kliknij w link - Stowarzyszenie Warszawa w Europie
Transkrypt
kliknij w link - Stowarzyszenie Warszawa w Europie
Red. Leszek Lachowiecki: Witam Państwa bardzo serdecznie na konferencji zatytułowanej „Konstrukcja i destrukcja, czyli kontradyktoryjność działań lewicy”, zorganizowanej przez Stowarzyszenie Warszawa w Europie przy wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg. Nikt zapewne z państwa nie zaprzeczy, że lewica – ta polska i światowa (choć dzisiaj naszą uwagę przykuje głównie polska lewica) od dziesięcioleci ma ze sobą kłopot. Wydaje się, że utraciła najważniejszą niegdyś i konstytuującą ją zdolność kontestacji systemu kapitalistycznego. Oczywiście mówimy tu o lewicy tradycyjnej; w Polsce ten kłopot został wzmocniony faktem, że socjaldemokracja wyłoniona z PZPR współbudowała, a tym samym współodpowiada za kształt systemu społeczno-gospodarczego, który w znacznym stopniu przypomina ten, południowoamerykański. Nieżyjący już prof. Tadeusz Kowalik wielokrotnie wyrażał zdziwienie, dlaczego strona rządowa przy Okrągłym Stole nie zainteresowała się modelami gospodarczymi funkcjonującymi choćby w krajach ościennych – ordoliberalizmem niemieckim, modelem państwa socjalnego w Wlk. Brytanii, czy rozwiązaniami skandynawskimi. Wydaje się dzisiaj, że zabrakło podstawowej wiedzy – co doskonale ilustruje przypadek Jacka Kuronia; prof. Walicki w szkicu o Kuroniu daje zaskakujące rozwiązanie tej zagadki – Kuroń nie zdawał sobie sprawy z alternatywy systemowej w ramach kapitalizmu. Ten rys ignorancji widoczny jest także w dalszych działaniach lewicy, szybko obrośniętej postpezetpeerowskimi ekspertami gospodarczymi, z których większość to neoficcy uczniowie Balcerowicza. Toteż budowaniu państwa demokratycznego, w którym to procesie lewica socjaldemokratyczna zasłużyła się niewątpliwie, nigdy nie zdradzając ciągotek do autorytaryzmu (w przeciwieństwie do polskiej prawicy) towarzyszył proces praktycznego pogodzenia z modelem gospodarczym, jaki kształtował się po 89 r. Mimo ładnej retoryki można wskazać szereg działań, co niewątpliwie uczynią dzisiaj nasi paneliści, które tę smutną tezę potwierdzają. A w związku z tym, skoro w praktyce politycznej lewica akceptowała założenia tak budowanego kapitalizmu, zrodził się problem kolejny: reprezentacji. Kogo lewica miała reprezentować: biednych, słabych i wykluczonych, czy też silnych, dynamicznych, samodzielnych, tj. grupę przedsiębiorców, co najmniej z klasy średniej. Niedoinwestowaną budżetówkę, czy pana Krauzego? Można było odnieść wrażenie, zwłaszcza za rządów Leszka Millera, że to przedsiębiorcy są w centrum zainteresowania lewicy. I pewnie znalazłby się na ów dziwny stan rzeczy jakiś wygodny bon-mot, gdyby nie konkretne działania, chociażby ustawa u wyrzucaniu z mieszkań na bruk, którą wówczas większość SLD-UP-PSL uchwaliła. Sprzyjając demokracji politycznej, lewica najwyraźniej nie potrafiła zadbać o minimum demokracji ekonomicznej, światopoglądowej, wyznaniowej (umizgi do Kościoła), a nawet obyczajowej. I tu więc obserwujemy elementy kontradyktoryjności; warto uświadomić sobie, że brak lewicy w przemianach ustrojowych zapewne przyniósłby rezultaty jeszcze gorsze od obecnych, ale jej uczestnictwo – w takiej formie – dla wielu ludzi lewicy oznacza głębokie rozczarowanie. Również na arenie międzynarodowej widać podobną słabość; konsekwentnie proeuropejski i prounijny SLD ( a trzeba przypomnieć, że stosunek do Unii jak i do NATO lewicy demokratycznej po 89 r. oznaczał zwrot o 180 stopni w stosunku do czasów PRL), nie przyniósł własnej, całościowej wizji Europy. Ograniczono się do wymachiwania wędką dopłat i funduszy płynących z Brukseli; niekiedy z ulgą stwierdzano, że w sferze kulturowo-obyczajowej byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie standardy europejskie. O lewicy dzisiaj nie sposób mówić jednoznacznie. Chłodna racjonalizacja zderza się ze skrajną emocjonalnością. Sądzę, że i dzisiaj usłyszymy w dyskusji ów kontradyktoryjny dwugłos. Referaty naszych panelistów pozwolą na pewne resume, uporządkują problematykę, ukazując zwłaszcza mechanizm adaptacji lewicy do ustroju, który to mechanizm oznaczał wrastanie elit politycznych w system, a nie – jak należałoby się tego spodziewać – jakąś formę jego rewizji. Panowie: Wiesław Żółtkowski, ekonomista i bankowiec oraz panowie profesorowie dr. hab. Mirosław Karwat i Rafał Chwedoruk z Uniwersytetu Warszawskiego, towarzyszący lewicy „od zawsze”, postarają się naświetlić tę problematykę. Pierwszy zabierze głos p. Wiesław Żółtkowski, który opowie „o polityce ekonomicznej lewicy”. Wiesław Żółtkowski: Nie będę mówił o rozwoju gospodarczym. Nie będę mówił o rozwoju gospodarczym Polski w ciągu tego dwudziestopięciolecia. To po pierwsze. Po drugie – ja nie prowadzę badań, ale mam za sobą taką obserwację uczestniczącą, bo byłem aktywny w latach osiemdziesiątych po stronie ówczesnej władzy, a w latach ostatnich dwudziestu pięciu działałem w korporacjach, szczególnie w bankach, bez żadnego mandatu politycznego. W związku z tym obserwowałem tę gospodarkę dosyć praktycznie od strony dużych inwestycji i wszystkich działań gospodarczych, które w tym czasie były podejmowane. I widziałem jak działają rządy prawicowe, jak działają rządy lewicowe z nazwy. W związku z tym chciałbym podzielić się taką refleksją, jak to wyglądało i dlaczego to tak wyglądało. Trzeba sięgnąć do genezy, czyli do lat osiemdziesiątych, albowiem wtedy w Polsce była świadomość tego, że załamał się system gospodarki centralnie zarządzanej, a równocześnie nie było alternatywy jednoznacznej, za którą mogła opowiedzieć się