
nim. Czterech pozostałych facetów było mi nieznanych.
Fotografia była o tyle ciekawa, że nie było jej w oficjalnie posiadanych
przez policję materiałach dotyczących zabójstwa, a materiały te
przeglądałem swego czasu dosyć dokładnie i mogłem zjeść palec, jeśli
tam była. Policja zwróciła się do ewentualnych świadków, fotografów
amatorów i kogo tam jeszcze, żeby dostarczyli wszystko, co tylko ma
związek z zabójstwem i samym Stantonem. Różnych zdjęć było blisko
pięćdziesiąt. Tego nie było.
Złapałem za telefon i wykręciłem numer znajomego detektywa, który
kiedyś był gliniarzem zanim nie zaczął pracować na własny rachunek.
Wiodło mu się różnie, raczej gorzej niż lepiej, ale zachował jeszcze, jakie
takie stosunki w komendzie policji, a poza tym nie był źle widziany w
innych, wręcz przeciwnych kręgach. A tego właśnie potrzebowałem.
Podniósł słuchawkę po trzecim dzwonku.
- Berger, prywatny detektyw – usłyszałem.
- Francis Browne – mruknąłem i od razu przeszedłem do sedna - Słuchaj
Ben, masz teraz chwilę czasu i ochoty, żeby pogadać? Jest robota.
- Zawsze mam czas, a ochoty nigdy. O co chodzi?
- Będę za pięć minut. Pogadamy.
- Miałem właśnie wyjść – westchnął – Zamknięte przestrzenie źle na mnie
działają, a biuro mam zamknięte.
- To otwórz drzwi. Zaraz będę.
Odwiesiłem słuchawkę, zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, chwyciłem
zdjęcie i włożyłem do koperty, a kopertę do kieszeni.
U Bergera byłem po może dziesięciu minutach. Siedział w koszuli za
olbrzymim biurkiem, w ręce trzymał wentylator i chłodził nim twarz.
Przysunąłem sobie krzesło i usiadłem po przeciwnej stronie biurka.
- Cholernie się pocę w tym pieprzonym biurze – odezwał się – Gdybym
nie wlewał w siebie tuzina butelek Perriera dziennie, to wysechłbym na
wiór. Niektórych nawet by to ucieszyło, jak myślę.
Był ogromnym mężczyzną z łysą głową, ogromnym karkiem i ramionami
podobnych rozmiarów. Kiedy był gliniarzem, nazywali go Big Ben, teraz
trochę schudł, ale i tak byłoby trudno nazwać go inaczej.
- Perriera na pewno nie.
Pokazał w uśmiechu duże, żółte zęby
- Biorę na kredyt. Zawsze jest szansa, że nie zapłacę.
- Jasne – zapaliłem papierosa i owiałem się dymem.
- Co cię sprowadza?
Rzuciłem na biurko kopertę ze zdjęciem. Odłożył wiatraczek, wolno
sięgnął po kopertę i wyjął zdjęcie. Cały czas patrzył mi w oczy, chociaż
wątpiłem, żeby chciał mnie zahipnotyzować. Prawdopodobnie nigdy dotąd
nie słyszał o hipnozie, chyba że pojawiła się przypadkiem w
sprawozdaniach z niedzielnych meczów futbolowych. Jedynym zajęciem
Bergera, jeśli akurat nie siedział w biurze i nie pracował, była lektura
kolumny sportowej w miejskiej popołudniówce
- To chyba ten senator, którego załatwili miesiąc temu – powiedział po
chwili.
- Hugh Stanton – kiwnąłem głową – Nie wiem kim są pozostali.
Przyjrzał się dokładniej. To znaczy przysunął fotografię bliżej oczu i
odwrócił tak, że padało na nią słońce.
- Skąd to masz?
- Dał mi jeden gość. Należało do dziewczyny, która prawdopodobnie z
tego powodu nie żyje. Jest już drugą osobą, która nie żyje z powodu tego
zdjęcia.
- Kto był pierwszy? – ciągle wpatrywał się w zdjęcie.
- Jej mąż. Zrobił zdjęcie i próbował opchnąć je komuś w Betlejem. Ale
zabrał się do tego po partacku i wjechał w czasie mgły na zaporę.
- Biedaczek – mruknął Big Ben – Wygląda na to, że im mniej ludzi widzi to
zdjęcie, tym dłużej żyją. Przypuszczam, że negatyw jest w bezpiecznym
miejscu.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem, gdzie jest negatyw.
Uśmiechnął się.
- Chcesz powiedzieć, że to zdjęcie trafiło do ciebie, a ty nie masz
negatywu?
- To właśnie mówię.
- Kto ma negatyw?
- Nie wiem.
Podniósł ręce do góry w geście odcinania się od wszystkiego.
- W końcu to nie mój interes, ale zwracam ci uwagę na ten negatyw. Kto
ma negatyw jest stokroć ważniejszy od tego, kto ma tylko odbitkę. Odbitka
to dużo, ale nie za dużo.
- Wiem o tym.
Opuścił ręce, westchnął i przymknął oczy
- Czego chcesz ode mnie?
Odchyliłem się do tyłu i spojrzałem mu w czoło.
- Nie wiem kim są ci ludzie – pokazałem brodą na zdjęcie – A chciałbym
wiedzieć.
- Jak bardzo? – wyciągnął z biurka butelkę wody Perrier, odkapslował i
pociągnął prosto z butelki
- Ktoś załatwił ładną, młodą dziewczynę. Mogła jeszcze długo żyć.
- Prawdopodobnie – odpowiedział – Nie znałem jej. Może gdybym ją znał,
zrobiłbym to za darmo, ale tak … - pociągnął następny łyk – Pięćdziesiąt
dolców plus koszty.
- Podrożałeś.
- Dawno cię tu nie było.
- Płacę starą stawkę i ani dolara więcej.
- Wypchaj się, albo idź na policję.
Wstałem, wsunąłem zdjęcie do kieszeni, zdusiłem papierosa w
popielniczce i ruszyłem do drzwi. Kiedy naciskałem klamkę, powiedział:
- Niech cię wszyscy diabli. Jesteś największym sknerą, jakiego znam. Daj
to zdjęcie.
Uśmiechnąłem się. On też.
- Chciałeś wyjść – odezwał się, kiedy podałem mu zdjęcie – Co byś
powiedział na małą szklaneczkę w jakimś przyjemnym miejscu?
Uśmiechnąłem się jeszcze bardziej.
- A już myślałem, że będzie to stracony dzień.
róciłem przed piątą. Było cholernie gorąco. Otwarłem okno, ale
zaraz je zamknąłem. Żar na zewnątrz był jeszcze większy i
wdzierał się na siłę do środka. Zdjąłem ubranie, poszedłem do
łazienki i wpakowałem się pod prysznic. Byłem tam z dziesięć minut.
Potem wyszedłem, owinąłem się ręcznikiem, z lodówki wyjąłem piwo,
włączyłem adapter i ulokowałem się w fotelu. Powietrze stało w miejscu.
Opróżniłem butelkę i właśnie się zastanawiałem, czy nie przynieść sobie
następnej, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Mógł to być Dadoc, albo ktoś inny.
Otwarłem, był to Dadoc i wyglądał, jakby go bolał żołądek.
- Obiecałem, że porozmawiamy – powiedział – Jestem słowny.
Otwarłem szerzej drzwi i odsunąłem się.
- Brałem prysznic.
Kiwnął głową.
- W lodówce jest piwo, jeśli ma pan ochotę – zaproponowałem – Ubiorę
się i za chwilę jestem.
Kiwnął głową raz jeszcze, zdjął okulary i zajął miejsce w fotelu, który ja
przed chwilą opuściłem. Kiedy wróciłem, trzymał w ręce butelkę piwa.
- Cholernie ciepło – mruknął – Nie pamiętam tak gorącego lata.
Powiedziałem, że też nie pamiętam.
W
- Pieprzony klimat – pociągnął nieco piwa i przełożył butelkę do drugiej
ręki – Wracam z Bellamy Falls. Tam ją znaleźli. Podziurawiona jak stary
worek. Ktoś władował w nią dwa pełne magazynki. Oczywiście bez
świadków.
- Gdzie?
- Dokładnie dziesięć mil za Belamy. W małym zagajniku obok drogi.
Prawdopodobnie załatwili ją gdzie indziej, ale nie mamy pewności póki co.
- Miała coś przy sobie?
Potrząsnął głową.
- Nic. Nawet torebki. Trochę dziwne, lala bez torebki – udawał, że go to
dziwi.
Wzruszyłem ramionami
- Ktoś chce tu robić coś do śmiechu – mruknąłem.
- Jestem cholernie zmęczony – przymknął oczy – Przyszedłem do pana,
bo musiałem przyjść, bo tego wymagało ode mnie moje parszywe
gliniarskie sumienie. To samo sumienie każe mi zadać panu parę pytań,
ale równocześnie jestem pewien, że i tak znam odpowiedzi. Wierzyłem,
że wyciągnę coś z tego chłopaka z motelu, ale nie wyciągnąłem, a ten
Stary Meksykanin jest za stary, żeby coś zauważyć.
Założyłem nogę na nogę, odstawiłem piwo na podłogę i powiedziałem:
- Jedynym śladem pozostaje więc ten numer w Harrisburgu.
Pokiwał głową w milczeniu nie patrząc na mnie.
- I zdjęcie. Albo negatyw – dodał po chwili.
Wyglądał tak rozpaczliwie, że sam nie wiem, dlaczego nie powiedziałem
mu dotąd, co wiem o zdjęciu. Może dlatego, że sam jeszcze nie do końca
wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić.
- Mhm – mruknąłem – Był pan w tej pizzerii, do której dzwoniła Marcia?
- Wybieram się.
- Kiedy?
Wygiął wargi w grymasie niby-to zastanowienia.
- Na przykład za chwilę. Ale nie sam. Z panem, Browne.
Nie odpowiedziałem od razu. Dadoc wstał, włożył ręce do kieszeni i
spojrzał mi prosto w lewe ucho.
- Dobra. Zbieraj się. Zaraz wyjeżdżamy. Ktoś widział Marcię w Harrisburgu
z jakimś facetem.
- Kiedy widział? – zapytałem.
- Przecież nie żyje – odpowiedział – Widział jakiś czas temu. Jak żyła.
Rysopis faceta pasuje do ciebie.
Pociągnąłem spory łyk z butelki.
- Zbyt grubymi nićmi szyte. Widać ściegi.
Wzruszył ramionami. Była to cała jego odpowiedź.
Pojechaliśmy jego samochodem. Miał forda, model z zeszłego roku,
niedużego, ale też nie takiego, żeby nie można było wyprostować nóg.
Prowadził pewnie i szybko. Zresztą mogłem się już o tym wcześniej
przekonać.
Po dwóch godzinach byliśmy na miejscu. Komisariat był duży, pustawy i
czysty. I nie było w nim za wielu ganiających z miejsca na miejsce
policjantów. Byli, ale w umiarkowanych ilościach. Poza tym byli tacy, jak
ich komisariat, duzi i czyści. I wyglądali na miłych facetów. Wszyscy, z
wyjątkiem jednego.
Siedział w oszklonym biurze z jakimś napisem na drzwiach i przypominał
faceta, z wyglądu brata buldoga. Ubrany był w brązową marynarkę i
takiego samego koloru spodnie. Spod trochę za krótkich rękawów
wychodziły mankiety białej koszuli, której reszta ukryta była gdzieś pod
marynarką, z wyjątkiem kołnierzyka i okolic, które widać było całkiem
dobrze. W ręce trzymał cygaro. Cygaro było z gatunku tych, które daje się
ludziom, żeby przestali palić. Duże i potwornie śmierdzące.
- Sierżant detektyw Dadoc …
- Wiem – warknął – dzwonił do mnie ktoś z Nowego Jorku, że ktoś
przyjedzie. Nie zrozumiałem do końca, po co. Zawsze mam kłopoty ze
zrozumieniem dzięciołów z Nowego Jorku. Te pacany myślą, że pozjadały
wszystkie rozumy. O co chodzi? – zwrócił się bezpośrednio do Dadoca i
spojrzał na niego ostro. Na Dadocu nie zrobiło to żadnego wrażenia. Był
opanowany jak pilot myśliwca w czterdziestym czwartym nad Normandią.
- Chyba trochę pan przesadził – wycedził Dadoc.
- Jestem porucznikiem. Zwracamy się do siebie w ten sposób. Może w
Nowym Jorku nie ma takich zwyczajów, ale jesteś chłopcze na moim
terenie i jak dotąd ja decyduję, jak, czy i w jaki sposób należy zwracać się
do mnie.
- I co pan zdecydował?
- Poruczniku. Zdecydowałem, poruczniku.
- Mam nadzieję, że ma pan jakieś nazwisko, poruczniku i zdecyduje się je
pan ujawnić. Może tu w was nie ma takich zwyczajów, ale w Nowym Jorku
każdy ma jakieś nazwisko.
Popatrzył beznamiętnie na szybę będącą ścianką jego biura i zrobił
młynka cygarem.
- Chyba sobie ciebie zapamiętam, synu – powiedział powoli.
- Jestem sierżantem-detektywem.
- Pieprzonym sierżantem-detektywem. Teraz byle jakiego chłystka robią
sierżantem detektywem.
- I porucznikiem.
Myślałem, że pęknie. Zrobił się czerwony jak Apacz i trwał w tym stanie
przez dobrą minutę. A potem jakby się wypompował.
- Pewnie myślisz, że jesteś cholernym twardzielem. Ja też taki byłem. Ale
już nie jestem. Starzeję się i szybko mi przechodzi – spojrzał na nas
zmęczonymi oczami i chwycił za telefon, wykręcił jakiś numer i powiedział
– Przyprowadź do mnie tę dziwkę, którą dzisiaj rano przymknął Chas. Tę,
która widziała tę zabitą piosenkarkę z Nowego Jorku.
Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Dadoca:
- Zwinęli ją dzisiaj rano. Była kompletnie naćpana i plotła coś o strzelaninie
na alei J. Sprawdziliśmy. Nic takiego nie miało miejsca, ale dziwka upiera
się. Opisała dziewczynę, faceta, wsiedli do samochodu, później usłyszała
strzały. Rysopis dziewczyny zgadzał się z podanym w telefonogramie.
Tym, gdzie jest mowa o śpiewaczce. Zawiadomiliśmy was i teraz mamy.
Dziwka w areszcie i wyszczekany glina z wielkiego miasta.
Dadoc nie odpowiedział. Ale chyba tylko dlatego, że w oszklonych
drzwiach biura pojawił się wyrośnięty blondyn w mundurowej koszuli i
kobieta, w której na milę wyczuć można było dziwkę. Mogła być przed
trzydziestką, choć równie dobrze i przed czterdziestką. Kiedy weszła,
porucznik wskazał na mnie końcem podbródka i spytał:
- To ten facet, z którym niby miała być?
Dadoc skinął głową, ale raczej bez przekonania. Porucznik zwrócił się do
kobiety:
- Całe rano słuchaliśmy o facecie, który wciągnął jakąś dziewczynę do
samochodu i tam ją zastrzelił, czy coś w tym sensie – dodał, kiedy
zauważył, że kobieta zamierza mu przerwać – Czy to ten facet? – wskazał
na mnie.
Spojrzała na mnie bez zainteresowania. Najmniejszego zainteresowania.
Właściwie nawet trudno byłoby to nazwać spojrzeniem. Właściwsze
słowo: omiotła. Bardzo krótko omiotła.
- Nie – głos miała chropowato niemiły z akustycznego punktu widzenia Tamten był wyższy i miał ciemniejsze włosy.
- Jesteś pewna?
- Tak.
Spojrzał pytająco na Dadoca. Ten nie odezwał się.
- Jesteś wolna. Możesz iść do domu i znów naćpać się jakiegoś świństwa.
Nie odpowiedziała. Odwróciła się i wyszła. Wyrośnięty blondyn wyszedł
za nią. Zostaliśmy sami.
- No cóż – mruknął porucznik – Właściwie, to nigdy nie wierzyłem, że może
coś z tego wyjść. Te małe dziwki myślą, że jak powiedzą coś, co być może
człowiekowi się przydać, to z miejsca zaczniemy się do nich zwracać,
szanowna pani. A tak naprawdę, to wszystko, co mówią, to lipa. I tak jest
zawsze.
Zamilkł, włożył do ust cygaro i pociągnął parę razy. Wydmuchnął dwa
kłęby ciemnego dymu i zaczął się w nie wpatrywać.
- Muszę tu coś jeszcze załatwić – powiedział Dadoc
Porucznik skrzywił się i zapytał nie przestając wpatrywać się w dym.
- Co? – spytał.
- Zjeść pizzę w pewnej pizzerii.
- Aha – mruknął – Pieprzone makaroniarskie knajpy z trzema stolikami na
krzyż. Nigdy tam nie jadam.
- Muszę porozmawiać z właścicielem.
- Czegoś takiego właśnie się spodziewałem. Nic nowego.
- Franco Rossi, właściciel.
- Makaroniarz. Pieprzony ulizany cwaniak. Wszyscy makaroniarze są tacy.
I z daleka śmierdzą kantem – podniósł rękę z cygarem do góry i spojrzał
na nie przenikliwie – Nie chcę tu żadnej rozróby! Chyba, że w obronie
własnej – dodał.
- Nie mam adresu – Dadoc wepchnął ręce do kieszeni.
- Książka adresowa jest u mnie w biurku, ale zapomniałem kluczy – zaczął
oglądać sobie dłonie. Potem sięgnął po słuchawkę, wykręcił jakiś
numer, jak mi się zdawało ten sam, co poprzednio i warknął – Przyjdź tu
do mnie.
Po chwili zjawił się mundurowy blondyn i stanął w drzwiach.
- Pan mnie wzywał, szefie.
- Tak. Zawieziesz tych gości tam gdzie chcą. I bez żadnych odskoków po
drodze, bo i tak się dowiem.
Mundurowiec skinął głową, spojrzał na nas i pokazał oczami wyjście. Na
ulicy odwrócił się i powiedział:
- Marvin Lucas. Szef czasem bywa nieprzyjemny – uśmiechnął się – Gdzie
was zawieźć?
- Pizzeria Franco Rossiego. Jeśli wiesz, gdzie to jest.
- Wiem wszystko. A jak nie wiem, to udaję, że wiem – znowu się
uśmiechnął – Ale Franco Rossiego znam osobiście. To niedaleko. Od
czasu do czasu jadam tam co nieco i chcę was ostrzec, że Franco sypie
do każdej pizzy coś tak ostrego, że potem trzeba trzech głębszych, żeby
z powrotem móc mówić. Jesteście samochodem czy wziąć służbowy?
- Mamy własny.
- To dobrze, bo zapomniałem kluczyków.
- Już to chyba gdzieś słyszałem..
- Na pewno u szefa. Zawsze czegoś zapomina. To znaczy tak mówi, a i
tak wszyscy wiedzą, że klucze trzyma w kieszeni.
- Bardzo sprytne – pochwalił Dadoc – A już myślałem, że u nas nie ma
spryciarzy.
Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy. Najpierw Ulicą Główną, później
skręciliśmy w prawo i zatrzymaliśmy się pod pizzerią. Budynek, w którym
znajdował się lokal był stary, wysłużony i wyglądał jak facet na emeryturze.
Nad małym, oszklonym wejściem widniał ogromny kolorowy neon z
nazwiskiem właściciela i wyjaśnieniem, że to włoska pizzeria. Neon był tak
duży, że wprost zjadał „Skład Spożywczy E.P. Nunco”, który usadowił się
obok.
Pizzeria w środku wyglądała tak, że miałoby się chęć posiedzieć nawet
bez podwójnej serowej na puszystym cieście. Innymi słowy było całkiem
do rzeczy. Drewniane ławy ustawione wzdłuż ścian, kamienna posadzka
przykryta chodnikiem i dwie szafy grające umieszczone przy ladzie. Ludzi
żadnych.
Kiedy wchodziliśmy, zawieszony nad drzwiami dzwonek dał znać, że nie
wisi tam po darmo. Dzwonek zwabił od razu jakiegoś smagłego,
uśmiechniętego faceta. Mimo że było to niemożliwe, kiedy nas zobaczył,
uśmiechnął się jeszcze bardziej i powiedział:
- Witaj Marvin. Jak leci?
- Ci panowie chcieliby z tobą pogadać, Frank.
Mogło mi się wydawać, ale zbladł, to znaczy jego twarz zrobiła się jakby
trochę mniej smagła. Spojrzał na Dadoca, potem na mnie, a potem
jeszcze na podłogę. I w tym momencie skończył, chociaż z pewnością
znalazłoby się jeszcze z parę miejsca, na które mógłby spojrzeć.
Dadoc powoli odwinął miętówkę, wsunął ją do ust, papierek zwinął w kulkę
i zaczął nią podrzucać. Nikt się nie odzywał. Wszyscy czekaliśmy, aż
odezwie się Dadoc.
- Zginęła pewna dziewczyna – odezwał się w końcu – Ktoś ją naszpikował
ołowiem. Dziewczyna znała pewien numer w Harrisburgu. Tylko jeden.
Rossi przełknął ślinę, podniósł głowę i spytał:
- Co to za dziewczyna? - w jego głosie było tyle napięcia, że można by
nim wytapetować duży pokój.
- Marcia Porter.
- Nie znam jej – odpowiedział natychmiast i zaraz dodał – Nigdy nie
spotkałem nikogo o takim nazwisku.
Coś się stało z jego twarzą. Rysy, dotychczas ostre jak nóż wędliniarski
raptem zmiękły. Pojawiło się nawet coś na kształt uśmiechu.
Dadoc przysiadł na brzeżku stołu, zdjął okulary i wsunął je do kieszeni.
- Dlaczego spytałeś co to za dziewczyna, a nie co to za numer?
- Bo człowiek jest zawsze ważniejszy, nie? – odpowiedział.
Dadoc podciągnął nieco nogawkę spodni i strzepnął z nich niewidzialny
dla nikogo pyłek.
- Nie bądź taki cwany. Ta dziewczyna rozmawiała z kimś przez telefon, a
pewien młody człowiek zapamiętał numer. Był to numer twojej pizzerii,
przyjacielu. – spojrzał nieprzyjemnie na Rossiego – Chcę wiedzieć z kim
rozmawiała i o czym.
Rossi poruszył się niespokojnie, ale nie za bardzo niespokojnie.
- Nie wiem. Może rozmawiała z którymś z klientów.
- O drugiej w nocy?
Rossi nie odpowiedział. Utkwił wzrok w swoim prawym bucie i nie zanosiło
się na szybką zmianę.
- Posłuchaj, przyjacielu – Dadoc pochylił się nieco – Nie po to tłukłem się
szmat drogi z Nowego Jorku aż tutaj, żeby słuchać bajek. To zawsze
mogę zrobić w domu, kiedy mam na to czas. Przyjechałem, bo miałem coś
do załatwienia. Na razie mi nie idzie, ale jestem cierpliwy, chociaż moja
cierpliwość też czasem się kończy. Więc?
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Kto tu był o drugiej w nocy?
Cisza.
- Więc byłeś sam.
- Człowieku, o co ty mnie pytasz?
- Czy jest tu tylko jeden aparat?
- Drugi mam u siebie w mieszkaniu na górze.
- Ten sam numer?
- Tak.
Lucas, który dotychczas stał w milczeniu oparty o jedną z szaf grających i
przeglądał zestaw zeszłorocznych przebojów i którego zdawało się nic nie
interesować poza paroma guzikami, które uporczywie naciskał jeden po
drugim bez żadnego widocznego efektu, zupełnie niespodziewanie
odezwał się:
- Franco.
Tylko tyle, jedno słowo, ale wystarczyło, żeby Rossi zbladł. Już raz zbladł.
Na początku, kiedy przyszliśmy. Teraz zbladł drugi raz. Dadoc też, ale
inaczej i raczej nie z powodu tego, co powiedział Lucas. Dadoc zbladł,
oczy zwęziły mu się do rozmiarów, jakie zwykle mają faceci, których żony
mają innych facetów, kiedy oni zapieprzają nadgodziny lub są służbowo w
Dallas. Zwinął dłoń w pięść i trzasnął nią makaroniarza w żołądek. Rossi
zgiął się wpół. W tym samym momencie Lucas oderwał się od szafy i
stanął przed Dadoc’iem.
- Jeszcze jeden taki numer i koniec z tobą – syknął.
- Panowie – wmieszałem się, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Rossi z
grymasem na twarzy trzymał się za brzuch. Dacoc z Lucasem mierzyli się
wzrokiem.
- Zamelduję o tym – obiecał Lucas - Chyba, że Franco zamelduje sam….
Dadoc nie zareagował, wyprostował się, uspokoił i popatrzył w bok. Rossi
powoli odginał się.
- Wrócę tu – warknął Dadoc – Nie skończyliśmy jeszcze.
Odwrócił się i wyszedł. Lucas podszedł do Rossiego i objął go ramieniem.
- Chcesz o tym zameldować, Franco? – zapytał – Masz do tego prawo.
Rossi bez słowa pokręcił głową.
- Jestem świadkiem. Potwierdzę, że cię uderzył.
Rossi jeszcze raz pokręcił głową.
- Nie trzeba, Marvin. Dam sobie radę.
Spojrzałem bez słowa na Rossiego i Lucasa i nie żegnając się wyszedłem.
Usłyszałem jeszcze, jak Lucas zapewniał Rossiego, że gdyby się
zdecydował złożyć zażalenie, to może na niego liczyć.
Przed budynkiem stał Dadoc i oglądał paznokcie oparty o drzwi
samochodu. Kiedy podszedłem dostatecznie blisko, by słyszeć, co mówi,
syknął niby to do siebie:
- Dupek.
Potem odetchnął głęboko, wyjął z zewnętrznej kieszonki marynarki
okulary i założył je. Sierżant detektyw Dadoc zawsze nosił okulary.
Prawdopodobnie tylko dlatego, żeby je zakładać i zdejmować w
odpowiednich momentach
Rozdział VIII
- Cholernie ciężko czegoś się dowiedzieć. Moje dotychczasowe źródła
zaczynają wysychać, a na nowe nie ma widoków. Jak tak dalej pójdzie,
będę najgorzej poinformowanym detektywem na wschodnim wybrzeżu –
opadł ciężko na krzesło stojące za biurkiem i jeszcze ciężej westchnął –
Może powinienem się wycofać?
- Każdy z nas powinien był się wycofać co najmniej trzy lata temu. Kiedy
dobry cynk można było jeszcze dostać za podwójnego skocza.
- A dziwkę za trzy dychy.
Siedziałem u Bergera już dobrą godzinę i rozmawialiśmy sobie o
wszystkim. Przed nami na biurku stała opróżniona do połowy butelka
Canadian Club, która godzinę temu była jeszcze pełna i leżała spokojnie
w prawej kieszeni mojego płaszcza. Berger lubił Canadian Club, a ja
lubiłem Bergera. Zresztą nie miałem też nic przeciwko Canadian Club.
- Masz coś?
- Było cholernie ciężko. Tych ludzi nikt nie zna. Musiałem ostro ruszyć
kieszenią.
- Jak ostro?
- Trzem dałem po stówie.
- Dobra. Wlicz to w koszty.
- I pięćdziesiąt za dzień – zażądał dodatkowo
- Umowa była inna.
- Ale nie przypuszczałem, że będzie tak ciężko.
Zastanowiłem się. Gdybym teraz z niego zrezygnował, to mógłby się z
tymi swoimi wiadomościami ugryźć w piętę. Zresztą on sam chyba zdawał
sobie z tego sprawę.
- Do widzenia. Dowiem się gdzie indziej. W końcu nie jesteś jedynym
prywatnym gliną w tym mieście – zrobiłem ruch, jakbym chciał wyjść.
- W porządku – podniósł rękę w uspokajającym geście – Tak tylko
żartowałem.
Usadowiłem się głębiej na krześle, zakładając rzecz jasna, że jest to w
ogóle możliwe, założyłem nogę na nogę i zapytałem:
- Więc czego się dowiedziałeś?
Otworzył szufladę i wyjął stamtąd zdjęcie, które mu dałem oraz parę kartek
przetłuszczonego papieru. Papier był zapisany i jak znalem Big Bena,
zawierał masę ciekawych rzeczy.
Berger wziął zdjęcie do ręki i powiedział:
- Facet, który leży to Hugh Stanton. Kandydował na urząd gubernatora,
ale zanim zdążył coś zrobić, ktoś go załatwił. Podobno fajny facet. To
znaczy Stanton. Nie znalem go osobiście, ale rozmawiałem z paroma
ludźmi z rady miejskiej i paroma nie z rady i nie powiedzieli o nim złego
słowa. Chcesz szczegółów, proszę bardzo.
Pokręciłem przecząco głową.
- Stantona znam. Interesują mnie pozostali.
Przymknął oczy, a kiedy je otworzył, wskazał palcem na niepozornego
człowieczka w nieco za dużym garniturze. Facet wyglądał na świeżą
czterdziestkę, z przodu zaczęły rzednąć mu włosy, a resztę miał krótko
obciętą. Był gładko ogolony i gdyby dało się to jakoś zmierzyć, z
pewnością pachniał dobrą wodą kolońską.
- Carl Paulsen. Inżynier. Pracuje w Chemical Counsil. Firma
konsultingowa, o której mówi się, że dobrze jest, że jest, ale nikt nie wie
dokładnie czym się zajmują. Kawaler. Mieszka z matką w Kew Gardens.
Żadnych zatargów z policją, ani z nikim innym. Typ praca – dom.
Podejrzanych kontaktów nie ma. Z kobietami się nie umawia. Dobrze
zarabia, choć nie jest przesadnie bogaty. Typowy przedstawiciel klasy
średniej. Sąsiedzi i koledzy w pracy mają go za safandułę. Rok temu
ubezpieczył się na życie. Dwieście tysięcy w przypadku śmierci z przyczyn
naturalnych, jeśli wypadek, suma się podwaja. Dwunastego w tym
miesiącu poraził go prąd.
- Prąd?
- Reperował kontakt w mieszkaniu. Nie żyje.
- Był lekarz?
- Był. Stwierdził zgon.
- Policja?
- Nieszczęśliwy wypadek. Śledztwo zamknięto zanim je otwarto.
- Ubezpieczenie wypłacono?
- Jeszcze nie, ale wszystko wskazuje, że czterysta tysięcy zainkasuje
stara pani Paulsen, która od paru lat porusza się na wózku inwalidzkim.
Spojrzał na mnie, nie odezwałem się. Sięgnął po butelkę i nalał sobie do
pełna. O mnie zapomniał. Zresztą nie miałem ochoty na picie.
- Harold Bragg, kierowca ciężarówki – pociągnął ze szklaneczki i wskazał
następnego ze zdjęcia – Mieszka na przedmieściu Harrisburga, żonaty,
córka Vanessa, kelnerka. Żona prowadzi dom, pochodzi z Południa.
Poprzednio mieszkali w Georgii. Harold należał do Ku Klux Klanu i do
wszystkich innych tego typu organizacji. Zwolennik bicia Murzynów i
strzelania do pustych butelek. W Harrisburgu dał sobie z tym trochę
spokój, ale na przykład jedyną gazetą, którą kupuje jest „White American”
- „White American”, lokalne pismo wydawane w paruset egzemplarzach,
było najbardziej rasistowską gazetą, jaką znałem – Jest baptystą, co
niedzielę chodzi do kościoła. Siedział parę razy za udział w bójkach. W
Georgii go znali, teraz mniej. Uspokoił się. Ma broń, półautomatycznego
winchestera i pozwolenie na niego.
