Pobierz w pdf - Extrastory

Transkrypt

Pobierz w pdf - Extrastory
Pacyfista II cz. 7 (finał)
Publikacja na extrastory.czytajzafree.pl
Autor:
siremil
Obudził się w jurcie koczownika. Sączące się przez skórzane płachty światło dnia raziło
boleśnie oczy. W głowie mu huczało jakby harcowało tam tuzin rogatych czartów. Mięśnie i
ścięgna krzyczały z bólu i wycieńczenia. W gardle zaś musiała zaląc się jakaś kolczasta ryba,
która nadymała się właśnie do granic możliwości przerażona swoim dziwacznym
położeniem.
- Wody – jęknął z trudem, nie wiedząc czy w pobliżu znajduje się jakiś potencjalny adresat
owej prośby.
- Dzięki Bogu, żyjesz – usłyszał w odpowiedzi czyjś słaby głos, a po chwili ciemna postać
przysłoniła smugi słonecznego światła wpadającego do wewnątrz. Morthon rozpoznał
swojego byłego nauczyciela. Uniósł się, nie bez trudu, na łokciach i sięgnął po gliniany
kubek mocno rozcieńczonego wina. Chłodny płyn z trudem przeciskał się przez napuchnięty
przełyk, lecz w końcu, po dłuższej chwili, udało mu się ugasić pierwsze pragnienie.
- Wyglądasz jak gówno – rzucił w stronę starszego pacyfisty gdy odzyskał ostrość widzenia.
Daelon w odpowiedzi uśmiechnął się blado. Istotnie nie prezentował się najlepiej. Dziesiątki
głębszych i płytszych zadrapań pokryły twarz pacyfisty pajęczyną strupów i sączących się
żółtawym osoczem skrzepów. Napuchnięte powieki i sine oczy dodawały mu dobre dziesięć
lat. Niegdyś biała, zadbana bródka, teraz brunatna od krwi dopełniała nędzny obraz Bożego
Bojownika. Morthon zdawał sobie sprawę, że musi wyglądać podobnie, o ile nie gorzej. Tak
przynajmniej się czuł.
- Dobek nie żyje – rzucił ponuro. – Jakaś frunąca sztacheta roztrzaskała jego głowę jak
przejrzałą brzoskwinię. Skonał na miejscu.
„Biedny chłopak” – pomyślał Morthon. – „Kolejny smutny przykład na to, że w grach o
władzę czy bogactwo, zawsze największą cenę przychodzi płacić tym, którzy i tak od
samego początku nie mieli nic na tej grze zyskać. Jakie to szczęście, że reguła ta nie tyczy
naszego, pacyfistycznego świata…”.
- Hospodar kazał przygotować dla chłopaka i dla woja stos. Nie chciał ich chować w tej
przeklętej ziemi.
Morthon dopiero teraz wyczuł swąd spalenizny i dostrzegł wirujące w powietrzu pojedyncze
płatki sadzy. Nie udało się ocalić wszystkich. Mimo całej siły jaką dysponował kolejny raz
Strona: 1/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
zawiódł.
- A Oczir?
- Leży tam. – Daelon wskazał brodą łoże nieopodal. Gdy Morthon odchylił głowę do tyłu
dostrzegł miarowo podnoszącą się i opadającą stertę skór i futer. Człowiek leżący pod nią
oddychał równo i spokojnie, ale bardzo, bardzo rzadko.
- Podczas zawieruchy nadział się na grot własnej włóczni. Gorączkuje. Nie odzyskuje
świadomości. Napoiłem go winem z ziołami i wypaliłem ranę żelazem. Reszta w rękach
Pana. Cieszę się, że ty dochodzisz do siebie. Bóg mi świadkiem, nie mam pojęcia co tu
zaszło, co z tobą się działo, ale nie rokowałeś najlepiej.
„Byłem naczyniem dla mocy Pana. Jego wolą, Jego słusznym gniewem” – chciał powiedzieć,
lecz zdawał sobie sprawę, że nawet z ust Białego Pielgrzyma podobne słowa brzmiałyby jak
czystej wody bluźnierstwo.
- Dzisiaj przybędą większą siłą – powiedział w zamian.
Daelon pokiwał głową.
- Też tak sądzę. Nie przetrwamy tej nocy. Musimy odstąpić. Mam nadzieję, że będziesz w
stanie wyruszyć za kilka godzin.
- Odzyskuję siły – Morthon z trudem usiadł na posłaniu. – lecz nie po to, by uciekać.
Oczy młodszego pacyfisty błysnęły metalicznym blaskiem. Nie mógł pozwolić, aby mag
Aszguzai rósł w siłę, zbierał nie niepokojony swoje upiorne hufce. Choć, tak jak Daelon, nie
rozumiał co tu się działo, wiedział, że Bóg nie użyczyłby mu swej potęgi w imię nieistotnych
igraszek. Nie, nie mógł tego tak pozostawić.
- Mam wrażenie, mój druhu, że trafiliśmy tu nie przez przypadek. – Morthon poklepał
starszego mężczyznę po ramieniu. – Upiór rzekł mi wczoraj, jakoby był sługą potężnego,
płonącego boga, zapewne jakiegoś demona lub może samego Upadłego. Bez względu na to
czym jest ów bóg, odradza się, jak wierzy Aszguzai, gdzie Słońce i Księżyc; gdzie piach i
krew. Sądzę, że musi w jego słowach tkwić prawda skoro interweniował sam Jahwe, a my
musimy zrobić to do czego zostaliśmy powołani. W końcu to my jesteśmy Bożymi
Bojownikami.
Daelon skrzywił się nieco.
- Nie mamy pewności co to za siła wczoraj zamanifestowała swoją obecność.
- Ty może nie masz pewności – syknął Morthon.
Zaczynała go irytować ta niewypowiedziana obawa jakoby został opętany przez
samego Złego. Był pacyfistą! Wielokrotnie w swym życiu doświadczał złej mocy czy czarnej
magii. Jednocześnie też nieraz obcował z siłą bijącą od Pana. Umiał je od siebie rozróżniać.
Zmęczony z powrotem opadł na posłanie. Nie miał sił spierać się z przyjacielem. Już
zeszłego dnia, gdy przyglądał się okolicy ze szczytu wzniesienia miał wrażenie, że całe jego
życie zmierzało do tego miejsca, do tej właśnie chwili, że wszystko co się zdarzyło w
ostatnich miesiącach: przyjęcie zlecenia od księcia Subomirskiego na zagajskiego sukkuba,
Strona: 2/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
spotkanie z południcą, zabicie Ottona Bramecke, a nawet próba rozwikłania klątwy ghuli,
wszystko to miało doprowadzić go dokładnie do miejsca, w którym się aktualnie znalazł.
Ojciec lub Syn chcieli, by tu przybył, by wysłuchał słów umarłego maga, by się z nim
zmierzył i go pokonał. Był częścią planu i swoją rolę musiał w nim odegrać do samego
końca. Bez względu na wszystko.
- Proszę cię Daelonie, zaufaj mi, tak jak ja ufałem tobie przez wszystkie te lata kiedy
byłeś mi mistrzem. To Pan prowadził moją szablę i to w Jego imieniu musimy spacyfikować
tego Aszguzai.
Przez chwilę obaj milczeli. Starszy w zadumie dotykał swej poranionej twarzy ze
wzrokiem zawieszonym na jakimś widzialnym tylko dla niego punkcie w przestrzeni.
Morthon z trudem sięgnął po kolejny kubek trunku. Miał nadzieję, że własne słowa jakoby
odzyskiwał siły nie okażą się jedynie czczymi przechwałkami.
- Obawiam się jednak, że to nas przerasta. Powinniśmy odstąpić i zwrócić się do
kapituły o pomoc. Powinniśmy zebrać więcej braci. Silniejszych, z drugiego rzędu.