rządząca partia. Z tym, że nie miała ona także mandatu, żeby wykonywać jakieś działania, nie miała ona większego poparcia politycznego. W związku z tym jedyna rzecz, jaka wtedy powstała, to było przedsiębiorstwo samorządowe jako element reform w ekipach Wachy i Sadowskiego i to zostało wdrożone w osiemdziesiątym pierwszym roku i powoli różne losy przechodziło. Raz było bardziej ograniczane, raz było wzmacniane trochę. Był oczywiście kompleksowy program, który zakładał stopniowe wprowadzenie mechanizmów rynku z zachowaniem kontroli państwa, ale on był taki stopniowy i nieśmiało realizowany, że właściwie niewidoczny w swoich przejawach zewnętrznych. Równocześnie w ekipie Ministerstwa Finansów w ekipie planowania był szereg młodych ludzi, członków partii, wykształconych również za granicą, którzy byli zwolennikami prostego przywrócenia równowagi na rynku, poprzez grę popytu i podaży, poprzez radykalne podniesienie cen i wyrównanie poprzez to tego rynku, na którym brakowało towaru, gdyż było względnie za dużo pieniądza. Ale oni nie mogli swoich koncepcji realizować, ze względu na to, że nie było woli politycznej i nie było zgody na to, żeby tego typu przewrót dokonać. W ostatnim momencie, rzutem na taśmę, rząd premiera Rakowskiego uchwalił tak zwaną ustawę Wilczka, która była właściwie bezradnym opuszczeniem rąk i powiedzeniem „róbta co chceta”. Dajemy wolność i niech się to jakoś potoczy. I ona oczywiście była fragmentem wyjętym z mądrych planów profesora Sadowskiego, jedynym fragmentem wyjętym przez Wilczka, który się pod tym potem podpisał. I poszło. W ten sposób lewica weszła niejako w transformację z takim hasłem wolności gospodarczej, o której dziś marzą zwolennicy Kukiza i Korwina, i innych współczesnych działaczy i polityków. I teraz w okresie transformacji, w tak zwanym pierwszym okresie transformacji, wdrożono plan Balcerowicza, który był klasycznym modelem transformacji proponowanym przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Został on wdrożony dosyć bezalternatywnie, ale wówczas nie było chyba innej możliwości, żeby to inaczej przebiegało. Ciekawie o tym mówił w wywiadzie dla „Przeglądu” Stanisław Gabrielski, poseł wtedy sejmu kontraktowego, który zresztą tutaj siedzi i może o tym powie. W tym pierwszym okresie naprawdę nie było innej alternatywy. A w zespole profesora Balcerowicza w dużej części, muszę przyznać, byli członkowie partii, komisji planowania, którzy tę koncepcję wprowadzali, bo wreszcie nadarzyła się taka okazja, że była wola polityczna, która pozwalała na wywrócenie wszystkiego w sposób dość dowolny pod parasolem „Solidarności”. I jak przyszedł okres realizacji tego nowego modelu gospodarczego, to w tym czasie rządziły różne ekipy. Ekipy bardziej konserwatywne, bardziej prawicowe, ekipy lewicowe (przynajmniej z nazwy partii, które obejmowały władzę). Natomiast nie dokonywano żadnych korekt w tym planie przez dwadzieścia pięć lat, poza może ostatnim okresem, gdzie Platforma zaczęła traktować pewne rzeczy inaczej. Głównie przez sygnały, które zaczęły napływać ze świata po kryzysie 2008 roku i inne podejście do gospodarki, które się w świecie zarysowało. Jedne rządy były bardziej profesjonalne - na przykład udział w jednych ekipach był bardziej kompetentny. I tutaj akurat rządy lewicowe się wyróżniały pod tym względem, dlatego że byli tam ludzie bardziej kompetentni. W kadrach SLD-owskich, bo to była ta główna instytucjonalna partia, która występowała jako reprezentacja lewicy, znalazło się dużo ludzi z kwalifikacjami, którzy mieli dyspozycje menedżerskie i w związku z tym oni autentycznie popierali zmiany, dlatego że w rzeczywistości bliżej im było do świata kapitalistów niż do świata robotników, byli wykwalifikowanymi menadżerami i lepiej się w tym środowisku czuli. Symbolem tego jest prezydent Kwaśniewski, który uznał, że cała postpeerelowska publika będzie i tak musiała na niego głosować i właściwie wszystkie swoje kontakty skierował na rzecz nawiązywania przyjaźni, relacji i uzyskiwania poparcia od grupy nie postpeerelowskiej, tej postsolidarnościowej, czy jak ją tam nazwać. Po drugie była wtedy blokada na ludzi z lewicy. Blokada w przechodzeniu do innych partii, do innych instytucji publicznych. W związku z tym, ten ostracyzm publiczny powodował, że oni musieli trwać, i że silna partia lewicowa mogła zdobyć władzę, bo miała bardzo dużo kompetentnych aktywistów, którzy bardzo kompetentnie podchodzili do rządów i bardzo kompetentnie te rządy sprawowali. Ale jak się nadarzyła taka sytuacja, że nastąpiło pewne odblokowane tych murów, to okazało się że wszyscy ci ludzie, którzy byli takimi sztandarami partii lewicowej gładko przeszli do Platformy Obywatelskiej. Jest tam Marcin Święcicki, Jerzy Hauser, Marek Borowski, Dariusz Rosati, Danuta Hubner i wielu innych. A ostatnio również kandydatka na prezydenta z ramienia na SLD, która zaczęła głosić hasła zupełnie nielewicowe. Poszczególne ekipy lewicowe przechodziły gładko na pozycje liberalne, bo były im właściwie bliższe. Pewnym wyłomem był tutaj profesor Kołodko, który okazał bardzo wielką sprawność w pełnieniu funkcji wicepremiera i zarządzania gospodarką, ze względu na jego kwalifikacje umysłowe i menadżerskie. On zachował swoją odrębność i do dziś zachowuje, jako pewnego rodzaju osoba wyjątkowa na tle tego grona aktywistów gospodarczych z ramienia lewicy, którzy dość gładko przeszli na pozycje liberalne, w każdym razie na pozycję związaną z inną partią niż partia lewicowa. Były też takie egzotyczne przejawy tego, polegające na tym, że część ludzi uważała, że jeżeli przegraliśmy, bo przegraliśmy