- Dlaczego się przeprowadził?
- Żona pochodzi spod Easton. Dwa lata temu dostała spadek po ciotce,
czy po kimś, no i przeprowadzili się. Spadek chyba nie był największy, bo
dom, w którym mieszkają nie jest z tych najbardziej luksusowych, a nawet
nie z luksusowych. Zresztą Harold zaczął pracować, został kierowcą
ciężarówki, teraz autobusu. Linia E, jeśli cię to interesuje.
- Nie interesuje. Wszystko?
- Gość nie żyje. Postrzelił się podczas czyszczenia broni. Swojej własnej
broni – pociągnął kolejny łyk ze szklaneczki – Przynajmniej taka jest
oficjalna wersja.
- Było jakieś dochodzenie?
Uśmiechnął się, ale niemrawo i obejrzał sobie paznokcie u rąk.
- Przyjechało paru facetów z komendy i urzędu kornera. Stwierdzili
nieszczęśliwy wypadek.
- Gdzie się postrzelił? W domu?
- W domu. Żona akurat wyjechała na parę dni do córki. Kiedy wróciła, był
zimny jak Boston w zeszłym roku.
Westchnąłem głęboko i poprawiłem się na krześle. Było z tych
nieprzytulnych, w stylu załatw, co masz do załatwienia i wynocha.
- Dobra. Kto tam następny?
Następny był chudy, długowłosy młodzieniec w okularach. Okulary były
druciane, a włosy blond. Łączyła je cienkość. Młodzieniec trzymał ręce w
kieszeniach kurtki, która zwisała na nim dosyć luźno i z pewnością miała
pewne rezerwy objętościowe. Przestrzeń pod kurtką zajmowały głównie
wystające kości okryte granatowym swetrem i jasno beżowy szalik.
- Barry Barslow – palec Bergera powędrował na wysokość głowy
młodzieńca – Kanadyjczyk. Studiował w Cornell, potem w Montrealu, ale
go wylali za brak postępów i łajdactwa. Od roku znów w Stanach. Pojawia
się to tu, to tam. Dokładnie możesz to sprawdzić, kiedy sprawdzisz raporty
w biurach szeryfów na trasie od Niagara Falls do Key West, chociaż do
Key West jeszcze nie dotarł. Nie było miasta, gdzie nie odwiedziłby
miejscowego więzienia. Zamykany za włóczęgostwo, podejrzany o handel
prochami, chociaż nigdy nie znaleziono przy nim nic z tych rzeczy – Berger
przerwał na moment i spojrzał mi ciężko w oczy – Nie żyje – powiedział
powoli – Przedawkował.
- Co to było?
- LSD.
Dostać LSD nie było łatwo, szczególnie dla takiego kogoś, jak Barslow.
Zresztą kosztowało kupę forsy. A Barslow nie wyglądał na szczególnie
forsiastego. Zaczynało mi się to nie podobać.
- Jest jeszcze kobieta – powiedziałem spoglądając na zdjęcie i na postać
starszej pani w jesionce i małym kapeluszu.
- Jane Jones – potwierdził – Siedemdziesiąt pięć lat. Od piętnastu na
emeryturze. Dwukrotna wdowa. Syn z pierwszego małżeństwa jest
adwokatem w Orlando, drugi syn z drugiego małżeństwa, adwokatem w
Miami. Obydwaj nieżyjący mężowie byli prawnikami, zresztą ona sama
też. Zmarła miesiąc temu.
- Z jakiego powodu?
- Po siedemdziesiątce powodem może być cokolwiek – odpowiedział, po
chwili jednak dodał - Z przyczyn naturalnych, jeśli o to pytasz.
Wstałem i przespacerowałem się wzdłuż biura, od ściany do ściany.
- Co o tym sądzisz, Ben? – spytałem w końcu.
Wzruszył ramionami.
- Ładny klub towarzyski – powiedział – Ten, kto zrobił to zdjęcie był nie
lada spryciarzem, ale ktoś inny był jeszcze sprytniejszy.
- Zauważyłeś – mruknąłem.
- Wszyscy, którzy mieli coś wspólnego ze zdjęciem nie żyją.
- No – zgodziłem się.
- Jesteś następny, Browne.
Przed sekundą przeszło mi to samo przez głowę.
- A ja zaraz za tobą – dodał i sięgnął po butelkę.
Podniósł ją nieco i spojrzał pytająco. Skinąłem głową. Nalał i wypiliśmy
bez słowa.
- Został jeszcze jeden – odezwałem się po chwili.
Uśmiechnął się lekko kącikami ust. Nie wróżyło to nic dobrego, bo Big Ben
nie uśmiechał się nigdy.
- Muller, Archie Muller. Z Kolorado, to znaczy, tam się urodził i chodził do
jakiejś szkoły. W 67-mym wzięli go do wojska i już do mamy nie wrócił.
Polubił Nowy Jork. Stał się nawet dość znany w pewnych kręgach jako
człowiek do wszystkiego. Pewny, solidny, nigdy nie nawala. Trzeba kogoś
uspokoić – Muller, trzeba kogoś nastraszyć – Muller, trzeba przewieźć coś
trefnego, wyciągnąć kogoś z mamra, zorganizować forsę – Muller.
Siedział parę razy, ale krótko.
- Za co?
- Drobne sprawy. Z poważniejszych nic mu nie udowodnili, ale teraz
trzymaj się, bo powiem coś, czego się nie słucha bez trzymania –
zaczerpnął powietrza i zaczął powoli – Zdjęcie zrobione było w dniu
zabójstwa Stantona. To jest 27 marca. Od 20 marca do 30 marca Muller
siedział w więzieniu. Skazany za jazdę po pijanemu. Mógł zapłacić
grzywnę, ale wolał odsiedzieć. Rozumiesz? – spojrzał mi w oczy – Facet,
który ma forsy tyle, że mu brakuje kieszeni na nią, woli odsiedzieć dziesięć
dni. I jeszcze jedno. 27 marca nie mogło go być w Easton, bo siedział w
miejskim więzieniu w Harrisburgu.
Czułem, jak oblewa mnie fala gorąca. A więc to był argument przetargowy:
Muller.
- Wiesz coś jeszcze?
- Trzydziestego marca Muller wyszedł z więzienia i zniknął. Do tej pory się
nie pojawił. Spaprał robotę. Dał się uwiecznić na zdjęciu jakiemuś
młokosowi.
Kiwnąłem głową.
- Skąd Muller brał ludzi do roboty?
- Nie wiem – mruknął – Większość okazjonalnie, od przypadku do
przypadku. Miał tylko jednego stałego. Kumpel z wojska, niejaki Lorimer.
Znowu poczułem ciepło na twarzy. Powoli zaczynało się to zazębiać.
- Larry Pistolet?
Nie zdziwił się, że go znam. Skinął tylko głową i powiedział:
- Tak go nazywają.
- Nazywali – sprostowałem – Nie żyje.
Znów kiwnął głową. Big Ben nie dziwił się niczemu. Przyjmował wszystko
jak leci. Może dlatego trzymał się tak długo w tym fachu.
- Służyli w jednej kompanii w Stanach. Potem Lorimer wyjechał do
Wietnamu, a Muller zadekował się w służbie pomocniczej. Kiedy wyszedł,
ściągnął do siebie Lorimera, który utknął na jakiejś stacji benzynowej po
powrocie od Żółtków. No i zaczęli razem. Szło im dobrze, ale do czasu.
Teraz, mówisz, Lorimer nie żyje, a Muller, jeżeli nie chce podzielić jego
losu, powinien zaszyć się gdzieś głęboko i nie wychylać stamtąd nosa.
Przynajmniej ja bym tak zrobił, a nie jestem jakoś szczególnie inteligentny.
Sięgnął po butelkę o rozlał resztę do szklanek. Pociągnęliśmy.
- Zabójstwo Stantona, to był kontrakt – podjął – Nie wiem kto go nadał, ale
na pewno ten ktoś nie jest specjalnie zadowolony. Muller zostawił ślad. A
po śladzie jakiś zawzięty zawodowiec może daleko dojść. Może nawet za
daleko.
- O czym myślisz?
- O niczym – podniósł się z fotela – Masz coś z tego?
- Nie – odpowiedziałem – Może później, jak zrobię z tego jakiś artykulik.
- Daj spokój – podszedł i położył mi rękę na ramieniu. Czułem na karku
jego ciepły, przesiąknięty alkoholem oddech – Daj spokój.
Rozdział IX
W Harrisburgu pojawiłem się koło północy. Wstąpiłem do drugstoru
otwartego całą dobę, zamówiłem hamburgera i kawę i usiadłem przy
stoliku najdalej od wejścia. Dziewczyna obsługująca ekspres do kawy nie
zwracała na mnie uwagi, a oprócz niej nie było nikogo. Miałem spokój i
trochę czasu.
Joey Porter przypadkiem zrobił zdjęcie zabitego senatora i paru innych
facetów, z których jeden okazał się Archie Mullerem. Zaczął szantażować
Mullera, który w tym czasie był w więzieniu. Skontaktował się więc z
Lorimerem, który obiecał odkupić zdjęcia, ale nie zdążył. Joey ma
wypadek. Lorimer próbuje naciskać Marcię. Ta wyjeżdża do Nowego
Jorku. Tu dopada ją znowu. Marcia zdjęcie ma i chce go sprzedać, ale
Lorimer chce je za darmo. Sytuacja staje się napięta. W tym czasie ja
zostaję wmieszany i w końcu zabijam Lorimera. Zabieram Marcię do
motelu i usiłuję coś z niej wyciągnąć. Zbywa mnie i dzwoni do Harrisburga,
do pizzerii Rossiego. Jest to prawdopodobnie ich punkt kontaktowy.
Ponieważ Lorimer nie żyje, musi rozmawiać bezpośrednio z Mullerem. I
jest to jej ostatnia rozmowa. Trochę przeszarżowała. Była za mała. Mali
ludzie nie powinni dzwonić do Harrisburga, mali ludzie nie powinni chcieć
pieniędzy, mali ludzie powinni żyć cicho pomiędzy innymi małymi ludźmi i
nie odzywać się niepytani.
Jak dotychczas, wszystko pasowało, ale coś mi się zdawało, że jednak nie
za bardzo. Nie wiedziałem dokładnie, co nie pasuje, ale coś nie pasowało.
Przyszło mi do głowy coś jeszcze. Właściwie przyszło mi to już do głowy
w Nowym Jorku i dlatego zdecydowałem tu przyjechać. Jeśli Marcia
dzwoniła do Rossiego między drugą a trzecią w nocy, to dlaczego ja
miałbym nie zrobić tego samego i zobaczyć, co będzie się działo.
Było dokładnie dwanaście minut po drugiej, kiedy zatrzymałem się przy
budce telefonicznej prawie naprzeciw pizzerii Rossiego. Wykręciłem
numer i czekałem.
- Słucham – dobiegł mnie czyjś bynajmniej nie zaspany głos.
- Czy to 62158912?
- Tak.
- Chciałbym rozmawiać z panem Mullerem.
Zaległa cisza. Po chwili ten sam głos spytał:
- Kto mówi?
- Przyjaciel. Pilna sprawa.
Tym razem cisza trwała nieco dłużej.
- Jak się pan nazywa?
- Beniamin Franklin
Głos zarechotał cicho.
- Czego pan chce od pana Mullera?
- To sprawa moja i pana Mullera.
Głos chrząknął i stał się nieprzyjemny.
- Nie znam żadnego pana Mullera. I odpieprz się pan.
Trzasnął słuchawką zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć.
Wyszedłem z budki i stanąłem w jej cieniu. W pizzerii ani w oknach
powyżej nic się nie działo. Czekałem cierpliwie. Po minucie z drzwi obok
wychyliła się jakaś postać w szarym garniturze i kapeluszu na głowie.
Postać rozglądnęła się i szybko wsiadła do niebieskiego chevroleta
zaparkowanego niedaleko. Chevrolet miał rejestrację z Pensylwanii.
Kiedy tylne światła zniknęły gdzieś daleko, ruszyłem w stronę drzwi, gdzie
przed chwilą stał jeszcze facet w kapeluszu. Nacisnąłem klamkę. Drzwi
nie były zamknięte. Wszedłem do ciemnego i wąskiego korytarza
zakończonego schodami prowadzącymi w górę. Zapaliłem zapałkę.
Schody kończyły się drzwiami. Trzymając się ściany, zacząłem powoli iść
w ich kierunku. Kiedy dotarłem na górę i nacisnąłem klamkę, okazało się,
że drzwi są zamknięte. Zacząłem się zastanawiać, co robić dalej, kiedy
raptem drzwi otworzyły się i stanął w nich Franco Rossi z torbą podróżną
w ręce. Zobaczył mnie i wrósł w podłogę.
- Dokąd – spytałem niespecjalnie mądrze, ale nic bardziej sensownego
nie przychodziło mi do głowy.
Przez chwilę przyglądał mi się, ale nie za wiele zobaczył. Było ciemno.
- Kim pan jest? – położył torbę na podłodze.
Staliśmy naprzeciwko siebie spięci i gotowi na wszystko.
- Browne. Byłem to wczoraj.
Cofnął się pół kroku i spojrzał w tył. Czułem, że chce mi wykręcić jakiś
numer. Przesunąłem się nieco do przodu, tak że drzwi miałem z prawej
strony i odwróciłem tak, że nie mógł mi ich zatrzasnąć przed nosem.
- Z Nowego Jorku?
Kiwnąłem głową potwierdzająco.
- Nie powiem, żebym oczekiwał pana – brał mnie najwyraźniej za gliniarza,
ale nie zamierzałem jakoś tego specjalnie prostować. Skrzywiłem twarz w
niby uśmiechu i nie zrobiłem nic więcej, chociaż właściwie powinienem.
Silnie pchnięte drzwi zatrzymały się na moim wysuniętym bucie, pięć
milimetrów od twarzy. Gdybym stał trochę dalej, w miejscu nosa miałbym
rozkwaszoną miazgę.
Kiedy ochłonąłem, Rossi był już przy drugich drzwiach i usiłował wydostać
się na zewnątrz. Rzuciłem się w jego kierunku i dosięgłem go zanim zdążył
zniknąć. Pchnąłem go na drzwi i pięścią przyłożyłem w szczękę. Poleciał
na ścianę i zsunął się na podłogę, gdzie pozostał przez ładnych parę chwil.
Potem podniósł się ciężko i spojrzał na mnie z wściekłością. Miał rozciętą
wargę i dyszał ciężko.
- Czego chcesz? – wycharczał i przesunął ręką po wardze usuwając
kroplę krwi.
- Pogadać
Łypnął nieprzyjemnie, odwrócił się i bez słowa powlókł z powrotem do
mieszkania. Ruszyłem za nim.
Weszliśmy do dużego pokoju urządzonego byle jak i zatrzymaliśmy się
mniej więcej na środku. Rossi podszedł do szafy, wyciągnął butelkę
żytniówki, zdjął nakrętkę i pociągnął prosto z butelki. Przyłożył zewnętrzną
część dłoni do rozciętej wargi, spojrzał na nią i mruknął zachęcająco:
- No!
- Dokąd to wybierałeś się dzisiejszej nocy?
- Do cioci – odparł i przytknął raz jeszcze dłoń do wargi. Krew ciągle
leciała.
- Dlaczego uciekałeś przede mną?
- Ja? – zdziwił się – Nigdzie nie uciekałem.
Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się głęboko.
- Pewnie ci się wydaje, że jesteś twardy – powiedziałem – Ale nie
radziłbym ci więcej próbować – zaciągnąłem się jeszcze raz – Przed
dziesięcioma minutami, z budki telefonicznej naprzeciwko dzwoniłem na
numer telefonu, który stoi na stoliku – wskazałem, o który stolik mi chodzi
- Nie zdążyłem nawet jeszcze porządnie odwiesić słuchawki, kiedy wypadł
stąd pewien mężczyzna.
Pociągnął z butelki i utkwił wzrok w podłodze.
- Więc?
- Chcę znać jego nazwisko.
Zaczął wystukiwać palcami jakiś skomplikowany rytm. Mogło mi się
wydawać, ale dostrzegłem w jego oczach niepewność. Następnym
krokiem jest strach.
- Muller? – spytałem.
Nie odpowiedział. Wpatrywał się w podłogę, jakby stamtąd nadejść miała
jakaś pomoc. Po chwili kiwnął głową niedostrzegalnie.
- Czy to był Muller? – powtórzyłem.
Milczał.
- Tak czy nie?
- Tak, do diabła! Archie Muller! I od tej chwili jesteśmy trupami. Nie
rozumiesz tego? – zaśmiał się nieprzyjemnie.
- Od tej chwili dopiero możemy nimi nie być – odpowiedziałem – Chcę
znać wszystko. Od początku do końca.
- Muller tego nie daruje – pokręcił głową
- To my nie darujemy Mullerowi – poprawiłem stanowczo – Ale musimy
współpracować.
- Jak słyszę współpraca, to mnie mdli.
- Dobra, dobra. Co wiesz?
Przerwał bębnienie, podniósł butelkę do ust i pociągnął któryś już raz z
kolei.
- Jaką mam gwarancję, że to, co powiem nie dostanie się do prasy, ani nie
zostanie wykorzystane przeciwko mnie?
Spojrzałem mu prosto w oczy. Nic więcej. Po prostu spojrzałem prosto w
oczy. Zrozumiał.
- Chciałbym wyjechać – odezwał się po chwili.
- W porządku - skinąłem głową – Nie mam nic przeciwko temu.
- Napijesz się? – spytał, głową wskazując butelkę, którą trzymał w dłoni.
Powiedziałem, że nie.
- Znam Mullera od dosyć dawna – zaczął – Zrobił mi kiedyś pewna
przysługę, za którą nie mogłem się odwdzięczyć. Trwało to długo, to
znaczy długo nie mogłem mu nic dać w zamian. Zresztą w pewnym
momencie zniknął. Słyszałem, że siedział. Potem znowu zniknął, a kiedy
przyszedł i spytał, czy mógłby od czasu do czasu spotkać się tu z paroma
ludźmi i korzystać z telefonu, nie miałem, rzecz jasna, nic przeciwko temu.
No i przychodzili tu różni ludzie, rozmawiali po nocach, telefonowali, ktoś
do nich telefonował. Nie mieszałem się. Zresztą Muller obiecywał, że tylko
na chwilę, jakiś miesiąc, dwa, mówił, że skończą robotę i będę miał spokój.
Wyniosą się.
- Co to za robota?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Muller nie mówił, a ja nie pytałem. Nie mój interes.
- O której się spotykali?
- W nocy. Koło dwunastej. Czasem trochę wcześniej, ale rzadko.
- Jak długo to trwało?
- Spotkania? – spytał, a kiedy potwierdziłem, odparł – Różnie, raz dłużej,
raz krócej. Czasami do rana, a znowu czasem w ogóle się nie spotykali.
- O czym rozmawiali?
- Nie wiem.
- Jak sądzisz, dlaczego spotykali się właśnie u ciebie, a nie na przykład w
Milwaukee?
- Bo ja mieszkam w Harrisburgu. Jak mogliby się spotykać u mnie, skoro
nie mieszkam w Milwaukee?
- Nie wymądrzaj się. Ilu ich było?
- Trzech. Najczęściej trzech. Czasami tylko dwóch, ale zdarzało się, że
przychodził tylko Muller i czekał.
- Na co?
- Na telefon, albo na co innego. Nie wiem.
- Spotykali się codziennie?
- Nie. Chociaż pod koniec prawie codziennie.
- Pod koniec czego?
- Pod koniec spotkań.
- To znaczy już się nie spotykają?
- Nie. Już nie.
- No to co tu dzisiaj robił Muller?
Wzruszył ramionami, dotknął wargi palcem i spojrzał na palec. Krew już
nie leciała.
- Nie wiem. Przyszedł. Wczoraj też był i przedwczoraj. Nie pytałem, po co
przychodzi.
- OK. – kiwnąłem głową – Co się, twoim zdaniem, takiego stało, że się już
nie spotykają?
- Podobno jeden z nich nie żyje. I podobno nie żyje jakaś dziewczyna, z
którą ten zabity miał jakieś interesy.
- Jakie interesy?
- Nie wiem. Zresztą wy też pytaliście o tę dziewczynę.
- Pytaliśmy – potwierdziłem – Dzwoniła tu kiedyś?
- Nie wiem. Od dwunastej nie odbierałem telefonów. Tak ustaliliśmy z
Mullerem.
- Dobra – zapaliłem kolejnego papierosa – Kim byli ci trzej?
- Oprócz Mullera nie znam nikogo.
- Jak wyglądali?
Opisał ich wygląd. Wynikało z tego, że jednym z nich był Lorimer, a drugim
na przykład ja. W każdym bądź razie nie kojarzył się z nikim szczególnym,
ani nie zachowywał się w jakiś sposób szczególnie szczególny.
- Miał coś, co by go wyróżniało? Jak się wysławiał, dziwny akcent,
powtarzające się wyrażenia?
- Wysławiał się normalnie … - przerwał na chwilę, zastanowił się i dodał –
Nie miał jednego palca u ręki.
- Której ręki?
- Prawej. W prawej ręce miał cztery palce.
- Którego brakowało?
- Małego.
- Widziałeś tego gościa kiedyś przedtem, albo kiedyś potem?
- Nigdy.
- Wiesz o nim coś jeszcze?
Pokręcił głową zdecydowanie.
- Nie.
- Powiedz mi jeszcze, dlaczego Muller uciekł?
Uśmiechnął się niezgrabnie.
- Bo nie chciał spotkać gliniarzy. Szczególnie po tym telefonie.
- I tobie też kazał wiać?
- Tak.
- Nic ci nie grozi. Możesz zostać, albo wiać, jak chcesz.
- Dzięki – powiedział z przekąsem.
- Boisz się Mullera?
- Nie – pokręcił głową, ale tak jakoś nie bardzo.
Wyszedłem. Miałem jeszcze coś do załatwienia.
Przeszklony lokal na zbiegu Czwartej i Alei Generała Custera oblepiony
był ogromnymi, kolorowymi plakatami z uśmiechniętą podobizną
przystojnego bruneta i napisem „Głosuj na Cliffa Duvalla”. Brunet
uśmiechał się nie tylko z przeszklonego lokalu. Plakatami wytapetowane
było całe miasto. Zbliżał się termin wyborów.
Zaparkowałem pod latarnią naprzeciwko lokalu, zapaliłem papierosa i
zacząłem mu się przyglądać. Po pięciu minutach wysiadłem, przebiegłem
przez ulicę i wszedłem do środka. Oczywiście nie do środka papierosa.
Było tu parę młodych ludzi parę telefonów. Mniej więcej jeden na jednego.
Wszyscy, z wyjątkiem telefonów byli w ciągłym ruchu i zdawali się mnie
nie dostrzegać. Stanąłem przy drzwiach i rozglądnąłem się. Nieco z boku,
przy oknie stał opierając się o biurko niewysoki blondyn ze słuchawka
telefoniczną przy uchu. Nosił okulary bez oprawek i koszulę w paski. Pod
rozpiętym kołnierzykiem zwisał mu czerwony, trochę za długi krawat,
wetknięty końcem za pasek spodni. Obok stałą dziewczyna w
seledynowym kostiumie i pokazywała mu coś na migi. Blondyn kiwał
głową i mówił coś do słuchawki.
Nad wejściem wisiał zegar. Wskazywał trzecią, a właściwie, gdyby kogoś
to interesowało, trzy po trzeciej. Coś z nim jednak było chyba nie w
porządku, na moim zegarku dochodziła szósta.
Gdzieś z kąta sączył się jazz.
Blondyn skończył rozmawiać, rzucił słuchawkę na widełki, powiedział coś
do dziewczyny i podszedł do mnie.
- Bert Stoller. Czym mogę służyć?
Głos miał przyjemny, głęboki i uspokajający. Jak głos spikera radiowego
z programu „Witamy dzisiejszej nocy”.
- Chciałbym się widzieć z panem Duvallem.
Nie przyjrzał mi się baczniej, tylko dlatego, że zdążył już to zrobić
wcześniej, kiedy rozmawiał przez telefon.
- Jest pan umówiony? – spytał.
- Nie.
- Wobec tego, obawiam się, że pana Duvalla nie ma.
- Jestem dziennikarzem, Nazywam się Browne. Robiłem wywiad z Cliffem
Duvallem parę tygodni temu.
- Pana Duvalla nie ma – świdrował mnie wzrokiem – Przykro mi. Może
jednak ja mógłbym panu w czymś pomóc. Jestem szefem tutejszego
sztabu.
- Muszę się z nim zobaczyć osobiście.
- To niemożliwe – uśmiechnął się smutno.
- Powiedział pan, że go nie ma.
- Właśnie. Tak powiedziałem.
Przesunąłem palcem po rondzie kapelusza i powiedziałem:
- Gdyby jednak przypadkowo pojawił się tu za chwilę, to chciałbym mimo
wszystko widzieć się z nim. W „New York Reporter” wiedzą, jak mnie
znaleźć. Mam coś o Hugh Stantonie. Powinno go to zainteresować.
Blondyn zrobił się czujny. Jego oczy nabrały odcienia zimnego metalu, a
rysy twarzy dziwnie stężały.
- Niech pan zaczeka – mruknął i podszedł do łysawego, wysokiego
mężczyzny siedzącego za biurkiem pod stertą flag stanowych i zaczął mu
coś tłumaczyć. Pokazał też parę razy na mnie. Po chwili podeszli obaj.
- Hank Bright – przedstawił się łysawy – Szef kampanii wyborczej.
Podobno jest pan dziennikarzem i ma pan coś o Stantonie.
- Zgadza się. Ale to o Stantonie nie jest dla każdych uszu.
Skrzywił się nieznacznie.
- A na przykład, dla jakich?
- Na przykład dla Cliffa Duvalla.
Potarł czubek nosa i nerwowo szarpnął górną wargę.
- Jaką gazetę pan reprezentuje?
- New York Reporter
Zmarszczył czoło i skrzywił się.
- Znam to pismo i pana, zdaje się, też nam. Początkowo nie skojarzyłem.
Browne, jasne – pacnął się w czoło – Browne. „New York Reporter”. Ładny
numer nam wtedy wyciąłeś. O co tym razem chodzi? Jakiś nowy paszkwil?
- O wiele ciekawszy.
- W jakim sensie ciekawszy?
- Easton – strzepnąłem pyłek z klapy marynarki – Easton i Hugh Stanton.
Machnął ręką niecierpliwie.
- Stara historia – powiedział nieszczerze – Nikogo pan na nią nie nabierze.
Ani Duvalla, ani nikogo. Wszystko zostało wyjaśnione.
Odwróciłem się na pięcie i zrobiłem krok w stronę wyjścia.
- Wobec tego, do widzenia – rzuciłem przez ramię.
- Chwileczkę! – zatrzymał mnie – Ma pan coś nowego w tej sprawie?
Spojrzałem powoli na jego łysinę i ruszyłem dalej. Stary numer. Chwycił
mnie za ramię.
- Chodźmy – powiedział – Porozmawiajmy spokojnie.
Wziął mnie pod ramię i skierowaliśmy się w stronę niewidocznej spod
drzwi salki, ukrytej za podwójnymi dźwiękoszczelnymi drzwiami.
Usiedliśmy w fotelach. Blondyn znikł.
- Więc o co chodzi?
- Od jak dawna jest pan szefem kampanii Duvalla?
- Co to ma do rzeczy?
- Na razie nic. Jak się dowiem więcej, może mieć.
- Zaraz. Nie kapuję. Mieliśmy rozmawiać o Hugh Stantonie i o tym
potwornym morderstwie w Easton.
- Zgadza się – zapaliłem papierosa i rozsiadłem się wygodnie – Pewna
moja znajoma – zacząłem – miała coś, co mogłoby zmienić nieco zdanie
policji na zabójstwo w Easton. Ta znajoma nie żyje. Kontaktowała się z
kimś, a ten ktoś z jeszcze kimś. Ostatni z nich nie miał palca u prawej ręki.
Znam tylko jedną osobę bez palca, która mogłaby mieć jakiś związek ze
zlikwidowaniem Stantona.
Milczał chwilę, a potem zapytał.
- Kogo ma pan na myśli?
- Mike’a Rotha.
Podniósł się z fotela i podszedł do barku na kółkach.
- Whisky?
Odpowiedziałem, że chętnie. Napełnił dwie szklanki i wrócił na miejsce.
- Mike Roth? – powiedział powoli – Dlaczego?
Sięgnąłem po jedną ze szklanek i pociągnąłem łyk. Whisky była dobra, z
tych po pięćdziesiąt dolców za butelkę.
- Nie twierdzę, że miał związek z morderstwem Stantona, ale był jedyną
osobą, która była w otoczeniu Duvalla, kiedy Stanton został zabity. I nie
miał palca.
- Znam co najmniej tuzin facetów, którzy nie mają palca – powiedział bez
przekonania – Ale załóżmy, że był to Mike Roth. Jaki miałby interes w tym,
żeby mordować Stantona?
Do salki, gdzie siedzieliśmy, wszedł mężczyzna w koszuli z podwiniętymi
rękawami i zatrzymał się w progu. Bright nerwowo machnął ręką i
mężczyzna wycofał się.
- Jak pan dostał się do ekipy Duvalla? – spytałem uprzejmie – Ma pan
wpływowego tatusia?
Oczy mu się zwęziły i zrobiły stalowo szare. Trwało to jednak tylko pól
sekundy.
- W porządku – syknął – Czego pan chce?
- Porozmawiać z Duvallem.
- Nie ma go – powiedział może trochę za szybko – ale powiem mu, że pan
był. Może zechce się z panem spotkać, chociaż ostatnio bardzo ciężko
pracuje i wątpię, czy znajdzie chwilę czasu – odłożył szklankę z whisky na
stolik i złożył ręce czubkami palców – Ja tu jestem od takich spraw.
Zastępuję go, kiedy go nie ma. Mógłby pan powiedzieć, o czym chciałby
pan porozmawiać z panem Duvallem. Przynajmniej w przybliżeniu. To mu
zaoszczędzi masę czasu, a myślę, że i pan będzie zadowolony.
Pokręciłem głową.
- Nie będę zadowolony.
- Mike Roth nie pracuje już dla nas. W gruncie rzeczy ta sprawa nas nie
interesuje.
Uśmiechnąłem się nieznacznie.
- Gdyby nie interesowała, to nie siedzielibyśmy tutaj i nie usiłowali się
przechytrzyć.
Przechylił głowę i potarł kciukiem brodę.
- Dobrze. Zagrajmy w otwarte karty. Roth interesuje nas o tyle, że
pracował przede mną jako szef kampanii. Ale w lutym zrezygnował.
Prawie miesiąc przed zabójstwem Stantona. Jeśli chodzi więc o samo
zabójstwo, nie ma z nami nic wspólnego. I choćby spotykał się z
największymi bandziorami, czy innymi facetami, którzy mieliby coś na
Duvalla, to i tak w tym okresie był wyłączony. Z tej strony Roth jest
niegroźny. Niepokoi mnie co innego – przymknął oczy, jakby chciał sobie
przypomnieć, co go niepokoi – Roth zniknął – powiedział po chwili –
Zapadł się pod ziemię. A tacy ludzie jak Roth nie powinni znikać.