- Nie możemy czekać. – Morthon pokiwał głową. – Nie wiem skąd, ale wiem, że to
my musimy stawić temu czoła. My, ja. Teraz. Jeszcze raz proszę, zaufaj mi.
Sądził, że wie co robić, gdzie uderzyć. Musieli się jednak spieszyć. Musieli zdążyć
przed zmierzchem
- Dobrze, Morthonie. Zostaniemy i spróbujemy spacyfikować tego maga – odparł w
końcu siwy pacyfista.
Leżący z nieskrywaną ulgą uśmiechnął się szeroko ukazując swe pokryte rdzawym
osadem zęby. Wiedział, że samemu byłoby mu znacznie trudniej.
- Masz jakiś plan?
Morthon skinął głową. Czy to był dobry plan, miało się dopiero okazać, ale gdy tylko
otworzył oczy wiedział co należy robić i ani przez chwilę w to nie wątpił. Nie mogli tylko
marnować czasu!
- Aszguzai wczoraj po walce ruszył w stronę wzgórza. Wydaje się to niewiarygodne,
ale sądzę, że to jego grób. Każ kniaziowi zebrać ludzi. Od wschodniej strony stok zaczyna
się ziemnym wałem. Możliwe, że to zasypany korytarz do komory, w której złożono
doczesne szczątki maga. Niech tam zaczną kopać. Dopadniemy go nim będzie mógł
zawezwać kolejne poczty umarłych.
- Postaram się to zorganizować. – Daelon nie wyglądał na szczególnie zadowolonego.
– Ale to może nie okazać się takie łatwe.
- Kniaź! – Morthon zgadł od razu w czym problem.
Starszy pacyfista przytaknął.
- Mimo, że traktował go niewiele lepiej od końskiego łajna musiał jednak szczerze
Dobka kochać. Śmierć chłopaka odjęła mu całkiem rozum. Jako tako trzymał się jeszcze do
ceremonii całopalenia. Później wsiadł na koń i z obłędem w oczach ruszył gdzieś w step.
Gdy wrócił złorzeczył jak szalony wszystkim i wszystkiemu. Z tego co udało mi się
Strona: 3/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
zrozumieć uświadomił sobie w końcu oczywistą prawdę, że jego brat już nie wróci, że albo
uciekł gdzieś z całym złotem, albo obwarował się w rodzinnej czatowni i oczekuje przybycia
Mikołaja, by wydać mu bój. W końcu, gdy sądziłem, że już ochłonął… – Stary pacyfista
zasępił się jeszcze bardziej. - Okazało się, że pomyliłem zimną, zżerającą nienawiść ze
spokojem. W milczeniu, z przerażającą metodycznością wziął się za kmieci.
Morthon poczuł jak coś ściska mu gardło, a serce przyspiesza swój rytm.
- Ilu? – spytał cicho.
Białowłosy przetarł dłonią oczy. Widać było, że nie przychodzi mu łatwo o tym
mówić.
- Trzech. Dwóch straciło głowy. Trzeci jeszcze żył, gdy do niego dopadłem,
próbowałem go ratować, ale… Mikołaj zawrócił, by dokończyć dzieła.
Palce pacyfisty zacisnęły się na kocu w bezsilnej złości. „Skurwiel!”
- I nic nie zrobiłeś, by go powstrzymać – stwierdził, nie pytał.
Starszy mężczyzna spuścił głowę. Nie odpowiedział. Odpowiedź była zbyt oczywista.
Był wściekły na swojego mentora. Nie mógł jednak wykrztusić z siebie żadnego
słowa nagany. Przed oczami widział uśmiechniętą, wąsatą twarz kniazia. Nienawidził go
szczerze. Człowieka, który bez lęku staje przeciwko zastępom umarłych wojowników, a
jednocześnie nie umie znaleźć w sobie odrobiny litości dla własnych chłopów. Człowieka,
który bez mrugnięcia okiem jest wstanie pomóc nieznajomemu pacyfiście, a jednocześnie
nie może puścić w niepamięć kilku plamek po winie. Człowieka, który umiłował nieślubne,
chłopskie dziecię, a nie był wstanie wykrzesać odrobiny miłosierdzia wobec skamlącej o
litość kobiety. Nienawidził człowieka, który go nakarmił, dał schronienie i azyl… Nienawidził
i prosił Boga o siłę, by mógł go dzisiaj zgładzić. Podjął już decyzję. Nieważne co pomyśli
sobie Daelon. Nieważne jakim prawom się sprzeniewierzy. Nieważne czyj gniew ściągnie na
swoją osobę. Hospodar dostanie dziś to na co sobie zasłużył. I tym razem Morthon z
radością poniesie to brzemię.
- Jest wiele zła na tym świecie… – podjął Daelon. Wyglądał na dużo starszego niż
jeszcze kilka dni temu. Na jego poszarzałej twarzy prócz licznych ran także troski odcisnęły
swe piętno. - Dużo więcej niż gdy rozpoczynałem swą posługę. – Znużony klapnął obok
Morthona. – Jakby ludzie zapomnieli o prawach boskich. Jakby zapomnieli, że drugi raz Jezus
Pan nie odkupi już naszych grzechów. Wiem o tym drogi chłopcze. Świat staje się dla nas
coraz bardziej obcy i niegościnny. Widzę co się dzieje i inni bracia też to widzą. Nie jesteś
osamotniony w swoich spostrzeżeniach i frustracjach. Nie możemy jednak dźwigać na
swoich barkach ciężaru…
- Dosyć! – syknął Morthon. – Pytałeś mnie czy mogę przewidzieć konsekwencje
swoich czynów. Nie mogę. Ty zaś możesz przewidzieć konsekwencje swojej bierności i nadal
nie robisz nic! Wolę dźwigać swoje brzemię niż twoje.
Daelon nie odpowiedział. Podniósł się z trudem i ruszył w stronę wyjścia.
- Czekaj! Idę z tobą. Nie mamy czasu.
- Musisz jeszcze odpocząć.
Strona: 4/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
- Nie mamy czasu – powtórzył przez zęby próbując dźwignąć się z posłania, lecz
drżące ręce odmówiły posłuszeństwa i osunął się z powrotem na łoże. Daelon zignorował
próżny wysiłek swego towarzysza.
- Zobaczę co uda mi się uzyskać w sprawie kurhanu – rzucił jeszcze na odchodne i
zniknął za połami skór.
Gdy Morthon został sam na sam z ciężkim oddechem koczownika gotujący się w nim
gniew powoli ustępował senności i zmęczeniu. Wiedział, że musi się spieszyć, że nie może
pozwolić zgasnąć słońcu za horyzontem zanim nie stanie przed umarłym magiem, lecz jego
obolałe ciało miało co do tego zupełnie inne plany. Ciężkie, piekące powieki opadały same,
wbrew woli pacyfisty. Gdy jednak zamykał oczy wnętrzności podchodziły mu do gardła, a
łzy poczynały sączyć się po policzkach. Krew ilu ludzi kala mu ręce? Ile istnień mógłby
ocalić, gdyby nie jego obojętność? Gdyby nie wierność prawu i uświęconej tradycji? Gdyby
choć trochę przejął się ich życiem doczesnym, ich losem…
- Boże, nie jestem godzien, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza
moja – wyszeptał udręczony.
Żadna odpowiedź nie nadeszła. Nie usłyszał majestatycznego głosu wewnątrz
czaszki. Nie rozwarły się niebiosa otwierające drogę boskiej gołębicy spływającej w blasku
glorii na jego ramię. Nie poczuł nawet niezachwianej, wewnętrznej pewności, że to co czyni
jest dobre i słuszne. Został sam na sam ze swoim sumieniem i ponurymi grzechami.
Jedynym błogosławieństwem zdawał się być sen, który raczył niebawem nadejść. Nie był.