w tamtym systemie, to my nie jesteśmy tacy słabi i tacy niekompetentni, i nie dlatego przegraliśmy, że jesteśmy tacy słabi, więc teraz na fali rewanżyzmu wam udowodnimy, że w tych waszych regułach też potrafimy wygrywać. Taką barwną postacią jest Jerzy Urban, który potrafił biznesowo wygrać w regułach przeciwko którym wcześniej występował. Takich osób byłoby dużo mniej znanych, ja osobiście znam wielu takich ludzi, którzy uważali że my sobie poradzimy i mamy kwalifikacje, my nie potrzebujemy niczyjej pomocy do poparcia, będziemy indywidualnie odnosić sukcesy. To była ta lewica instytucjonalna. Natomiast była też nieinstytucjonalna, która się pojawiała na obrzeżach już w latach dwutysięcznych, gdy osłabło SLD. Z tym, że ta lewica, w moim odczuciu, w obszarze gospodarczym jest dosyć infantylna. To znaczy głosi jakieś hasła, widziałem taką konferencję, żeby wyeliminować pieniądz, przejść na barter, takie dziwaczne rzeczy. A z drugiej strony wcale nie infantylne, bo jest używana do gry różnych lobbystów, którzy spełnili i spełniają usługi wobec jakiegoś grona lobbystycznego, które chce zarabiać na dotacjach pieniężnych. I to jest dla mnie rzeczywista sprawa, bo ja się zajmowałem profesjonalnie finansowaniem ekologii. Natomiast wydaje mi się, że dla wielu szlachetnych młodych ludzi wydaje się, że zbawiają świat i poprawiają coś, a oni nie poprawiają, tylko napędzają pieniędzy wąskiemu lobby. I teraz mówimy, że w Polsce jest brutalny kapitalizm. To jest taka tonacja, która się przebija na lewicy. W dokumentach pisanych i w niektórych słowach mówionych. W praktyce osoby, które to mówią, bardzo dobrze odnajdują się w tym brutalnym kapitalizmie. Dlatego, bo nie są akurat na dole hierarchii, którą ten kapitalizm stanowi, a są raczej wyżej. Z tym, że trzeba powiedzieć, że samo to hasło należy ostrożnie używać, bo to jest pojęcie relatywne. Bo to znaczy, że jeżeli ktoś podróżuje po Ameryce Łacińskiej, po Azji, po Afryce to widzi na czym polega brutalny kapitalizm. To nie ma nic wspólnego z Polską. Jak ja tam jadę, to jestem przedstawicielem bogatego kraju, który jest strasznie bogaty i na wszystko go stać. W związku z tym trzeba mieć świadomość, że ten brutalny kapitalizm jest wtedy, gdy porównujemy siebie do Niemiec, Skandynawii, jak i do krajów europejskich. Bo na tle tych krajów Polacy nie podróżują na wczasy do Francji czy do Szwecji, a raczej do Egiptu. To jest zupełnie inny świat. W porównaniu z tymi krajami my rzeczywiście doświadczamy tego, że model kapitalizmu, który u nas istnieje, jest modelem dosyć brutalnym, opartym na chciwości, opartym na walce o pojedyncze sukcesy i na konkurencji, która nas niszczy. Trzeba mieć świadomość, że takie ustawienie w tym naszym modelu zero-jedynkowym, że albo wygrasz, albo przegrasz, albo nie znaczysz nic, powoduje, że jest totalna nieufność. Jak ja jeżdżę po kraju i pytam ludzi, dlaczego nie protestują, skoro jest im tak źle, to oni odpowiadają, że dlatego, że jest ogólnie potworny strach. I to nie jest taki strach, że policja przyjdzie i im coś zrobi, ale taki strachm że ich po prostu wyrzucą z roboty jutro. Pod tym względem była pełna wolność w PRL-u. No bo wiadomo, że każdy pracę dostaby, nawet zbuntowany profesor będzie musiał do filii w Białymstoku jeździć, ale pracę dalej będzie miał. Natomiast dzisiaj jest sytuacja taka, że po prostu nie będzie miał pracy i kropka. I będzie musiał na czarno na budowie pracować, albo będzie musiał wyjechać za granicę. To jest strach, który paraliżuje ludzi. Ja jestem z tych, to są takie moje relacje z ludźmi powiedzmy sobie dość personalne, że jeżdżę po kraju i doradzam trochę bankom i w związku z tym rozmawiam z tymi ludźmi w różnych miasteczkach i to jest zadziwiające. Nikt się nie sprzeciwi, nikt nie zorganizuje czegoś, żeby przeciwko czemuś zaprotestować. I teraz elementem tego nowego systemu jest duże bezrobocie. Do czasu wejścia do Unii Europejskiej było to piętnaście procent, teraz to jest trochę mniej, ale cały czas jest to powyżej dziesięciu, przy dwumilionowej emigracji ludzi z kraju. W tym momencie mamy niskie płace, które są naturalne, bo trzydzieści procent PKB idzie na wynagrodzenia, a jak patrzyłem w rocznikach statystycznych, to w niektórych momentach to było nawet i dwadzieścia siedem. Co powoduje, że jest po prostu tania siła robocza, która napędza gospodarkę. Właśnie prezydent Komorowski powiedział, że zbudowaliśmy dwa miliony miejsc pracy w ostatnich latach rządów Platformy. Jest to oczywiście nieprawda, bo to jest liczone według takiego systemu badania liczby zatrudnionych, które polega na ankietowaniu. Wysyła się około pięciu tysięcy ankiet i ludzie mają odpowiedzieć na pytania: pracujesz czy nie pracujesz? Albo nie powiem. Gdy człowiek pracował dwa czy trzy dni w miesiącu, to on mówi, że pracował. Na tej podstawie mówi się, że istnieje szesnaście milionów miejsc pracy. Ale według GUS-u jest to trzynaście milionów siedemset. Tak więc to pokazuje różne oblicza tej samej rzeczywistości. Jest teraz w Polsce takie poczucie, że jest totalny brak alternatywy. To znaczy do PRL-u wrócić nie można, bo jest się komuchem, zdrajcą z Moskwy itd., to nie można o tym mówić. Alternatywy ze świata i Europy nie ma, wolnej Europy nie ma, ale kościół jest, który mówi że właśnie trzeba hołubić mity narodowe, wierność krzyżowi jest najważniejsza. I to zostało upowszechnione i szerzone. Ja sobie dzisiaj przejrzałem taką księgarnię tutaj obok i w dziale filozofii są książki religijne. Nie religioznawcze, ale religijne. A reszta to jakieś tam banialuki. I to ludzie czytają i jest takie bezrefleksyjne