Przynajmniej bez powiadamiania kogo trzeba.
- To znaczy was – uściśliłem.
- Mówię ogólnie o pewnych ludziach i o pewnych sytuacjach.
- Jasne. Mówiąc dalej ogólnie, dlaczego tacy ludzie nie powinni znikać?
Zreflektował się, że się trochę zagalopował.
- To wszystko, co mogę powiedzieć.
- Rozumiem – kiwnąłem głową – Funkcja szefa kampanii polega na
przekazywaniu bezwartościowych informacji z zastrzeżeniem, że to
wszystko, co można powiedzieć.
- Mniej więcej to prawda – zgodził się – Teraz pana kolej. Co pan ma do
powiedzenia o Easton?
- Nic.
Był całkowicie spokojny. Może nawet trochę za spokojny.
- Wydaje mi się, że ktoś mnie tutaj próbuje wykiwać – powiedział sucho.
Pokręciłem głową i zapaliłem następnego papierosa.
- Nie. Ale miała to być gra w otwarte karty. Pan swoich nie otwarł. Były
otwarte. Wszystko, co mi pan powiedział, jest znane wszystkim, którzy
chcieliby się tego dowiedzieć. Nie powiedział pan niczego nowego.
Dlaczego więc ja miałbym mówić cokolwiek?
Wstał i włożył ręce do kieszeni.
- Wobec tego żegnam – powiedział – Nie jest nam po drodze.
- Niech pan nie zapomni wspomnieć Duvallowi o naszej rozmowie – też
wstałem – Może jemu będzie bardziej po drodze.
- Wątpię.
Wyszedłem. Nikt z osób pracujących w pierwszym pokoju nie zwrócił na
mnie uwagi.
W barze nieopodal wypiłem martini i powlokłem się do samochodu. Z
jednej sprawy byłem zadowolony. Hank Bright nie zadał mi pewnego
pytania, które każdy na jego miejscu powinien był zadać, chyba że
wcześniej wiedział o co chodzi. Pytanie powinno brzmieć: „Co takiego
miała twoja znajoma, Browne, co łączyło ją z zabójstwem Stantona?”
Rozdział X
Kiedy wróciłem do domu była już ciemna noc. Zapaliłem stojącą w rogu
lampę, usiadłem w kręgu jej światła i zapaliłem papierosa. Właściwie nie
miałem ochoty na papierosa, ale również na nic innego. Byłem zmęczony.
Siedziałem w fotelu i paliłem. Słychać było cykanie zegarka.
Wypaliłem papierosa mniej więcej do połowy, zdławiłem w popielniczce i
sięgnąłem po telefon. Wykręciłem numer komendy policji i poprosiłem
sierżanta Dadoca. Nie było go, więc zostawiłem wiadomość, żeby się ze
mną skontaktował i poszedłem spać. To znaczy ułożyłem się na
tapczanie. Tak jak stałem, w ubraniu. Nie miałem sił na nic innego.
Obudziłem się z dziwnym uczuciem, że nie jestem sam. Otwarłem oczy.
Było już jasno. W drzwiach pokoju ktoś stał. Był w jasnym płaszczu i w
jasnym kapeluszu, spod którego wyłaniały się ciemne, ogromne okulary.
Dadoc.
- Dzień dobry – uśmiechnął się nieznacznie, choć może mi się tylko
wydawało – Drzwi były otwarte – dodał tonem wyjaśnienia.
Wyglądał nie najlepiej, choć znacznie lepiej niż ostatnio. Był świeżo
ogolony i pachniał dobrą wodą kolońską. Ręce trzymał w kieszeniach.
- Podobno chciał się pan ze mną widzieć.
- Tak – odpowiedziałem i wstałem – Jest pan specjalistą od rannych
odwiedzin – podszedłem do okna i otwarłem je.
Wzruszył ramionami.
- Robię masę różnych rzeczy, więc możliwe, że od czasu do czasu zajrzę
do kogoś rankiem – oparł się o framugę drzwi – To źle?
- Powiedziałem tylko, że wpada pan do mnie rano.
- Dobra. Będę wpadał po południu, jeśli tak panu na tym zależy. Albo
wieczorem. Pasuje?
Nie odpowiedziałem. Dadoc stał tam, gdzie stał i patrzył tępo przed siebie.
- Więc dlaczego chciał się pan ze mną spotkać?
Opowiedziałem mu o wszystkim, czego się dowiedziałem. Starałem się
nie zapomnieć o niczym i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że
mniej więcej mi się udało. Kiedy skończyłem, Dadoc wkładał do ust
miętówkę.
- Wszystko? – spytał.
- Tak.
- Czego pan oczekuje ode mnie, bo nie wierzę, że powiedział mi pan to
wszystko tak z dobrego serca.
Przetarłem oczy i palcami przesunąłem po włosach. Miało to zastąpić
grzebień.
- Chciałbym wiedzieć, co robi Duvall.
- Ja też.
- Pan ma możliwości.
Parsknął jak zmęczony koń.
- Jakie? – podszedł do okna, przy którym stałem i zaczerpnął głęboko
powietrza – Jakie mam możliwości?
Że możliwości były, wiedział i on i ja. Wiedziało również, co najmniej 90%
mieszkańców tego kraju.
- Podsłuch? – pokręcił głową – Nie da rady. Musi być zgoda prokuratora,
a jak go znam, to nie da. Zresztą, na jakiej podstawie. Że ktoś nie zadał
jakiegoś pytania i prawdopodobnie wie, gdzie jest Michael Roth, który znał
Mullera, który powinien być gdzie indziej niż był w czasie, gdy ktoś załatwił
Stantona? Prokurator oszaleje ze śmiechu. A nie ma zbyt dużego
poczucia humoru. W ogóle nic go nie bawi, jeśli to nie jest gruby facet z
tortem na twarzy – skończył i wypuścił ciężko powietrze – Poza tym nie
jestem samobójcą. Duvall to prawie gubernator. Gdyby coś nie wyszło,
byłbym skończony.
- A jeśliby wyszło?
- Nie mówmy o tym. To niemożliwe.
Zapaliłem papierosa i owiałem się dość szczelnie niebieskawym dymem.
- A Hank Bright? – spytałem.
- Co Hank Bright? – był zdenerwowany i chociaż starał się to ukryć,
kiepsko mu to wychodziło.
- Jest jeszcze taki ktoś jak Hank Bright.
Wyjął ręce z kieszeni płaszcza, złożył je końcami palców i dmuchnął w nie
parę razy.
Gdzieś wysoko na niebie samolot kreślił białą linię, na początku ostrą,
później rozmywającą się jak farba na brystolu.
- Ssie mnie w dołku – powiedział po chwili – Nie jadłem jeszcze nic dzisiaj.
Odwróciłem się. Teraz obaj patrzyliśmy na ulicę.
- Porozmawiam z kim trzeba – odezwał się po chwili.
Tylko tyle. Powiedział, że porozmawia z kim trzeba i wyszedł.
Zrobiłem sobie mocną kawę i postanowiłem nie wychodzić z domu przed
południem.
Pamiętam, była środa. Dzień jak każdy inny, ani lepszy, ani gorszy, ani
cieplejszy, ani żaden inny. Nie byłbym go zapamiętał, gdyby nie to, że
Celtowie z Bostonu wygrali trzeci mecz z rzędu w finale Konferencji
Wschodniej. Niekiedy pamięta się takie rzeczy.
Pamiętam też, że podlałem kwiaty i zrobiłem sobie coś do zjedzenia, kiedy
zadzwonił telefon. Był wieczór, coś po ósmej.
- Halo – odezwałem się.
- Browne?
- Tak.
- Mam coś, co może pana zainteresować. Niech pan wpadnie na
posterunek, jeśli ma pan czas.
- Czas mam – odpowiedziałem wolno – Co niby ma mnie zainteresować?
Usłyszałem kaszel tłumiony ręką, jak mi się wydawało.
- Przepraszam, cholerny kaszel. Chodzi o naszą ostatnią rozmowę.
Ostatni raz rozmawialiśmy o Hanku Brightcie. Poczułem, jak coś łaskocze
mnie po plecach.
- Będę za pół godziny.
- Czekam.
Podciągnąłem krawat, odgiąłem rękawy koszuli i zapiąłem starannie
mankiety. Narzuciłem marynarkę i powędrowałem do kuchni, gdzie stygł
befsztyk. Dziabnąłem go widelcem i marynarka, którą miałem tylko
narzuconą na ramiona, zsunęła się na podłogę. Odłożyłem widelec,
zakląłem cicho pod nosem, podniosłem marynarkę i porządnie ją ubrałem
wsuwając ręce w rękawy. Jest to zresztą jedyny znany mi sposób
porządnego wkładania marynarki. Spojrzałem na befsztyk, machnąłem
ręką, włożyłem go do lodówki, gdzie spoczął obok befsztyka z wczoraj i
wyszedłem przed dom. Zaczynało się ściemniać. Wsiadłem do
samochodu i ruszyłem. Po dwudziestu minutach byłem na posterunku.
Dadoc siedział przy biurku w samej koszuli i popijał kawę z kubka. To
znaczy popijał, kiedy kubek nie stał akurat na brzegu biurka, co zdarzało
się od czasu do czasu. Podszedłem. Podniósł na mnie oczy i ledwo
dostrzegalnym gestem wskazał krzesło naprzeciwko. Usiadłem.
- Kawy?
- Nie, dziękuję.
Wyprostował się zakładając ręce za głowę, ale zaraz wstał, obszedł
krzesło dookoła i chwycił za oparcie.
- To, co leży przed panem, to stenogram pewnej rozmowy telefonicznej.
17 czerwca, to znaczy przedwczoraj. Dwudziesta pierwsza czterdzieści
dwa.
Wskazał na plik, na górzej którego leżała kartka z wypisanym grubą
czcionką nazwą: Stenogram 17.06. Sięgnąłem po kartkę, przysunąłem ją
bliżej oczu i przebiegłem wzrokiem. Czytać nie było co. Kilka linijek tekstu.
Mogę nie pamiętać dokładnie, sens jednak zapadł mi w pamięć głęboko.
Rozmowa dwóch mężczyzn:
Bright: - Halo
Głos męski: - Hank Bright?
Bright: - Tak. Kto mówi?
Głos męski: - Przyjaciel.
Bright: - Jaki przyjaciel?
Sapanie i chwila ciszy.
Głos męski: - Potrzebuję dwieście kawałków. Natychmiast.
Chwila ciszy.
Bright: - Uzgodniliśmy inaczej.
Głos męski: - Sytuacja się zmieniła. Potrzebuję ich teraz
Bright: - Nie da rady.
Głos męski: - Czekam do jutra
Trzask słuchawki.
Przebiegłem wzrokiem tekst jeszcze raz i odłożyłem kartkę na biurko.
- Kim jest ten drugi? – zapytałem.
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Czy mówi coś panu nazwa Alpha International?
- Nie.
- To spółka akcyjna. Handel nieruchomościami, doradztwo. Takie tam
rzeczy – wrócił za biurko i usiadł na krześle. Sięgnął też do szuflady i wyjął
pudełko miętowych cukierków, takich, jakie ostatnio reklamują w telewizji
i przesunął w moją stronę. Pokręciłem głową. Sięgnął więc sam, odkręcił
wieczko i wyjął białą pastylkę. Przez chwilę przyglądał jej się, potem włożył
do ust i schował pudełko tam, gdzie było, czyli do szuflady – Głównym
udziałowcem jest niejaki DeSoto. Jest również dyrektorem. Mały facet
udający większego. Swego czasu próbował interesu z Jet Trust, ale nic
wielkiego. Jakiś kontrakt na parę dolarów. Pola golfowe czy coś takiego.
Zacząłem słuchać uważniej. Jet Trust był przedsiębiorstwem, w którym
coś do powiedzenia miał Duvall. Niektórzy zresztą uważali, że nawet
więcej niż coś.
Dadoc kontynuował:
- Alpha International dokonała ostatnio, a dokładniej wczoraj transferu
pewnej kwoty na jedno z kont Banku Handlowego w Motamoros. Konto
należy do niejakiego Clementa Fincha, obywatela amerykańskiego.
- Jaka kwota?
- Chyba pan nie zgadnie – uśmiechnął się z przekąsem.
- 200 tysięcy?
- Dokładnie 200 tysięcy dolarów.
Zapaliłem papierosa. Dym uniósł się leniwie w górę.
- Finch – mruknąłem – Co to za jeden?
Dadoc sięgnął po notes i otworzył na ostatniej zapisanej stronie.
- Mam tu dane policji meksykańskiej. Finch pojawił się tam parę miesięcy
temu. Adres: Motamoros, Calle Tilo 66. Zajmuje się interesami – zamknął
notes z lekkim trzaskiem.
- Jakieś zdjęcie?
Pokręcił głową.
- Tylko tyle. Adres i że zajmuje się interesami. Wiadomości jak diabli.
Zapomnieli dodać, że ma głowę i chodzi w spodniach.
Podrapałem się w skroń.
- Czy może być jakiś inny powód niż ten, który mam na myśli, dla którego
ktoś taki jak DeSoto płaciłby dwieście tysięcy dla kogoś takiego jak Finch?
- Interesy – odpowiedział Dadoc z krzywym uśmiechem – Finch zajmuje
się interesami.
Kiwnąłem głową.
- Co na to wszystko Hank Bright? – spytałem.
- Wszystko jedno co. Na razie niech mu się wydaje, że stoi na uboczu.
Jeszcze raz kiwnąłem głową. Potem wyszedłem. Przez jakiś czas
jeździłem bez celu po pustych ulicach, później, już w domu, zrobiłem sobie
herbatę, oglądnąłem ostatnie wiadomości i odszukałem paszport. Kiedy
kładłem się spać, było już po dwunastej. Zapomniałem wyłączyć radio,
więc grało jeszcze, kiedy zasypiałem. Była to ta sama piosenka o
żeglarzu, którą kiedyś śpiewała Marcia Porter.
Granicę przekroczyłem wczesnym rankiem. Słońce dopiero co wstało, ale
upał panował już niezły. Nad Rio Grande unosiła się mgiełka.
Przejechałem most i zatrzymałem się przy pierwszej napotkanej stacji
benzynowej.
- Buenos dias, senor – powitał mnie niski mężczyzna w niebieskim
kombinezonie - Es usted Americano?
- Si. Do pełna, proszę.
Wysiadłem z auta, zdjąłem marynarkę i rzuciłem ją na tylne siedzenie.
Meksykanin nalewał benzynę. Czuło się nadciągający skwar.
- Turista? – spytał.
- Si – było to jedyne słowo, które wypowiadałem po hiszpańsku mniej
więcej dobrze.
- Znam pewne miejsce – mrugnął okiem i uśmiechnął się obleśnie –
Można się nieźle zabawić – przeszedł na angielski.
Zmierzyłem go wzrokiem tak, że uśmiech zniknął mu z twarzy
bezpowrotnie.
- Nie ten adres, amigo – powiedziałem – Pomyliłeś się.
Włożyłem ręce do kieszeni i rozglądnąłem się nieśpiesznie dookoła.
Cztery dystrybutory, czterech facetów w niebieskich kombinezonach,
niebieski budynek, prawdopodobnie z jeszcze jednym w niebieskim
kombinezonie w środku. W budynku sklepik, toaleta i ogromny tekturowy
kaktus przed wejściem.
- Szukam Banku Handlowego – odezwałem się nie patrząc na
nalewającego benzynę Meksykanina – Wiesz może, gdzie to jest?
Wiedział. Wyjaśnił mi w paru prostych, hiszpańskich słowach, choć dam
sobie głowę uciąć, że mówił po angielsku całkiem przyzwoicie.
- Dwadzieścia dwa dolary. Za benzynę i informacje – powiedział.
Zapłaciłem i odjechałem. Kiedy ruszałem, usłyszałem, jak mruknął:
- Tonto!
Tak niby do siebie, ale żebym usłyszał. Tonto! Dałem mu spokój.
Calle Tilo znalazłem może po pół godzinie. Była niezbyt szeroką i niezbyt
czystą ulicą, którąś z setki przecznic Avenida Lauro Villar jednej z
głównych ulic Motamoros. Numer 66 też znalazłem. Nie było to specjalnie
trudne, kiedy ma się ulicę, a domu są numerowane w jakimś mniej więcej
logicznym porządku. Czteropiętrowa kamienica, która kiedyś z pewnością
została zbudowana z myślą o średniozamożnych mieszczuchach,
mieściła właśnie takich średniozamożnych mieszczuchów sądząc po
mosiężnych tabliczkach przy dzwonkach drzwi wejściowych. Jakiś lekarz,
urzędnik, ktoś tam jeszcze. Nazwiska Fincha nie było. Nie zdziwiłem się
zbytnio, świadomy faktu, że z pewnością nie zmienił nazwiska na
drzwiach. Nie był to dom dla kogoś takiego jak Finch. W pewnych domach,
pewni ludzie mieszkali tylko przez chwilę i to tylko, jeśli byli do tego
zmuszeni okolicznościami. Takim właśnie człowiekiem był Finch.
Dozorcę znalazłem na podwórku. Majstrował coś przy zsypie na śmieci.
Zapytałem o Fincha i tak jak mogłem się spodziewać, nie pojął, o kogo
może mi chodzić. Powtórzyłem używając całego mojego zasobu słów
hiszpańskich, ale na niewiele się to zdało. Nie rozumiał. Sprawa zaczęła
wyglądać beznadziejnie, kiedy w bramie pojawiła się dziewczyna. Nie
miała więcej niż piętnaście lat. Ubrana w granatową spódnicę na szelkach
i białą bluzkę z falbankami przypominała i najprawdopodobniej była
uczennicą. W ręce trzymała czarną szkolną teczkę z zatrzaskiem z
czerwonego szkła odblaskowego. Dozorca zawołał coś i dziewczyna
podeszła do niego. Spojrzała na mnie nieśmiało, uśmiechnęła się w ten
sam sposób i zwróciła się w stronę dozorcy. Rozmawiali cicho przez
chwilę, a następnie dziewczyna odezwała się całkiem przyzwoitą
angielszczyzną.
- Pytał pan o coś pana Cochero, ale on, zdaje się, nie potrafił pana
zrozumieć. Postaram się pomóc. Mam na imię Maria.
- Dziękuję, Maria. Pytałem o Amerykanina nazwiskiem Finch. Powinien tu
mieszkać.
Przetłumaczyła i nie czekając na dozorcę odpowiedziała sama.
- Znałam pana Fincha. Miły człowiek. Już tu nie mieszka.
- Wyprowadził się?
- Tak.
- Kiedy?
Zwróciła się do dozorcy. Uzgadniali coś przez chwilę.
- Trzy, cztery miesiące temu.
- Dokąd pojechał?
- Nie wiem. Nie mówił.
Dozorca też nie wiedział. Powiedział tylko, że Finch zapłacił jeszcze za
jeden miesiąc z góry, więc wszyscy myśleli, że wróci, ale nie wrócił.
- Wyjechał w pośpiechu?
- Nie. Zupełnie normalnie.
- Zajął już ktoś mieszkanie po Finchu?
- Tak. Mieszkają tam teraz państwo Ortega. Oboje są nauczycielami. Chce
ich pan odwiedzić?
- Nie. Czy zostało coś z rzeczy Fincha? Jakieś książki, ubrania, papiery,
nie wiem, jakieś drobiazgi?
- Nie. To bardzo porządny, schludny i spokojny człowiek. Zostawił
mieszkanie wysprzątane. Takie, jak je zastał.
- I nie powiedział dokąd jedzie? – upewniłem się.
- Nie.
Więcej z nich nie wydusiłem. Finch mieszkał, był miły, ale wyjechał.
Dokąd, nie wiadomo. Podziękowałem, uśmiechnąłem się do dziewczyny,
uścisnąłem rękę dozorcy i wyszedłem. Przed kamienicą zapaliłem
papierosa. Kiedy wsiadałem do samochodu, dozorca tłumaczył coś Marii
wskazując na mnie.
Wrzuciłem bieg i nacisnąłem gaz. Pozostał po mnie tylko mały obłoczek
dymu.
Gdybym był bardziej czujny, zauważyłbym z pewnością zieloną
półciężarówkę stojącą po przeciwnej stronie ulicy.
Rozdział XI
Kobieta w nijakiej garsonce, dwie młode dziewczyny i czterech mężczyzn
wyglądających na biznesmenów. Stali każdy w innym miejscu tak, że
swoją obecnością bynajmniej nie umniejszali uczucia pustki panującej w
hallu.
Podszedłem do starszego, mocno już siwego mężczyzny siedzącego
nieco z boku i wyglądającego na kierownika, czy kogoś w tym rodzaju.
Pisał coś w grubej księdze i był tym tak pochłonięty, że nie zauważył, kiedy
podszedłem. Chrząknąłem, co w niektórych sytuacjach zastępuje
pukanie.
- Słucham pana – podniósł na mnie ukryte za małymi okrągłymi,
drucianymi okularami wyblakłe, niebieskie oczy.
- Nazywam się Smith – przedstawiłem się kłamliwie – Jestem
przedstawicielem Alpha International Company – brnąłem – Przedwczoraj
przekazaliśmy pewną sumę pieniędzy na konto pana Fincha w waszym
banku. Okazało się jednak, że zaszłą przykra pomyłka i zmuszony jestem
wycofać pieniądze i anulować przelew.
Grałem zuchwale i ryzykancko, ale obawiałem się, że jeśli powiedziałbym,
kim naprawdę jestem, guzik dowiedziałbym się. A tak istniała pewna
szansa, że się czegoś dowiem. Chodziło mi o to, czy pieniądze zostały już
podjęte i gdzie mieszka Finch.
- Zechce pan jeszcze raz powtórzyć, kto przekazywał pieniądze?
- Alpha International z Harrisburga.
- O jaką kwotę chodziło?
- Dwieście tysięcy dolarów.
- Proszę zaczekać, zaraz sprawdzę – zdjął okulary, zamknął księgę i
zniknął gdzieś w głębi. Czekałem może dwie minuty.
- Alpha International Company – powiedział, gdy wrócił – Przekaz na sumę
200 tysięcy dolarów. Mam. Pan chciał przekaz anulować, tak?
- Tak.
- Obawiam się, że to niemożliwe.
- Dlaczego?
Spuścił wzrok, założył okulary i przyjrzał się blatowi kontuaru, który nas
dzielił. Wyglądało na to, że chce coś powiedzieć, a równocześnie byłby
niezmiernie zadowolony, gdyby tego nie musiał robić.
- Panie Smith – zaczął powoli, z namysłem – Przelewu dokonało
amerykańskie przedsiębiorstwo Alpha International…
- … którego jestem przedstawicielem – wtrąciłem.
- Alpha International nie chce anulować przekazu. Sprawdziłem przed
chwilą – spojrzał na mnie niemal przepraszająco swymi wyblakłymi
oczami. Sprawiłem mu chyba ogromną przykrość.
Poczułem się nie najlepiej. Oblała mnie fala gorąca i zaczęły pocić się
ręce.
- Widocznie w ostatniej chwili zmienili zamiar – brnąłem.
- Anulowania przelewu nie załatwia się w ten sposób. I każdy, kto choć
liznął bankowości, wie o tym. A nie wątpię, że w Alpha International liznęli.
Jestem za stary, żeby dać się nabrać na takie sztuczki. Poza tym w Alphie
nie znają żadnego Smitha.
Zrobiło mmi się jeszcze cieplej.
- OK. – westchnąłem – Rzeczywiście nie nazywam się Smith – przyznałem
– i nie jestem żadnym przedstawicielem żadnej firmy. Zostało popełnione
morderstwo i prowadzę w tej sprawie dochodzenie. Być może pan Finch
jest w nie wmieszany, ale nie wiem jeszcze tego na pewno. Dlatego tu
jestem.
Skinął nieznacznie głową. Mogło mi się wydawać, ale chyba też odetchnął
z ulgą.
- Powiedzmy, że wierzę – powiedział – Chociaż nie jestem pewien, czy
powinienem. Chciał mnie pan wprowadzić w błąd, okłamać, a ja nie mam
zaufania do ludzi, którzy chcą mnie okłamywać.
- Powiedziałby mi pan cokolwiek, jeślibym odkrył się od razu?
- Nie wiem. Może.
- W porządku. W takim razie jest mi przykro – zgodziłem się. Było mi
rzeczywiście przykro.
Skinął głową jeszcze raz i równocześnie przymknął oczy. Zamknął też
książkę przed sobą, zdjął okulary i spojrzał na mnie. Najwyraźniej uważał
rozmowę za zakończoną.
- Proszę pana – podjąłem próbę jeszcze raz – Popełniono ohydną
zbrodnię, której ślady sięgają tutaj. Została zabita młoda dziewczyna i być
może nikt nigdy nie dowie się dlaczego i kto to zrobił, jeśli mi pan nie
pomoże.
- Jest pan z policji?
- Nie.
- Dlaczego nie zostawi pan tego jej właśnie?
- Ta dziewczyna była moją znajomą. Obiecałem sobie, że dowiem się, kto
to zrobił.
- Ale dlaczego pan, a nie policja?
- Bo to była moja znajoma, a nie znajoma policji.
Skończyłem i spojrzałem na niego. Przez chwilę nie mówił nic. W ogóle
nie zareagował na to, co powiedziałem, ale też nie odszedł.
- Jaką mam mieć pewność, że to, co pan mówi jest prawdą?
- Tylko moje słowa.
- Nawet nie wiem, jak się pan nazywa.
Wyciągnąłem z kieszeni legitymację stwierdzającą, że jestem
dziennikarzem i członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Stanu Nowy
Jork.
- Browne. Francis Browne.
Wziął legitymację do ręki, założył okulary i przeczytał dokładnie każdą
wydrukowaną literę.
- Co pan właściwie chce wiedzieć, panie Browne? – spytał i oddał mi
legitymację.
- Gdzie mogę trafić na Fincha.
- Nie ma pan jego adresu?
- Byłem pod adresem, który podał. Okazało się, że nie mieszka tam już
jakiś czas. Nikt nie był w stanie mi powiedzieć, gdzie jest teraz.
Jeszcze raz zdjął okulary i potarł czoło. Chwilę zastanawiał się nad czymś.
- Pieniądze przekazaliśmy do El Pato. Jest tam filia naszego banku –
powiedział w końcu – Takie było polecenie właściciela konta.
Wyjąłem z kieszeni mały notesik reporterski i zapisałem nazwę miasta.
- To wszystko, co mogę powiedzieć – dodał – I tak powiedziałem za dużo.
Sam chyba też nie chciałby pan umieszczać pieniędzy w miejscu, gdzie
wszyscy informują wszystkich, co się z ich pieniędzmi dzieje.
Powiedziałem, że się z nim absolutnie zgadzam.
- Nie wiem dlaczego to panu mówię. Pewnie dlatego, że jestem głupi i
ufam ludziom, a pan wygląda na przyzwoitego faceta, mimo, że zaczął
pan fatalnie.
- Nie użyję tego, czego się tu dowiedziałem w złym celu – zapewniłem.
- Mam nadzieję.
Skinąłem głową ze zrozumieniem i wstałem.
- Dziękuję panu – powiedziałem – I do widzenia.
- Jeszcze jedno – zatrzymał mnie – Gdyby chciał dowiedzieć się pan
czegoś w El Pato, to muszę pana poinformować, że sam osobiście
przypomnę naszym pracownikom w tamtejszej filii, co mogą mówić, a
czego nie. Zresztą jestem pewien, że sami to wiedzą. Więc jeśli chciałby
pan tam pojechać z zamiarem zdobycia czegoś w nieuczciwy, czy
podstępny sposób, to lepiej niech pan tego nie robi. Komendantem policji
jest mój dobry znajomy, do którego zadzwonię zaraz po pana wyjściu i
ostrzegę go przed panem. Mam nadzieję, że wyraziłem się jasno.
Odwróciłem się i powoli podszedłem do drzwi.
- Cholernie jasno.
W El Pato byłem po dwóch godzinach. Małe miasteczko rozsiadłe nad
brzegiem oceanu, ukryte wśród zieleni i zamieszkałe przez ludzi z
pieniędzmi. Głownie Meksykanie, ale zdarzali się też Amerykanie i inni z
wypchanymi portfelami. Było czysto i schludnie. Bank mieścił się w
parterowym oszklonym budynku przy głównej, a zarazem jedynej ulicy.
Tablica przed wejściem wskazywała, że był zamknięty do trzeciej.
Rozejrzałem się i znalazłem bar całkiem niedaleko. Mieścił się w hotelu
naprzeciwko. Przeszedłem ulicę i pchnąłem drzwi. Klimatyzowane
wnętrze pachniało kwiatami. Zamówiłem meskal i usiadłem w głębokim
klubowym fotelu. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, chociaż byłem jedynym
gościem. Prawdopodobnie ruch zaczynał się wieczorem.
Siedziałem, od czasu do czasu pociągałem ze szklaneczki i gapiłem się w
okno. Ktoś mógłby nazwać to zabijaniem czasu, a ja bym się z tym zgodził.
Było ciepło i sennie, a gdyby nie klimatyzacja, uczucie to tylko by się
pogłębiło.
Niespodziewanie na pustej ulicy pojawił się wolno sunący samochód z
emblematem policji na drzwiach. Jechał środkiem kpiąc z przepisów,
chociaż w tak małych miastach jak EL Pato, przepisy miały tę niewątpliwą
zaletę, w porównaniu do, na przykład, trochę większych miast, że nikt nie
zwracał na nie szczególnej uwagi, jeśli zabraniały na przykład jazdy
środkiem jezdni, szczególnie jeśli środkiem jezdni jechał wóz policji.
Przed hotelem zjechał do krawężnika i zatrzymał się. Zza kierownicy
wygramolił się zwalisty mężczyzna z czarnym wąsem i ulizanymi
brylantyną lub potem włosami. Pod pachami na koszuli widniały ogromne
mokre plamy. Wszedł do środka, rozejrzał się, podszedł do kontuaru,
zagadał coś do stojącego coś chłopaka w białej marynarce, kilkakrotnie
spojrzał na mnie, dostał coś do picia i oparł się ciężko o kontuar. Wydawał
mi się brudny, lepki i taki, z którym nie chciałbym się zaprzyjaźnić.
Policjant nie wytrzymał długo oparty o kontuar, wyprostował się, wziął
swoją szklankę i podszedł do mnie. Położył szklankę z drinkiem na stoliku
i zwalił się ciężko na fotel naprzeciwko. Udawałem, że nie zwracam na
niego uwagi.
- Francis Browne z Nowego Jorku, prawda? – odezwał się po chwili mniej
więcej dobrą angielszczyzną.
Nie byłem aż tak znaną postacią, żeby ktoś mógł słyszeć o mnie na końcu
świata, a za taki właśnie koniec świata uważałem El Pato, więc jeśli ktoś
zwraca się do mnie wymieniając imię i nazwisko i jeżeli tym kimś jest
policjant, którego nie życzyłbym sobie mieć za przyjaciela, to nie jest to,
ogólnie mówiąc chwila, którą chciałbym, żeby trwała wiecznie.
Odpowiedziałem, że jestem tym, za którego mnie wziął. Wykrzywił wargi
w sztucznym uśmiechu.