Przez następne kilka godzin dużo spał, snem płytkim i nerwowym. Pod powiekami
niczym wirujące cierniste krzewy obracały się obrazy wizji zesłanych minionej nocy przez
maga Aszguzai. Gwałcona Kunegunda, umierający mieszczanin. Czasami zrywał się z
krótkim krzykiem, gdy po raz kolejny gorąca krew zalewała mu gardło, gdy po raz kolejny
nie mógł znieść bólu i upokorzenia pod obmierzłym cielskiem ojca. Wyobraźnia podsuwała
mu też i inne sceny, w których okrutny kniaź morduje swych poddanych, a on – Biały
Pielgrzym – przypatruje się temu z zimną obojętnością. Huczały mu wówczas w głowie
słowa małej Pyrki z Zagaja: „Pacyfiści są dobrzy? Muszą! Prawda?”
Czym jest zło z jakim mają mierzyć się pacyfiści? Czy ich rola ma ograniczać się
tylko do eliminowania upiorów, zjaw, duchów; polowania na strzygi i wąpierze? Czy zło
czynione przez Ottona Bramacke, kniazia Mikołaja czy ojca Maxymiliana jest mniej plugawe?
Mniej szkodliwe dla Jego dzieci? Prawdą jest, że bractwo zostało powołane do walki z
Upadłym i jego licznymi sługami; do pacyfikowania niezliczonych udręczonych dusz, które
za namową i przyczyną Złego, miast czekać pokornie Dnia Sądu, tułają się po tym padole
zadając ból i cierpienie, szerząc strach i śmierć. Zdarzało się jednak w przeszłości, że Biali
Pielgrzymi stawali do boju w imię idei, w które wierzyli, w imię zasad, w imię dobra jak je
pojmowali. Walczyli, umierali i zabijali na odległych polach walki. Tworzyli całe kohorty.
Aniołowie Śmierci – tak ich onegdaj nazywano. Wieki później, po restytucji bractwa,
wrócono do pierwotnej wizji Bożych Bojowników. Czy słusznie? Zresztą kto z całą pewnością
powie jak owe początki Bractwa wyglądały? Czy pacyfiści rzeczywiście są tym czym byli u
zarania? Czy są tym czym być powinni? Za dużo wiedzy zaginęło w mrokach dziejów, by być
tego pewnym. Za dużo informacji przepadło. Jeśli nie można być pewnym zamierzchłej
historii trzeba zacząć pisać nową. Tak przynajmniej sądził Morthon. Nowy rozdział zacznie
się pisać właśnie dzisiaj, nie gęsim piórem jednak, lecz srebrną klingą, nie inkaustem, a
krwią.
Strona: 5/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
Gdy Daelon przyszedł z kolejną porcją wina i miską parującego gulaszu młodszy
pacyfista z szablą przy boku i zapaloną latarnią w ręku sposobił się już do wyjścia. Nadal
czuł się obolały, nadal też miał wrażenie jakby jego głowa chciała rozpaść się na drobne
kawałeczki. Nie chciał jednak już dłużej czekać.
- Widzę, żeś gotów. – Starszy mężczyzna wyglądał na przygaszonego i rozbitego.
Unikał wzroku swego ucznia, mówił cicho, prawie mamrotał. Czyżby i w nim coś pękło?
Czyżby i on zrozumiał, że godzić się na niegodziwości oznacza tyle co w nich partycypować?
Czyżby i on pojął, że nie robiąc nic w obliczu podłości i kurestwa obciąża również swoje
sumienie, bez względu na to czy się zgadza przyjąć ten krzyż czy też nie?
- Tak, idźmy. – Nie było już czasu, by to roztrząsać. Morthon i tak zmarnował
większą część dnia.
Na zewnątrz było jeszcze ciepło choć wietrznie. Słońce jednak powoli chyląc się ku
horyzontowi rzucało już długie cienie. Niedługo miało zmierzchać. „Za późno!” – pomyślał
trwożnie.
Od razu zrozumiał też, dlaczego ułożono go razem z nomadem w jego jurcie. Z
obozowiska niewiele zostało. Fragmenty wozów i ciężkie szczapy drewna leżały
porozrzucane w nieładzie na całej jego powierzchni. Płacht namiotów i lżejszych sprzętów
próżno było szukać w promieniu dziesięciu stajań[1]. Jedynie schronienie Oczira i zagroda
dla koni stały nienaruszone.
Tak jak zażyczył sobie pacyfista u podnóża wzniesienia – w jego głębokim cieniu –
pracowało kilku ludzi w asyście swego, co i rusz pokrzykującego, hospodara. Gdy podeszli
bliżej kniaź z wysokości końskiego grzbietu obrzucił ich niechętnym spojrzeniem. W jego
oczach igrały błędne ogniki, a usta wykrzywiały się w grymasie ni to głębokiej wzgardy, ni
to okrutnego rozbawienia. Zgubił gdzieś hełm, a przepiękny pancerz upstrzony brunatnymi
plamami zaschłej krwi, poorany bliznami zdartych łusek nie prezentował się już tak okazale.
- Kopać z suki syny! – warknął w stronę pracujących chłopów.
Było ich pięciu; młodych, barczystych mężczyzn w podartych, brudnych łachach.
Zdarli już ziemię z masywnego wału i teraz rozłupywali oskardami kamienny płaszcz z
ciosów białego piaskowca. Morthon miał rację. To był grobowiec, i to był prowadzący doń
dromos[2]. Korytarz był częściowo zawalony toteż chłopi musieli jeszcze sporo się
napracować, by dotrzeć do środka. Ciężko oddychając, łypiąc rozszerzonymi ze strachu
oczami to na władcę, to na nieuchronnie obniżające się słońce z pełną determinacją
napierali raz za razem steranymi żeleźcami na spiętrzone kamienie. Dla Mikołaja pracowali
jednak zdecydowanie zbyt powolnie.
- Szybciej wy psie juchy! – krzyknął i wpadł między pracujących roztrącając ich
końską piersią.
- Pane, my robotne, my poczciwe – skomleli próbując jeszcze szybciej machać
rękami. – Pane ne morduj!
Nie, kniaziowi nie chodziło o tempo pracy. Nie chodziło o nic. Im głośniej skowyczeli,
Strona: 6/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
im bardziej drżeli ze strachu, tym w większy amok popadał. Począł bez opamiętania okładać
ich plecy, karki płazem bułata.
- Wy sobaki! Wy karykatury człowieka! Myślicie, że nie widzę jak szepczecie za
moimi plecami?! Myślicie, że nie widzę jak knujecie by mnie zabić i ograbić?!
Kolejne razy spadały na ich cierpliwe grzbiety.
- Hospodaru my pokorne! My dobre!
Już nie pracowali. Skuleni przytulili się do ziemi zakrywając rękami skołtunione
głowy. Bełkotali coś przerażeni wiedząc, że ich być albo nie być zależy teraz od kapryśnej
pani fortuny. Jak któremu dopisze szczęście wykpi się tylko posiniaczonymi plecami, jak nie
– straci głowę. Przy oszalałym władyce mogli jedynie klepać bezgłośne modlitwy i liczyć na
łut szczęścia.
- Na dno piekła was ześlę – warczał. – Na pal ponawlekam! Wy czarcie bękarty! Wy
kozią pytą chędożone ciemne chamy! Nie zasługujecie by żyć, nie zasługujecie by chodzić
po tym samym co ja świecie! Jak można zwać was ludźmi?! Bydło! Bydło, robactwo i
chwasty! A ja was wyplenię!
Stalowy brzeszczot ześlizgnął się po głowie jednego z mężczyzn, a ostrze z cichym
sykiem odłączyło ucho od reszty przerażonego kmiecia.
Mężczyzna zawył przeciągle i skulił się jeszcze bardziej dusząc w szlochu coraz
gorętsze i bardziej rozpaczliwe prośby o litość. Z rany po uchu buchnęła krew zalewając mu
szyję, plecy i twarz.