wychowanie, wiara w to, co się mówi. Poważni profesorowie z szacunkiem traktują każdą informację, która się pojawia na temat gospodarki i finansów, dyskutują, dlaczego tak jest, podczas gdy większość tych informacji jest nieprawdziwych. Bo jacyś tam chłopcy w międzynarodowym banku coś sobie opublikowali i wypuścili. To jest kraj, w którym racjonalizm odpłynął daleko. I teraz jakie sprawy różnicują naszą lewicę od lewicy prawdziwej? Otóż jest tak, że wdrożono wspólny model kapitalizmu według wskazań Międzynarodowego Funduszu Finansowego, to, co było modne w latach osiemdziesiątych na uniwersytetach amerykańskich i w praktyce oferowane przez Stany Zjednoczone do Ameryki Łacińskiej generalnie mówiąc, i do niektórych krajów azjatyckich. Natomiast lewica nie zaproponowała nigdy spójnego modelu socjaldemokratycznego, chociażby takiego jak w Europie. Niedawno uczestniczyłem w takiej dyskusji, gdzie rozpaczano, że nie ma drugiego myśliciela na miarę Marksa, który by powiedział, co robić. Ale tutaj nie problem, by był ktoś na miarę rewolucji. Chodzi o to, by zobaczyć jak jest w Anglii, Szwecji, Niemczech, Stanach i po prostu powiedzieć, żeby w Polsce było tak samo. To dla Polski byłaby ogromna rewolucja, ogromny progres gdyby tego typu spójny model zaproponować. Ale tego się nie da. Jakie są kluczowe sprawy, które mogłyby konstytuować lewicowy program w zakresie gospodarki? Pierwsze to jest rozumienie wartości prywatnej. W Polsce bez przerwy mówi się moje, moje, moje i właściwie „wolnoć Tomku w swoim domku”. I to jest coś takiego, czego nie ma w Europie. Nie ma tego w Anglii, Francji, Niemczech, bo tam „moje” jest ograniczone przez „wspólne”. Ja nie mogę robić czegoś, co się sąsiadowi nie podoba. To elementarna sprawa. W Japonii to nawet psa nie można kupić, jeśli się sąsiadów wszystkich nie poprosi, nie zapyta, czy oni się na to wszystko zgadzają. Byłem tam niedawno i byłem bardzo zaskoczony takim wspólnotowym podejściem do całego życia. Natomiast u nas własność prywatna jest święta. Lewica powinna się temu przeciwstawić. Dalej jest problem wielosektorowości gospodarki. To nie jest tylko problem, że my lubimy spółdzielczość czy jakąś ekonomię społeczną. Ale moim zdaniem problem jest związany z efektywnością gospodarki. Jeżeli funkcjonujemy w systemie zero-jedynkowym, to znaczy masz być bardzo wydajny, wyeliminować dwóch kolegów, a wtedy dostaniesz dziesięć procent podwyżki, to w takim systemie musi być duże bezrobocie. I w Polsce to bezrobocie będzie niezależnie duże od tego, jak wielu ludzi wyjedzie za granicę, bo musi być odpowiednio wielu ludzi bezrobotnych, żeby ten system dalej funkcjonował, żeby był strach przed utratą pracy. I w związku z tym w takich krajach jak nasz powinny istnieć systemy mniejszej wydajności, takie miękkie. Bardzo dużo Polaków wcale nie chce być przedsiębiorcami, ale chce chodzić normalnie do roboty i chce zarobić tę średnią albo trochę mniej, i się specjalnie nie napracować, nie zarządzać wielką korporacją. I ci ludzie powinni mieć taką sobie byle-jaką pracę, jak na przykład w spółdzielniach mieszkaniowych, gdzie siedzą sobie panie i mają niedużą pensję, ale za to się kręci, dzieci chodzą do szkoły, rodzice pracują, jest normalna rodzina społeczna. I bez takich obszarów mniej efektywnych i spokojnych nie da się w Polsce rozwiązać problemu bezrobocia. Nie ma nawet takich szans. Jest problem rozwoju przemysłu. My straciliśmy w przemyśle około dwóch milionów miejsc pracy. Na skutek tego, że została prywatyzacja przeprowadzona przez likwidację. Zlikwidowaliśmy w Polsce tysiąc sześćset siedemdziesiąt dużych przedsiębiorstw zatrudniających powyżej stu osób. To jest wielka wyrwa w zatrudnieniu. Zwłaszcza, że tego nie można zastąpić usługami, no bo z usług się korzysta wtedy, gdy się zarabia pieniądze. Jak się nie zarabia pieniędzy, to się samemu maluje mieszkanie. Nie zatrudnia się do tego żadnych ludzi. Tutaj jest ta wyrwa. Profesor Kabaj oblicza ją bardzo dokładnie na cztery miliony siedemset, ta wyrwa nastąpiła i ona jest nie do załatania, jeśli nie będzie aktywnej polityki gospodarczej. Potrzebna jest polityka gospodarcza związana z planowaniem. I tutaj jest brutalny przykład dotyczący szkół wyższych. My mówimy, że nasze szkoły wyższe nie kształcą ludzi pod potrzeby rynku. Państwo słyszycie to ciągle. Przedsiębiorcy mówią, że ci absolwenci są w ogóle niedouczeni i w ogóle nie w tym kierunku, co trzeba. Ale te szkoły wyższe są prywatne. Jest mnóstwo szkół prywatnych. I te szkoły prywatne na wolnym rynku powinny kształcić pod potrzeby prywatnych zakładów. I to jest bzdura. One nie kształcą pod żadne potrzeby, kształcą z kosmetologii, z marketingu, z takich różnych innych rzeczy, i z obrony narodowej ostatnio też. Wolny rynek w takim obszarze zupełnie nie działa. Potrzebny jest planista, minister, który określi kierunki i powie, że nie będzie dofinansowania, jeżeli ten, ten i ten kierunek nie będą realizowane. Jakoś nikt tego argumentu nie używa w dyskusji. Tych argumentów jest tutaj bardzo dużo, ale jakoś nikt z lewicy nie używa go w dyskusji, nikt o tym nie mówi, wszyscy przechodzą nad tym do porządku dziennego. Jest problem innowacyjnej gospodarki. Jak nie będzie wielkich polskich przedsiębiorstw, to nie będzie żadnej wielkiej innowacji. Bo nawet czajnika elektrycznego nie wyprodukuje mały rzemieślnik. Teraz mamy świat nowoczesny, rządzony przez wielkie korporacje. Trzeba w tych sprawach mieć coś w głowie. Poza tym jest problem rachunku. To znaczy pewna ilość dóbr, pieniędzy i zasobów jest skończona. To znaczy, że jeżeli ją się dzieli, to jedni muszą mieć więcej, a inni