- Ciepło – zauważył. I znów się z nim zgodziłem.
- Ta cholerna służba mnie wykończy – nie wiedziałem, co powiedzieć,
więc sięgnąłem po szklankę i pociągnąłem łyk meskala – Wpadam tu,
kiedy akurat jestem w pobliżu.
- Aha.
- Przynajmniej trochę chłodniej. Może człowiek trochę odsapnąć. Jest pan
Amerykaninem?
- Nie znam innego miejsca na świecie, które nazywałoby się Nowy Jork
i leżało poza Ameryką.
Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Wyciągnął z kieszeni pomiętą
chusteczkę, wytarł czoło, a potem kark.
- Tak tylko pytam. Nigdy nie byłem w Stanach. Jose Eizaguirre –
przedstawił się.
Skinąłem głową.
- Nie pyta pan skąd wiem, jak się pan nazywa?
- Myślę, że sam mi pan to powie.
Pokazał zęby w nieznacznym uśmiechu i sięgnął po swoją szklankę.
- Jest pan jedynym w tym mieście, którego nie znam, a dostałem
informacje, że może się tu zjawić facet o nazwisku Browne.
- Rysopis się zgadza? – spytałem obłudnie.
- Właśnie. Ostrzeżono mnie przed panem.
- Tak?
- Szuka pan niejakiego Fincha, zgadza się? – nie odpowiedziałem – I
może nam pan tutaj namieszać – sapał ciężko – Oczywiście może pan tu
być tak długo, jak tylko pan chce, ale jeśli będzie pan, powiedzmy, zbyt
intensywnie szukał tego Fincha, to będę zmuszony poprosić pana o
wyjazd. Rozumiemy się?
Sięgnąłem po szklaneczkę. Z tego co powiedział wynikało, że bankowiec
z Matamoros zrobił to, co powiedział, że zrobi i ten tutaj oto Jose-JakiśTam jest najwyraźniej owym znajomym komendantem, na którego się
powoływał. Oczywiście na razie mógł mi skoczyć, ale w sumie nie było to
najbardziej zachęcające powitanie, chociaż właściwie w ogóle na takie nie
liczyłem.
- Będę miał pana na oku – grubas chwycił swoją szklankę, jednym
haustem wypił zawartość i podniósł się ciężko – Mimo wszystko życzę
przyjemnego pobytu.
Skinąłem głową.
Policjant ruszył do wyjścia. Po dwóch krokach odwrócił się i powiedział:
- A z tym Amerykaninem i Nowym Jorkiem, to nie ma pan racji.
Odwrócił się jeszcze raz i po chwili zniknął w drzwiach. Musiałem
przyznać, aczkolwiek bardzo niechętnie, że miał rację.
Rozmowa ze znajomym bankowca zajęła mi kilkanaście minut, dalsze
kilkanaście spędziłem zajęty przeglądaniem katalogu biura podróży, który
jakimś sposobem znalazł się na stoliku obok i obserwacją barmana.
Zamówiłem jeszcze jednego meskala i tak minął czas aż do dziesięć po
trzeciej, kiedy to wstałem, zapłaciłem za drinki i ruszyłem do banku.
Powietrze stało w miejscu.
Po wejściu uderzył mnie chłód klimatyzowanego wnętrza. Za niskim
kontuarem siedziała młoda dziewczyna z gładko zaczesanymi i upiętymi
z tyłu głowy czarnymi włosami. Za nią, trochę w głębi, stał chłopak. Patrzył
na dziewczynę, jakby chciał ją zjeść, a wyglądało, że jest bardzo głodny.
Dziewczyna od czasu do czasu rzucała mu przelotne spojrzenie, ale tylko
przelotne i tylko od czasu do czasu. Kiedy wszedłem, obydwoje spojrzeli
na mnie.
- Dzień dobry – odezwałem się.
- Dzień dobry – odpowiedziała dziewczyna – Czym mogę służyć?
- Potrzebne mi są pewne informacje – zacząłem.
- Słucham?
- Niejaki Finch, wasz klient. Informacja, którą mnie interesuje, to czy podjął
pieniądze, które dzisiaj wpłynęły na jego konto.
Dziewczyna szybko spojrzała na chłopaka i odpowiedziała w ten sam
sposób:
- Niestety nie mogę udzielać takich informacji. Przykro mi.
Sięgnąłem do portfela i wyjąłem stamtąd banknot pięćdziesięciodolarowy. Rozprostowałem go i położyłem na kontuarze.
- Clement Finch – powiedziałem wolno patrząc jej w oczy.
Dziewczyna zarumieniła się.
- Dostałam jasne polecenie, żeby nie udzielać żadnych informacji
dotyczących pana Fincha.
- Aha! – machnąłem ręką – pewnie dzwonił ten stary pacan z Matamoros
Niespodziewanie chłopak roześmiał się.
- Stary pacan! Sam go też tak nazywam – powiedział – Ale rzeczywiście
dzwonił.
- I jest naszym szefem – dodała dziewczyna.
Bez słowa wyjąłem portfel i położyłem na leżącej już pięćdziesiątce,
jeszcze jedną pięćdziesiątkę.
- Chciałbym wpłacić te pieniądze na konto – powiedziałem i dotknąłem
banknotów.
- Oczywiście – dziewczyna się uśmiechnęła – Na czyje konto?
Pochyliłem się i przeczytałem na plakietce, którą dziewczyna miała wpiętą
w bluzkę, jej nazwisko: Julia Fernandez.
- Na konto Julii Fernandez.
Dziewczyna zarumieniła się jeszcze bardziej.
- Nie wolno nam robić takich rzeczy.
- Ależ Julia! – wtrącił się chłopak, który cały czas stał z boku i najwyraźniej podsłuchiwał. Podszedł bliżej i wziął pieniądze do ręki i zwrócił się
do mnie – Julia pracuje tu od niedawna – wyjaśnił – I nie zna jeszcze
różnych transakcji. Oczywiście może pan wpłacić swoje pieniądze na
czyjekolwiek konto. Julii również. Sęk w tym, że Julia nie ma konta, a
najniższa kwota, którą trzeba mieć, żeby takie konto otworzyć wynosi
pięćset dolarów – popatrzył mi w oczy.
Wyjąłem kolejny raz portfel, a z niego brakujące czterysta dolarów.
- To pani narzeczony? – spytałem.
Kiwnęła leciutko głową.
- Kochamy się – wyjaśnił chłopak – I chcemy się pobrać, kiedy tylko
uzbieramy na mieszkanie. Mieszkania jednak są drogie a pensje
nienadzwyczajne, więc zanosi się na długotrwały proces.
- Rozumiem. Myślę, że ten proces dałoby się nieco skrócić.
- Właśnie.
- Gdybym dołożył do pięćsetki jeszcze pięćdziesiąt, czego mógłbym się za
to dowiedzieć?
Chłopak zastanowił się.
- Chce pan wiedzieć, gdzie mieszka Clement Finch?
- Między innymi – odpowiedziałem wolno.
- Powiem panu, gdzie mieszka.
- To nie jest warte pięćset pięćdziesiąt. Tego mógłbym się dowiedzieć
gdzie indziej i za darmo.
Przekrzywił głowę i spojrzał na mnie kpiąco.
- Być może gdzie indziej i być może za darmo.
- Myślę, że zaryzykuję.
- Poznam pana z Clarą Torres. Jest aktorką. To znaczy była nią zanim nie
zaczęła pociągać z flachy. Mieszka w El Pato od dwóch lat i ostatnio jest,
nazwijmy to, dziewczyną Fincha, co nie przeszkadza jej być jednocześnie
dziewczyną paru innych facetów. Jak się pan trochę zakręci, może
również być pana dziewczyną.
- W dalszym ciągu nie jest to warte pięćset pięćdziesiąt.
- Clara Torres zna Fincha bardzo dobrze. Może panu opowiedzieć o nim
wiele ciekawych historyjek, a pana przecież interesują ciekawe historyjki,
nieprawdaż?
- Zależy jak bardzo są prawdziwe.
- Ta jest prawdziwa.
- Dobra – powiedziałem w końcu – Choć w dalszym ciągu mam wrażenie,
że robię kiepski interes
- Przekona się pan, że nie taki kiepski – zgarnął z kontuaru leżące tam
pieniądze i wyciągnął rękę po obiecaną dodatkową pięćdziesiątkę.
Wyjąłem ją z portfela i podałem mu. Dołączył banknot do pozostałych i
cały plik wsunął do kieszeni spodni
- Założę konto później – wyjaśnił – Chyba nie ma pan nic przeciwko temu?
Odparłem, że nie.
- O ósmej w „Srebrnej Palmie”. Będę tam, a Clara jest tam codziennie. I
niech pan wynajmie gdzieś pokój. Może być potrzebny. Polecam hotel
„Srebrna Palma” – uśmiechnął się – I odradzam meskal – dodał.
Wyszedłem. „Srebrna Palma” była właśnie tym lokalem, w którym
zatrzymałem się na drinka, kiedy okazało się, że bank jest zamknięty.
Wynająłem pokój, wziąłem prysznic i rzuciłem na tapczan. Po chwili
spałem. Meskal i upał zrobiły swoje.
Rozdział XII
Piętnaście minut po ósmej zameldowałem się w „Srebrnej Palmie”.
Odpucowany, pachnący i z cygarem, które chowałem na specjalne okazje.
Było jeszcze pusto, chociaż pięciu przystojniaków w białych marynarkach
posuwało upojne kawałki. Stali na niewielkim podwyższeniu naprzeciwko
wejścia, grali i uśmiechali się do siebie i do innych.
Skierowałem się do baru i ulokowałem na jednym z wysokich, czarnych
stołków. Obok siedział jakiś gruby facet w za dużej marynarce w kratę.
Zamówiłem martini i zacząłem się rozglądać. I mogłem się rozglądać do
jutra. Było tak ciemno, że gdybym nawet miał w oczach noktowizory, to i
tak niewiele bym zobaczył.
Chłopak pojawił się koło wpół do dziewiątej. Ubrany był w świecący
smoking z lamy, czy czegoś takiego. W zębach tkwił mu długi i cienki
papieros. Widziałem takie niedawno w sklepie z pamiątkami z Egiptu.
- Nie mogłem pana znaleźć – powiedział – Długo już pan tu siedzi?
- Chwilę. Szałowa marynarka.
- Prezent. Dostałem kiedyś na urodziny – przygładził klapy – Naprawdę
się panu podoba? Nie noszę jej zbyt często.
- Szkoda. Wspaniale pasowałaby do lakierowanych paznokci – byłem
może niezasłużenie zbyt złośliwy, ale w takiej marynarce człowiek nie
wygląda na całkiem poważnego.
Rzucił mi wściekłe spojrzenie.
- Wypij jeszcze jedno martini, to pogadamy inaczej – warknął.
- OK. Przepraszam. Kiepsko spałem. Mogę ci coś postawić?
- Sam sobie postawię, jak będę chciał.
- Jasne.
Kiwnąłem głową i pociągnąłem ze szklanki. Facet siedzący dotychczas
obok wyszedł, więc chłopak wdrapał się na jego miejsce.
- Jest? – spytałem po chwili.
- Kto?
- A po co tu przyszliśmy? Na jednego?
Speszył się, chociaż starał się grać twardziela.
- Zaraz sprawdzę. Powinna być. Zawsze przychodzi przed ósmą.
Zsunął się ze stołka i ruszył w głąb sali. Wrócił po trzech minutach.
- Jest – szepnął tajemniczo – To ta babka w czerwonym. Obok palmy.
Spojrzałem w tamtym kierunku. Pod olbrzymią donicą z którąś z odmian
palmy, siedziała kobieta ubrana w czerwoną suknię z dużym dekoltem. Na
odsłoniętej szyi błyszczał w bladym świetle lamp naszyjnik z jadeitu.
Kobieta byłą ładna, choć mogłaby być jeszcze ładniejsza, gdyby miała z
15 lat mniej. Na sąsiednim krześle siedział jakiś facet pociągający
regularnie z wysokiej szklanki. Przy okazji trzymał ślicznotkę za rękę i
patrzył jej w dekolt.
- A ten facet? – spytałem.
- Nie znam. Pojawia się tu od czasu do czasu, ale w sumie nie za często.
Podobno nadziany.
- A Finch? Zagląda tu w ogóle?
- Rzadko. Woli ciche miejsca, jak sądzę, ale słyszałem, że dzisiaj ma być.
- Skąd słyszałeś?
Uśmiechnął się łobuzersko i zamówił piwo.
- Przyszedłby pan do baru zobaczyć, co robi pana dziewczyna w czasie,
kiedy nie może jej pan towarzyszyć?
- Nie wiem – odpowiedziałem nie próbując się w ogóle nad tym
zastanawiać.
- A kiedy dostałby pan wiadomość, że spotyka się z jakimś facetem, który
być może ją posuwa?
Teraz ja się uśmiechnąłem.
- Sprytne.
- Nigdy nie pieprzę ekstra roboty – wyciągnął z kieszeni złożoną wpół
kartkę papieru – Adres Fincha.
Skinąłem głową i machinalnie, bez czytania wsunąłem kartkę pomiędzy
wizytówki.
- Coraz bardziej mi się podobasz.
- Mam również wiele innych użytecznych cech. Gdyby coś, to wie pan
gdzie mnie znaleźć
W tym momencie u wejścia do sali pojawił się wysoki mężczyzna w
doskonale skrojonym ciemnym garniturze. Lekko szpakowate włosy
zaczesane do tyłu spadały łagodnie na kołnierzyk koszuli. Ręce trzymał w
kieszeniach. Rozglądnął się dookoła i wolno ruszył do stolika, który
zajmowała Clara Torres.
- Witaj Clara – stanął naprzeciwko stolika – Jak się bawisz?
Clara wyglądała na zaskoczoną, najwyraźniej nie spodziewała się
zobaczyć mężczyzny tutaj i w tych okolicznościach. Prawdopodobnie
dużo by dała, żeby zapaść się pod ziemię.
- Clement! Pozwól, że ci przedstawię. Ramon Herrera.
Clement kiwnął głową.
- Czy mógłbyś zdjąć swoją brudną łapę z ręki tej pani, Ramon?
Herrera nawet nie spojrzał na Clementa.
- Kim jest ten gość, Clara?
- Clement Finch. Mój … - zawahała się - … znajomy.
- Jankes?
Skinęła głową. Zanosiło się na awanturę.
- Czy mógłbyś zdjąć swoją brudną łapę z ręki tej pani i zwinąć się?
Chciałbym z tą panią porozmawiać.
- Proszę bardzo – Herrera puścił rękę Clary, rozsiadł się wygodnie i założył
ręce na piersi.
- Chciałbym porozmawiać z tą panią bez świadków.
- Zapłaciłem za to miejsce i żaden pacan mnie stąd nie ruszy. Nawet gdyby
nie wiem jak bardzo chciał rozmawiać.
Finch wyjął ręce z kieszeni i spojrzał na Herrerę.
- Spływaj stąd – powiedział cicho – Spływaj, przyjacielu.
Herrera wstał. Był prawie tak samo wysoki jak Finch, ale nieco
szczuplejszy. Poza tym chyba i trochę starszy.
- Powtórz to jeszcze raz – syknął.
- Spływaj!
Ręka Herrery zatoczyła lekki łuk i wylądowała w powietrzu. Finch okazał
się na tyle szybki, żeby się odsunąć i wyprowadzić samemu krótki, tępy
cios. Trafił w żołądek. Herrera skulił się. Następny cios wylądował na
szczęce Herrery. Następnego już nie było. Głowa Fincha zderzyła się ze
srebrnym, kutym świecznikiem. Trzymała go w ręce Clara. Finch spojrzał
na nią bez wyrazu, dotknął głowy i bez słowa wyszedł.
Zaległa cisza. Spod stolika powoli zaczął wydobywać się Herrera. Z kącika
usta płynęła mu krew. Momentalnie doskoczyło do niego dwóch ludzi z
obsługi z kierownikiem sali włącznie. Wzięli go pod ramiona i wyprowadzili
do toalety.
Całe zdarzenie nie trwało więcej niż dziesięć sekund. Niektórzy z gości nie
zauważyli nawet co się stało.
Podszedłem do Clary. Świecznik ciągle tkwił w jej ręce. Wysunąłem go
delikatnie z jej dłoni i położyłem na stolik. Potem dotknąłem delikatnie
ramienia Clary, pomogłem jej usiąść i podałem szklankę z wodą. Wypiła
machinalnie.
- Jak się pani czuje? – zapytałem.
Spojrzała na mnie spod półprzymkniętych powiek, trochę nieobecnym
wzrokiem.
- Dobrze – odpowiedziała – Nie chciałam tego zrobić.
Skinąłem głową ze zrozumieniem.
- Czasami tak wychodzi.
Kątem oka dostrzegłem kierownika sali, jak wracał z toalety, gdzie przed
chwilą wyprowadził Herrerę. Dał znać orkiestrze, a ta zaczęła grać jakiś
wolny kawałek.
- Za chwilę wróci Ramon - szepnęła ni to do siebie ni do mnie – Nie chcę
tu dłużej być.
- Chce pani wyjść?
- Tak.
- Do domu?
- Wszystko jedno gdzie. Byle nie tu.
Wstałem i podałem jej ramię. Oparła się na nim mocno. Wyszliśmy na
zewnątrz. Chłopiec z banku stał obok drzwi i palił papierosa. Kiedy
wychodziliśmy, uśmiechnął się dwuznacznie.
- Ciepło – odezwała się Clara, kiedy przystanęliśmy na żużlowym
podjeździe – Kocham ciepłe wieczory.
- Gdzie pani mieszka? – spytałem.
- Nigdzie – odpowiedziała – Właściwie nigdzie nie mieszkam.
- Więc gdzie panią zawieźć?
Odwróciła się i spojrzała na mnie surowo. Wyglądało, że powoli dociera
do niej, co się stało przed chwilą.
- Kim pan w ogóle jest?
- Francis Browne. Dziennikarz.
- Ma pan męskie brwi. Proste i czarne.
- Bardzo się z tego cieszę. Więc gdzie?
- Nie jest pan uwodzicielem, prawda?
- Raczej nie.
- Szkoda. Jest pan bogaty?
- Nie bardzo – nie rozumiałem, do czego zmierza, choć bardzo możliwe,
że nie zmierzała do niczego.
- Chce mnie pan zgwałcić?
- Nie.
- Chodźmy nad morze. To niedaleko – odwróciła się i ruszyła przed siebie.
Po dwóch krokach zatrzymała się.
- Dlaczego nie chce mnie pan zgwałcić?
- Pani Torres, chciałbym …
- Więc pan mnie zna – przerwała mi.
- Widziałem pani film – skłamałem.
- Który? – spytała bez zainteresowania.
- Nie pamiętam.
- Nie grałam w żadnym filmie. Gram w teatrze, w telewizji, w rewii, W filmie
nie grałam i nie jestem do końca przekonana, czy chciałabym –
powiedziała – Czasem odnoszę wrażenie, że jestem kiepską aktorką,
panie Browne, ale chyba lepszą niż pan kłamcą.
Westchnąłem.
- No dobrze – powiedziałem – przyjechałem tu, żeby porozmawiać z
Clementem Finchem. Słyszałem też co nieco o pani i o Finchu.
- Więc?
- Więc chciałbym dowiedzieć się o nim jeszcze więcej. Pomoże mi pani?
- Dlaczego miałabym panu pomagać?
- Finch dostał dzisiaj czek na pokaźną sumę. Pieniądze te nie są zupełnie
czyste. Poza tym, być może, wmieszany jest w pewne morderstwo.
Wzruszyła ramionami i prychnęła niecierpliwie.
- Nic mnie to nie obchodzi.
Zapaliłem papierosa i włożyłem ręce do kieszeni. Staliśmy obok siebie
patrząc w ciemność.
- Gdzie pan mieszka? – spytała.
- Wynająłem pokój w „Srebrnej Palmie”
- Ma pan tam coś do picia?
- Nie.
- To niech pan coś zorganizuje. Który pokój?
- 208.
- 208. Chyba zapamiętam. To na piętrze?
Skinąłem głową.
- Będę za dziesięć minut – dotknęła palcem swoich ust a następnie moich
– Szkoda, że nie jesteś podrywaczem, amigo.
Weszła do hallu. Kupiłem w barze butelkę burbona i powlokłem się na
górę. Kiedy dotarłem do drzwi, Clara stała już o nie oparta i paliła
papierosa.
Bez słowa, wyjąłem klucz, włożyłem do dziurki i pchnąłem drzwi lekko od
siebie. Było ciemno. Clara stała ciągle w drzwiach, nie ruszając się ani w
bok, ani w tył. Wyciągnąłem rękę i spróbowałem po omacku poszukać
wyłącznika.
- Nie zapalaj – jej głos był miękki i rozmarzony.
Powoli podniosła obie ręce do góry, zarzuciła mi na szyję i przylgnęła do
mnie całym ciałem. Pachniała dwoma kolejkami whisky.
- Szkoda, że nie jesteś podrywaczem – szepnęła mi w ucho – Szkoda.
Odsunęła się w końcu ode mnie, podeszła do okna i stanęła do niego
tyłem. Z zewnątrz padało światło latarni.
- Napiłabym się czegoś.
Położyłem butelkę na stoliku i ruszyłem do łazienki po szklanki. Nie
zrobiłem jednak więcej niż pięć kroków, kiedy Clara złapała za butelkę,
odkręciła i pociągnęła prosto z szyjki. Spojrzała na mnie prowokująco i
uśmiechnęła się.
- Szokuje cię to?
Nie odpowiedziałem.
- Właściwie nie muszę pić – powiedziała – To tak tylko.
- Jasne.
- Ale nie szokuje cię to zupełnie?
- Zupełnie.
Przyniosłem szklanki i napełniłem je do mniej więcej jednej trzeciej
wysokości. Kiedy odwróciłem się, chcąc podać jej jedną, leżała na łóżku,
założywszy ręce pod głowę.
- A to? Szokuje cię?
Usiadłem w fotelu, wziąłem swoją szklankę i zacząłem pić małymi
łyczkami.
- A gdybym się rozebrała?
Zapaliłem nowego papierosa i zacząłem wydmuchiwać kółka. Po chwili
Clara znalazła się przy mnie. Usiadła na oparciu fotela i pogładziła mi
włosy.
- Zupełnie nie działam na ciebie, co? Jesteś twardy. Jesteś niebezpiecznie
twardy. Jesteś?
Chwyciłem jej rękę i spojrzałem w oczy.
- Może wystarczy na dzisiaj – powiedziałem.
Szarpnęła się w tył i zaczęła masować przegub ręki. Bardziej dla efektu,
niż z potrzeby.
- Zawiodłam się na tobie – odezwała się po chwili – Myślałam, że jesteś
lepszy.
- I pozwolę urządzać sobie przedstawienia.
- Nie to miałam na myśli.
- Proszę posłuchać. Przyjechałem tu w konkretnym celu i mam zamiar
wyjechać stąd zadowolony. Interesuje mnie Finch i nic więcej.
Wydęła wargi i wróciła na łóżko. Usiadła na brzegu i założyła nogę na
nogę.
- Wszyscy mężczyźni są tacy sami. Może każdy na swój sposób nieco
inny, ale wszyscy tacy sami. Najpierw interes, a potem już nic. Może nie
mam racji, panie Browne? – spytała prowokacyjnie.
Milczałem. Każda odpowiedź byłaby niewłaściwa.
- Finch jest łebskim facetem – podjęła – Ryzykantem, ale łebskim. Wiesz
za co dostał tę forsę? Te 200 kawałków? – roześmiała się – Za to, że jest
łebski. I jak ci się to podoba? Ma dwieście kawałków i będzie miał więcej.
Wiedziała o dwustu tysiącach, mimo że ja nie wymieniłem kwoty. Wątpię,
żeby dowiedziała się tego z banku. Musiał więc powiedzieć jej o tym sam
Finch.
- Skąd wiesz? – zapytałem.
- Jest tam jeszcze coś do picia? Potrzebuję nieco wesprzeć pamięć.
Podsunąłem jej butelkę i szklankę. Spojrzała krytycznie na ilość płynu w
szklance, dolała prawie do pełna i wypiła nie odrywając od ust.
- Pewnie cię denerwują pijące kobiety – dotknęła ust wierzchem dłoni.
- Niespecjalnie.
- Nieee? – przyjrzała mi się z ukosa, nalała jeszcze jedną miarkę i wypiła
– I co teraz powiesz?
- Że ktoś ci powinien porządnie wytrzepać skórę.
- Może ty to zrobisz?
- Nie mam na to ochoty.
Nagle wstała, odłożyła szklankę na stolik i powiedziała:
- Wiesz dlaczego chciał ze mną rozmawiać tam na dole?
Pokręciłem przecząco głową.
- Jutro wyjeżdża. Mam jechać razem z nim.
- Wątpię, żeby cię zabrał po tym, jak go załatwiłaś
Uśmiechnęła się.
- Zabierze.
- Skąd wiesz?
- Wiem.
Była zbyt pewna siebie, żeby to nie była prawda.
- Dokąd macie jechać?
Wzruszyła ramionami.
- Do Brazylii, do Europy, albo jeszcze gdzie indziej. Nie interesuje mnie to.
W końcu to prozaiczne sprawy.
- Jasne. Dlaczego wyjeżdża?
- Bo mu się tu nie podoba. Czekał na forsę. Przyszło, więc, wio… i już go
nie ma. Mam jechać razem z nim.
- Słyszałem. Może mu się tu nie podoba, bo się czegoś boi.
Kiwnęła głową.
- Boi się. Boi się złych ludzi. Ma coś, co ci źli ludzie chcieliby mieć, a nie
mają – była już bardzo pijana.
- Co takiego?
Uśmiechnęła się i położyła na łóżku.
- Chodź tu.
Podniosłem się z fotela i podszedłem do niej. Miała zamknięte oczy i
rozrzucone włosy. Pochyliłem się. Złapała mnie za szyję i przylgnęła
ustami do moich ust.
- Zgwałć mnie – szepnęła – A ci pomogę.
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, puściła mnie i powiedziała:
- Albo nie. Lepiej nalej mi jeszcze odrobinę.
Nalałem. Sobie zresztą też. Stuknęliśmy się szklankami i wypiliśmy do
dna.
- Chyba byłabym cię w stanie pokochać – powiedziała nagle.
- Byłoby wspaniale.
- Ale wyjeżdżam.
- Wiem. Z Finchem.
Zupełnie niespodziewanie zaczęła śpiewać „Acapulco, białe plaże w
Acapulco”, co było aktualnym przebojem, jej wychodziło niezbyt
atrakcyjnie, ale też nie było specjalnie niemiłe, biorąc pod uwagę ilość
wypitego alkoholu.
- Nie wierzysz? – przerwała śpiew.
- Jasne, że wierzę.
- Wiem, co ma Finch. Nie pojedzie beze mnie.
- A co ma?
- Nie, nie – pokiwała palcem – Tego nie powiem. To nasza tajemnica. Jego
i moja.
Uśmiechnęła się i opadłą nagle na poduszkę, prawie momentalnie
zasypiając. Mogłem się mylić, ale wydawało mi się, że zanim opadły jej
powieki, powiedziała „taśmy”.
Ułożyłem Clarę w miarę wygodnie, przykryłem kocem i wyszedłem. Była
ciepła noc.
Rozdział XIII
Finch mieszkał niedaleko. W El Pato wszyscy mieszkali niedaleko, choćby
nie wiem gdzie mieszkali. Po prostu ruszało się i najwyżej po pięciu
minutach było się na miejscu. I każde miejsce wyglądało tak samo, a
przynajmniej podobnie. Szczególnie, jeśli się mieszkało na stoku Verda
Colina. Rząd białych, niskich bungalowów ukrytych za drzewami i
otoczonych niskimi, starannie przystrzyżonymi żywopłotami. Elegancko,
cicho, spokojnie.
Wjechałem na mały podjazd i ustawiłem się przodem do bramy garażu.
Mimo, że było już grubo po północy, jedno z okien było jasno oświetlone.
Wszedłem na niski, drewniany ganek i zastukałem do drzwi. Gdzieś w
środku cicho grało radio. Odczekałem chwilę, zastukałem drugi raz i
prawie równocześnie nacisnąłem klamkę. Drzwi otwarły się bezszelestnie.
Znalazłem się w czymś w rodzaju dużego hallu wyłożonego drewnianą,
ciemną boazerią. W rogu pod oknem stała zapalona lampa. To ona
dawała blask, który widziałem z zewnątrz. Zamknąłem drzwi i zrobiłem trzy
kroki. Przy czwartym zatrzymał mnie czyjś stanowczy głos.
- Stój! I łapy do góry.
Uniosłem powoli ręce i spróbowałem się odwrócić, ale tylko spróbowałem.
Ten sam głos ponownie osadził mnie w miejscu.
- No, no! Żadnych ruchów.
Jednocześnie poczułem jak coś myszkuje w mojej marynarce i spodniach.
- W porządku. Odwróć się. Tylko powoli.
Był wysoki, wyższy niż mi się wcześniej wydawało. Clement Finch. W ręce
trzymał pistolet.
- Nie znam cię – powiedział – Po co przylazłeś?
- Porozmawiać.
- W nocy?
- Każda pora jest dobra.
- Dlaczego miałbym z tobą rozmawiać?
- Bo znam parę ciekawych rzeczy. I znam też ludzi, których mogłoby to
zainteresować. Nie mówiąc o policji, ma się rozumieć.
- Taaak? – przeciągnął – Chyba ją zawiadomię. Bezprawne wtargnięcie
na prywatny teren i zakłócenie porządku. Powinno wystarczyć na lekkie
przymknięcie.
Pokręciłem głową przecząco i jednocześnie opuściłem ręce.
- Nie? – zdziwił się – Niby dlaczego?
Wpakowałem ręce do kieszeni i uśmiechnąłem się szyderczo kącikiem
ust.
- Clement Finch? – nie przestawałem się uśmiechać – A może lepiej Roth?
Zesztywniał. Cofnął się pół kroku i oparł o ścianę.
- Jak mówisz? Roth?
Wyjąłem z kieszeni najpierw ręce, a potem papierosa, zapaliłem i
przysiadłem na brzeżku niskiej kanapy stojącej pod przeciwległą ścianą.
Wydmuchnąłem dwa kółka dymu i powiedziałem.
- Roth. Michael Roth.
Roześmiał się z przymusem.
- Nie masz palca u prawej ręki – wydmuchnąłem dwa następne kółka –
Widziałem też twoje zdjęcie.
- Nazywam się Finch – powiedział z naciskiem.
Przez otwarte okno wpadła do pokoju ćma. Była nieprawdopodobnych
rozmiarów. Zaczęła krążyć dookoła aż usiadła w końcu na komodzie pod
lampą, tuż obok leżącego tam noża, wyglądającego na taki, którym można
by było nieźle narozrabiać. Miał solidne ostrze i taki sam trzonek rzeźbiony
w jakieś indiańskie wzory, czy coś w tym rodzaju.
- Nie słyszałem, żebyś się przedstawił – odezwał się Finch.
- Francis Browne – odpowiedziałem automatycznie – New York Reporter
Ciągle trzymał pistolet w ręce. Już nie wycelowany we mnie, ale ciągle
trzymał.
- I co dalej?
- Nic. Francis Browne z New York Reporter.
- Czego chcesz?