- Dosyć – rzekł powoli Morthon, odłożył latarnię i sięgnął po rękojeść szabli. Nie czuł
się zbyt pewnie na nogach, lecz nie mógł już dłużej znieść widoku stepowego władcy
pastwiącego się nad swoimi podwładnymi. Jeżeli pacyfistom nie wolno walczyć ze złem pod
postacią ludzkiego okrucieństwa – do diabła z nimi!
- Morthon, na Boga! – starszy mężczyzna chwycił go za ramię. – To nasz
zleceniodawca. Teraz już nie będzie odwrotu.
Mikołaj odwrócił się w siodle. Uśmiechał się szeroko, paskudnie. Oczy zdawały się
nie widzieć pacyfistów. Patrzyły gdzieś przez nich na przestrzał.
- Ty też Biały Pielgrzymie? – syknął jakby uradowany. – Ty też! Zdradzisz mnie jak
mój brat, jak moje ciało i krew! A może już to zrobiłeś? – Odpuścił chłopom i powiódł powoli
skarogniadego ogiera w stronę pacyfistów. Spod sumiastych wąsów znikł niebezpieczny
uśmieszek. Zastąpił go grymas nienawiści. – Widziałem jak walczysz, a jednak chłopak nie
żyje…
Koń nieprędkim krokiem zbliżał się w stronę Morthona.
- Dlaczego mimo całej mocy jaką ukazałeś, mimo całej potęgi jaką wzbudziłeś ,by
pokonać pomiot piekielny nie uchowałeś mnie przed zniszczeniem obozu? – Mówił coraz
głośniej, coraz szybciej. Kiwał pochyloną głową w jakimś obłąkanym transie wodząc
wzrokiem za czymś niewidzialnym pałętającym się u stóp pacyfisty.
- Mości Mikołaju! – Daelon próbował interweniować, lecz kniaź nie zaszczycił go
Strona: 7/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
nawet spojrzeniem.
- Później – mruknął tylko. – Ciebie starcze zabiję później.
Przez chwilę milczał jadąc powoli, kopyto za kopytem, dysząc coraz ciężej. W
kącikach ust pojawiła się biała piana.
- Dlaczego pozwoliłeś, by zabili mojego syna?! – wybuchnął nagle rozpylając w
powietrzu kropelki śliny. – Zdradziłeś mnie Biały Pielgrzymie! – odpowiedział sam sobie.
Jego oczy paliły zimną, nierozumną nienawiścią.
– Zdradziłeś, jak wszyscy!
Spiął konia kolanami i już, już miał z bułatem nad głową runąć na młodszego
pacyfistę, gdy nagle zdarzyło się kilka rzeczy na raz. Morthon dostrzegł kątem oka jakiś
ruch za sobą. Wtedy też jeden z chłopów w zupełnym milczeniu doskoczył do konia. Silne
ramiona w zupełnej ciszy ściągnęły kniazia z siodła. Krzyknął krótko zdziwiony nim padł na
ziemię, by chwilę później zamilknąć na wieki, gdy drugi z mężczyzn obuchem oskarda
roztrzaskał mu czaszkę. Trzeci poprawił wbijając żeleźce w pierś. Wystraszony ogier stanął
dęba i roztrącając pacyfistów pomknął gdzieś przed siebie.
Podwładni Mikołaja w milczeniu rozszerzonymi oczami popatrywali na pacyfistów.
Drżąc z przerażenia i podniecania skinęli lekko głowami i przeżegnali się zamaszyście, od
lewa do prawa.
- Z Bohiem – rzucił jeden z nich, po czym nie zwlekając już dłużej pognali ku
czerwieniejącej linii widnokręgu.
Gdy Morthon odwrócił się za nimi zobaczył wszystkich kmieci – kobiety i mężczyzn –
którzy pracowali dla hospodara, a zachowali jeszcze życie i nie zdążyli pierzchnąć. Stojąc w
ciszy dwadzieścia, trzydzieści stóp za nimi, przyglądali się przez krótką chwilę agonalnym
podrygiwaniom ciała swego pana. Wśród nich był również rzeźwy, żylasty starzec. Ukłonił
się Morthonowi i uśmiechnął blado, po czym powiedział coś cicho do swoich i wszyscy
rozpierzchli się, by jak najszybciej i jak najdalej uciec od tego przeklętego miejsca.
Ściemniało się coraz prędzej i nic już ich tutaj nie trzymało. Nikt nie chciał tu zostać, gdy
zajdzie słońce, gdy ziemia wzbudzi potwory nocy. Nikt zdrowy na umyśle. Nikt prócz Bożych
Bojowników.
Zobaczyli jeszcze jak jeden z chłopów wychynął z jurty nomada. Cisnął zakrwawiony
puginał o ziemię i ruszył pędem za pozostałymi. Oczir już miał się nigdy nie obudzić.
Morthon nie wiedział co skłoniło chłopów do działania, czy nienawiść do władcy, czy
strach przed spędzeniem kolejnej nocy w towarzystwie zmarłych wojowników, czy może
jeszcze coś innego. I szczerze mówiąc niewiele go to obchodziło. Cieszył się jednak, że to
nastąpiło i mógł być tego świadkiem. Teraz miał jednak ważniejsze rzeczy na głowie. Liczył,
że może jeszcze uda się im uratować odrobiny dnia.
- Chodźmy – rzucił i przekroczył truchło hospodara nie poświęcając mu już ani chwili.
Miał nadzieję zaskoczyć maga Aszguzai w jego leżu jeszcze przed zachodem słońca.
Niestety o tej porze roku noc przychodziła szybko, bez przydługich zapowiedzi.
Strona: 8/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
- Pomóż mi!
Razem z mentorem wzięli się do zrywania ostatnich bloków piaskowca tarasujących
wejście do grobowca. Po kilku pacierzach pracy udało im się zrobić niewielki wyłom. Z
wnętrza uderzyło ich gorące, gryzące powietrze zamknięte tam setki, a może tysiące lat
temu. Chwilę później otwór był na tyle duży, by mógł zmieścić się tam dorosły człowiek.
Morthon przełożył latarnię przodem i wkroczył w starożytną ciemność. Nim zniknął zerknął
jeszcze na firmament. Słoneczna, czerwona tarcza już migotała stykając się z odległym
horyzontem. Za późno! Za późno!
- Nie pozwól, by cokolwiek tędy weszło i cokolwiek stąd wyszło – rzucił jeszcze do
białowłosego i zanurkował w dusznym brzuchu góry. Początkowo planował, by weszli tam
razem, lecz teraz czuł, że samojeden musi stawić czoła Złu tu mieszkającemu. Daelon na
szczęście nie protestował.
Wnętrze dromosu pachniało ziemią i spróchniałym drewnem. Szedł powoli. Okruchy
wapienia zalegające pod stopami przy każdym kroku wypełniały ciszę nienaturalnie
głośnym chrzęstem niosącym się echem w głąb grobowca, by powracać niskim, ledwie
słyszalnym dudnieniem. Mrok niechętnie ustępował przed żółtym światłem rzucanym przez
rozdrgany płomień odsłaniając mozolnie kolejne partie korytarza, fragment po fragmencie.
Przy każdym ruchu na jego głowę sypały się strużki siwego piachu. Nie zdążył ujść kilka
łokci, gdy ze ścian i podłogi poczęły sączyć się poszarpane wstęgi mlecznej mgły. Budząca
się moc przebiegła mrowieniem wzdłuż krzyża i dalej do pozostałych członków. Zaczęło się!
Nie tak jak zaplanował, nie tak jak sobie tego życzył. Upiór miał zostać zaskoczony podczas
dnia, gdy jego vis vitalis[3] jest jeszcze uśpiona, a jego magia mało skuteczna. Teraz nie
było jednak odwrotu. Szabla wyskoczyła z pochwy ze znajomym sykiem.