mniej. Nie ma cudów. To są rachunki na poziomie szkoły podstawowej. I teraz znów nikt tego nie mówi. Że jeżeli jest określona ilość dóbr, to po prostu trzeba to jakoś podzielić tak, żeby także ci, co dostaną najmniej, też mogli przeżyć. Dzisiaj dziesięć procent ludzi, którzy mają pracę musi zaciągać dodatkowe pożyczki, po to żeby zrealizować dodatkowe wydatki, takie jak na przykład zakup roweru dla dziecka. To jest rzecz niebywała. Ale żadna partia lewicowa tego nie dostrzega, poza tym że pisze gdzieś tam ogólnie, że będziemy wspierać różne społeczne cele. Nie robi tego jednak poprzez działania faktyczne, czyli na przykład zaproponowanie ustawy. A jak się rządziło, to zrealizowanie takiej ustawy. I teraz jest problem systemu podatkowego. W Polsce bez sensu mówi się o tym, że podatki są za wysokie. One są niskie bardzo, poza tym ja tysiące przedsiębiorstw przeanalizowałem i nie widziałem, żeby komuś CIT przeszkadzał w funkcjonowaniu. Może być problem z akcyzą, ale z CIT-em nie. Natomiast SLD i PiS, te dwie partie, wprowadziły liniowy podatek w Polsce. Nie Platforma, tylko SLD i PiS. Pamiętam, jak obniżano CIT radykalnie, to ja pytałem kolegi, ministra finansów wtedy, dlaczego to robicie, przecież to nie ma sensu. A on popatrzył na mnie i zapytał: nie chciałbyś więcej zarabiać? Wtedy płaciłem podatek czterdzieści procent. No i rzeczywiście dzisiaj na tym moim stanowisku zarabia się więcej niż wtedy ja zarabiałam i płaci się dziewiętnaście. Ale jeżeli mówi się, że narzuty na płace są za duże to zgoda, ale wtedy trzeba opodatkować kapitał albo majątek. Nie da się nie opodatkować kapitału, majątku i jeszcze zrezygnować z PIT-u . Kukiz, który jest człowiekiem mało inteligentnym mówi, że trzeba ograniczyć podatki i zwiększyć funkcję państwa. I żaden dziennikarz nie zapyta go, z czego on te funkcje będzie opłacał. Czy to będzie działalność wolontariuszy? My żyjemy w oparach absurdu, gdzie lewica doskonale się odnajduje i towarzyszy tym księżycowym poglądom. W Polsce dokonała się rewolucja w systemie reformowym. To jest rzecz niebywała. Otóż my sprywatyzowaliśmy system reformy. To znaczy, że każdy z nas – ja, pan, pani, ja już jestem na emeryturze, więc mnie to nie dotyczy – odkłada pieniądze na swoją emeryturę indywidualnie. W Europie nie ma takiego drugiego kraju, przynajmniej w Europie zachodniej, który by tak nierównościowo do tego podchodził. Odkłada się do wspólnego garnuszka, żeby z tego wspólnego garnuszka wszystkim równo podzielić. A my przyjęliśmy system, w którym każdy dla siebie odkłada pieniądze. I ten system jest niewłaściwy intelektualnie. Bo nie przewidziano, co będzie z tymi, którzy nie odłożą. Gdyby powiedziano, że jak ktoś nie odłoży, to my podwyższymy podatki i damy mu zapomogę albo że my go rozstrzelamy, to byłoby uczciwe intelektualnie. Bo jak się tego nie mówi, to jest zwykłe oszustwo. Balcerowicz, który opowiada takie dowcipy na ten temat, że każdy sobie poradzi i to się będzie jakoś kręcić - jest nieuczciwy. Potrzeba dopowiedzieć, co trzeba z tymi zrobić. Dowcipem ten system działa już dosyć długo, jest duża grupa, ona pozwoliła tym, którzy są bogaci, mieć duże emerytury, a tym, którzy są biedni, nie mieć wcale emerytury. No i w tej chwili uruchomiono taki zasiłek państwowy dla tych, którzy się nie mieszczą w emeryturach, bo muszą jakoś przeżyć. Ta reforma była zapoczątkowana przez Hausnera. W prawdzie Miller głosował przeciw już w czasie tej decyzji, ale wcześniej była robiona ludźmi, którzy byli lewicowi. Rozwiązanie, które wydawało im się, ja nie wiem czy im się wydawało, czy oni byli na tyle niekompetentni że tego nie rozumieli, słuszne. Ja wtedy pracowałem w zarządzie banku. Jak to zobaczyliśmy, od razu powiedzieliśmy, że trzeba otworzyć towarzystwa inwestycyjne, bo rząd znów pcha instrument do zarabiania pieniędzy. Pierwszego dnia wiedziałem, że to jest pułapka, żeby zarobić dużo w OFE. Natomiast ludzie nic z tego nie będą mieli. Ale nie było żadnych protestów, a to wszystko przeszło jako coś normalnego, co trzeba trochę skorygować. A jak Platforma zaczęła korygować, to jeszcze w pierwszym okresie SLD protestowało, że zabiera się ludziom pieniądze. Bez takiego spójnego podejścia w różnych sprawach, których by można było jeszcze sporo wymienić, nie będzie można mówić o tym, że się uzyska jakieś poparcie społeczne. Bo na te problemy, które ja wymieniłem - pewną odpowiedz ma PiS. Wystąpił z odpowiedzią narodowo-populistyczną i będzie obiecywał, że różne sprawy załatwi. Oni oczywiście tego nie załatwią, bo ta partia pokazała, że poprzednio też uchwaliła coś, co jest kuriozum w świecie kapitalistycznym, żeby nie płacić podatku od spadku. A my to mamy. W związku z tym ja uważam, że władza która się szykuje do poparcia prezydenta-elekta, tych obietnic nie spełni. Kataster jest konieczny, bo to jest element podstawowy. Kataster nie dotyczy tego, że każdego obciąży się dużym podatkiem. Bo kataster oznacza, że od pewnej nieruchomości czy wartości nie płaci się podatku. Jak ma się dom o powierzchni pięćset metrów albo jak ma się dziesięć mieszkań, to się płaci podatek od nieruchomości. Ale jak ma się jedno mieszkanie to nie płaci się podatku od nieruchomości. Tak cały świat działa. Kataster jest we wszystkich cywilizowanych krajach kapitalistycznych, w Polsce też powinien być. Chciałem na zakończenie powiedzieć, że w Polsce nawet lewica nie jest lewicowa, co należało udowodnić. Dziękuję. Leszek Lachowiecki: Problem ustosunkowania się lewicy do własności w praktyce i wyciągnięcia ustrojowych wniosków np., z faktu zawłaszczania bogactwa przez jednostki, przybrał formę