- Dostałeś dzisiaj 200 kawałków. Od kogo?
- Nie twój interes.
- Od Alpha International – odpowiedziałem sam – Przekaz z Motamoros.
- I co z tego? Zresztą to nieprawda.
- Nieprawda?
- Nie muszę się nikomu tłumaczyć. A już na pewno nie dziennikarzowi z
Nowego Jorku. W czym rzecz, kolego, bo jak nie masz nic konkretnego,
to lepiej będzie, jak sobie pójdziesz.
Widać było, że nie czuje się zbyt pewnie, ale próbuje wysondować, co
wiem.
- Alpha to Duvall, chociaż nie bezpośrednio. Zresztą wiesz o tym tak samo
jak ja. To Hank Bright przekazał pieniądze. Za co?
Nie odpowiedział. Wyjąłem z kieszeni zdjęcie zamordowanego Stantona
z czterema facetami i rzuciłem mu przed nos.
- Za to?
Źle opanował skurcz twarzy. W oczach błysnęło mu coś, co można by
wziąć za wściekłość, lecz równie dobrze za strach.
- Co to jest? – spytał po dłuższej chwili.
- Zabójstwo Stantona. Zwróć uwagę na trzeciego z prawej.
Trzecim z prawej był Muller.
- Znasz?
Pokręcił głową bez przekonania.
- Pierwszy raz widzę.
- A on cię zna. I myślę, że by cię rozpoznał, gdyby trzeba było.
Spotykaliście się w Harrisburgu w pewnej małej pizzerii.
- Nigdy nie byłem w Harrisburgu. Nawet nie wiem, gdzie to jest.
Zapaliłem następnego papierosa.
- Więc za to te 200 tysięcy? – spytałem.
- Nie.
- Za taśmy? – zablefowałem.
- Jakie taśmy?
- Taśmy z nagranymi rozmowami Duvalla.
Zauważyłem, że zbladł. Bardzo zbladł.
- Kto ci naopowiadał takich bzdur?
- Mówi o tym pół El Pato. A ja umiem słuchać.
- Nie mam żadnych taśm.
- Więc za co te 200 kawałków?
Schował pistolet do szuflady i podszedł do barku.
- Napijesz się?
- Dosyć już dzisiaj wypiłem.
- Sok pomarańczowy? – nie ustępował.
Powiedziałem, że tak.
Nalał soku do szklanki, z lodówki wyjął lód, zamieszał i podał mi. Sobie
przyrządził to samo. Przez chwilę piliśmy w milczeniu.
- Gdybym ci powiedział, za co dostałem te pieniądze, jak byś to
wykorzystał?
- Parę ludzi nie żyje. Chciałbym wyjaśnić wszystko do końca.
- Co ja mam z tym wspólnego?
- 200 tysięcy.
- Jesteś policjantem?
- Dziennikarzem, mówiłem.
- Ach tak, dziennikarze – powtórzył – Więc dobrze. 200 tysięcy to zwrot
pożyczki, zdjęcie widzę po raz pierwszy w życiu i żadnych taśm nie mam.
Czy wyraziłem się jasno?
Skinąłem głową. Wyraził się bardzo jasno, nic się od niego nie dowiem.
Nagle, zupełnie dla mnie niespodziewanie, głowa zaczęła mi ciążyć, a
powieki zaczęły ważyć po dobre parę kilogramów każda. Pamiętam
jeszcze skupioną twarz Fincha wpatrującego się we mnie. Później
zasnąłem.
Kiedy doszedłem do siebie, było parę minut po trzeciej. W głowie miałem
szum i uczucie, jakby ktoś przelewał wodę z jednego ucha do drugiego.
Wstałem ciężko i natychmiast przytrzymałem się komody. Po kilku
minutach, kiedy mniej więcej doszedłem do siebie, rozejrzałem się. Fincha
ani śladu, a ja byłem ciągle w jego mieszkaniu.
Przespacerowałem się wolno po wszystkich pokojach, badając je
pobieżnie i jedno, co mogę powiedzieć to to, że nie natrafiłem na nic
interesującego nie licząc bałaganu w sypialni. Jakby ktoś w pośpiechu się
pakował i nie zdążył spakować się do końca. Wróciłem do hallu. Miałem
ochotę na drinka, ale nie byłem pewien, czy po dwóch łykach, nie zapadnę
znowu w jakąś tajemniczą drzemkę. Zmusiłem się do przejścia obojętnie
obok butelki z burbonem i drugiej z czymś ciemnym i wyszedłem na dwór.
Ciągle lekko zamroczony dotarłem do samochodu i wsiadłem. Ze schowka
obok kierownicy wyciągnąłem płaską butelkę żytniówki, którą zawsze ze
sobą wożę i pociągnąłem solidny łyk. Zakręciłem zakrętkę, a potem
jeszcze raz odkręciłem i pociągnąłem następny łyk. Powoli zaczęła wracać
mi zdolność myślenia i wymyśliłem, że dobrze byłoby pociągnąć sobie z
flachy jeszcze raz, ale prawie równocześnie pojawiła się myśl, że lepiej
nie i tej myśli dałem się przekonać.
Włączyłem silnik, wrzuciłem bieg i ruszyłem. Pęd powietrza owiewał mi
twarz, którą specjalnie w tym celu wystawiłem na zewnątrz.
Zjechałem Verda Colina w dół, w stronę oceanu i drogą nadbrzeżną,
mając plażę tuż za szybą, skierowałem się do Srebrnej Palmy.
Nacisnąłem pedał gazu trochę mocniej. Z lewej strony mijałem rząd
białych, drewnianych domków z werandami ustawionymi na palach.
Skręciłem w lewo i natychmiast zatrzymałem się. Ulica nazywała się
Mariposa, czy tak jakoś. W odległości może pięćdziesiąt metrów przede
mną płonął dom. Wyglądało, że płonął już jakiś czas, sądząc po
płomieniach i ilości strażaków kręcących się wokół. Byli też, rzecz jasna
gapie, zapewne sąsiedzi. Podjechałem bliżej. Przejazd był niemożliwy.
Dwa strażackie wozy blokowały go skutecznie ustawiając się w poprzek
drogi. Cały czas pracowały pompy tłocząc wodę bezpośrednio z oceanu.
Mimo to jasne było, że dom jest nie do uratowania. Strażacy starali się,
żeby ogień nie rozprzestrzenił się na sąsiednie domy i wszystko
wskazywało na to, że im się to uda. Wiatr wiał tak, że żeby zapalić
cokolwiek oprócz drogi i plaży, musiałby się zmienić o 90 stopni. To
znaczy jego kierunek.
Wysiadłem i podszedłem do grupki ludzi. Rozmawiali podniesionymi
głosami. W rozmowie często padało nazwisko Torres, co mogło nie
znaczyć nic, bo prawdopodobnie, jeśli nie co drugi, to co trzeci, albo co
czwarty mieszkaniec tego uroczego miejsca nazywał się Torres, ale mogło
również znaczyć coś, co właśnie przyszło mi do głowy i spowodowało
mrowienie w plecach.
- Czy to dom Clary Torres? – spytałem.
Natychmiast odwróciły się w moją stronę trzy podniecone twarze..
- Tak. Zna ją pan? – odpowiedziała niedbale młoda kobieta z białą
przepaską we włosach.
- Poznałem ją kiedyś – odpowiedziałem wymijająco – Jak to się stało? –
wskazałem na płomienie.
- Wybuch. Prawdopodobnie gaz, albo coś w tym rodzaju. Policja ma
nadzieję, że Clarze nic się nie stało, chociaż nigdzie jej nie ma.
Mówiła coś jeszcze, ale już nie słuchałem. Był wybuch w domu Clary.
Wycofałem się dyskretnie. Niedaleko dostrzegłem Eizaguirre
przypatrującego się grupce, w której stałem. Nie miałem ochoty na
spotkanie ani rozmowę, więc wsiadłem szybko do samochodu i okrężną
drogą dotarłem do hotelu.
Clara spała. Postanowiłem na razie jej nie budzić. Wszedłem do łazienki,
odkręciłem kran i wsadziłem głowę pod zimną wodę. Czułem jak krew
zaczyna krążyć z właściwą sobie prędkością i że powoli wracam do życia.
Wytarłem włosy dokładnie włochatym hotelowym ręcznikiem w jakieś
bliżej nieokreślone wzory i wróciłem do pokoju. Na stoliku stałą butelka i
dwie szklanki. Ponieważ nie pamiętałem, która była jej, a która moja,
zabrałem obie do łazienki i umyłem. Potem wróciłem, nalałem sobie
porządną porcję i taką samą wlałem do drugiej szklanki. Podszedłem do
tapczanu i dotknąłem ramienia Clary. Wydała jakiś pomruk i powolnym
ruchem spróbowała zrzucić moją rękę ze swego ramienia. Tym razem
potrząsnąłem mocniej. Bardzo powoli otworzyła oczy. Spojrzała wokoło
nie do końca jeszcze przytomnie, w końcu jej wzrok spoczął na mnie.
- O Boże – powiedziała i przymknęła oczy
Usiadłem w fotelu, sięgnąłem po szklankę i pociągnąłem nieco.
- Ale się zalałam – usłyszałem o chwili – Chyba nie nadaję się do wielkiego
picia.
Bez słowa podsunąłem jej szklankę z burbonem. Złapała, wychyliła do
dna, westchnęła i usiadła.
- Gdzie jest łazienka?
Wskazałem za siebie. Wstała i leniwie ciągnąc nogi za sobą skierowała
się w tamtą stronę. Po chwili usłyszałem szum wody.
Wyszła po pięciu minutach. Z mokrymi włosami, ale pewniejszym krokiem.
- Zostało jeszcze coś burbona? – rzuciła.
Nalałem jej. Chwyciła szklankę i usiadła na skraju tapczanu. Wyciągnęła
nogi przed siebie i zaczęła je obserwować. Później jednym szarpnięciem
zerwała z szyi jadeitowy naszyjnik.
- Co mi się tak przyglądasz? – warknęła – Wystawa?
- Miałaś dzisiaj wyjechać.
Nawet nie spojrzała na mnie przypatrując się ciągle swoim nogom.
- Dzisiaj jeszcze się nie skończyło, a właściwie nawet nie zaczęło.
- Miałaś wyjechać z Finchem.
- Może z nim, a może z kim innym. A może nie mam ochoty w ogóle
wyjeżdżać?
- Finch zniknął.
Zesztywniałą, ale tylko na moment.
- Zmyślasz – pociągnęła ze szklanki i zamilkła na dłuższą chwilę. Nie
odzywałem się – Skąd wiesz?
Opowiedziałem jej z grubsza, co się wydarzyło po tym, jak ją zostawiłem
śpiącą na moim tapczanie. Nie zajęło mi to nawet trzech minut.
Skończyłem na tym, że kiedy się obudziłem, Fincha nie było. Roześmiała
się gardłowo.
- Kretyńsko zagrałeś, amigo – powiedziała prawie słodkim głosem –
Numer stary jak Joe Fontana.
Nie znalem Joe Fontany, ale jeśli był przynajmniej w połowie tak stary jak
numer, który wykręcił mi Finch, to rzeczywiście był stary. Dałem się
podejść jak frajer i byłem zły z tego powodu. W dodatku musiałem być zły
na samego siebie, bo nie było nikogo, na kogo można by to zwalić.
- I ty mówisz, że wyjechał? – zaśmiała się ironicznie – Beze mnie?
Dałem jej się wyśmiać i rzuciłem niby bez związku:
- Mieszkasz na Mariposa?
Jej oczy stały się czujne. Nerwowo pogładziła włosy i położyła naszyjnik,
który dotychczas trzymała w ręku, na stolik.
- W przytulnym, małym domku? – ciągnąłem tym samym tonem.
- Co się stało?
- Pożar, pani Torres – wyjaśniłem – Małe wesołe iskierki i fiu, nie ma
domku.
Nie przyglądałem jej się specjalnie, ale kątem oka dostrzegłem, że
poruszyło ją to. Pocierała kciukiem zewnętrzną cześć dłoni i ściskała
kurczowo wskazujący palec. Może nie był to jakiś specjalny objaw
poruszenia, ale jakiś na pewno.
- Jesteś pewien?
- Byłem tam. Ja i dwudziestu innych. Strażacy, policjanci i całą reszta.
- Nie wierzę.
- To był wybuch – uściśliłem - Przynajmniej tak mówią. Słyszeli huk
wybuchu.
- Jaki wybuch?
- Gazu, czy czegoś.
Zamurowało ją. Dopiero po chwili powiedziała:
- Nie mam gazu. Od miesiąca nie napełniałam butli.
Mówiąc to zbladła i zaczęły jej się trząść ręce. Nerwowo potrząsała głową
to w lewo, to w prawo.
- Muszę to zobaczyć – powiedziała w końcu.
Nie miałem nic przeciwko temu. Zeszliśmy na dół. Mój samochód stał
nieco dalej od wejścia, na małym parkingu o żużlowej nawierzchni.
Podeszliśmy do samochodu, otwarłem jej drzwi, wsiadła, obszedłem
samochód z drugiej strony, otwarłem moje drzwi, wsiadłem, zapaliłem
silnik i ruszyliśmy.
Miejsce, gdzie jeszcze godzinę temu płomienie trawiły fasadę domu,
pozostało już tylko smutnym pogorzeliskiem. Nie zostało nic. Sterczące
czarne kikuty – niemy świadek tego, co tu kiedyś było. Ludzie z wozu
strażackiego zwijali węże, policji już nie było. Znikli również sąsiedzi,
wyglądało na to, że przedstawienie się skończyło.
Spojrzałem na Clarę. Mięła odruchowo koniec sukni, w jej oczach
dostrzegłem łzy. Dostrzegłem coś jeszcze, dostrzegłem, że zdała sobie
sprawę, że coś się skończyło i że przegrała. Bez słowa zawróciłem i
mocno nacisnąłem na gaz.
W hotelu zamówiłem dwie kawy i kazałem podać je do pokoju. Od chwili
wyjazdu nie zamieniliśmy ani słowa.
- Teraz wierzysz? – spytałem, kiedy usiedliśmy w fotelach naprzeciwko
siebie.
- Pieprzony Jankes. Myślał, że się mnie pozbył! – wybuchła – Myślał, że
jestem w domu, sukinsyn.
- Wiesz dokąd pojechał?
- Ma apartament w Acapulco, w „Paraito”. To taki motel. Słyszałam jak tam
dzwonił.
- Na jakie nazwisko? Swoje?
- Jones, czy tak jakoś. Albo James – odpowiedziała natychmiast, chociaż,
widać było, że myślami jest zupełnie gdzie indziej – Ale dlaczego wysadził
mi chatę?
Milczałem.
- Cholera, myślałam, że go mam – powiedziała po chwili, niby do siebie i
za chwilę dodała – Pomógłbyś mi?
- Jak i w czym? – wyciągnąłem paczkę papierosów i zacząłem nimi
obracać w kółko.
- Finch ma taśmy i negatyw jakiegoś zdjęcia. Podobno jest to warte kupę
forsy. Jak myślisz, dałoby się go skubnąć trochę, gdybyśmy się ostro
wzięli za to?
- Co to za taśmy?
- Jacyś ludzie mówią coś o zamordowanym senatorze amerykańskim, nie
pamiętam dokładnie nazwiska, Scanlon, Stetson. To śmierdzi, a ja mam
nosa, jeśli chodzi o te sprawy. Wyczuwam smród na kilometr. Finch kiedyś
przyszedł do mnie i spytał, czy mogłabym mu coś przechować. Tak się
składa, że mam sejf w domu. Taki mały, na kluczyk. Powiedziałam, że
jasne, nie ma sprawy. Dał mi wtedy niewielką paczkę. Nie pytałam, co jest
w środku, nie interesowało mnie. Po prostu wrzuciłam do sejfu. Ale po
jakimś czasie sprawdziłam. W środku były taśmy, a właściwie jedna, no i
ten negatyw. Nie mogłam się powstrzymać i włożyłam taśmę do
magnetofonu. Kiedy odsłuchiwałam taśmę, wszedł Finch. Miał własny
klucz. Zobaczył co robię i się wściekł. Słowo! Nigdy nie widziałam
człowieka w takim stanie. Po prostu się wściekł. Krzyczał, że to są miliony
i jak mu nie wyjdzie, to po nim, ale jeszcze prędzej po mnie. Zwinął taśmę,
wyrzucił wszystko, co miałam w sejfie, zamknął i zabrał klucz. Następnego
dnia zadzwonił i przeprosił, wymyślił jakąś bajeczkę. Nie pamiętam już
nawet jaką. Ale od tego czasu się zmienił. Później, kilka dni później
powiedział, że te taśmy mają związek z jego pracą, którą wykonywał w
Stanach i że jest to dynamit i że jak wszystko będzie OK., to zabierze mnie
do Acapulco. Jak już będzie po wszystkim, rzecz jasna. A na razie mam
siedzieć cicho i nic nie gadać, powiedział, że mnie kocha i takie tam.
Oczywiście nie uwierzyłam, ale chciałam, żeby to była prawda.
Rzuciłabym wtedy to wszystko, ten pieprzony dom, knajpy, przyjaciół,
którzy tak naprawdę nie są przyjaciółmi i w ogóle. A teraz okazuje się, że
ten cholerny Jankes chciał mnie zabić. Mnie! A ja byłam gotowa zrobić dla
niego wszystko.
- Nie chciał cię zabić – powiedziałem.
Siedziała w fotelu i przyglądała się swoim nogom. Wychodziło, że jest to
jej ulubiona czynność. Na stoliku stygła kawa.
- Nie? Gdyby chciał, już byś nie żyła. Finch to zawodowiec, nie zrobiłby
takiego błędu. Traktuj to jako ostrzeżenie.
- Niech się wypcha z takimi ostrzeżeniami! A zresztą cóż to z niego za
zawodowiec!
- Jest zawodowcem.
- Zawodowcem, phi! W którym miejscu?
- OK., nie chcę się sprzeczać, ale posłuchaj. Finch po rozmowie ze mną
doszedł do wniosku, że grunt zaczyna mu się palić pod nogami. Pojechał
prosto do ciebie. Nie zastał cię, zabrał paczkę z sejfu i podpalił dom. Dał
ci tym samym znać, że jeśli kiedyś przyjdzie ci do głowy, żeby pisnąć
komuś choć słówko, to on jest zdolny do wszystkiego. Gdybyś była w
domu, zabrałby cię ze sobą, tak myślę.
Wcale tak nie myślałem.
Po co niby Finch miałby ją ciągnąć ze sobą? Prawdopodobnie podpaliłby
dom, nawet gdyby ktoś był w środku. Nie do przyjęcia była też wersja, że
Finch nie wiedział, że Clara jest poza domem i podkładając ogień myślał,
że ją załatwi. Dom nie był znowu aż tak duży, żeby nie dało się zauważyć,
czy ktoś jest w środku, czy nie. Finch doskonale wiedział, że Clary nie ma.
Nie likwidując jej jednak, być może z pośpiechu, czy z braku czasu,
zostawiał ślad. Dosyć niewygodny ślad, który prędzej czy później trzeba
będzie wytrzeć.
Rozdział XIV
Tak właśnie sobie to wyobrażałem. „Paraiso”. Biały, niski budynek z
mauretańskimi łukami, cienistym patio i kilkoma dachami na różnych
wysokościach. Dalej nieco anemiczna fontanna z wodą morską ustawiona
pośrodku sadzawki wypełnionej, oprócz wody, niedużymi kamieniami i
czymś zielonym. Mogły to być wodorosty, ale niekoniecznie. Fontanna z
jakichś tam przyczyn nie działała ciągle, ale uaktywniała się w pewnych
porach. Żeby ją zobaczyć w pełnej krasie, trzeba było wiedzieć jakie to
pory, lub mieć znajomego recepcjonistę. Być może pełna krasa ukazywała
się wieczorem, albo nocą, bo wokół sadzawki zauważyłem parę
reflektorów podświetlających, wbudowanych w okalający fontannę murek.
Basen fontanny miał kształt niespecjalnie regularny, nieco przypominający
nerkę.
Wszedłem do ciemnego hallu o kamiennej posadzce. Panował chłód. Na
prawo od wejścia stała donica z palmą, wokół której rozmieszczono
klubowe, miękkie fotele, na których aktualnie nikt nie siedział. Była piąta
rano i to mógł być powód. Słońce właśnie wschodziło.
Po przeciwnej stronie palmy były schody. Półkoliste, wykonane z tych
samych kamieni, co posadzka. Połączono je błyszczącymi, na pierwszy
rzut oka wykonanymi z polerowanego aluminium rurami, spełniającymi
rolę poręczy. Mniej więcej w jednej trzeciej ich wysokości zamocowano
poprzeczki tak, żeby można się było przytrzymać ręką.
Obok schodów, po ich prawej stronie była recepcja. Czarny, gładki blat
podparty od dołu murkiem z kamieni. Kamienie były jakby bardziej
szlifowane, czy może pokryte lakierem. W każdym bądź razie świeciły się
w blasku wstającego słońca. Za blatem nie dostrzegłem nikogo, choć ktoś
powinien być.
Wyjechałem z El Pato parę godzin temu. Wrzuciłem do walizki ubrania,
zapłaciłem za pokój za tydzień z góry i ulokowałem w nim Clarę. Nie
musiałem tego robić, ale zrobiłem. Jak wiele rzeczy w swoim życiu,
chociaż akurat może ta nie była tą najgorszą i mam nadzieję, że kiedyś,
kiedy będzie to potrzebne, zostanie mi odpowiednio zapisane. Jesteś
fajnym facetem, Browne. Można cię naciągać i oszukiwać, a ty i tak
fundujesz tydzień darmochy podejrzanej znajomej. Nie ma co, fajny z
ciebie facet. Dobrze, że nikt inny tego nie wie, bo mógłby cię zostawić z
torbami.
Wsiadłem do samochodu, włączyłem silnik i wykonałem po kolei wszystkie
te czynności, które trzeba wykonać, żeby ruszyć. Następnie nastawiłem
radio na jedną z nadających całą dobę stacji i wyciągnąłem ze schowka
flachę. Jedną ręką odkręciłem korek, przełożyłem butelkę do drugiej ręki i
golnąłem sobie tęgo. Poczekałem, aż alkohol dotrze do żołądka
rozlewając się falą przyjemnego ciepełka, sięgnąłem po papierosy i
zapaliłem jednego. Z głośnika dochodziły synkopowane rytmy jazzu.
Jechałem długo, co najmniej o połowę za długo. Trzysta kilometrów
połykam zwykle w trzy godziny, teraz trwało to pięć z kawałkiem. Pewnie
dlatego, że za przyjaciela miałem butelkę żytniówki. Mogę jedynie
powiedzieć, że nie nudziło mi się wcale. Pusta droga, muzyka i ciepła noc.
Co pewien czas wystawiałem głowę przez okno, co otrzeźwiało mnie na
tyle, że natychmiast znowu pociągałem łyk.
Opróżniłem w ten sposób pewnie z pół flachy. Zatrzymałem się też na
chwilę w jednej knajpce, gdzieś mniej więcej w połowie drogi i wypiłem
kawę. Zjadłem też kanapkę z ostrym serem i posłuchałem „Jak mi smutno
bez ciebie” w wykonaniu szafy grającej. Dodatkowo wymieniłem uśmiechy
i spytałem o samopoczucie amerykańskie małżeństwo w średnim wieku,
którego wielki samochód przycupnął na parkingu tuż obok mojego. Też
jechali do Acapulco.
W „Paraiso” zameldowałem się o piątej, może parę minut po. Na blacie
stał dzwonek. Podszedłem i zadzwoniłem. Prawie natychmiast pojawił się
łysy mężczyzna z baczkami do pół twarzy i wąsem przyzwoitych
rozmiarów, spotykającym baczki mniej więcej w środku policzka.
Mężczyzna był w białej koszuli, związanej pod szyją czarną aksamitką i
białej marynarce. Było w jego postawie coś, czego nie potrafiłem
dokładnie zdefiniować, a co sprawiało, że w głowie włączało się czerwone,
pulsujące światełko alarmu. Uśmiechał się, co nie czyniło go bardziej
przyjacielskim, a zapewne czynić miało. Czarne oczy patrzyły taksująco.
- Buenos dias, senor – powitał mnie – Czym mogę służyć?
- Jestem umówiony z panem Jonesem – zacząłem ostrożnie – Przyjechał
już?
- Chwileczkę.
Sięgnął po dużą księgę ewidencji gości i coś w niej sprawdził. Następnie
wyciągnął skądś drugą, nieco mniejszą księgę i powtórzył operację. Potem
powiedział:
- Pan Howard Jones, jeśli o niego panu chodzi, miał rezerwację u nas od
dzisiaj. Niestety zrezygnował.
Nogi się pode mną ugięły.
- Zrezygnował?
- Tak. Dostaliśmy telegram, że rezygnuje. O, widzi pan? – odwrócił w moim
kierunku mniejszą z książek i wskazał palcem na rubrykę z napisem
Howard Jones, na której ktoś w poprzek dopisał „anulowano”.
- Nie zostawił jakiejś wiadomości?
- Zostawił. Dla pana Brighta.
- Aha.
Nagle coś przyszpiliło mnie do podłogi.
- Zaraz, zaraz. Chodzi o Hanka Brighta?
- Tak.
Tysiąc mrówek przemaszerowało mi po kręgosłupie.
- Jestem jego przyjacielem – powiedziałem jak gdyby od niechcenia –
Właśnie mieliśmy się spotkać w trójkę. Jones, Bright i ja.
- Przykro mi, sir, ale wiadomość mogę przekazać tylko panu Brightowi.
- Mam tu czekać, aż zjawi się Hank? – spróbowałem go wziąć na życzliwe
zrozumienie – A gdyby tak chodziło o czyjeś życie?
- Przykro mi.
Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem papierosa i zapaliłem. Chwilę paliłem w
milczeniu. Łysy stał i patrzył na mnie wzrokiem bez wyrazu. Myślałem.
- Czy pan Bright ma rezerwację?
Bez zaglądania do książek odpowiedział.
- Pan Bright przyjechał wczoraj wieczorem.
- Który pokój?
- 120. Apartament na pierwszym piętrze.
- Dlaczego nie dostał jeszcze wiadomości? – spytałem podchwytliwie.
- Jest noc. Wszyscy chcą spać, a w telegramie nie było mowy, żeby
dostarczyć go natychmiast.
- To znaczy, że wiadomość przyszła telegramem?
- Tak.
- Tym, który odwołał rezerwację?
- Tak.
- Zna pan jego treść?
- Czytałem go.
Zaciągnąłem się dymem raz i drugi. Nie chciałem spotkać się z Brightem,
ale chciałem wiedzieć, co zawiera telegram. Poza tym przyszedł mi do
głowy pewien pomysł.
- Czy mam zawiadomić pana Brighta, że chce się pan z nim zobaczyć?
Mówił co prawda, żeby go nie budzić przed dziewiątą, ale jeśli to pilna
sprawa … - zawiesił głos w oczekiwaniu na to, co powiem, a ja
powiedziałem wtedy coś bardzo inteligentnego.
- Nie trzeba, niech śpi – uśmiechnąłem się trochę krzywo i dodałem –
Biedny stary Hank.
- Powiem mu, że pan czeka, jak tylko się obudzi.
- Bez pośpiechu – uśmiechnąłem się jeszcze raz, tym razem wyraźnie
krzywo – Sam mu to później powiem.
Odwróciłem się i wyszedłem czując na sobie wzrok recepcjonisty. Nie
byłem w szczytowej formie.
Na dworze poczułem nagłą potrzebę napicia się czegoś. Nie alkoholu,
tego akurat miałem dość. Wody, kawy, czegokolwiek. Niedaleko był bar,
ale zamknięty. Dalej poczta, też zamknięta. Zresztą trudno podejrzewać,
żeby było w niej coś do picia. Skierowałem się alejką wysadzaną palmami
w stronę morza. Jego tafla była gładka, jak twarz Indianina. Wiatru ani
śladu. Zdjąłem buty i zanurzyłem stopy w jeszcze gorący piasek. Nad
brzegiem jacyś ludzie zbierali muszle, czy coś takiego. Między nimi biegał
pies.
Przeszedłem wolno szurając nogami piaszczystą plażę i dotarłem w ten
sposób do morza. Było ciepłe i mruczało cicho. Położyłem buty na brzegu
i pozwoliłem falom dotrzeć do mych nóg, a dokładnie kostek. Stałem tak
chwilę a potem pochyliłem się, nabrałem wody w ręce i chlusnąłem sobie
w twarz. Powtórzyłem to parę razy, wróciłem na brzeg, zabrałem buty,
wbiłem się w nie i wziąłem namiar na drewnianą ławkę z oparciem stojącą
niedaleko.
Siedziałem na niej może pół godziny, może więcej, w każdym bądź razie
o siódmej podniosłem się i poszedłem na pocztę. Była otwarta. Telefonista
o miłej twarzy połączył mnie z Bergerem. Rozmawiałem prawie pięć minut.
Powiedział mi to, co właściwie już wiedziałem, że podsłuch działa dalej i
że Bright dostał kolejny telefon i jedzie do Acapulco do hotelu „Paraiso”.
Pogadaliśmy jeszcze chwilę i odłożyliśmy słuchawki. Prawie
jednocześnie. Oczywiście nie miało to żadnego znaczenia.
Wyszedłem z poczty, kupiłem poranną gazetę i wróciłem do hotelu. W
kawiarni zjadłem śniadanie i ulokowałem się w głębokim fotelu obok
donicy z palmą, mając na oku wejście. Zamaskowałem się gazetą i
zapaliłem papierosa.
Bright pojawił się dopiero po paru godzinach, kiedy zaczynały kończyć mi
się papierosy. Nie zauważył mnie. Był w jasnym letnim garniturze i
błękitnej koszuli. Podszedł do recepcjonisty, tego samego łysego
wąsacza, który był tutaj, kiedy pytałem o Jonesa. Chwilę rozmawiali i
wąsacz podał mu telegram. Bright przeczytał, zmiął go w ręce, następnie
rozprostował, przeczytał jeszcze raz, wyjął zapalniczkę, zapalił i płonącą
kartkę wrzucił do jednonogiej wysokiej popielniczki stojącej obok recepcji,
poczym wszedł po schodach do góry.
Podszedłem do popielniczki i ze zwęglonych resztek wygrzebałem
kawałek nie do końca spalony. Jakimś cudem się uratował i jakimś cudem
był zapisany. Oczywiście nie do końca, tylko tak, żebym miał się nad czym
zastanawiać. Niespalony fragment przynosił mały rebusik „…
Marea Manguante ap.112”
Mały rebusik był naprawdę mały i właściwie nie był rebusikiem. Tak to
zaczęło wyglądać, kiedy jakiś staruszek o inteligentnym spojrzeniu,
którego o to zapytałem, wyjaśnił, że „Marea Manguante” to hotel parę
kilometrów na północ jadąc drogą nadbrzeżną. Staruszek był typem
południowca, jakich można jeszcze spotkać gdzie niegdzie, choć nie za
często. Krótko przycięty siwy wąs, starannie zaczesane włosy tego
samego koloru, biały garnitur starannie odprasowany, kapelusz, w ręce
laska z gałką z laki. Utykał na lewą nogę.
- To nie najlepsze miejsce – dodał z myślą o Manguante.
- Nie przeszkadza mi to.
Wzruszył ramionami.