„Jezu prowadź!”
Plama światła powoli obmacywała ściany kamiennego korytarza prowadzącego
coraz głębiej i głębiej w trzewia kurhanu. Oczom pacyfisty ukazała się szeroka, ciemna
wnęka ziejąca w jednym z boków tunelu. Morthon zawahał się przez chwilę. Mag zapewne
gnieździł się gdzieś w części centralnej mogiły, lecz on nie mógł zostawić za sobą nie
sprawdzonych pomieszczeń. Wszedł do środka. Wnęka okazała się być niemałą,
prostokątną komnatą, ongiś wypełnioną meblami manifestującymi się dziś jedynie
resztkami skorodowanych zdobień. Gdzieniegdzie wśród mierzwy prześwitywało jasne złoto
i niebieskie szkło. Oprócz tego pokój zastawiony był nienaruszonymi glinianymi, pękatymi
garnkami i dwuuchymi czarnymi amforami zdobionymi czerwoną farbą. Panowała cisza i
spokój. Instynkt pacyfisty podpowiadał mu jednak, by mieć się na baczności. Snujące się
leniwie pasma białych oparów gęstniały coraz bardziej, powodowane nieznaną siłą
zakręcały, tworzyły kręgi, spirale. Wzbijały się w górę niczym mleczne stalagmity, kotłując
się i pęczniejąc jakby chciały uformować się… W ludzkie postacie! Biały Pielgrzym nie
czekał na kompletną materializację. Ciął włęg i wpierś[4]. I raz, i drugi, i trzeci. Bezradne
duchy nie stawiały najmniejszego oporu. Na powrót rozpływały się po posadzce jak ciężki,
szary dym nim miały okazję stworzyć jakiekolwiek realne zagrożenie. Ostatnia, czwarta
postać zdążyła uformować delikatne rysy twarzy pięknej, młodej kobiety, szerokie biodra i
wąską kibić, gdy srebrny brzeszczot przeszył ją na wysokości brzucha.
- Spoczywajcie w Pokoju Chrystusa – wyszeptał pacyfista i ruszył dalej.
Po kilku krokach dostrzegł podobną wnękę po przeciwległej stronie. Nie zdążył
jednak nawet zastanowić się czy warto ją eksplorować, gdy z mrocznej niszy wyskoczyły
Strona: 9/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
dwa w pełni ukształtowane upiory. Na trupiobladych gębach zdobionych zaplatanymi
czarnymi brodami malowała się wrogość, ale i zdziwienie. Nie spodziewali się napotkać
intruza w swojej domenie. Nie byli też chyba wojownikami. Mimo to bez słowa ruszyli do
ataku celując włócznią i mieczem w pierś pacyfisty. Ten instynktownie przykucnął
puszczając niebezpieczne drzewce górą, a uderzenie serca później odpowiedział pchnięciem
szabli. Aszguzai nie zdążył się zasłonić i srebrny sztych przeszedł przez niego na wysokości
pachwiny. Drugi z umarłych ciął od góry, lecz Morthon zdążył zrobić unik w bok i prostując
się ze zgiętych kolan raził upiora na podlew. Rozpłynął się w powietrzu. Nie po nich tutaj
przyszedł. Dobrze więc, że chociaż nie sprawiali kłopotu. Kawałek dalej dromos kończył się
przed kolejnym, szerokim wejściem. Bez wątpienia Morthon znalazł się w samym sercu
wzgórza, przed komorą grobową. Sądząc po brunatnym osadzie i walających się w progu
zardzewiałych okuciach i zawiasach, dawno temu przejścia do komnaty strzegły masywne
drzwi. Za nimi zaś musiała się kryć komora grobowa głównego lokatora tego domu
zmarłych. Nasilające się mrowienie w dłoniach pacyfisty zdawało się to potwierdzać.
Oczekiwał, że i tam znajdzie smutne, spróchniałe pamiątki niegdysiejszego bogactwa i
splendoru. Migotliwe światło latarni odsłoniło jednak zgoła odmienny obraz. Kamienne ciosy
stanowiące ściany przybytku ustawiono w ten sposób, że – od wysokości dorosłego
mężczyzny poczynając – każda kolejna, wyższa warstwa wysunięta była w stronę centrum.
Tym samym płyty piaskowca spotykały się u szczytu tworząc duże, okrągłe fałszywe
sklepienie. Pod nim rozpościerała się przestronna sala zastawiona dziesiątkami
czarno-czerwonych naczyń po brzegi wypełnionymi złotem i drogimi kamieniami. Między
nimi zaś i wzdłuż ścian stały wysokie komody, zdobne otomany i rzeźbione kufry. Morthon
aż przetarł oczy. Nie, to nie możliwe, by drewno przetrwało tu pod ziemią przez, Bóg wie ile,
lat w tak znakomitym stanie. I rzeczywiście, o ile zapełnione skarbami amfory i garnce były
realne, tak meble zdawały się być jedynie półprzezroczystymi mirażami utkanymi ze
strzępów magicznej mgły. Niczym senne majaki, drżąc i
pulsując, starały się odtworzyć obraz sprzed setek czy tysięcy lat. Tylna część komnaty
tonęła w cieniu. Morthon ostrożnie, wysoko trzymając latarnię, ruszył w poszukiwaniu
ponurego gospodarza.
Z ciemności wyłaniały się powoli kolejne zapełnione bogactwem naczynia. Tysiące monet,
złotych talerzy, pucharów i innych precjozów zdobionych przedstawieniami walczących
wojowników i mitycznych zwierząt przywodziły na myśl napierśnik i inne fanty, które
pierwszego dnia pokazywał mu kniaź. Równie piękne, równie misternie wykonane, równie
cenne. Z tą różnicą, że było ich niewyobrażalnie więcej. Gdyby Mikołaja nie zaślepiła
nienawiść i ślepa furia, to wszystko mogłoby zostać jego. W zamian zaś musiał zadowolić
się srebrnym obolem.
Im bardziej pacyfista zagłębiał się wewnątrz komnaty, tym większe bogactwa
oglądał. I te iluzoryczne jak ciężkie, przetykane złotogłowiem gobeliny, puszyste dywany,
kolorowe suknie; jak i te jak najbardziej namacalne jak gęsto rzeźbione kotły z elektrum[5],
złote uprzęże czy czarne kratery[6] i kyliksy[7].
I był też tam on. Aszguzai. Mag. Władca umarłych. W swym łuskowym pancerzu i
karmazynowej czapie zdobionej diademami. Ledwo widoczny w panującym półmroku. Jak
gdyby nigdy nic, siedział na fantomowym, przepysznym tronie ustawionym u stóp
olśniewającego złotem i bursztynami sarkofagu. Bawiąc się rękojeścią miecza popijał trunek
z połyskliwego, uformowanego na kształt byczego pyska rogu. Poruszył wargami
wydobywając z siebie złowróżbny szelest. Po chwili dźwięki uformowały się w słowa:
- Pokonałeś moich żołnierzy. Pokonałeś moje sługi. Zabrałeś mi moje niewolnice…
Strona: 10/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
„Teraz przyszła kolej na ciebie” – chciał powiedzieć Morthon, lecz zamiast tego tylko
poprawił uchwyt na trzonie szabli. Tylko tyle zdołał.
Aszguzai zaatakował bez ostrzeżenia. Odrzucił naczynie i w jednym susie dopadł
Bożego Bojownika. Morthon przyjął cios szerokiego miecza na zastawę, ale upiór naparł na
niego całą siłą. Przebiegli ze zwartymi głowniami kilkanaście kroków, gdy w końcu upiór z
hukiem przyparł Białego Pielgrzyma do kamiennej ściany i chwycił go za gardło drugą ręką.