ustawy kominowej, która w spółkach Skarbu Państwa miała ograniczyć wynagrodzenia decydentów. Szybko jednak okazało się, że nawet tak ustanowione ograniczenia zdadzą się na nic. Dodajmy, że wśród beneficjentów doszukalibyśmy się niemałej grupy ludzi przynajmniej formalnie związanych, czy rekomendowanych przez lewicę. Na tym przykładzie można zilustrować problem rozchodzenia się haseł i postępowania konkretnych ludzi. Jeśli sam nie stosujesz się do głoszonych przez siebie zasad, tracisz autorytet, a już na pewno go nie zyskujesz. Teraz prof. Karwat opowie nam o dylematach, pułapkach i antynomiach lewicy transformacyjnej. Prof. Mirosław Karwat: Będę nawiązywał też do tego, o czym mówił Wiesław. Taka wyjściowa, może nieco mniej ostra, ale ostra konstatacja. Lewica III RP ma wyjątkowy talent nie do destrukcji systemu, bo to wiadomo że nie, ale do autodestrukcji to owszem. A więc wymaga dużego mistrzostwa, żeby tak zmarnować potencjał polityczny, który nie był mały ani w momencie najbardziej krytycznym, kiedy załamał się system poprzedni, a był coraz większy przez pierwszych dziesięć lat. Przykład medialnego marnotrawstwa. Ale szukając źródła takiego fenomenu, trzeba się cofnąć właśnie w skalę wyborów, bądź realnych, bądź domniemanych, które rozstrzygali politycy lewicy. Na tym tle przyjrzeć się pułapkom, jakie przedstawia rzeczywistość, zwłaszcza w ramach tego systemu. No i wreszcie przyjrzeć się antynomiom, jakie towarzyszą lewicy. Zacznijmy najpierw od tych dylematów. Część z nich nastręczają wybory obiektywnie narzucone. Na początku jest to po prostu produktem spaczonego sposobu myślenia. Kolejność tutaj oczywiście może być sporna, tak więc proszę tego nie traktować hierarchicznie, to raczej takie myśli na gorąco. Oto jeden z takich wyborów: zawalił się realny socjalizm. I brzmiał tak: czy przyznawać się i nawiązywać do marksizmu czy też w panice się odwrócić, nie tylko od terminologii marksistowskiej, ale też sposobu myślenia. Pojęcia klasy, bazy ekonomicznej, nadbudowy ideologicznej, hegemonii ideologicznej kompletnie wyparowały. I to z głów ludzi, którzy za sobą mieli właśnie taką edukację. Którzy znakomicie wiedzieli, że te pojęcia się nie zestarzały. Że klasy istnieją nadal, że istnieją nierówności społeczne, że istnieje coś takiego jak wyzysk, oczywiście należałoby zrewidować stereotypowe definicje wyzysku, uniknąć żałosnego populizmu, ale to jest całkowicie inna melodia. I tutaj wykreślono pewną tradycję intelektualną i pewne narzędzia krytycznej analizy rzeczywistości. Co się z tym wiąże, lewica po upadku socjalizmu realnego zadawała sobie pytanie, czy zostać obrońcą tego, co jest cenne w spuściźnie PRL, a poniekąd i we wzorcach socjalizmu demokratycznego w Skandynawii, Niemczech i tak dalej, dobrobytu państwa socjalnego - czy przodować w reformach. Było widać od początku, aż po dziś, ogromny kompleks tych postkomuchów, że chcą być bardziej papiescy od papieża i udowodnić, że jesteśmy partią reformatorską. Jak się wstecz sięgnie po latach do publikacji „Gazety Wyborczej”, powiedzmy do różnych książek głównego nurtu lat dziewięćdziesiątych i jeszcze w początku dwutysięcznych, to oczywiście bardzo ważny był taki czynnik szantażu emocjonalnego, czy jesteście partią reformatorską. Partia reformatorska to taka, która nie zadaje zbędnych pytań i postępuje według wskazań Leszka Balcerowicza. Teraz dalszy dylemat, rozstrzygnięty w wiadomy sposób: czy zaryzykować antysystemowość. W tym sensie, że nie godzić się na kapitalizm, nie na jako taki, bo chyba nie było innego wyjścia, ale zadać sobie pytanie, jaki kapitalizm wydaje nam się inny; czy też zgodnie z hasłem, że my jesteśmy reformatorscy, że nie jesteśmy hamulcowymi, stać się jednym z filarów systemu. Przeciw antysystemowości, nie używano wówczas takiego pojęcia, przemawiało ryzyko marginalizacji czy wykluczenia, czyli po prostu polityka lewicy uległa presji wrogiego otoczenia. Jednak kiedy ktoś staje się filarem systemu wywodząc się z lewicy, to dokonuje tego za cenę autokastracji. W ogóle jest apologetą tego systemu pod hasłem „jest coraz lepiej i będzie jeszcze lepiej”. Wszystkim się poprawia, Polska rośnie w siłę. Albo analizuje się sprzeczności. Sytuacje tych, którzy ponoszą koszty tych przekształceń. Co się wiąże z tym, czy zabiegać bardziej o poparcie i zaufanie świata pracy, konkretnie zrzeszeń tego świata pracy: związków zawodowych, spółdzielni i tak dalej. I czy zwracać się do tak zwanych zwykłych prostych ludzi, czy też starać się bardzo o uznanie postsolidarnościowych elit. To był taki typowy dla naszych liderów kompleks dopuszczenia do salonów. Och, jaki zaszczyt, z Adamem Michnikiem na „ty” i nawet w „Gazecie Wyborczej” przeprowadzą ze mną wywiad czy puszczą artykuł. Jakże chciałbym zasłużyć na to, aby ci dzielni decydenci i bojownicy uznali, że nie całkiem jestem taka świnia, chociaż niedawno byłem komunistą lub prawie komunistą. Dalsza konsekwencja rozstrzygania takich dylematów : czy dopełniać, czy zastępować parlamentarne strefy wpływu politycznego pozaparlamentarnymi formami działania. Ja niekoniecznie mam tu na myśli rzucanie kamieniami, puszkami z farbą, palenie opon, rzucanie bomb. No bo przecież istnieją strajki legalne, istnieją inne formy protestu społecznego, istnieją inicjatywy obywatelskie jak najbardziej mieszczące się w granicach systemu. Tylko trzeba mieć wyobraźnię i odwagę, żeby wyjść czasem ze swojej willi, ze swojego pałacyku, z Wiejskiej, znaleźć trochę więcej niż pięć minut, porozmawiać z ludźmi, którzy mają problemy, takie choćby, jakie próbuje załatwiać Ikonowicz. Ikonowicz świata nie zbawi, ale