- OK. Nie moja sprawa, ale je bym tam nie pojechał.
- Dlaczego? – przysłoniłem oczy ręką. Dawało to trochę cienia,
przynajmniej w okolicy oczu.
- To parszywy hotel. Różne rzeczy o nim mówią.
- Na przykład?
- Zatłukli tam parę ludzi. Zbierają się tacy, wie pan. Nie radzę, słowo.
Przyjrzałem mu się spod ręki. Wyglądało na to, że mówi prawdę. Zresztą
właściwie czegoś takiego oczekiwałem.
- Mam tam odebrać paczkę – wyjaśniłem nieszczerze – W każdym bądź
razie dzięki za ostrzeżenie.
Uśmiechnął się, poprawił kapelusz, słomkowy z żółtą wstążką, i
pokuśtykał dalej. Stałem chwilę oparty o drzwi samochodu, potem
wsiadłem i pojechałem na północ. Było to ładnych parę kilometrów. Nawet
bardzo ładnych, jechałem z czterdzieści minut.
Napis dostrzegłem od razu, chociaż był stary i odrapany. Tak samo jak i
hotel. Niski, stary i odrapany. Tynk, którym był pokryty odpadał całymi
płatami, co nie wyglądało najlepiej. Na parkingu przed hotelem stało parę
samochodów, w większości wysłużonych półciężarówek. Zaparkowałem
obok jakiegoś niebieskiego pickupa i wysiadłem. Powietrze stało w
miejscu.
Chłopak w recepcji był krostowaty i żuł gumę wlepiając oczy w drzwi
wejściowe. Nie oderwał od nich wzroku nawet, kiedy już wszedłem.
- Dzień dobry – odezwałem się.
- Dobry.
- Chciałbym wynająć pokój.
- Na jak długo?
- Dzień może dwa.
- Dwadzieścia dolarów płatne z góry,
Było to co najmniej o dziewiętnaście za dużo. Wiedziałem o tym ja,
wiedział chłopak, ale jakoś najwyraźniej nie chcieliśmy się targować.
- Nie ma ciepłej wody. Wysiadł grzejnik.
- Dobra.
Przerwał przyglądanie się drzwiom i spojrzał na mnie.
- Nie naprawimy do jutra – wyjaśnił.
- W porządku.
- Może nawet do pojutrza.
- Nie potrzebuję ciepłej wody.
- Klimatyzacji też nie ma. Mówię to wszystko, bo niektórzy tego oczekują.
- Ja nie.
- Bar zamykamy o dziesiątej. Później cisza.
- Wspaniale.
Popatrzył na mnie dziwnie, wzruszył ramionami i przysunął książkę gości.
- Proszę się wpisać.
Wpisałem pierwsze lepsze nazwisko, jakie przyszło mi do głowy i
zapaliłem papierosa.
- John Smith – przeczytał recepcjonista – Witamy w naszym hotelu. Jest
pan czwartym Smithem dzisiaj.
- Coś takiego!
- Zjazd rodzinny, co? Pokój 204.
- Wolałbym coś niżej.
- Dlaczego? – spytał, jak mi się wydawało, podejrzliwie.
- Chyba nie macie windy?
Potrząsnął głową, odwrócił się i spojrzał na tablicę z kluczami.
- 108.
- Może być.
- Gdzie pańskie bagaże?
- Mam tylko to – wskazałem na niewielką torbę.
- Chyba nie zabawi pan długo.
- Kto wie.
Podał mi klucz.
- Gdyby potrzebował pan czegoś ekstra – powiedział niby obojętnie – to
niech pan da znać. Mam tu parę znajomości.
- Nie będę niczego potrzebował.
W jego oczach aż paliło się pytanie „To dlaczegoś do diabła tu
przyjechał?”. Pozostawiłem go samego z pytaniem, schwyciłem torbę i
skręciłem w stronę szklanych drzwi obok recepcji, nad którymi widniał
napis z numerami pokojów zaczynających się na 1. Pokoje mieściły się po
obu stronach dosyć ciemnego korytarza, naprzeciwko siebie. 108 i 112 nie
były naprzeciwko, ale niezbyt daleko jeden od drugiego. Wyciągnąłem z
kieszeni klucz, włożyłem do zamka i przekręciłem.
Pokój nie był szczytem luksusu, nie był szczytem niczego z wyjątkiem
może brudu i ostatecznie za dolara dałoby się w nim przespać, pod
warunkiem, że miało się dużo odwagi i butelkę whisky. Żarówka w
częściowo stłuczonym kloszu wisiała smętnie z sufitu i oświetlała
dokładnie metr tuż pod nią. Mizerne łóżko stało obok ściany. Z drugiej
strony stara szafa, taki sam stół i krzesło trzymające się razem wbrew
wszelkim prawom fizyki. Podłogę pokrywał brud dość zaawansowanej
grubości. Prawie słyszałem, jak karaluchy zacierają czułki z radości. Tuż
przy drzwiach, z prawej strony, zainstalowano żeliwną, obitą umywalkę,
nad nią kurek z pękniętym pokrętłem. Woda nie leciała, ani ciepła, ani
zimna.
Przesunąłem stół na środek pod lampę, postawiłem na nim torbę, wyjąłem
z niej butelkę i pociągnąłem prosto z szyjki. Zakręciłem, schowałem do
torby z powrotem i zapaliłem papierosa. Pociągam ostatnio za dużo,
pomyślałem i postanowiłem zmienić się od jutra. Wpisując się do książki
gości nie dostrzegłem żadnego dzisiejszego wpisu. Ostatni był z
przedwczoraj i bynajmniej nie na nazwisko Finch, czy Jones.
Spojrzałem na zegarek, była czwarta.
Wyszedłem z pokoju i skierowałem się do baru. Jeślibym powiedział, że
był pusty, to skłamałbym, ale skłamałbym również, gdybym powiedział, że
był przepełniony. Było w nim akurat tyle ludzi, na ile wskazywała ilość
samochodów przed hotelem. Zamówiłem coś do jedzenia i butelkę piwa.
Czułem na sobie taksujące spojrzenia kilkunastu mężczyzn siedzących
już tu, kiedy wszedłem. Nie wyglądali na takich, z którymi można by się
łatwo zaprzyjaźnić.
Wyjąłem zapalniczkę i zacząłem się nią bawić. Po chwili faceci wrócili do
swoich zwykłych zajęć, czyli do picia. Zjadłem, zapłaciłem i wyszedłem.
Kupiłem dodatkowo jeszcze jedno piwo i zabrałem je ze sobą. Było podłe,
ale nie miałem wyboru. Wróciłem do pokoju i usiadłem na krześle. Czekało
mnie czekanie.
Przed dziewiętnastą na korytarzu zaskrzypiała podłoga i kroki, które
usłyszałem równocześnie, zatrzymały się niedaleko. Całkiem możliwe, że
przed drzwiami z numerem 112. Po chwili drzwi się otwarły i wszystko
ucichło. Ucichło na mniej więcej dziesięć minut. Znów usłyszałem kroki,
potem przekleństwo, a jeszcze później stukanie do drzwi. I znów wszystko
umilkło.
Kroki usłyszałem jeszcze raz po znowu jakichś może dziesięciu minutach.
Uchyliłem drzwi. Ktoś wychodził ze 112, jakaś postać w płaszczu
sięgającym połowy łydek, czarnych spodniach i takich samych butach.
Twarz maskował kapelusz z szerokim rondem. Postać poruszała się z
jakąś taką niezupełnie naturalną płynnością, miękko i jednocześnie
bardzo zdecydowanie. Nie przypominała nikogo, kogo znałem, ale
oświetlenie było kiepskie i mogłem się mylić. W każdym bądź razie nie
widziałem na tyle dobrze, żebym mógł tego kogoś rozpoznać, czy nawet
dokładnie opisać. Postać zamknęła drzwi i szybkim krokiem skierowała się
ku szklanym drzwiom z napisem „Wyjście ewakuacyjne” po przeciwnej
stronie recepcji. Wyszedłem na korytarz. Był pusty. Drzwi pokoju 112 były
zamknięte, ale kiedy nacisnąłem klamkę, otwarły się. W środku paliła się
żarówka. Zamknąłem drzwi i podbiegłem do wyjścia ewakuacyjnego.
Zdążyłem zauważyć jedynie zieloną półciężarówkę wyjeżdżającą z
hotelowego parkingu. Czerwone światła stop zabłysły na krótko w
momencie skrętu na ulicę. Nie dostrzegłem numeru.
Zamknąłem drzwi i wróciłem do 112.
Zauważyłem go od razu. Głowę miał na stole, ręce zwisały bezwładnie
wzdłuż ciała. Poza tym miał wielką dziurę pod lewą łopatką i plamę krwi
wokół. Nie było wątpliwości, że nie żyje. Wiedziałem też, kim jest. Nie miał
palca u prawej ręki.
Zamknąłem drzwi, przekręciłem klucz i schowałem do kieszeni. Potem
korytarzem przeszedłem do recepcji.
Dyżur miał ten sam krostowaty chłopak, który był tu, kiedy pojawiłem się
pierwszy raz. Siedział na krześle kiwając się do przodu i w tył. Nogi
wyciągnął przed siebie, co w pewnym sensie ułatwiało mu kiwanie.
Palcami rąk wystukiwał rytm melodii płynącej z radia.
- Mogę w czymś pomóc, amigo? – spytał, kiedy się pojawiłem.
- Drobiazg. Ten, kto zajął 112 cholernie hałasuje.
Wzruszył ramionami.
- Jak mu się znudzi, to przestanie. Zawsze tak jest.
- Może przestałbyś się kiwać i przeszedł zobaczyć, co się dzieje.
- Nie płacą mi za to, amigo
- Kto tam mieszka?
Uśmiechnął się tak, że miałem zamiar trzepnąć go w gębę.
- Nikt.
- Słyszałem głosy.
- Musiał się pan pomylić. Ten pokój jest niezajęty.
Pochylił się i przekręcił gałkę radia.
- A poza tym, to nie twój interes, amigo. Niech pan idzie spać, albo
gdziekolwiek. Najlepiej, gdyby zajął się pan czymś zajmującym. Ma pan
chyba jakieś hobby, nie?
Był bezczelny, nie zdziwiłbym się nawet, gdyby okazało się, że przed
chwilą dał sobie w żyłę. Spojrzałem na tablicę z kluczami. Pod 112 nie
wisiało nic.
- Nie ma klucza – wskazałem głową na tablicę
Nawet się nie odwrócił.
- Pewnie się gdzieś zagubił.
Kiwnąłem głową i odwróciłem na pięcie. Korytarz prowadzący do pokojów
był taki sam jak dziesięć minut temu. Nic zresztą nie wskazywało, że
miałoby się coś zmienić. Podszedłem do drzwi oznaczonych numerem
112, rozglądnąłem się, włożyłem klucz do zamka, pchnąłem drzwi i
wszedłem do środka. Było cicho jak wtedy, kiedy Bulls wygrały jednym
punktem w dogrywce z Blazers w Portland.
Finch leżał na stole, po ścianie chodził pająk.
Podszedłem do stołu i zarzuciłem sobie Fincha na plecy. Był ciężki jak
sztangista w lekkopółśredniej. Wyszedłem cicho na korytarz i zamknąłem
drzwi. Klucz zostawiłem w zamku. Przerzuciłem ciężar na lewe ramię i
skierowałem się ku wyjściu ewakuacyjnemu, to znaczy ku drzwiom, gdzie
znikła postać, która jako ostatnia odwiedziła Fincha, kiedy ten jeszcze nie
leżał mi na plecach. Drzwi były szklane i w normalnych okolicznościach
pewnie zamknięte na klucz. Teraz szyba w drzwiach była stłuczona, a
drzwi niezamknięte. Było to coś, co mi umknęło, kiedy byłem tu
poprzednim razem.
Drzwi wychodziły na tylny parking, co zdążyłem już wcześniej zauważyć.
Po dziesięciu sekundach znalazłem się na dworze i wziąłem namiar na
mój samochód, gratulując sobie w duchu, że zaparkowałem go w
najciemniejszym miejscu na parkingu. Zresztą stał tam sam. Inne
samochody zniknęły.
Umieściłem Fincha w bagażniku i starannie zamknąłem pokrywę. Klucz
schowałem do kieszeni i wróciłem do pokoju tą samą drogą. Usiadłem na
krześle, zapaliłem papierosa i sięgnąłem po whisky.
Czekałem. Coś musiało się wydarzyć.
Rozdział XV
Było ich dwóch. Wysocy, upakowani, z kwadratowymi szczękami i
włosami na jeża. Ubrani w jasnozielone dwurzędowe garnitury, spodnie z
mankietami, krawaty czerwone ze szpilką z masy udającej perłową.
Weszli bez pukania i rozsiedli się na krzesłach. Wszystko bez słowa.
Światło lampy padało im na twarze ukazując zainteresowanie dziurą w
ścianie. Milczeliśmy.
- Smith? – zapytał w końcu jeden z nich.
- Tak.
- Gówno. Pokaż papiery.
Nie ruszyłem się, ale mięśnie miałem napięte. Pokręciłem głową
przecząco.
- Najpierw wy.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął legitymację policyjną i mignął
mi przed oczami. Jose Ufarte, czy tak jakoś.
- Policja. Ufarte. To mój kolega – wskazał na drugiego, który jak dotąd nie
odezwał się – Doszły do nas słuchy, że coś się tu dzieje. Coś
niekoniecznie dobrego. O co chodzi, amigo?
Najwyraźniej co drugi w tym kraju używał „amigo” jako wyrazu kończącego
zdanie. Nie uczą tego na żadnym kursie hiszpańskiego.
- W recepcji jest ktoś od tego rodzaju informacji. On wam powie.
Kiwnął głową, podniósł do ust prawą rękę, odgryzł kawałek paznokcia,
przypatrzył się reszcie i splunął na podłogę.
- Już powiedział. Teraz chcemy, żebyś ty nam powiedział.
Nie miało sensu grać bohatera, chociaż tych dwóch nie podobało mi się
wcale. Byli zbyt bezczelni i aroganccy i zjawili się za szybko jak na policję.
Powiedziałem. Nie całkiem do końca, ale powiedziałem.
Pominąłem wycieczkę z nieżywym Finchem do bagażnika i z powrotem.
Kiedy skończyłem, zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się głęboko. Przez
chwilę milczeliśmy. Było niemal słychać, jak smużka dymu toruje sobie
drogę w górę i rozpływa się w nicości.
- Koniec?
- Tak.
- Ręce na ścianę i rozkrok. Sprawdź go, Luis – Ufarte rzucił w stronę
kumpla.
Zrobiłem, co mi kazał. Luis też. Oczywiście nic nie znalazł oprócz
paszportu z moim zdjęciem, pieczęciami i nazwiskiem obok zdjęcia.
Ufarte przejrzał to wszystko i uśmiechnął się nieznacznie.
- Tu nie jest napisane Smith – odezwał się.
Nie odpowiedziałem.
- Powiedziałbym, raczej że Browne. Różni się to jakby nieco od Smitha,
nieprawdaż?
Też nie odpowiedziałem.
- Hm, odmowa zeznań i świadome wprowadzenie policji w błąd. Nieźle jak
na początek. Powinno wystarczyć na zimne śniadanie u szeryfa. Ostatnio
coś pustki u niego – przyjrzał się krytycznie paznokciom lewej ręki –
Będziesz coś mówił, czy milczkiem na posterunek?
- O co jestem oskarżony?
Podniósł obie ręce do góry w geście obrony.
- O nic. Tak sobie tylko rozmawiamy – odgryzł następny kawałek
paznokcia, wyrównując go do poprzedniego. Doszliśmy do wniosku, że
coś jest nie tak. Dlaczego ktoś o nazwisku Browne chce, żeby nazywać
go Smith? Może na początek wyjaśnimy te kwestię.
- Skąd się tu wzięliście? Wezwał was ktoś?
- Spokojnie. Teraz my zadajemy pytania. Potem ty, ale niekoniecznie.
Więc co z tym Smithem?
- To jest chyba najmniej ważne.
- Wszystko jest ważne. Czasem najmniej ważne rzeczy są ważne, prawda,
Luis?
- Tak.
- Więc jak?
- Chłopak z recepcji was posłał, bo przeszkadzał mi gość z 112. Tak to
sobie tłumaczę. To miło ze strony chłopaka, miło z waszej. I miło również,
że policja zajmuje się hałasami w tego rodzaju hotelach. Nie macie chyba
za wiele roboty, albo to część jakiejś większej całości, albo coś jeszcze
innego.
- Taaa. Ładnie powiedziane.
- Chłopakowi nie chciało się palcem kiwnąć, po tym jak mu powiedziałem
o hałasach, a minutę później zmienił zdanie.
- I co?
- Więc albo was nie zawiadomił i sami przyszliście, albo stało się coś
takiego, że musiał to komuś powiedzieć. W każdym bądź razie trochę to
dziwne.
- Może. Co jeszcze?
- W 112 nikt nie jest zameldowany.
- Więc?
- Ktoś tam jest.
Raptem wstał, podszedł dwa kroki w moją stronę i stanął rozstawiwszy
szeroko nogi.
- Dobra, gadamy uczciwie. W 112 nie ma nikogo, ale ktoś był. Znaleźliśmy
krew na stole i w paru jeszcze innych miejscach. Całkiem świeżą. Nie
zdążyła jeszcze porządnie skrzepnąć. Ktoś był i raptem nie ma. Tyle
wiemy, a chcielibyśmy wiedzieć więcej. Tak myślę, że mógłbyś nam
wyjaśnić to i owo.
- Może, ale nie zaraz.
- Niby dlaczego?
- Najpierw coś sprawdzę.
- Co? – mruknął podejrzliwie
- Ciebie i twojego przyjaciela – wskazałem na Luisa – Coś mi mówi, że nie
jesteście prawdziwymi gliniarzami.
Jeżeli zdarzyło wam się kiedyś oberwać po gębie, to wiecie co to znaczy
oberwać pięścią prawie dwumetrowego faceta. Głowa odskoczyła mi tak,
że gdyby nie szyja, to nie potrzebowałbym już więcej grzebienia. Kiedy
jako tako doszedłem do siebie, okazało się, że jestem przygwożdżony do
ściany ręką Ufarte. Oddychałem z trudem.
- Ty pieprzony popaprańcu. Powiedz to jeszcze raz – wysyczał.
Nie powiedziałem. Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, potem Ufarte puścił
mnie, ale tylko na chwilę. Potężna ręka dosięgła mojego ucha z dużą
łatwością i zatrzymała się tam tylko po to, żeby druga mogła znaleźć mój
żołądek. Poprawka kolanem była gwożdżąca. Osunąłem się na podłogę.
Jak przez mgłę zobaczyłem, jak te same ręce chwytają mnie za koszulę i
przenoszą na krzesło. Dostałem jeszcze parę ciosów, co przyjąłem z
obojętnością, aż w końcu dotarło do mnie, że między ciosami Ufarte coś
mówi.
- No szpiclu. Gdzie jest Finch?
- Żyje – wymamrotałem
- Gdzie jest?
Ciężko pokręciłem głową.
- Chcę się widzieć z Brightem.
Cios, który dosięgnął moje zęby, ucieszyłby z pewnością dentystę.
Jednocześnie krzesło, na którym siedziałem znalazło się niespodziewanie
nade mną po potężnym kopie Luisa. Poczułem też, jak szpic jego buta
bada twardość moich żeber.
- Gdzie jest Finch?
Jakieś ramiona postawiły mnie na nogi, ale za chwilę jakieś inne, a może
te same, zwaliły mnie z nich. I tak parę razy. W przerwach podziwiałem w
zbliżeniach buty Luisa. Powoli zapadałem w otchłań.
- Bright. Chcę się widzieć z Brightem.
Budziłem się powoli i niezbyt dokładnie. Raz za razem zapadałem w
półsen, później się budziłem, później sen, znowu półsen i tak parę razy,
aż poczułem, że nie mogę poruszać rękami. Obeszło mnie to tyle, co
zeszłoroczny numer „Pszczelarza Hodowcy”.
Leżałem na plecach na czymś miękkim. Coś miękkiego miałem też na
czole. Wątpliwe, żeby była to jedna i ta sama miękkość. Oddychałem z
trudem. Pomyślałem, że dobrze byłoby się odwrócić na bok, ale
ostatecznie dałem sobie z tym spokój.
Ktoś gwizdał niedaleko. Po chwili usłyszałem szum spuszczanej wody w
toalecie, czyjeś kroki tłumione przez dywan, cichy trzask zapalniczki i
gwizd wypuszczanego z ust dymu. Uniosłem powieki. Bardzo ostrożnie i
bardzo powoli. Prawie na wprost siedział Luis. Palił papierosa i wpatrywał
się w lampę. Wyciągnął nogi daleko przed siebie i bawił się zapalniczką.
W pokoju, nie było nikogo innego, chociaż bardzo możliwe, że za głową
siedziało mi z pół tuzina przyjemniaczków. Musieliby oczywiście siedzieć
na ścianie, bo łóżko dosunięte było do ściany, ale to już nie przyszło mi na
myśl. Poruszyłem się lekko, co wywołało reakcję Luisa w postaci
zaciągnięcia się dymem i skierowaniu z wydmuchem w moją stopę.
- Gdzie jestem? – zapytałem.
Zwykle pyta się o to w takich sytuacjach i rzadko dostaje odpowiedź. Luis
zaciągnął się dymem raz jeszcze i w momencie wydmuchiwania
powiedział „W dupie”. Natychmiast też zarechotał.
- Pardon, koleś, ale to cholernie śmieszne.
Po chwili odezwał się znowu.
- Ja do ciebie nic nie mam, po prostu nie mogłem się powstrzymać.
- Jasne – powiedziałem – Machnąłbym na to ręką, gdybym mógł.
- Musisz poczekać. Przyjdzie Ufarte, to pewnie cię puści, bo na co cię
trzymać – zdmuchnął popiół z czubka papierosa – No, ale musi przyjść.
- Gdzie poszedł?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Mało mnie to zresztą obchodzi. Kazał pilnować, to pilnuję. Coś
ty właściwie zrobił, koleś, że Ufarte tak cię …, no, załatwił?
- Słyszałeś przecież.
Rzucił papierosa na podłogę i przygniótł go butem. Potem chwilę na niego
patrzył.
- Kto to jest ten Bright, coś się tak z nim chciał widzieć?
- Taki jeden. Mógłbyś mi choć trochę zluzować te sznury?
Pokręcił głową.
- Jak przyjdzie Ufarte i powie, żeby zluzować, to zluzuję.
- Wżynają się w przeguby.
Wzruszył ramionami i zaczął kiwać lewą nogą. Przyglądał się temu z
zaciekawieniem.
- Jesteś Jankesem? – spytał po chwili, a kiedy nie odpowiedziałem, orzekł
– Daje się wam po mordzie tak samo jak innym.
Chwilę milczeliśmy. Spoglądałem w sufit. Był biały i zniszczony. Siateczka
drobnych spękań opinała go jak pończocha nogę.
- Mógłbym ci dać zapalić, jakbyś miał ochotę – odezwał się – Żaden
problem.
- Jesteście gliniarzami?
Odpowiedział dopiero po chwili. Najpierw spojrzał na mnie, a potem
dopiero otworzył usta.
- A coś myślał? Jasne, że jesteśmy.
- Z Acapulco?
- Z Nueva Estrada.
- Z Nueva Estrada – prawie się ucieszyłem - Jak tam Santini, nie widziałem
go od może roku.
Spojrzał na mnie podejrzliwie.
- Jaki Santini?
- Wasz komendant.
- Nasz? …a, no w porządku.
- Chrzanisz. Nie ma żadnego Santiniego. Wymyśliłem go.
Mało mu łeb nie pękł z wysiłku, tak myślał. W końcu powiedział:
- Ty, cwaniak. Nie bądź taki do przodu, bo będziesz potrzebował mostek
na przednie jedynki. Ja cię tu, żebyś se mógł dyma strzelić, a ty mi takie
coś? Masz szczęście, że mi się wstać nie chce.
Spróbowałem odwrócić się na bok, co mi się za drugą próbą udało.
Pokój był nieduży, jakieś trzy na cztery metry. Oprócz łóżka, na którym
leżałem, stały w nim trzy krzesła i odrapany okrągły stół z jedną nogą
łataną. Wszystko w dość sfatygowanym stanie. Ściany w kolorze
nieokreślonym pokrywały świńskie rysunki i plamy o zróżnicowanej
wielkości i barwie. Przetarty w paru miejscach dywan pokrywał prawie całą
powierzchnię podłogi z wyjątkiem parocentymetrowego pasa przy samych
ścianach. Na dywanie stał na nim stół i krzesła. Nad stołem popstrzona
przez muchy lampa.
- Nie jesteśmy w „Marea Marguante”? – zapytałem.
Prychnął.
- Jasne, że nie. Na oczy ci się chyba nie rzuciło.
- To gdzie jesteśmy?
I tym sposobem wróciliśmy do punktu wyjścia. Po pół godzinie gadania.
- U takiego jednego rybaka. Jak wypływa na morze, to buda stoi pusta.
Wynajmuje ją więc komu trzeba za parę peso. Nic nie robi, a forsa leci.
- Po co przywieźliście mnie tutaj?
- Nie wiem. Może dlatego, że nikogo tutaj nie ma. Żadnych sąsiadów, nic.
Ten rybak to samotnik.
Poczułem, jak mrówki zaczynają mi maszerować po grzbiecie. Tam i z
powrotem, w górę i w dół. Stąd mogłem nie wyjść o własnych siłach, o ile
w ogóle miałem wyjść.
- Mówił, kiedy przyjdzie?
- Ufarte? Nigdy nie mówi. A zresztą po co ci to?
Odwróciłem się na plecy. Łóżko stało po oknem. Gdyby się wychylić, to
pewnie by się coś dojrzało. No, ale to trzeba by się było wychylić. Mogło
się zresztą okazać, że za oknem jest coś takiego, że lepiej byłoby nie
uciekać. Bo ja myślałem o ucieczce.
Po mniej więcej pół godzinie myślenia, usłyszałem cichy warkot silnika,
który z czasem stał się silniejszy, żeby w końcu zamilknąć. Minutę później
w drzwiach ukazały się sylwetki dwóch mężczyzn. Znałem ich obu. Ufarte
i Bright. Bright jadł prażoną kukurydzę, którą wyjmował z papierowej
torebki z jakimś kolorowym emblematem na wierzchu. Poczułem, że
jestem głodny.
- Jakieś kłopoty? – spytał Ufarte, kiedy obaj znaleźli się w środku.
- Żadnych – Luis wstał i odwrócił się w stronę Ufarte – Chce, żeby mu
zdjąć sznurki – wskazał na mnie.
- Zdejmij.
Luis podszedł, wyjął nóż zza cholewki buta do konnej jazdy i przeciął więzy
na rękach i nogach. Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że nosił brązowe buty
do konnej jazdy i w ogóle cały wyglądał jak kowboj, koszula w kratę,
spodnie ze skórzanymi wzmocnieniami, apaszka ukazująca się nieśmiało
zza rozpiętego kołnierzyka. Nie przestając się mu przyglądać, usiadłem
na brzegu łóżka, zsunąłem nogi i zacząłem masować zdrętwiałe przeguby.
- I spływaj – Ufarte zwrócił się do Luisa – Tylko nie za daleko. Jakby co,
to ci dam znać.
Luis rzucił mu pozbawione wyrazu spojrzenie, wsunął nóż z powrotem za
but i wyszedł trzaskając drzwiami. Ufarte oparł się o ścianę.
- Pan Bright ma pięć minut. Możesz wykorzystać minutę, albo całe pięć.
Zależy od ciebie.
Bright nie poruszył się. Spokojnie żuł kukurydzę, przyglądając mi się od
czasu do czasu spod przymrużonych powiek.
- Powiedz mu, żeby się wypchał – ciągle masowałem nadgarstki. Powoli
wracało do nich życie, ale raczej bardzo powoli.
- Kto? – spytał Ufarte.
- Bright żeby się wypchał z tym swoim pięć minut. A może ty to
wymyśliłeś?
Niespodziewanie roześmiał się chrapliwie. Trwało to ze dwie sekundy.
- Ty chcesz w zęby, amigo – powiedział prawie miękko – A wiesz przecież,
że przychodzi mi to bez trudności.
- I spłyń – dodałem – Pogadaj sobie z Luisem za drzwiami.
Policzki mu poczerwieniały, zacisnął też pięści, ale nie poruszył się. Stał
ciągle oparty o ścianę.
- Zastanów się, zanim powiesz to znowu.
- W porządku, Jose. Darujmy to sobie. Jestem już spóźniony. Czego
chcesz, Browne? – wtrącił się do rozmowy milczący dotąd Bright.
- Już powiedziałem. Żeby nam nikt nie przeszkadzał, kiedy będziemy
razem gadali.
- Skąd wiesz, że chce mi się gadać?
- Nie byłoby cię tutaj.
- Mylisz się – pokręcił głową nie przerywając jedzenia kukurydzy – To moja
gra. Ja dyktuję warunki. I wcale nie muszę tu być. Zostało ci jeszcze trzy
minuty.
Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, w końcu odpuściłem i powiedziałem:
- OK. Zacznijmy od początku, choć zajmie to więcej niż trzy minuty. To
ciekawa historia. Historia o tym, jak się zostaje gubernatorem.
- Jakim gubernatorem? Co ty pieprzysz, amigo?
Bright pochłonięty był kukurydzą i zdawał się nie słuchać. Ufarte słuchał,
ale chyba niewiele rozumiał.
- 27 marca – podjąłem – W Easton ginie senator Hugh Stanton…
- Ufarte – przerwał Bright – Ktoś chce wejść do samochodu.
Ufarte nie zrozumiał intencji Brighta i powiedział:
- Wydaje się panu. Zresztą jest tam Luis.
- Sprawdź sam – naciskał Bright – I nie spiesz się z powrotem.
Ufarte spojrzał na Brighta z dziwnym błyskiem w oku, władował ręce do
kieszeni i wyszedł. Już za drzwiami, usłyszałem, jak splunął.
- Zostały panu dwie minuty – powiedział Bright, kiedy Ufarte znikł za
drzwiami.
Skinąłem głową i podjąłem:
- Stanton jest głównym przeciwnikiem burmistrza Gulf City niejakiego
Cliffa Duvalla w walce o fotel gubernatora stanu. Być może nawet miałby
nieco większe szanse sięgnięcia po stanowisko, tym bardziej, że za
Duvallem ciągnął się lekki smrodek jakichś niezbyt czystych, nie do końca
wyjaśnionych operacji finansowych w Gulf City. Miałby może większe
szanse, ale zginął. Zabił go jakiś szaleniec. Policja szuka go do dzisiaj i
najprawdopodobniej nie znajdzie.
Zza drzwi doszedł do mnie dźwięk rozmowy. Ponieważ stali tam Ufarte z
Luisem, należało przypuścić, że to właśnie oni.
- I? – zapytał Bright niecierpliwie.
- I wszystko ułożyłoby się dobrze dla burmistrza z Gulf City, gdyby nie
zdjęcie, które zrobił pewien fotograf imieniem Joey. Zdjęcie przedstawiało
nieżyjącego Stantona i paru innych ludzi. Z tych kilku, większość nie żyje.