Mróz rozlał się błyskawicznie po całym ciele mężczyzny. Latarnia upadła na ziemię, płomyk
świecy zamigotał niebezpiecznie, ale na całe szczęście nie zgasł. Pacyfista próbował
odepchnąć przeciwnika, próbował oderwać zaciskające się niczym szczęki imadła kościste
palce, lecz nie był wstanie nic wskórać. Tak jakby przyszło mu się siłować z górą. Płonące
zimnym płomieniem oczy upiora przewiercały go na wskroś. Blade usta wyginały się w
szyderczym uśmiechu.
- Jesteś za słaby – syczał. – Jesteś zbrukany krwią. Polegniesz!
Morthon świszcząc przy każdym spazmatycznym wdechu nie miał powodów, by mu
nie wierzyć. „Panie dopomóż!” – krzyczał w duchu.
- Nadchodzą!
Na zewnątrz, na ciemniejącym szybko niebie zapalały się pierwsze gwiazdy. Daelon poczuł
delikatne drżenie pod stopami. To nie wróżyło niczego dobrego. Zajrzał wewnątrz dromosu,
lecz nie dostrzegł nawet poświaty zostawionej przez latarnię Morthona. Zmrużył więc oczy i
przebiegł wzrokiem po odległej linii horyzontu. I aż bezwiednie się przeżegnał. Jak okiem
sięgnąć cały widnokrąg odcinał się od nieboskłonu białą kreską gęstej mgły, w której
dostrzec można było, jeszcze małe i niewyraźne, kotłujące się, ciemne sylwetki. Trudno było
rozróżnić pojedyncze kształty, nie mówiąc już rozpoznaniu w nich jeźdźców czy koni.
Pacyfista nie miał jednak wątpliwości. Nadciągała armia umarłych.
- Złamię cię! – Aszguzai wionął wonią mokrej ziemi i pleśni.
Pacyfista z całej siły, całą swoją wolą próbował nie pozwolić, by ostrze miecza
sięgnęło jego poranionej twarzy. Całe jego jestestwo walczyło o kolejny haust powietrza.
Niestety nie mógł odkryć w sobie choćby śladu mocy, która wypełniała go zeszłej nocy, a
ostrze umarłego powoli trąc o srebrną klingę nieubłaganie zbliżało się do celu. Czyżby mag
miał rację? Czyżby odrzucając pacyfistyczną tradycję, jawnie i w pełni świadomie
sprzeniewierzając się starym prawom pogrzebał szansę na pomoc Najwyższego? Jeśli tak,
jeśli to prawda, przyjdzie mu tu dziś zginąć.
Nagle coś szarpnęło jego barkiem. Nie odczuł nawet bólu, gdy uświadomił sobie, że
z jego bufiastej koszuli wystaje pierzysko bełtu. Uśmiechnięta, ospowata twarz grasanta
wyjaśniała wszystko. Odruchowo odnalazł dłonią trzos przy pasie i mocno zacisnął na nim
palce. Jak gdyby miało mu to w czymś pomóc. Drugi drab wycelował z kuszy w jego głowę.
A to miał być taki udany dzień…
Strona: 11/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
Kątem oka dostrzegł tłoczące się w progu postacie innych zmarłych domowników, kobiety i
dzieci. Zapewne nawet po śmierci nie chciał rozstawać się ze swoją familią i zabrał ich do
świata zmarłych ze sobą. Z szeroko otwartymi oczami i ustami obserwowali jak ich pan i
władca mierzy się z intruzem ze świata żywych. Patrzyli jak w złowrogim milczeniu
nieustannie napiera na pacyfistę. Widzieli jak emanuje ciemną mocą spowijającą ich obu
mrocznym kokonem. I jak z coraz większym trudem żyjącemu przychodzi stawianie oporu.
Zimne ostrze już zaczynało palić policzek. Słonawa ciecz wąską strużką napływała
do ust. Spojrzenie wypalało rozum. Niewyobrażalne zimno wnikające w głąb żywota
brutalnie zaciskało swe szpony i wyżymało duszę.
Nie! Nie moje dziecko! Proszę, tylko nie moje dziecko. Ono niewinne! Ono malutkie!
Żołdak nie słuchał. Główka niemowlęcia eksplodowała krwawą miazgą po zderzeniu ze
ścianą stodoły. Nieee!
- Nie… – wycharczał z trudem, a krwawe bąbelki zatańczyły mu na popękanych
ustach.
Oczy uciekały mu w tył głowy. Coraz trudniej było mu zogniskować spojrzenie na
tryumfującym obliczu Aszguzai. Coraz trudniej przychodziło mu utrzymać szablę w obolałej,
zdrętwiałej ręce.
- Już jesteś mój. Już należysz do Tabiti Mawta.
„Sub Tuum Praesidium! Sub Tuum Praesidium!”
Dudnienie nasilało się. Cały step jęczał pod naporem setek, a może i tysięcy końskich kopyt.
Już można było dostrzec powiewające proporce i kołyszące się na wietrze buńczuki[8]. Już
gdzieniegdzie mrok rozjaśniał się błyskiem upiornych ślepi i żarem sypiących się spod kopyt
iskier. Białowłosy uklęknął. Jeżeli Morthon zawiedzie, jeżeli polegnie, rozniosą go włócznie
umarłych. Jeśli będzie miał szczęście – umrze. Jeżeli nie – powiększy zastęp potępieńców.
Nie pozostało mu nic poza modlitwą.
- Angele Dei, qui custos es mei, me, tibi commissum… – podjął śpiewnie.
Szybciej! Szybciej! Sucha trawa smagała gołe kostki. Serce chciało wyrwać się z piersi.
Tętent kopyt. Blisko, coraz bliżej! I ten przerażający rechot. Tak blisko! Zimny powiew na
karku. Spasi Chryste! Ból trwał krótko. Świat zawirował. Ziemia – niebo. Ziemia – niebo.
Końskie kopyta. Ciemność.
Morthon przez dłuższą chwilę, oszołomiony, nie mógł zrozumieć co za dźwięki
docierają do jego uszu. Gdy uświadomił sobie, że to Daelon śpiewa próbował dołączyć, lecz
głos uwiązł w ściśniętym gardle. Wisiał na ramieniu maga desperacko blokując upiorne
żelazo. Jawa mieszała mu się z widzeniami zsyłanymi nań przez umarłego. Płuca domagały
się powietrza. Tracił czucie w palcach stóp i dłoni. Nie miał już sił.
Strona: 12/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
Był tak przerażająco głodny. Nie jadł od ilu dni? Dwóch? Trzech? Nawet nie pamiętał.
A teraz był o włos od główki kapusty. Wierzchnie liście były czarne i przegniłe, mógł się
jednak założyć o wszystkie skarby tego świata, że środek jest pachnący, twardy i zjadliwy.
Byłaby jego. Mógłby ją szybko zjeść i chociaż na chwilę zapomnieć o palącej pustce w
brzuszku. Byłaby jego, gdyby nie szczerzący zębiska potwór bez jednego ucha i z
postrzępionym ogonem, który stanął miedzy nim a jedzeniem. Jeść! Wymacał swoją małą
rączką wśród błota i nieczystości okrągły kamień. Wszyscy bali się tego kundla. I Jontek i
Piskorz. Dużemu Maxowi ponoć odgryzł trzy palce, a starej Marcie zżarł dwie kaczki. Musiał
jednak powalczyć o jedzenie. Był tak bardzo głodny! Poważył chwilę kamień w dłoni,
wycelował i cisnął w stronę psa. Chybił! Bestia warknęła i tocząc pianę z pyska rzuciła się w
jego stronę. Pisnął tylko wysoko, przeciągle nim cuchnące szczęki zacisnęły się na jego
twarzy.
Pietate superna, illumina, custodi – niosło się poprzez dromos przytłumione,
zniekształcone, odległe – rege et guberna…
Kurhan wibrował. Ze sklepienia poczęły sączyć się strużki piachu i ziemi. Monety
brzęczały w naczyniach. Głuche dudnienie płynęło ze ścian, z korytarza, spod ziemi.