to o czymś świadczy, że tylko taki wariat się nimi zajmuje, a poważni politycy już nie. To jest kwestia estetyczna. Elegancki człowiek, bywalec TVN-u, w pewnych miejscach nie bywa, chyba że tam będą kamery, to nawet Ryszard Kalisz zajedzie swoim samochodem i wygłosi teksty o współczuciu. Tak jest. Teraz jeśli chodzi o reprezentację polityczną: czy jednoczyć się za cenę programowych kompromisów, sojuszy raczej taktycznych niż strategicznych, bo nie do końca nam to po drodze, czy iść szerokim frontem bogactwa i jedności w różnorodności. Tak jakiś czas było, dopóki SLD było blokiem, a nie partią. Ale potem się oczyścił z kłopotliwych elementów, nie tylko z partii komunistycznych, ale też ze związków zawodowych. Czy też rywalizować w kręgu lewicy, rozstrzygać między sobą kwestie kto jest prawdziwą lewicą i jedyną lewicą. Bo jak wiadomo to właśnie w tę stronę poszło. Trzeba powiedzieć czy obustronnie czy wielostronnie, bo mamy tutaj taki szowinizm partyjny nie tylko po stronie SLD, które z lekką pogardą patrzy na ten plankton, na ten folklor lewicy nielicznej prawda, zamkniętej w wąskiej kręgach, ale to jest odwzajemniane przez mniejsze oddziały lewicy. Z tym łączy się dylemat, czy nie ma wroga na lewicy, czy przeciwnie, piętnować renegatów, wrogów, sprzedawczyków czy durniów, wszystko jedno jak będziemy ich postrzegać. Jak wiadomo to też zostało rozstrzygnięte bardzo emocjonalne, czyli w czasie, gdy świat pracy chce, by zajęła się nim lewica. A lewica zajmuje się sobą. To jest jakby atmosfera jak na dworze, kto jest bliżej króla. Czy komu należy się spadek po mamusi. Natomiast nie jest to dyskusja w rodzinie. Z tego wyrasta dylemat, też niedawno w wiadomy sposób rozstrzygnięty, taktyki politycznej. Czy być alternatywą dla dominującego układu politycznego, dla PO-PiS-u konkretnie, dla dominującego dyskursu politycznego w mediach, w szkole, czy też być przystawką, czy – daj boże – języczkiem uwagi. Jak wiadomo ambicje politycznych liderów SLD skarlały. Od takiego hasła „idziemy po wszystko”, co zostało szybko zatrzymane aferą Rywina, po hasełko „dobrze by było być koalicjantem Platformy”. Z takim usprawiedliwieniem niespokojnego sumienia, że jeżeli będziemy takim koalicjantem, takim języczkiem u wagi, to my ich od czasu do czasu upilnujemy, może coś zaszachujemy, wytargujemy i tak dalej. Bez wyciągania wniosków z Samoobrony, Ligi Polskich Rodzin, czy innych sytuacji w historii. To dylematy. Teraz pułapki jakie czyhają. Część tych pułapek tłumaczy, dlaczego niełatwo było uniknąć błędów albo zwyczajnego głupstwa. Gdy socjologowie mówią o pułapkach społecznych to nie jest tak, że ktoś nas zwabił w pułapkę przynętą, że daliśmy się skusić na to, tylko czasem nie ma dobrego wyjścia, nie każdy może być zawsze bezpieczny. W polityce to się szczególnie często zdarza. No ale jakie pułapki tu na nas czyhają? Po pierwsze pułapka rozkroku między obroną wspólnego dorobku PRL-u, własności społecznej, w dużej mierze wytworzonej wtedy, my nie mówimy tylko o tym co skonfiskowano, znacjonalizowano i tak dalej, ale mówimy o tysiącach powstałych przedsiębiorstw, restaurowanych pałacach. Szlag mnie trochę trafia jako byłego mieszkańca Mokotowa, jak sobie pomyślę, w jakim stanie była Królikarnia i jak teraz za darmo, w prezencie, miejsce odbudowane siłami społecznymi z budżetu państwa, służące okolicznym mieszkańcom, kobiety z wózkami regularnie tam chodzą na spacer, emerytki, ma się stać własnością prywatną ile nie wiadomo czy ktoś zwróci koszty tego zabytku. W rozkroku między wymogami efektywności ekonomicznej a wymogami solidarności społecznej państwa wręcz opiekuńczego. Tutaj mało kto z polityków lewicy rozumie, chociażby śladowo, że kryteria efektywności ekonomicznej też są kryteriami ideologicznymi. To nie jest tak, że jak w matematyce dwa plus dwa równa się cztery i pewne kryteria ekonomiczne są oczywiste. Kryteria efektywności mają ideologiczny układ odniesienia efektywności z punktu widzenia określonych potrzeb, określonych kosztów, określonych podmiotów społecznych. Oczywiście zrozumiałe jest, że menadżerów i wielu polityków lewicy skłania do zrozumienia, że niektóre życzenia socjalne są pobożnymi życzeniami, uleganie im byłoby demagogią czy marnotrawstwem. Pewne koszta społeczne muszą być ponoszone. W gruncie rzeczy nie był to wybór jak jedno z drugim metodą suwaka rozwiązywać. Tylko był jednoznaczny wybór za efektywnością, może nie Balcerowicz, ale Witold Gadomski z „Gazety Wyborczej” czy Wojciech Maziarski. Teraz w związku z rachunkami historycznymi. Perpetuum rozliczeń, przeprosin, skruchy, rehabilitacji. Praktycznie lewica dała sobie narzucić zasadę, chyba sformułowaną przez Ewę Milewicz w „Gazecie Wyborczej” wam wolno mniej. I faktycznie, nam wolno mniej. Na paluszkach, przepraszając że żyję. Na tej zasadzie, że wam wolno mniej, las rąk SLD-owskich podniósł się na przykład za ustawą na temat żołnierzy wyklętych. Bez żadnego dzielenia włosów na czworo, niektórzy z nich byli naprawdę ofiarami bardzo brutalnej walki politycznej i dyktatorskich metod. Każdy kto tylko siedział w więzieniu w PRL, a może tylko do niego strzelano, tym samym bohaterem jest i basta. Wedle naszej lewicy. Teraz typowa pokusa o kręgosłupie więcej niż elastycznym. Zyskać normalny status, dobrą opinię, jaki porządny człowiek! Przedsiębiorca, niezależny intelektualista! Za cenę jaką? Odcięcia się od własnych korzeni, od pierwotnej społeczności. Groteskowa ilustracja. Widzieliście państwo to wszyscy w TVN-ie czy w Super Stacji, już nie pamiętam gdzie. Nasz kolega, Kazimierz Kik, mówi o swoich kolegach postkomuniści. Marek