Żyje tylko jeden. Muller, Archie Muller. Znalazł się na zdjęciu, mimo że w
tym czasie powinien być w miejscowym więzieniu. Muller w pewnych
kręgach jest dosyć dobrze znany. Załatwia trudne sprawy i jest
niezawodny. W tym jednak przypadku nawalił. Dał się sfotografować. Do
kumpla Mullera, Lorimera zgłasza się Joey i próbuje zrobić interes, forsa
za zdjęcie. Prawdopodobnie zrobiłby go, gdyby w międzyczasie nie zginął.
Sprawa jest zbyt pilna, żeby tak ją skończyć, tym bardziej, że Lorimer nie
ma zdjęcia. Próbuje naciskać Marcię Porter, żonę Joeya. Jedzie za nią
nawet do Nowego Jorku, ale i tu nie odzyskuje zdjęcia. W międzyczasie
ginie. Marcia próbuje sfinalizować transakcję na własną rękę. Dzwoni do
Harrisburga i umawia się z kimś na spotkanie. Ten ktoś,
najprawdopodobniej Muller, odwiedza ją i są to jej ostatnie odwiedziny w
życiu. Ginie. Zdjęcie dostaje się w moje ręce. Sprawa wydaje się prosta.
Muller jest odpowiedzialny za wszystko, nie ma żadnych powiązań,
wystarczy więc go przymknąć i sprawę zamknąć ostatecznie. Tak się
wydaje. Gdyby jednak przyjrzeć się temu wszystkiemu z większym
wysiłkiem i nieco dokładniej, rodzą się pewne pytania. Skąd Joey wiedział,
kogo ma sfotografować i skąd wiedział, że akurat w tym dniu Muller będzie
na wolności. Mógł to być oczywiście przypadek, ale takich przypadków nie
ma. Poza tym skąd Joey wiedział, kogo ma szantażować. Zwrócił się do
Lorimera, czyli do jedynego faceta, do którego mógł się zwrócić. Ale
dlaczego akurat do niego, a nie na przykład do powiedzmy Johna Greena
z Ohio. Wiedział do kogo ma się zwrócić, chociaż ja na jego miejscu nie
wiedziałbym, gdybym naturalnie przez przypadek zrobił takie zdjęcie, jakie
on zrobił. Zacząłem trochę myśleć i popróbowałem poustawiać to trochę
sobie do kupy. Ciekawe? – zapytałem patrząc na Brighta.
- Mów dalej – odpowiedział, ale przestał z kukurydzą, którą był dotychczas
mocno zajęty. Uśmiechnąłem się w duchu w satysfakcją.
- Pomógł mi niejaki Rossi - podjąłem, jak się już duchowo wyśmiałem Właściciel pizzerii, gdzie był punkt kontaktowy Mullera i innych. Otóż
okazało się, że Muller spotykał się z Michaelem Rothem, poprzednikiem
pana, Bright, na stanowisku doradcy Cliffa Duvalla. Pomyślałem więc
sobie, że jest wysoce prawdopodobne, że i pan Duvall wiedział o całej
sprawie zamachu nieco więcej niż przyznaje oficjalnie.
- Bzdura! – odpowiedział spokojnie Bright – Ma pan jeszcze minutę.
Podniosłem ręce do góry.
- Przyszło mi też do głowy coś innego. Roth organizował Duvallowi
kampanię. Był tylko jeden przeciwnik, poważny przeciwnik – Stanton.
Należało się go pozbyć. Całą sprawę montuje Roth. Zwraca się do Mullera
i każe mu zlikwidować Stantona. Ale jednocześnie Roth próbuje upiec
drugą pieczeń na tym samym ogniu. Wynajduje Joeya, każe mu
sfotografować w odpowiednim momencie Mullera, każe mu skontaktować
się z Lorimerem, daje mu numer pizzerii… Wszystko pasuje. Wszystko
pasuje do momentu, w którym ginie Joey. Transakcja z Lorimerem nie
zostaje sfinalizowana. Przypadek? – pokręciłem głową – Lorimer nie ma
zdjęcia, nie jest więc w jego interesie likwidować Joeya. Więc kto? –
podszedłem do krzesła, odwróciłem go i usiadłem okrakiem – Odpowiedź
może być tylko jedna – Roth. Teraz, dlaczego. Bo szantażowanym miał
być ktoś inny, ktoś o znacznie większych możliwościach finansowych niż
Lorimer i Muller razem wzięci. Kto? – spojrzałem pytająco na Brighta, ale
ten nie zamierzał odpowiadać.
- Najlepszy byłby Duvall – wyjaśniłem. Bright milczał - Joey tylko
zasygnalizował, że jest sprawa. W ogóle, to Joey miał tylko odbitki.
Negatywu nie było. Negatyw miał Roth. Joey znał Rotha, który nadał mu
tę robotę, Joey musiał więc zginąć. Oczywiście sam negatyw nie
wystarczył, żeby szantażować kogoś takiego jak Duvall. W końcu
negatyw, a właściwie zdjęcie z niego wykonane nie przedstawiało nikogo,
kto miałby jakikolwiek związek Z Duvallem.
Przerwałem na chwilę. Bright wpatrywał się we mnie.
- No.. – zawiesił głos wyczekująco.
- Pojawia się przekaz na 200 tysięcy. Na niejakiego Fincha. Chyba mógłby
pan coś powiedzieć na ten temat, co Bright?
Nie odpowiedział. Wpatrywał się we mnie szklanym wzrokiem i wydawało
się, że w ogóle nie słucha.
- Przekroczyłeś czas – powiedział w końcu.
- W Meksyku rozmawiałem z Finchem. To Roth, jak się pewnie domyślasz.
Jego przyjaciółka w chwili szczerości, zdradziła mi, że Finch, czyli Roth
ma taśmy z nagranymi rozmowami Duvalla i spodziewa się wyciągnąć
stąd co nieco.
Wstałem, obszedłem krzesło od tyłu i oparłem się o nie rękami.
- Taśmy rozmów Duvalla – ciągnąłem – Żeby miało to jakiś sens i można
by z tego ciągnąć forsę, musiały to być taśmy rozmów Duvalla z Mullerem.
W połączeniu z zdjęciami dawały bombę. Jak ci się to podoba, Bright?
- Trochę się zagalopowałeś, Browne – odpowiedział wolno – Zamierzasz
ogłosić to w prasie?
- Nie – pokręciłem głową – A przynajmniej nie w tym momencie.
- Więc po co mi to wszystko mówisz?
- Potrzebuję 200 patyków.
Podniósł nieco brwi, zmiął torebkę z resztą kukurydzy i spytał:
- I ja miałbym ci je dać?
Skinąłem głową.
- Za co? Za te wyssane z palca bzdury?
- Mam taśmę i negatyw.
Nie odpowiedział od razu. Wolno podszedł w stronę okna i zaczął
przyglądać się oceanowi. Gdzieś w dali płynął statek.
- Skąd?
- Od Fincha.
Wyrzucił torebkę po kukurydzy za okno i włożył ręce do kieszeni.
- Dał ci je, czy jak?
- Zabrałem mu w odpowiednim momencie.
Oczywiście nie miałem żadnych taśm, ani negatywu, ani nic innego.
Chodziło mi o reakcję Brighta.
- Kiedy?
- Kiedy leżał na stole z dziurą w plecach.
- Nie żyje? – spytał głosem bez wyrazu.
- Tak.
- Kto go załatwił?
- Myślałem, że ty.
- Nie - pokręcił wolno głową – Nie byłby to najlepszy interes, a ja tylko takie
robię.
- A taśmy? Interes jak diabli.
- Nie zabiłem go – powtórzył – Ani nikt z tych, których znam.
Mimo, że patrzył gdzieś w bok, nie wyglądało na to, żeby kłamał.
- Powiedzmy, że wierzę – powiedziałem – Ale wracając do sprawy, jest
interes na 200 kawałków, czy nie?
Nie odwracając się, mruknął złowieszczo:
- Mógłbym cię zmusić, żebyś wyśpiewał, co wiesz.
- Zabezpieczyłem się.
- Jak?
- Jeśli za godzinę nie zadzwonię pod pewien numer, „Reporter” zacznie
jutro drukować stenogramy z taśmy, a pojutrze zdjęcie.
Zastanowił się, ale tylko na chwilę.
- Zmyślasz – powiedział.
- Chcesz sprawdzić?
Włożył ręce do kieszeni i przemaszerował na środek pokoju.
- Gdybym zawołał Ufarte, nie pociągnąłbyś pięciu minut.
- A Reporter jutro wydrukowałby pewien artykulik…
- Ostro grasz – przeciągnął kciukiem wzdłuż bruzdy na policzku.
- Nie ostrzej niż ty.
- Ja nie gram o życie.
- Nie o życie – poprawiłem – O 200 kawałków.
Jeszcze raz włożył ręce do kieszeni, bo zdążył je już raz wyjąć, kiedy w
międzyczasie pociągnął kciukiem po bruździe na policzku.
- Potrzebuję czasu – mruknął niecierpliwie - Nie mam teraz forsy.
Zadzwonię w środę.
Odetchnąłem w duchu.
- Gdzie?
- Na twój domowy numer. Uzgodnimy warunki, OK.?
- Może być. Jestem w domu do dziesiątej.
Odwrócił się, wyjął ręce z kieszeni, założył ciemne okulary i wyszedł. Po
chwili usłyszałem warkot samochodu. Wszystko szło dobrze.
Rozdział XVI
Niebo było stalowo szare, a wzmagający się wiatr nie wróżył nic dobrego.
Zanosiło się na deszcz.
Siedziałem w kafeterii nad filiżanką kawy. Obok jakiś chłopak przystawiał
się do długowłosej, wbitej w obcisłe dżinsy brunetki. Oboje mieli za sobą
nie więcej niż osiemnaście lat i co najmniej trzy razy tyle przed sobą. Z
tylu w kącie, za okrągłym stolikiem ze szklanym blatem przesłoniętym
nieśmiało białą serwetką z biało naszywanymi kwiatami, siedział
mężczyzna w płaszczu i kapeluszu nasuniętym na czoło. Obok na krześle
leżała czarna teczka z porządnej skóry. Na stoliku stała kawa.
Za kontuarem barman coś robił, ale musiałbym się odwrócić, żeby
zobaczyć, co.
Mijała właśnie szósta minuta po ósmej. O ósmej zjawić się miał Bright i
dokonać transakcji. Tak uzgodniliśmy dziś rano, kiedy zadzwonił. Godzina
ósma, kafeteria na Henry Street za pralnią. Była tylko jedna kafeteria, więc
nie miałem trudności ze znalezieniem.
- Jest tu jakiś Browne? – usłyszałem nagle. Barman trzymał słuchawkę w
ręce i rozglądał się po sali.
- To ja – wstałem i podszedłem do telefonu.
Barman podał mi słuchawkę i odsunął się w przeciwny kąt, wracając do
swoich zajęć.
- Słuchaj, Browne – usłyszałem, kiedy podniosłem słuchawkę – Słuchaj i
staraj się zapamiętać, bo nie będę powtarzał – głos nie należał do Brighta
– Jedź w stronę Farragut Houses, a potem skręć w prawo. Na Navy jest
supermarket. Wiesz, gdzie to jest?
- Tak.
- Spotkamy się na parkingu o wpół do dziewiątej.
Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, odłożył słuchawkę.
Komplikowało to trochę sprawę, ale nie za bardzo miałem wyjście.
Musiałem skończyć to, co zacząłem. Spojrzałem na zegarek. Było
dziesięć po ósmej. Do Farragut miałem dziesięć minut, nie więcej.
Zapiąłem płaszcz, podniosłem kołnierz i wyszedłem na chodnik. Nie
padało, ale były to prawdopodobnie ostatnie minuty bez deszczu. Nie
śpiesząc się podszedłem do samochodu, przekręciłem kluczyk i ruszyłem
w kierunku Manhattan Bridge. Zjechałem w Jay, a następnie w York
Street, na której końcu był Farragut House. Na parking supermarketu
dotarłem po jakichś może dwudziestu minutach. Akurat pierwsze krople
deszczu zaczęły bębnić o dach. Włączyłem radio, ale zaraz je wyłączyłem.
Nie miałem ochoty nic słuchać.
Jakiś samochód z włączonymi światłami ustawił się w niewielkiej
odległości od miejsca, gdzie się ustawiłem. W środku siedziało dwóch
facetów. Jeden palił, dostrzegłem żar końca jego papierosa.
Niedaleko jakiś potężnie zbudowany mężczyzna upychał do bagażnika
paczki, które podawała mu drobna blondynka w czerwonym płaszczu.
Mówili coś do siebie, mężczyzna był zdenerwowany.
Wpół do dziewiątej dawno minęło. Facet uporał się z paczkami i razem z
blondynką jeszcze raz weszli do sklepu. Rozpadało się na dobre.
Nagle zauważyłem dużego czarnego lincolna sterującego na parking.
Przyciemnione szyby, deszcz i zapadający zmrok nie pozwalały dojrzeć,
czy ktoś jest w środku, ale czułem, że był tam Bright. Lincoln podjechał
wolno i zatrzymał się jakieś pięć metrów ode mnie. Chwilę nic się nie
działo, potem tylna szyba zsunęła się w dół odsłaniając twarz siedzącego
za nią mężczyzny. Bright. Wygramoliłem się zza kierownicy i szybkim,
zdecydowanym krokiem podszedłem do tylnych drzwi limuzyny. Bright
siedział z lewej strony, za kierowcą. Drzwi się otwarły, a ja wsunąłem się
w miarę sprawnie do środka i ulokowałem obok na tylnej kanapie. Deszcz
miarowo dzwonił o karoserię.
- Nie będziemy chyba tutaj siedzieć – odezwał się Bright – Masz to?
- Najpierw forsa.
Sięgnął po neseser spoczywający między nim a mną i otwarł go. W środku
poukładane równo leżały pliki dwudziestodolarówek
- 200?
- Przelicz.
Kiwnąłem głową, że nie będę, a Bright zamknął neseser.
- Urząd gubernatora to droga impreza – zauważyłem – Wliczając dwieście
dla Fincha, robi się okrągłą sumka.
- Nie twoja forsa, Browne, więc się nie martw.
Wyjąłem z kieszeni papierosa i poczęstowałem się.
- Jasne – zgodziłem się wydmuchując kłąb dymu – Może szkoda tylko
Stantona.
- Stanton to zero. Nikomu go nie szkoda oprócz paru mięczaków. Nasz
stan potrzebuje kogoś silnego, odważnego, prącego do przodu. Nie stać
nas na luksus wybrania kogoś takiego jak Stanton.
- I trzeba go było usunąć.
- Zabił go jakiś szaleniec. Zresztą OK., jak słuchałeś tych taśm, to wiesz.
Nie było wyboru. Zresztą wtedy jeszcze Roth stał za tym. Muller pokpił
sprawę, ale w sumie zrobił to, za co dostał forsę. To Roth okazał się
skurwysynem.
- Nie żyje.
- I dobrze. Chociaż nie przyłożyłem do tego ręki. Wiesz – zwrócił twarz w
moją stronę – Duvall będzie najlepszym gubernatorem jakiegokolwiek
miał ten stan. Czy wobec tego kilku bezwartościowych facetów, którzy nie
dożyli tego momentu wartych jest, żeby gubernatorem był ktoś inny?
- Mam na to swoje zdanie.
Zapadła cisza. Deszcz ciągle padał.
- Więc co? – podjął Bright – Forsa w porządku? To dawaj to, co masz i się
nie znamy.
- A jaką mama gwarancję, że nie skończę jak Roth?
- Twoja sprawa. Zresztą sam zaproponowałeś interes. Ja swoją część
załatwiłem, reszta mnie nie interesuje.
- Chcę mieć twoje słowo, Hank, że nikt mnie nie zamierza zlikwidować.
- Odpieprz się, Browne. Dawaj taśmy i znikaj.
Zastanowiłem się. Właściwie to tak dla picu, bo już się dawno
zdecydowałem.
- Wiesz co, Hank, chcę jeszcze pożyć trochę. Te taśmy są moją gwarancją
życia.
Zaskoczyło go to. Wyglądał jak dzieciak, któremu odebrano ulubionego
misia.
- Co ty pieprzysz! – wrzasnął – Sprawa jest zaklepana. Daję ci forsę, kupę
forsy. Ty dajesz taśmy i coś tam jeszcze. Tak ustaliliśmy i nie zmieniamy.
Jesteśmy ludźmi interesu do cholery, czy nie?
- Nie mam tych taśm, Hank.
Zacisnął zęby i zrobił się czerwony na twarzy. Gdyby ktoś chciał zrobić
mapkę jego żył na skroni, zrobiłby to bez większego wysiłku.
- W porządku, rozumiem – odezwał się po chwili – Daję jeszcze
dwadzieścia ekstra.
- Nie mam … - nie zdążyłem skończyć, kiedy mi przerwał:
- Pięćdziesiąt.
- Nie.
- Człowieku, to ćwierć miliona dolców. Nie każdy, ot tak, dostaje tyle forsy.
- Nie mam tych taśm, Hank. To był bluff.
Sięgnął gdzieś pod siedzenie i wyciągnął pistolet. Czarny, błyszczący, z
krótką lufą. Skierowana była we mnie.
- Dawaj te taśmy, skurwielu, bo cię podziurawię jak sito.
Podniosłem papierosa do ust, zaciągnąłem się i wydmuchnąłem dym
przed siebie.
- Chodzi ci o taśmy z Duvallem, Rothem i kim tam jeszcze. Gdzie
omawiane są sprawy wyeliminowania Stantona? – spytałem uprzejmie.
- W co ty grasz, Browne?
- Te taśmy?
- Są jakieś inne? Za żadne inne nie dałbym dwieście pięćdziesiąt w
gotówce.
- Nie mam ich, Bright.
Wprost kipiał z wściekłości. Nie miałem wątpliwości, że podziurawiłby
mnie, gdyby tylko miał możliwość. Był jednak zbyt wielkim realistą, żeby
nie wiedzieć, że nie może tego zrobić. Po pewnym czasie uspokoił się i
powiedział w miarę spokojnie:
- OK. Miałem nadzieję, że wszystko jest ustalone, ale jeśli nie, to nie.
Zacznijmy wobec tego raz jeszcze od początku. Co za to chcesz?
- Nic – usłyszeliśmy nagle – Mam każde pana słowo, panie Bright. Jest
pan aresztowany za zabójstwo trzeciego stopnia. Cokolwiek pan powie od
tej chwili, może być użyte przeciwko panu..
Spojrzałem w bok. Za szybą stał Dadoc z policyjną odznaką w ręce. Za
nim drugi facet z pistoletem wycelowanym w czoło Brighta.
Samochód zaparkowany niedaleko był pusty. Wysiadłem i ruszyłem w
tamtym kierunku. Deszcz wlewał mi się za kołnierz.
W dużej sali operacyjnej posterunku na Hill Crest ruch był proporcjonalny
do jej wielkości. Oznaczało to co najmniej dwudziestu policjantów i drugie
tyle nie policjantów, którzy znaleźli się tutaj z jakichś tam powodów.
Byłem w tej drugiej grupie i siedziałem z kubkiem kawy w ręce na
służbowym krześle po lewej stronie metalowego biurka ze szklanym
blatem. Po przeciwnej stronie też z kubkiem, ale już stojącym na brzegu
biurka, siedział w dosyć niedbałej pozie sierżant detektyw Dadoc. Miał
przekrzywiony krawat i zmierzwione włosy. Poza tym w porządku – to
znaczy, król tego zakątka.
- Przeklęty Bright – powiedział, ale dało się wyczuć, że wcale tak nie
myślał – Namieszał jak cholera.
- Myślałem, że pan to lubi.
- Niespecjalnie – odpowiedział nieprzekonująco.
- Przyznał się?
- Po tym jak go przygwoździłem? Musiał. Przytłaczająca siła argumen-tów.
Od tego nie ma ratunku. Tak jak w fizyce, czy gdzie tam. Albo coś jest,
albo czegoś nie ma.
Upiłem łyk kawy i potrząsnąłem kubkiem.
-Dobrze, że się przyznał, bo dowodów nie ma.
- Musiał tak zrobić. Przygwoździłem go profesjonalnymi argumentami
- Dla sprytnego adwokata, to żaden problem. Wymuszenie zeznań, na
przykład. Takie rzeczy się robi nie od wczoraj..
- Nie boję się. Mamy świadków, wszystko jest w porządku.
- Kto go broni?
- Flaherty.
- No to macie sprawę poszlakową – uśmiechnąłem się złośliwie – I wymuszenie zeznań.
- Taak? – Dadoc włożył ołówek do ust i zaczął nim obracać - No to
zobaczymy. Prokurator to szczwany lis i wie czego chce. Takiego nie da
się wykiwać.
- Dogadają się.
- Zabójstwo trzeciego stopnia. Nie ma mowy.
- Nie ma też dowodów.
- Przyznanie się do winy.
- Już panu powiedziałem, a była to pierwsza lepsza myśl, która przyszła
mi do głowy. Flaherty’emu przyjdzie ich do głowy sto.
- Może… – wyjął ołówek z ust i obejrzał go dokładnie – Jasne, że lepiej
byłoby mieć jakiś dowód… najlepiej taśmy.
- A jeszcze lepiej i taśmy i negatyw.
Zastanowił się przez chwilę, a potem zapytał:
- Chce pan jeszcze kawy?
Pokręciłem głową i pokazałem, że mam jeszcze prawie pełny kubek.
- Zastanówmy się – powiedziałem – Najpierw fakty, później domysły.
Finch, który ma mieć taśmy, nie ma ich. Nie ma ich też Bright. Więc co?
Fatamorgana? Bright i Duvall chcą je dostać. Duvall jest w to wmieszany.
Decydują się na to, co proponuje Finch. 200 tysięcy. Bright jedzie do
Acapulco. Tam znajduje zabitego Fincha. Możliwe, że sam go zabił, ale
wtedy musiałby mieć taśmy w ręku. Jeśli ich nie ma, eliminuje to Brighta.
A że ich nie ma, wiemy, bo chce je kupić ode mnie.
- Czyli eliminujemy Brighta.
- I Duvalla. Z tych samych powodów.
- Więc kto został?
- Trzeba ustalić, kto w ogóle wiedział o istnieniu taśm. To jest punkt
wyjścia.
- Zgoda.
- Siebie eliminujemy – Dadoc kiwnął glową – Więc Duvall, Bright, Finch i
… - przyszło mi coś do głowy – jeszcze jedna osoba… - dodałem wolno.
- Kto?
Wsadziłem rękę do kieszeni, drugą chwyciłem za kubek z kawą i w takiej
pozycji zacząłem się kiwać na krześle.
- Muszę to sprawdzić – powiedziałem w końcu.
- Jasne, ale chcę panu przypomnieć, że to ja prowadzę śledztwo i to ja
mam obowiązek dostarczenia prokuratorowi takich dowodów, żeby nikt
nie miał wątpliwości, a już najmniejszych on sam, no i ława przysięgłych,
że przestępca jest osobą, którą mu wskażę.
- I co z tego?
- To, że jeśli pan myśli, że pozwolę panu gdziekolwiek się ruszyć beze
mnie, to jest pan w grubym błędzie.
Uśmiechnąłem się i odstawiłem kubek z kawą na biurko.
- Kiepska ta kawa. Znam miejsce, gdzie dają lepszą. Pan stawia.
Było ciemno. Dym drogich papierosów mieszał się z zapachem drogich
perfum i unosił pod sufit, skąd uporczywie rozwiewał go na boki wielki,
aluminiowy wentylator.
Zajęliśmy miejsca przy barze i zamówiliśmy coś do picia. Dadoc był w
czarnej, smokingowej marynarce, ja w normalnej. Wyglądaliśmy jak
dwóch normalnych facetów, z których jeden był w smokingu, a drugi w
marynarce. Chcę przez to powiedzieć, że nie wyróżnialiśmy się ani trochę.
„Złota Palma” pełna była takich facetów jak my.
- Nieźle to wszystko wygląda – mruknął Dadoc – Znam podobny lokal na
Staten Island, ale ten jest lepszy.
- I droższy, z pewnością.
- Piwo pięć dolców, ale kelnerki za darmo, jak się ma szczęście.
- A tu za dwa razy tyle.
Zaśmiał się cicho.
- Kelnerki wszędzie są tanie.
- Jak się ma szczęście.
Było już po ósmej i zamówiliśmy właśnie drugą kolejkę, kiedy weszła
Clara. Ubrana była w białą dopasowaną sukienkę sięgającą kolan.
Żadnych ozdób, czy czegoś takiego. W czarnych, zaczesanych starannie
do góry włosach tkwił kwiat.
Rozglądnęła się po sali i wolnym, wystudiowanym latami pracy na scenie
krokiem skierowała się do baru. Buty na wysokim obcasie cicho
wystukiwały rytm jej kroków.
Usadowiła się niedaleko i powiedziała coś do barmana. Ten kiwnął głową
i po chwili postawił przed nią wysoką szklankę z czymś w środku. Clara
zapaliła papierosa i upiła nieco ze szklanki. Przysunąłem się bliżej.
- Witaj, Clara – powiedziałem.
Spojrzała na mnie przelotnie i wróciła do papierosa i szklanki.
- Mam nadzieję, że mnie poznajesz – dodałem.
- Nie myślałam, że się tu jeszcze kiedykolwiek zjawisz.
- Dlaczego?
- Prawdę mówiąc myślałam, że cię ten drań dopadł. Nawet było mi cię
trochę żal.
- To miło z twojej strony.
- Nie bierz mnie na sentymenty. Ograny numer.
- Clara …
- Pamiętasz moje imię – przerwała.
- Pamiętam. Nie dlatego, żebyś jakoś specjalnie zapadła mi w pamięć, ale
po prostu pamiętam ludzi, którym spotykam. Przepraszam, jeśli nie było
to miłe, ale kiedy staram się być miły, mówią mi, że to ograny numer.
- Dziękuję – powiedziała z przekąsem.
- Co u ciebie?
- Słuchaj, Francis. Darujmy sobie. Nie przyjechałeś tu po to, by się
dowiedzieć, co u mnie. Nie pasowałoby to do tego miejsca i do ciebie. Jeśli
więc masz jakiś interes, to wal teraz, bo za chwilę nie jestem pewna, czy
będę chciała cię widzieć, chociaż w sumie dobry byłeś dla mnie.
Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się dymem. Clara ani razu nie
spojrzała na mnie. Wpatrywała się w rząd podświetlanych butelek
stojących w dwóch rzędach po przeciwnej stronie czarnego kontuaru.
- Jest tu pewien facet, który chce cię poznać – powiedziałem
Podniosłą brwi w grymasie zdziwienia, ale nie odwróciła się.
- Chce pogadać, czy coś więcej?
- Sama zobaczysz.
- Bogaty?
- To policjant
Westchnęła głęboko.
- Postaw mi martini – powiedziała zmęczonym głosem – Kiedy dojdę do
momentu, że będę musiała fundować sobie więcej niż jedną kolejkę,
będzie to koniec. Trzymam coś w szufladzie szafki nocnej na taką okazję.
Skinąłem na kelnera i zamówiłem martini. Dla siebie też.
- Gdzie jest ten policjant? – spytała.
Dadoc zjawił się natychmiast. Najwyraźniej podsłuchiwał. W eleganckim
smokingu wyglądał elegancko. Clara odwróciła się, przyjrzała i
uśmiechnęła się w miarę uprzejmie.
- Clara Torres – przedstawiła się.
- Wiem.
- Chciał pan ze mną porozmawiać.
- Jeśli pani nie miałaby nic przeciwko temu.
- Nie mam – uśmiechnęła się jeszcze raz – Jest pan policjantem?
- Wydział zabójstw. Paul Dadoc.
- Dziwne nazwisko.
- Znam parę dziwniejszych.
Spojrzała mu w oczy, a następnie wyciągnęła rękę i dotknęła leciutko jego
twarzy.
- Ma pan delikatną skórę i ładnie pan pachnie.
- Goliłem się przed chwilą. Możemy pogadać?
Opuściła rękę i westchnęła.
- Dobrze, ale nie tutaj.
- Stolik jest wolny – wskazałem na stolik niedaleko. Nie było z tym
specjalnie kłopotów. To znaczy nie ze wskazywaniem, ale ze stolikami.
Prawdę mówiąc niewiele z nich było zajętych.
Usiedliśmy za okrągłym, okrytym długim białym obrusem stolikiem. Po
chwili zjawił się kelner i wziął zamówienie.
- Browne był tutaj parę dni temu – zaczął Dadoc – Pomogła mu pani z
Finchem. Teraz ja chcę, żeby mi pani pomogła.
- W jakiej sprawie?
- W tej samej.
Jakaś para wyszła na parkiet. Gdyby zsumować ich wiek, to z pewnością
przekroczyłby setkę, z tym, że osiemdziesiąt procent przypadałoby na
faceta.
- Crawley – mruknęła Clara widząc, że wpatruję się w faceta – 10 milionów
dolarów. Tak go przynajmniej szacują. Boże!
Odwróciła się twarzą do Dadoca i powiedziała:
- Co chce pan wiedzieć? Nie wiem, czy będę potrafiła odpowiedzieć, ale
przynajmniej dowiem się, po co przyjechaliście.
- OK. – Dadoc pokazał zęby w uśmiechu – Finch miał coś, czym
szantażował Duvalla …
- Kasety i negatyw zdjęcia – przerwała – Wspominałam o tym Francisowi.
Skinął głową.
- Wiem. Nie wiem natomiast, gdzie są te kasety.
Nieoczekiwanie roześmiała się.
- Zapytajcie Fincha.
- Finch nie żyje.
Zamurowało ją. Przez kilka chwil nie ruszyła się, potem chwyciła szklankę
i jednym haustem wypiła całą jej zawartość.
- Nie żyje? – wychrypiała.
- Znalazłem go zadźganego w jednym takim dość niemiłym miejscu.
- Kto to zrobił?
- Policja prowadzi dochodzenie.
- A ty – zwróciła się do mnie – Wiesz, kto to zrobił?
Nie odpowiedziałem od razu. Zaciągnąłem się dwa razy i zgniotłem
papierosa w popielniczce.
- Byłaś jedyną osobą, która wiedziała, że Finch jedzie do Acapulco.
Wlepiła we mnie przestraszone oczy. Kiedy czaił się w nich strach
ciemniały i robiły się miękkie jak flanela.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Że byłaś jedyną osobą, która przyszła mi do głowy, a która wiedziała
gdzie szukać Fincha, co Finch ma ze sobą i miała powód, żeby go
zlikwidować.
Nagle, jakby odprężyła się. Pochyliła do przodu, założyła nogę na nogę i
syknęła głosem pełnym tłumionej wściekłości.
- Nie przypuszczałam, że ten dzieciak jest do tego zdolny.
- Jaki dzieciak?
- Emilio Tejedor. Kiedyś przyszedł do mnie. Trafił na zły dzień. Nie mogłam
się zebrać do kupy, kiedy Finch zniknął i spalił mi chatę. Tak jak wy teraz,
podszedł do mnie w barze, postawił parę kolejek… był OK. Powiedziałam
mu o Finchu, o tym co ma i gdzie miał jechać. Powiedziałam, że dałoby
się wyciągnąć z tego trochę szmalu. Umówiliśmy się, że podzielimy się po
połowie. Pojechał. Kiedy wrócił, powiedział, że nic nie znalazł, ani Fincha
ani nic. Uwierzyłam – westchnęła – A on go załatwił. I chciał mnie wykiwać.