Wypełniało całą przestrzeń wokół, wdzierało się do głowy pacyfisty. Jakby z samego dna
piekieł galopował ku niemu legion demonicznych jeźdźców. Zrozumiał od razu. To umarli
wojownicy odpowiedzieli na zew swojego władcy. Czy przybyli tu zgładzić tylko dwójkę
pacyfistów? Czy jeśli to uczynią rozpłyną się ot tak w powietrzu? Czy – w końcu – obudziła
ich żądza kniazia, czy raczej ekspedycja znalazła się po prostu w złym miejscu i o złym
czasie? Jeśli tak, Morthon nie znalazł się tu przez przypadek. To Opatrzność prowadziła go
na spotkanie potężnej, niegodziwej mocy. Szkoda tylko, że zawiódł. Po raz kolejny. Jeśli nie
zabije go mag Aszguzai uczynią to jego poddani. Daelon nie mylił się i tym razem. Powinni
odstąpić. Uśmiechnął się smutno żegnając się ze światem, gdy ostrze krótkiego miecza ze
świdrującym błyskiem bólu zahaczyło o kość policzka. Już prawie nic nie widział. Tak, tym
razem naprawdę umierał.
Błagam, już nie. Błagam! Łono pali żywym ogniem. Po udach spływa gęste, parzące
nasienie. Żołądkiem targają skurcze. Szkliste oczy Paszka wpatrują się w sufit. Kochany!
Dlaczego? Dlaczego mi ciebie zabrali? Głowa brutalnie szarpnięta za włosy podskakuje do
góry. Znowu!
- Błagam, już nie…
Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum…[9]
Wiotczał. Przegrywał. Ile cierpienia może znieść jeden człowiek? Ile bólu i
upokorzenia? Lewa ręka odmówiła posłuszeństwa i opadła bezwładnie. Już nie starała się
rozewrzeć dłoni przeciwnika. Już nie walczyła o powietrze.
Panem nostrum quotidianum da nobis hodie…
Tętent koni był coraz głośniejszy, coraz bliższy. Niczym echo wojennego werbla
odbijało się od ścian starożytnego grobowca, by krążyć zwielokrotnione. Fundamenty ziemi
zdawały się drżeć pod naporem mrocznej siły. Twarze duchów przyglądających się z progu
wirowały, tańczyły do rytmu głuchym łoskotom; to zlewały się w jedno, to rozmywały w
dziesiątki bladych oblicz.
Et ne nos inducas in tentationem, sed libera nos a Malo…
Strona: 13/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
Pochłaniała go nicość. Zimna ciemność, w której nie ma nadziei, nie ma Boga. Nie
ma niczego prócz płonących oczu maga Aszguzai. Tyle zła! Tyle podłości! Tyle
najzwyklejszego kurestwa! Co on – pacyfista czwartego rzędu – może na to zaradzić? Jaki
sens ma walka ze sługami płonącego boga skoro to ludzie sami gotują sobie najgorszy los?
Może rzeczywiście lepiej umrzeć…
- Amen – Daelon zakończył kolejną modlitwę. Z trudem przełknął ślinę. Widział już wyraźnie
pędzących wojowników. Przez chwilę liczył jeszcze na cud, że właśnie w tej chwili stanie się
coś co odmieni ich los, coś co uratuje ich dusze. Uśmiechnął się do swoich naiwnych myśli.
Wtedy właśnie zobaczył poruszenie w szykach umarłych. Uśmiech znikł z jego twarzy.
Usłyszał szum, a po chwili blask gwiazd przesłoniła pędząca w jego stronę chmura. Chmura
szeleszczących lotkami strzał. Odruchowo ponownie złożył na ramionach znak krzyża. Przez
chwilę pragnął się skulić na ziemi, lecz nie uległ tej pokusie. W zamian podniósł się z
klęczek, wyprostował się dumnie – jak na Białego Pielgrzyma przystało – rozpostarł szeroko
ręce i podjął donośnie:
- Requiem aeternam dona eis… –to jedyne co mógł teraz zrobić dla siebie i dla
swojego przyjaciela.
Każdy musi kiedyś umrzeć.
Żelazny gwóźdź z metalicznym brzękiem przebił dłoń. Spazm bólu targnął jego ciałem. Ktoś
splunął mu w twarz. Kolejne uderzenie przeszyło drugą rękę. Nieartykułowany wrzask
wyrwał mu się z gardła. Boże! Boże mój, czemuś mnie opuścił…
- Czemuś mnie opuścił? – Morthon powtórzył niemal bezgłośnie. Miał już szczerze
dosyć. – W ręce Twoje…
Już miał się poddać, już miał opuścić gardę, by Aszguzai mógł zakończyć udrękę,
gdy nagle coś się zmieniło. Słyszał stłumione modły starszego pacyfisty. Niosły się pod
ziemią zdeformowane i odległe, nadal jednak pełne mocy, otuchy i Pańskiego ducha. Udało
mu się rozpoznać rytm i pojedyncze słowa. To modlitwa za zmarłych[10], a to oznaczało, że
jego mistrz był w niebezpieczeństwie, że żegnał się z życiem doczesnym. Morthon nie czuł
jednak już strachu. Nie czuł już bólu.
Gorący piach parzył w stopy. Daleko na horyzoncie pląsające miraże kusiły obietnicą
oazy. Nie był sam. Złociste usta południcy rozchyliły się w białym, ciepłym uśmiechu.
Jeszcze nie czas na ciebie – wyszeptała słodko i wtuliła się w jego ramiona. – Jeszcze nie
czas. Pachniała latem. Po chwili zdającej się być wiecznością, oderwała się od niego. Tam –
rzekła wskazując wysmukłą ręką coś w oddali. Pacyfista zmrużył oczy usilnie próbując to
dostrzec. Na próżno. Mimo to jednak wiedział co chce mu pokazać. Gdzie ma się udać i w
jakim celu. Uśmiechnął się tylko i skinął głową.
Umarły mag też wyczuł tę zmianę. Przechylił głowę zaciekawiony. Jego napór zelżał.
Morthon wręcz przeciwnie – w końcu zaczynał czuć się jak Biały Pielgrzym podczas
Strona: 14/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
pacyfikacji umarłego. Był wojownikiem Pana, członkiem Bractwa stanowiącego Jego
emanację na tym padole. Był Jego mieczem i tarczą. Jego biczem. I żadne moce nieczyste
nie mogły mierzyć się z żywą obecnością Najwyższego.
Potężna siła niczym sztormowy bałwan wzbierała w jego piersi. Co prawda, wizje
nachalnie narzucone przez Aszguzai nie minęły. Gwałcone kobiety, nabijani na pal
mężczyźni, żebrzące dzieci nadal nieprzerwanie przesuwały się przed oczami Morthona w
przerażającej, niekończącej się procesji. Teraz jednak nie próbował się przed tym wzbraniać
ani uciekać. Nie starał się już wyprzeć poza obręb świadomości. Złamane ludzkie wraki,
płonące stosy, krzyk i lament nie budziły już w nim tylko zwątpienia, bezbrzeżnego smutku i
poczucia bezradności, o którym pragnąłby jak najszybciej zapomnieć. Głęboko w jego
trzewiach rodził się gniew. Rozlewał się zimną, wrzącą falą po całym ciele wypełniając po
brzegi każdy jego fragment, każdy zakamarek jego duszy. Słuszny gniew, Ira Dei![11], który
musiał znaleźć ujście.
Morthon bez trudu rozwarł palce upiora dławiące gardło. Spojrzał w jego płonące
ślepia. Był tylko nic nieznaczącym duchem, pionkiem. Marionetką zapowiadającą wielkie
niebezpieczeństwo, lecz samą nie stanowiącą żadnego zagrożenia. Nie dla Ojca i Syna.
- Requiem aeternam dona eis, Domine – powtórzył ochryple za zawodzącym na
zewnątrz Daelonem. – Za ciebie to oratio[12] piekielniku, nie za nas.
Pacyfista odepchnął ostrze zaskoczonego upiora. Tętent upiornych kopyt
rozbrzmiewał coraz głośniej i wibrował coraz mocniej. Nie mógł jednak zagłuszyć słów
modlitwy.
- Domine, et lux perpetua luceat eis – syknął Boży Bojownik i zaatakował z furią
kreśląc w powietrzu srebrną klingą jasne wstęgi.
Aszguzai sparował kilka pierwszych ciosów sypiących się na niego ze wszystkich
stron, ale nawet on – potężny, umarły mag – nie mógł oprzeć się błyskawicznym razom
zadawanym z pasją i nieludzką siłą.
Cofał się coraz szybciej i szybciej rozumiejąc, że z tej konfrontacji nie może wyjść zwycięsko.
W akcie desperacji próbował jeszcze odcisnąć na umyśle żyjącego obrazy trwogi i cierpienia,
lecz na każdą płaczącą matkę pacyfista odpowiadał silniejszym ciosem, na każdą płacheć
zakrwawionej, zdartej skóry reagował jeszcze szybszą pracą szabli, na każdy ostrzony pal –
gwałtownym doskokiem. Z oczu Bożego Bojownika zionęła biała pustka. Z nozdrzy, jak
dzień wcześniej, sączyła się krew.
Umarły mag wydawał mu się teraz tak powolny, tak śmieszny w swych
nieporadnych próbach obrony, że omal nie parsknął śmiechem. Jak jeszcze chwilę wcześniej
mógł obawiać się śmierci z rąk tej nieudolnej mary? Jak mógł poważnie rozważać porażkę?
- Mawta! – upiór wrzasnął przerażony, gdy po kolejnej serii ciosów jego broń
wystrzeliła pod sufit.
Szelest łopoczących lotek wraz z dudnieniem konnej armii galopującej po stepie zagłuszał
myśli. Chmara śmiercionośnych pocisków już pikowała ku niemu przyspieszając
Strona: 15/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
nieubłaganie z każdym uderzeniem serca. Pierwsze trójgraniaste groty frunęły już tuż-tuż
nad głową pacyfisty.
- Requiescant in pace! – krzyknął drżącym głosem i zacisnął powieki.
Śmierć jednak nie nadeszła.
- Requiescant in pace – rzucił krótko i nie wahając się ani przez chwilę sięgnął piórem szabli
szyi Aszguzai. Głowa w czerwonej czapie odłączyła się od reszty eterycznego ciała, by po
chwili razem z korpusem rozpłynąć się w powietrzu.
Umarła rodzina – czy kim też tam byli – z lamentem i rozczapierzonymi palcami
rzuciła się w stronę Morthona. Nie musiał jednak nawet reagować, gdyż po kilku długich
krokach również oni dołączyli do swojego władcy w niebycie. Podobnie iluzoryczne meble
wypełniające komorę grobową. Zła magia szybko opuszczała to miejsce.
Jeden z wapiennych bloków ze stropu runął z hukiem tuż u stóp pacyfisty, chwilę
później następny. Czy to z powodu pacyfikacji maga, czy też naruszenia konstrukcji przez
szarżujące po stepie poczty umarłych wnętrze mogiły właśnie zaczęło się walić. Nie tracąc
więc już ani chwili Morthon porwał z ziemi latarnię i pędem ruszył w stronę wyjścia.
Gdy otworzył oczy nie dostrzegł żadnych strzał, żadnych upiornych Aszguzai. Panowała
cisza, a ziemię po sam horyzont wypełniały jedynie suche, brunatne trawy delikatnie
falujące na wietrze oraz unoszące się ku gwieździstemu niebu strzępy białych oparów.
- Dzięki Ci Panie Boże – odetchnął głęboko.
Za sobą usłyszał rumor. Doskoczył do wejścia do kurhanu w sam raz by zobaczyć
przeciskającego się Morthona.
Grobowiec z łoskotem zawalił się tuż za nim. Blady jak kreda Daelon pomógł mu wydostać
się na zewnątrz. Z niekłamaną rozkoszą wyrzucił latarnię i wciągnął w płuca rześkie, nocne
powietrze. Niewielki księżyc do wtóru z mrowiem gwiazd oświetlał cichy, spokojny step.
Jedynym umarłym w zasięgu wzroku był leżący, zimny zezwłok kniazia Mikołaja.
- To już koniec – westchnął starszy mężczyzna.
- Nie, drogi Daelonie. – Morthon otarł krew wierzchem dłoni. – To dopiero początek.
- Nie zamierzasz chyba zawierzyć słowom upiora? Posyła cię na śmierć z rąk pogan.
- Księżyc i słońce. Księżyc i słońce przyjacielu. – mówił z trudem, lecz jego oczy
Strona: 16/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
wypełniał żar. To nie słowom upiora zawierzał, a słowom samego Boga. Dlaczego
wypowiedzianym z ust jednej z najtrwożniejszych istot stąpających po ziemi – nie wiedział.
Zresztą nie znał odpowiedzi na wiele dręczących go pytań. Pewne było jednak, że nie
uzyska ich tutaj.
- Tam na południu czeka mnie walka ze Złem, o którym tyle prawiłeś. Tam czeka
mnie dzień próby. Może jestem zbyt naiwny, może jestem zbyt próżny. Za dużo się jednak
ostatnio wydarzyło, by to wszystko nie miało znaczenia, by zrzucić to na karb przypadku.
Wiedział, że musi wyruszyć na prażone słońcem piaski południa. Tam gdzie w czasie
stuleci przelano tyle chrześcijańskiej krwi, tam gdzie na proporcach łopotał biały półksiężyc.
Tam czekało na niego przeznaczenie. Niczego w życiu nie był bardziej pewien.
Daelon nie wyglądał na przekonanego, a jego spojrzenie zdawało się mówić: „Oj nie
dożyjesz ty chłopcze starości, nie dożyjesz”. Morthon mimo wszystko uśmiechnął się lekko i
poklepał mentora po ramieniu.
- Jeśli Bóg da, zwyciężę, a gdy już to się stanie, gdy odwieczne Zło przestanie nękać
poczciwych ludzi i frapować pacyfistów, wtedy może Pan w swej dobroci zwolni mnie ze
służby… – omiótł wzrokiem ciało stepowego władcy. – I będę się mógł zająć zwykłymi
skurwysynami.
Oczy Białego Pielgrzyma odbijały zimny blask gwiazd.
KONIEC ROZDZIAŁU DRUGIEGO
[1] Zastosowałem tu staje staropolskie: 1 staje = 3 sznury = ok. 134 m
[2] Korytarz prowadzący do komory grobowej;
[3] Tj. siła witalna;
[4] Są to cięcia z boku na korpus, odpowiednio, z lewej i prawej strony;
[5] Tj. bladożółty metal będący naturalnym stopem złota i srebra;
[6] Krater to antyczne, duże naczynie mające niską stopkę, pojemny brzusiec, wysoki i
szeroki wylew oraz dwa ucha umieszczone symetrycznie po bokach; służył do mieszania
wina z wodą;
[7] Kyliks zaś był płaską, dwuuchą czarką na wysokiej nóżce; służył jako kielich do wina;
[8] Tj. znak rozpoznawczy składający się z drzewca ozdobionego końskim włosiem,
zakończonego kulą lub grotem;
Strona: 17/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
[9] Tu i dalej Pater Noster czyli Ojcze Nasz;
[10] Czyli Oratio pro fidelibus defunctis zaczynające się od słów: Requiem aeternam dona
eis, Domine - Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie;
[11] Gniew Boży;
[12] Tj. modlitwa;
Strona: 18/18
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl

Podobne dokumenty