Wszyscy chcą mnie wykiwać.
- Gdzie jest teraz ten Tejedor?
Ukryła twarz w dłoniach i powiedziała cicho:
- Gdzieś tutaj. Przesiaduje tu od pewnego czasu.
Rozejrzałem się i prawie natychmiast go dostrzegłem. Stał oparty niedbale
o kontuar baru. W jednej ręce trzymał papieros ze złotym ustnikiem, a
drugą ulokował w kieszeni. Wpatrywał się we mnie. Emilio Tejedor –
chłopak z banku.
Rozdział XVII
Parkiet zaludniał się powoli. W miarę jak przybywało tańczących, orkiestra
złożona z czterech mocno opalonych wąsatych przystojniaków,
błyskających od czasu do czasu uzębieniem, rozgrzewała się. Coraz
goręcej było od ognistych południowoamerykańskich kawałków. Solista
był w połowie kolejnego numeru, kiedy podszedłem do chłopaka. Emilio.
Kołysał się w takt muzyki, podśpiewując cicho razem z wokalistą. Oparłem
się o kontuar, wyjąłem z kieszeni dziesięciocentówkę i zacząłem kręcić
bączki na blacie.
- Wiedziałem, że pan wróci – odezwał się pierwszy.
- Tak?
- Kim jest ten facet z panem? Bo Clarę znam
- Znajomy.
- Zorientowany w sprawie?
Schowałem monetę do kieszeni i odwróciłem się. Teraz obaj patrzyliśmy
na muzyków. Dadoc rozmawiał z Clarą.
- O czym mówisz, synu? – spytałem.
Roześmiał się cicho.
- Przecież szuka pan taśm i czegoś tam jeszcze. Mam rację?
- Powiedzmy.
- Tak się złożyło, że wiem gdzie są.
Przyjrzałem mu się w miarę bacznie.
- Przypuszczam, że wiesz, o czym mówisz. Te rzeczy stanowią dowód w
sprawie o morderstwo i ukrywanie ich nie jest w porządku.
Orkiestra przestała grać. Pary tańczących rozchodziły się nieśpiesznie do
stolików. Emilio odwrócił się, skinął na barmana i zamówił piwo.
- Te rzeczy stanowią też trochę grosza dla tych, którzy wiedzą, komu i
gdzie je sprzedać.
- Ty wiesz?
Skinął głową.
- Tak.
- Komu?
- Na przykład panu. Szczerze mówiąc potrzebuję forsy i nawet się
ucieszyłem, kiedy pana tu zobaczyłem. Nie muszę szukać nigdzie więcej.
- Nie jestem zainteresowany zdobyciem tych rzeczy.
- Jest pan.
- Skąd pewność?
- Nie przyjeżdżałby pan tu z tym facetem.
- Ten facet przyjechał się tu zabawić.
- Jasne – powiedział, uśmiechnął się i pociągnął prosto z butelki nie
zawracając sobie głowy szklanką.
Wolno odwróciłem się i oparłem ręce na kontuarze. Barman spojrzał
pytająco. Dałem mu znać, że nic nie potrzebuję.
- Powiedzmy, że rzeczywiście masz to, o czym mówisz…
- Mam – zgodził się.
- Oprócz mnie jest jeszcze paru innych zainteresowanych sprawą.
- Jest duży wybór. Fakt.
- Dlaczego czekałeś na mnie?
- Kto powiedział, że czekałem na pana?
- Chcesz powiedzieć, że był tu już ktoś przede mną?
- Interesuje mnie forsa. Taśmy dostanie ten, kto da więcej.
- Ile ci oferowano?
- A ile pan da?
- Nie bawmy się w podchody. Ty masz coś do sprzedania. Ty podajesz
cenę.
Nawet nie udawał, że się zastanawia.
- Dwieście pięćdziesiąt tysięcy.
Zmarszczyłem brwi i podrapałem się w nos.
- Czy to znaczy, że za tę kwotę to dostanę?
- Tak.
- Czy ktoś ci proponował mniej?
- Może.
- Chrzanisz. Nie było nikogo innego.
Uśmiechnął się promiennie, jakbym opowiedział nie wiem jaki kawał.
- Ma pan rację. Nie było nikogo innego.
- W takim razie nie ma mowy o dwustu pięćdziesięciu tysiącach.
- OK. Ile pan daje?
Wzrokiem wskazałem na Clarę rozmawiającą z Dadoc’iem i wyraźnie nie
zwracającą uwagi na nic poza Dadoc’iem.
- Co z nią?
- A co ma być?
- Pytam, co z nią?
- Clara się nie liczy – odpowiedział i pociągnął z butelki – Wypadła z gry.
Wzruszyłem ramionami, sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem papierosy.
Faceci z orkiestry powoli przygotowywali się do wykonania następnego
szlagieru, to znaczy ustawili się na niewysokim podium przy parkiecie i
uśmiechali się. Po pewnym czasie solista przestał się uśmiechać, a
pozostali zaczęli grać. Na parkiecie pojawiły się pierwsze pary tańczących.
- Gdzie to masz? – rzuciłem zza papierosa.
- Jeszcze nie uzgodniliśmy ceny.
- Najpierw towar. Muszę go zobaczyć.
Przystawił butelkę do ust i pociągnął. Przez chwilę nic nie mówił, potem
odstawił butelkę i powiedział:
- OK. Chodź pan ze mną.
Wyszliśmy na zewnątrz. Było ciepło. Może nawet trochę za ciepło. Niezbyt
wielkie powiewy wiatru nie były w stanie obniżyć temperatury ani o pół
stopnia. Na niewielkim parkingu przed wejściem stało parę samochodów.
Parking był oświetlony lampą stojącą przy wejściu i neonem lokalu.
- Przejdźmy się – zaproponował – To niedaleko.
Skinąłem głową, choć nie byłem pewien, czy to zauważył. Ruszyliśmy
chodnikiem w stronę podświetlonej fontanny stojącej jakieś sto metrów
dalej. Obie strony ulicy porośnięte były palmami dającymi cień w
normalnych warunkach. W nocy też, chociaż może już nie tak intensywny
jak za dnia.
Po pewnym czasie skręciliśmy w stronę niewysokiego drewnianego
domku z dużą drewnianą werandą i schodami z tego samego materiału.
Chłopak wyjął z kieszeni klucz, włożył do zamka i przekręcił. Weszliśmy
do pokoju oświetlonego światłem ulicznej latarni.
- Niech pan zaczeka – powiedział i zniknął gdzieś w głębi za drzwiami.
Pokój był duży, pomalowany na biało. Na przeciwległych ścianach wisiały
kinkiety. Podszedłem i zapaliłem jeden z nich. Dawał niewiele światła, ale
pozwalał rozejrzeć się nieco. Pokój umeblowany był oszczędnie zarówno
pod względem ilości jak i nowoczesności. Na podłodze dywan w
fantazyjne, chyba indiańskie wzory. Pod ścianą regał z książkami i radio
w drewnianej obudowie, model z lat trzydziestych. Był jeszcze kominek,
najprawdopodobniej nigdy nie używany i dwa trzcinowe fotele z
poduszkami w takie same wzory co dywan. Obok, na kominku, stała
włożona w ramkę fotografia Tejedora.
- Julii nie ma – usłyszałem za uchem – To jej mieszkanie. Pamięta ją pan?
Pamiętałem. Miła czarnowłosa dziewczyna z banku.
- To moja dziewczyna – dodał – Chyba się z nią ożenię. Może jeszcze nie
teraz, ale później na mur. Tu są te rzeczy, o których mówiliśmy – rzucił na
stół cztery taśmy i kopertę. Ze środka wysunął się rożek negatywu.
- Zastanowiłem się – ciągnął – Stówa i wszystko jest pana.
Wziąłem kopertę, wyjąłem negatyw, spojrzałem pod światło i wsunąłem z
powrotem do koperty. Przełożyłem ją do drugiej ręki i uderzyłem lekko w
udo.
- Bez Clary? – spytałem.
Skinął głową.
- Zawsze uważałem, że jak się da nie dzielić, to lepiej nie dzielić. Zresztą
należy mi się coś za robotę.
- Za tę się nie należy.
- Należy się za każdą.
- Nie chciałbym być twoim przyjacielem.
- Ja nie mam przyjaciół.
- To ty załatwiłeś Fincha?
- Mam towar, nie wystarczy?
Pokręciłem głową i odłożyłem kopertę z powrotem na stół.
- No to wdepnąłeś bracie. Morderstwo to nie jakiś tam zwykły szwindel.
Machnął ręką lekceważąco.
- Jakie morderstwo? Nikt mi nic nie udowodni. Trzymam się, jestem
twardy.
- Sing Sing jest pełen twardzieli.
Poruszył się niespokojnie.
- To co, robimy interes?
Nie zdążyłem odpowiedzieć. Nikt nie zdążyłby. Wystrzał był jak trzask
łamanej gałęzi w starym lesie i tylko niebieskawy dymek unoszący się
znad lufy pistoletu wskazywał, że to nie była gałąź. Potem padł jeszcze
jeden strzał i nastała cisza.
Po chwili zza lufy wysunęła się najpierw ręka, a następnie dalsza część,
to znaczy całą reszta ubrana w białą suknię. Clara. Stała i patrzyła na
Tejedora ze zdziwieniem, jakby nie spodziewała się, że po dwóch dziurach
w głowie będzie wyglądał inaczej. Albo może dziwiła się, że to właśnie ona
zrobiła te dziury.
Nadbiegł Dadoc zwabiony odgłosem strzałów. Wpadł do pokoju, obrzucił
szybkim spojrzeniem Clarę, mnie, Tejedora i zrobił jedyną rzecz, którą
należało zrobić już chwilę temu. Wyjął pistolet z rąk Clary i wsunął za
pasek. Po prostu zabrał pistolet i wsunął za pasek. Stałem i patrzyłem na
Clarę. Jej twarz była nieruchoma, jakby wykuta z kamienia.
- Nie chcę być ciągle wykorzystywana. Mam dość cwaniaków i małych
kanciarzy, a zawsze było ich pełno wokół mnie. Widocznie taka już jestem.
Przynajmniej ten tam już mnie nie wykorzysta. Przynajmniej raz się nie
dałam.
Jakiś facet przechodził ulicą. Zatrzymał się na wprost werandy, zdjął
marynarkę, poluzował krawat i odszedł pogwizdując. Była ciepła
wrześniowa noc.
Rozdział XVIII
Jeśli ktoś myśli, że to koniec historii, to się myli. Życie dopisało następny
akapit. Tak to już jest, że gdyby nie życie, CNN pokazywałby jedynie
migawki z przemian metamorficznych bazaltu. Ale po kolei.
Następnego dnia była sobota i postanowiłem zostać w domu tamtego
ranka. Otwarłem okno, poczłapałem do kuchni, nastawiłem ekspres do
kawy i właśnie miałem się golić, kiedy zadzwonił telefon.
Zwykle nie dostaję telefonów w soboty rano, bo wszyscy, którzy mogliby
to zrobić uważają, że sobota rano nie jest najlepszą porą na telefony.
Zwykle odsypiają tydzień, lub zajmują się innymi, równie pasjonującymi
czynnościami. Telefon w sobotę rano nie jest niczym innym jak tylko
świętokradztwem, choć może nie jest to najlepsze określenie na to, czym
jest w istocie. W każdym bądź razie telefon dzwonił, a ja wpatrywałem się
w aparat nie mogąc się zdecydować, czy podnieść słuchawkę, czy nie. Po
którymś tam dzwonku, podniosłem i powiedziałem:
- Halo.
- Dadoc – usłyszałem - Będę mówił krótko i niezawile. Jest więc nadzieja,
że pan zrozumie. Mógłby pan wpaść do mnie tu, na komisariat?
Westchnąłem dyskretnie i przygładziłem kosmyk włosów, który spadł mi
na ucho.
- Zrozumiałem – odpowiedziałem uprzejmie - I będę odpowiadał równie
krótko i równie niezawile. Nie.
- Stało się coś interesującego – dodał prawie natychmiast, właściwie nie
czekając na to, co odpowiem.
- Co? – zapytałem dla przyzwoitości.
- Najlepiej, jakby pan wpadł. Przed chwilą dzwoniłem do porucznika.
Powiedział, że będzie na dziewiątą.
- Co mu pan zabajerował?
- Nie musiałem. Porucznik jest w porządku.
Było to prawdą. Znałem porucznika Dwighta i miałem go za takiego, który
nie przychodziłby do biura w soboty, gdyby nie była po temu rzeczywistej
przyczyny.
- Więc co się stało?
- Taśmy. Przyjdź pan, to pan zobaczy.
Westchnąłem, tym razem już nie dyskretnie i powiedziałem z ociąganiem:
- Będę na dziewiątą – po czym natychmiast odłożyłem słuchawkę.
Ogoliłem się, ubrałem i wypiłem filiżankę kawy. Wyłączyłem też ekspres,
spojrzałem na zegarek, włączyłem go na powrót i nalałem sobie jeszcze
pół filiżanki. Potem jeszcze raz go wyłączyłem i z filiżanką w ręce
poszedłem do drzwi wyjściowych, wypiłem ostatni łyk, odłożyłem filiżankę
na szafkę garderoby, otwarłem drzwi i wyszedłem.
W komisariacie byłem mniej więcej na czas. Tak zwykle określa się lekkie
spóźnienie bez podania powodów. W biurze porucznika siedział już
porucznik, na krześle, po przeciwnej stronie biurka, usadowił się Dadoc, a
na jeszcze jednym, tuż obok Dadoca, łysawy facet, którego nie znałem.
Dwight znany był z tego, że ubierał się z gustem, lubił dobre cygara i wino,
choć nikt nie mógł powiedzieć, żeby przesadzał z jednym czy drugim.
Zwykle chodził w ciemnym garniturze, którego marynarkę wieszał na
oparciu fotela prawie natychmiast po przyjściu do biura. W wewnętrznej
kieszonce nosił długopis, wszyscy o tym wiedzieli, pozłacanego parkera,
którego zwykle potrzebował, kiedy był bez marynarki. Szukał go więc
rozpaczliwie, zapominając gdzie jest i podejrzewał wszystkich, że mu go
zwędzili. Był to jednak jeden jedyny słaby punkt Dwighta. Zwykle był
perfekcyjnie poukładany, logiczny i nie znoszący ględzenia. Nosił okulary
w złotej oprawie, które gdy zdejmował, zostawiały ślad na nosie i nad
uszami. Zdejmował je stosunkowo często, zwłaszcza do czytania, czy
przypatrywania się czemuś z bliska.
Dziś ubrany był w granatową koszulkę polo i jasne spodnie, pewnie dla
podkreślenia, że nie traktuje dzisiejszej obecności w biurze jako
normalnego dnia pracy, a wpadł tylko, bo go ktoś o to poprosił.
- Jesteśmy w komplecie, jak sądzę – powiedział Dwight i podał mi rękę na
powitanie unosząc się lekko znad fotela – To jest Frank Sanders z biura
technicznego.
Przywitałem się z Sandersem.
- Dadoc – Dwight zwrócił się do sierżanta – Mów, co wiesz i idziemy do
domu. Obiecałem żonie, że nie będę długo siedział.
Porucznik wstał, podszedł do okna i przesunął lekko żaluzje tak, aby
wpadające słońce nie raziło go w oczy. Kiedy to zrobił, spojrzał zza
okularów na pozostałych z niemym pytaniem, czy tak może być.
Ponieważ nikt nie odpowiedział, porucznik przyjął, że tak i wrócił na fotel.
- Wczoraj z Brownem zdobyliśmy zdjęcie i kasety, które miały być
dowodami w sprawie Stanton/Duvall – zaczął Dadoc i poprawił się na
krześle - Okoliczności wszyscy znamy, nie będę do nich wracał. Po
powrocie dałem zdjęcie i kasety do laboratorium, żeby się wypowiedzieli
co do autentyczności i tak dalej. Dzisiaj dostałem wyniki. Kasety są
autentyczne – stwierdził, zawiesił głos, dając do zrozumienia, że będzie
jakiś ciąg dalszy i powiódł wzrokiem po obecnych dla wywarcia większego
wrażenia - Tylko, że nic na nich nie ma! – dokończył.
- Co?!
Nie spodziewałem się tego, ani, jak przypuszczam żaden z obecnych, z
wyjątkiem może Sandersa, który został tu prawdopodobnie ściągnięty w
celu złożenia jakichś wyjaśnień, więc wiedział.
- Myślałem właśnie o czymś innym i najwidoczniej nie skupiłem się
dostatecznie – odezwał się porucznik po chwili – Możesz powtórzyć?
- Kaseta była pusta – powiedział Dadoc - Frank, wyjaśnij panom.
Sanders odchrząknął i pochylił się w kierunku stojącego przed nim biurka.
Zrobił to machinalnie, ale niewiele brakowało, żeby przy okazji uderzył
czołem w lampę biurkową przykręconą do jego brzegu:
- Poddaliśmy to, co dostarczył Dadoc, normalnej procedurze. – głos miał
chrapliwy, jak ktoś, kto pali dużo papierosów - Zdjęcie jest autentyczne i
mogę stwierdzić, że nikt przy nim nic nie majstrował. Kasety też są
autentyczne w tym sensie, że nikt na nich nigdy nic nie nagrywał. Ktoś
kupił je w sklepie, a Dadoc później je zdobył z narażeniem życia. –
uśmiechnął się złośliwie..
- Bez uwag, proszę. Zwłaszcza złośliwych – wtrącił Dwight – Sądzisz, że
mógł je ktoś podmienić?
- Te kasety nigdy nie były używane, poruczniku.
- Zrozumiałem. Pytam Dadoca, czy jest możliwe, żeby ktoś je podmienił
po tym, jak je, hm, zdobyłeś Dadoc.
- Dlaczego, hm zdobyłeś, a nie zdobyłeś, poruczniku?
- OK, jestem może trochę sarkastyczny, ale jestem porucznikiem i to
właśnie daje mi do tego prawo. W pewnym sensie oczywiście –
uśmiechnął się lekko, bardziej do siebie niż do pozostałych – Prawo do
sarkazmu wzrasta wraz z zajmowaną pozycją. Sztuką jest nie korzystać z
niego. Najwyraźniej nie jestem w tym dobry. Więc?
- Nie jest możliwe.
- Też tak sądzisz, Browne?
Założyłem nogę na nogę i objąłem je splecionymi dłońmi. Spowodowało
to, że pochyliłem się do przodu, nie na tyle oczywiście, żeby uderzyć w
biurko, czy coś w tym rodzaju, ale wystarczająco, żeby móc nazwać ten
ruch właśnie takim określeniem.
- Straciłem Dadoca z oczu w sumie trzy razy. Kiedy poszedłem do toalety,
kiedy on poszedł do toalety i później, już tutaj, kiedy powiedzieliśmy sobie
do widzenia. Cały czas byliśmy razem i uważam, że jeśli ktoś je podmienił,
to był nie lada spryciarzem lub, drugie rozwiązanie, podmieniliśmy je
razem, Dadoc i ja. Pytanie tylko, po co.
- No tak – zgodził się Dwight i spojrzał na okno przesłonięte żaluzją.
Promienie słoneczne wpadały pasmami ukazując drobiny kurzu unoszące
się w powietrzu – Nie mamy się za idiotów, prawda? Prościej byłoby
powiedzieć, że nic nie znaleźliście.
- Wspomniałem o tym tylko jako o teoretycznej możliwości – zgodziłem
się.
Porucznik spojrzał na mnie, po czym wstał, podszedł jeszcze raz do okna
i przesunął żaluzje nieznacznie w górę. Nie dało to specjalnie żadnego
efektu, ale być może Dwight sądził inaczej, bo wrócił za biurko i spytał:
- Więc co?
- Taśmy były nienagrane już w momencie, kiedy je zdobywaliśmy.
- Dalej.
- Albo nikt nigdy nikogo nie nagrywał i opowieść o taśmach, którymi da się
szantażować gubernatora to bujda, albo nagrywał i nagrane taśmy ciągle
są gdzieś w świecie, na pewno nie w naszym posiadaniu albo nie wiem,
co jeszcze.
Dwight sięgnął po ołówek leżący na biurku i zaczął nim obracać wzdłuż
jego osi podłużnej. Ostrym końcem dotykał opuszków palców ręki, w której
nie trzymał ołówka, co w przeciwnym wypadku byłoby nadzwyczaj
skomplikowane i przyglądał się śladom, jakie powstawały.
- Wszyscy tak myślą? – zapytał bez zainteresowania i spojrzał na nas
spod półprzymkniętych powiek. Nikt się nie odezwał.
- Sądzę, że tak, skoro nikt nie odpowiada.
- Nie mamy tych taśm, poruczniku – odezwał się Dadoc.
- Albo macie, a nie przekazaliście ich nam – podpowiedział Sanders.
- O co ci chodzi, Frank? – Dadoc aż podskoczył na krześle.
- O nic.
- Chcesz powiedzieć, że mam gdzieś tę pieprzoną taśmę i nagrywam na
niej listę przebojów?
- Wyraziłem pewną hipotezę.
- Pieprzę taką hipotezę! – krzyknął Dadoc.
- To pieprz.
- Co?!
- Coś tu nie gra, Dadoc, a ty jesteś w to wmieszany.
Dadoc wstał gwałtownie, zrobił krok w kierunku Sandersa i chwycił go za
klapy marynarki. Spojrzeli sobie w oczy. Dwight poruszył się niespokojnie,
ale najwyraźniej osądził, że sytuacja nie wymaga jeszcze jego jakiegoś
specjalnego zaangażowania i nie wstał nawet zza biurka, tylko odezwał
się, w jego mniemaniu, ugodowo:
- OK. OK. - podniósł ręce w rozjemczym geście - Chyba trochę
przesadziłeś, Sanders. Tę hipotezę już zresztą wyeliminowaliśmy.
Dadoc powoli puścił Sandersa, choć ciągle patrzyli sobie w oczy.
- Chodziłem kiedyś z jego siostrą i nic z tego nie wyszło. Sanders uważa,
że to moja wina – wysyczał Dadoc.
- Jesteś dupkiem – odpowiedział Sanders i strząsnął z siebie ręce Dadoca.
Chwilę mierzyli się wzrokiem, potem Dadoc poprawił koszulę, przygładził
włosy i usiadł z powrotem na swoim krześle.
- Odszczekasz to jeszcze – dodał uprzejmie.
- Tak, na pewno.
- Panowie – Dwight jeszcze raz podniósł ręce, choć odniosłem wrażenie,
że niewiele obchodzi go cała sprawa z Dadoc’iem i siostrą Sandersa –
Wyjaśnijcie to sobie po południu – zaproponował.
Atmosfera ciągle była napięta. Przez jakieś kilkanaście sekund nikt się nie
odzywał.
- Dzisiaj jest czwartego września. Rok temu byłem na urlopie – odezwał
się Dwight – Pamiętam, bo lało cały tydzień. Co więc dalej, panowie?
- A zdjęcie? – zapytałem po chwili.
Sanders spojrzał na porucznika, potem na mnie, jakby nie rozumiał, o co
mi chodzi. Dopiero po chwili odpowiedział:
- Autentyczne.
- Jest więc coś na Duvalla – zauważyłem.
- Bez taśm, zdjęcie jest nieistotne.
- Pokazuje związek ludzi gubernatora z zabójstwem Stantona.
- Daj spokój, Browne – wtrącił Dadoc – Bez taśm jest tak, jakbyśmy nic nie
mieli. Prokurator nas wyśmieje.
- Właściwie tylko na to czeka – dodał Dwight – Po ostatniej wpadce z
telewizorami, jest na nas cięty.
Sprawa była głośna jakiś czas temu, kiedy policja przechwyciła transport
kradzionych telewizorów, które okazały się nie kradzione. W dodatku
ciężarówka, która je przewoziła, wywróciła się na zakręcie, bo kierowca
uciekał, bojąc się, że to napad, kiedy policja próbowała go zatrzymać
jadąc nieoznaczonym wozem. Okazało się, że na akcję zapomnieli zabrać
policyjnego koguta i gonili ciężarówkę strzelając z ostrej broni na wiwat.
- Wykorzystam je w gazecie – powiedziałem.
- I proces o zniesławienie masz pewny – stwierdził Dadoc - I koniec kariery
w Reporterze też. Zresztą, rób jak chcesz – dodał po chwili.
- Nie wygląda to najlepiej – zgodził się Dwight – I nie obchodzi mnie, co
zrobi Browne. Może pisać, może nie pisać. Był na tyle w to wciągnięty, że
zna wszystkie szczegóły i jak sądzę, jest na tyle rzetelny, że gdyby
zdecydował się to opisać, opisze to zgodnie z prawdą Jest jednak coś w
tej całej sprawie, co mnie wkurza. Wkurza mnie to, że tym draniom się
upiecze.
- Myśli pan, że gubernator wiedział coś o tym?
- Myślę, że nie powiem, co myślę, ale obawiam się, że będę musiał
wystąpić z wnioskiem o umorzenie sprawy.
- K…! – powiedział Dadoc spokojnie.
- Gdzieś jest błąd. Czegoś nie zauważyliśmy.
- Chyba, że nie było żadnych taśm – wtrącił się Sanders.
- Skończ, k…, z tymi taśmami – zirytował się ponownie Dadoc.
- Poruczniku, to jakiś wariat – powiedział Sanders – Potrzeba mu urlopu
albo lekarza. A może jednego i drugiego.
- Panowie! – powiedział Dwight spokojnie – Proszę.
Zapadło milczenie, w zamierzeniu rozładowujące atmosferę. Po pewnym
czasie Dadoc nie spoglądając na Sandersa odezwał się:
- Zbyt wiele osób mówiło o taśmach, żeby mogło ich nie być. Zakładając,
że Finch miał wszystko, kiedy został zamordowany, jedyną osobą, która
mogła zabrać taśmy, jest morderca, nasz mały bankowiec. Był zresztą
przekonany, że ma komplet. Zdjęcie i taśmy. Albo kłamał, albo był jeszcze
ktoś trzeci.
- Właściwie on się nigdy nie przyznał, że zabił Fincha – zauważyłem.
- Przecież go widziałeś, tam w hotelu – przypomniał Dadoc.
- Widziałem kogoś, kto przypominał Tejedora.
- Nie pieprz, Browne – uniósł się Dadoc – Cały czas mówiłeś, że widziałeś małego, jak wychodził z pokoju w hotelu, gdzie zabito Fincha.
Wycofujesz się z tego, czy co?
- Nigdy tak nie mówiłem, Dadoc – odpowiedziałem spokojnie.
- Miał przecież towar!
- Miał i przyznał, że tam był. Nie przyznał się jednak, że kogoś zabił.
- Co ty opowiadasz? Byliśmy tam razem. Słyszymy różnie, mamy różne
uszy, czy jak?
Nie odpowiedziałem. Wydawało mi się, że dalsza dyskusja nie ma sensu.
- Co na to policja meksykańska? – zapytał Dwight po chwili.
- Nic – Dadoc wzruszył ramionami.
- Było chyba jakieś śledztwo. W końcu zabito człowieka.
- Śledztwo jeszcze trwa. Osobiście sądzę, że nie znajdą nikogo.
- Dlaczego? To dobrzy gliniarze. Paru znam osobiście. Spotkaliśmy się
kiedyś na jakimś seminarium, czy czymś takim. Sprawiali dobrze
wrażenie.
- Może i są dobrzy, ale muszą coś mieć, a mają tylko mgliste zeznania
Browne’a, który w dodatku teraz dziwnie nic nie pamięta, zeznania
recepcjonisty z hotelu, który też nic nie pamięta i coś jeszcze, co mi w tej
chwili wyleciało z głowy, ale jest mniej więcej na tym samym poziomie
prawdopodobieństwa, co zeznania Browne’a i chłopaka z hotelu.
Dwight złożył palce rąk i potarł nimi nasadę nosa. Zamilkliśmy.
- No tak – powiedział Dwight.
- Porozmawia pan jeszcze z prokuratorem, poruczniku? – zapytał Dadoc
po chwili.
- Po co?
- Co on o tym sądzi.
- Żaden prokurator, którego znam, a znam ich wszystkich w tym mieście,
nie wystawi aktu oskarżenia na podstawie materiału, którym
dysponujemy. Nie okłamujmy się. Zdjęcie jest może dobre do wywołania
skandalu, ale do udowodnienia czegokolwiek jest niewystarczające. Nie
pójdę do prokuratora z tym, co mamy. Jest to chyba jasne – zakończył,
omiótł nas wzrokiem i podniósł głowę wysuwając podbródek do przodu.
Widać było, że podjął jakąś decyzję - Ma ktoś coś jeszcze do dodania?
Nie mieliśmy.
- Zamykam sprawę. Dadoc, na poniedziałek raport w tej sprawie –
powiedział i wstał zza biurka.
- K… - powiedział raz jeszcze Dadoc.
Nikt go nie usłyszał, albo przynajmniej nikt nie zwrócił na to uwagi. Akurat
w tym punkcie zgodziłem się z Dadoc’iem.
Epilog
Jakoś tak po pół roku, w marcu, dostałem kartkę z pozdrowieniami z
Lazurowego Wybrzeża. Widok morza, jakieś białe budynki, na odwrocie
dwa zdania wypisane równym, prawie kaligraficznym pismem.
Pozdrowienia z Francji. Słucham Glenna Millera na plaży w Monaco.
Zapytaj znajomego, jak się załatwia takie wakacje.
Bez daty, bez podpisu. Trzy zdania i koniec. Przeczytałem jeszcze raz i
zamyśliłem się na moment….Słucham Glenna Millera… Przychodziła mi
do głowy tylko jedna osoba, która mogła napisać i wysłać takie
pozdrowienia. Ta jedna osoba jednak, nie mogła tego napisać. Nie pisze
się pół roku po śmierci. Byłby to fenomen opisany z pewnością w The
Nature, a autor dostałby Pulitzera, Nobla, Oskara i nagrodę dziennikarzy
FIPRESCI.
Zapaliłem papierosa, podszedłem do telefonu i wykręciłem numer
posterunku policji.
- Dadoc – usłyszałem po chwili.
- Czy kiedykolwiek znaleziono ciało Marcii Porter? – zapytałem bez
żadnych wstępów.
- Tak.
- Jak je zidentyfikowano?
- Na podstawie dokumentów, które miała przy sobie.
- Tylko na tej podstawie?
- Nie nadawała się do innej identyfikacji. Twarz była zmasakrowana i na
wpół zwęglona. Po ciało nikt się nie zgłosił. Miała przy sobie dokumenty
na nazwisko Marcia Porter. Tak się robi. Dlaczego pytasz?
Odłożyłem słuchawkę bez wyjaśnień. Stanęła mi przed oczyma
niezidentyfikowana postać w hotelu w Meksyku, o której sądziłem, że to
chłopak z banku, zielona półciężarówka w Motamoros, na którą nie
zwracałem uwagi i wreszcie ciągłe uczucie, że ktoś za mną chodzi.
Myślałem, że to Dadoc, czy ktoś z jego ludzi. Najwyraźniej myliłem się.
Cóż, nikt nie jest doskonały…
Tak kończy się ta historia. Kończy mimochodem, tak jak się zaczęła.
A zaczęła się w Betlejem, Pennsylvania…

Podobne dokumenty