Barański w dzienniku „Trybuna” nie wytrzymał wtedy i przytoczył życiorys pana Kazimierza Kika. Nasz towarzysz po prostu się nie zastanowił, że komu jak komu, ale czasem nie wypada takich terminów używać. Ale to jest taki typ mentalności - tak jakbym przewinął licznik w samochodzie. Idę na giełdę, samochód zeruję. Odmładzam swój życiorys, analizuję tych postkomunistów. Klasyczna typowa pułapka, nie tylko kapitalizmu, ale w kapitalizmie chyba najlepiej zastawiona w skali masowej. Alienacja przez nobilitację. Oportunizm jako cena zaproszenia do systemu. Możesz być nasz, jeśli tylko wyrzekniesz się tych zabobonów, tych miazmatów pachnących komunizmem, czy chociaż socjalizmem. Wystarczy przyjąć odpowiednie rytuały, przejąć słownictwo mieszczące się w kanonie i już jesteśmy bardzo porządnym człowiekiem, mądrym profesorem. Inaczej niż jakiś tam dziwak, który ma dziwne źródła, w ogóle dziś niewyobrażalne i niedopuszczalne. No i teraz w związku z tą pułapką, jeszcze bardziej skuteczna następna. Lewica szantażowana balastem przeszłości. Ze względu na to, jacy byliście zamordyści, ile było ofiar reprywatyzacji czy represji w latach czterdziestych czy jeszcze na początkach lat pięćdziesiątych - ze względu na to morda w kubeł. Na tej zasadzie, że jeżeli PZPR nie było partią demokratyczną, to należy też przemilczeć takie sprawy jak obrona kodeksu pracy, jak osłona dla reform. Nie należy się to upominać, bo to jest dalszy ciąg tych komunistycznych zbrodniczych skłonności. W związku z tym kompleks spadkobierców partii, która miała monopol władzy i informacji. Włączyć się w pluralistyczny dyskurs. Bardzo oryginalny pomysł. Pluralistyczny dyskurs ideologiczny w mediach, bez własnych mediów, czyli bez własnego kursu. Polityk lewicy, z górnej półki, taki medialny celebryta, uważa, że jest strasznie zaszczycony, a jeżeli ma ego bardziej rozwinięte, to uważa sam że jest wspaniały, jeżeli trzy razy w tygodniu wystąpi w Polsacie, TVN-ie, u Moniki Olejnik, u kogoś tam jeszcze. W ten sposób jest przekonany, że dowcipami, czasem mocniejszym słowem, wykpi się ze świata lewicy. I mamy taki dziwny paradoks. Nawet plankton prawicowy, najdrobniejsze ugrupowania prawicy, w których jest więcej wodzów niż Indian, jak żartujemy, nawet oni mają swoje gazety, filmiki, tygodniki. Generalnie mamy telewizję Trwam, mamy Radio Maryja, mamy osiem czy dziesięć pism tak zwanych niepokornych, w tak zwanych pięciu smakach się to pojawia. No i okazuje się, że można. Ale lewica tego nie potrzebowała, broń boże. Myśl lewicy była taka, że po co wydawać ciężką kasę na jakąś „Trybunę” , na jakieś „Forum Klubowe”, na coś tam w tym stylu. Przecież to można ogarnąć prościej. Obsadzić radę i zarząd telewizji publicznej. Bardzo dalekowzroczne myślenie. Po pierwsze w radach zarządczych i zarządach mentalność mieli podobną jak ten wiceminister finansów. A więc formalnie będąc delegatami i przedstawicielami świata pracy, świata lewicy politycznej, byli tak naprawdę ludźmi, którzy mieli ustawione karierki i swój dobrobyt. A potem trzeba być przytomnym. Jeżeli tak się wbudowujemy w system ze świadomością, że od pięciu lat jesteśmy w telewizji, to przez następne pięć lub dwadzieścia pięć nas nie ma, bo przychodzi Jerzy Targalski i czyści ze złogów komunistycznych. Sławna akcja czystek w polskim radio i telewizji, tak to wyglądało. Trzeba mieć naprawdę bardzo luksusowe samopoczucie, żeby nie rozumieć, że w sytuacji, gdy wszystkie media publiczne reprezentują tak zwany ideologiczny mainstream, czyli ideologię liberalizmu czy neoliberalizmu i socjaldarwinizmu w najbardziej brutalnym wydaniu, to jest to tylko okraszone informacjami o chorym dziecku, o inwalidzie, którego dzięki zbiórkom telewizji uratujemy przed śmiercią głodową. Typowe, dla takiego dziewiętnastowiecznego kapitalizmu. Od czasu do czasu ludzkie panisko urządza bal charytatywny, chwali się, ile to złotych zebrano na tych umierających za płotem. Nie porównują tego z kosztem wyprodukowania tego balu, który jest nieporównywalnie wyższy. A poza tym ci miłosierni bawią się bardzo dobrze, coraz lepiej się czują. Mają poczucie pomocy. Ale skąd się wzięła taka kapitulacja liderów lewicy? Z pułapki medialności jaką zastawiają media na wszystkich. Mianowicie parcie na szkło. Indywidualne, megalomańskie zapędy, narcyzm wręcz polityków lewicy, profesorów, doktorów uniwersytetów sprawia, że na każde wolne miejsce biegną gotowi mówić o czymkolwiek w dowolnej chwili. Jeden telefon. Wsiadam w taksówkę. Świat ratuję w ten sposób. Kompletne niezrozumienie jak naprawdę oddziałuje się na świadomość społeczną. Klientelizm wreszcie. Lewica dała się uwikłać w klientelizm. Zasada stara jak świat: kto płaci ten wymaga. Kiedy Unia daje pieniądze na to czy tamto, chwała jej za to, ogromny postęp technologiczny dokonał się za to z pieniędzy unijnych, nie zmienia to faktu, że wymaga spełnienia pewnych warunków. Kredytów, równowagi budżetowych i czego tam jeszcze. Jesteśmy w pewnym sensie kupieni. Typowe antynomie, w które lewica się uwikłała. Postkomuna i młodzi. Nie powstała ciągłość pokoleniowa, wymiana doświadczeń i tak dalej. To jest jakby federacja, obok siebie są starzy i młodzi. Ale nie ma tutaj, podkreślam, poczucia ciągłości. Nastąpił rozdział między tradycją radykalizmu społecznego a pokusą stabilizacji. Politycy lewicy, działacze lewicy, nawet ci terenowi, są bardzo często osobami, które utożsamiają się z rolą przedsiębiorcy, polityka, urzędnika, który jest porządnie wykształcony, żyje na poziomie, ale jego identyfikacja z bezdomnym, bezrobotnym czy nawet z prekariuszem jest znikoma. Jeżeli już to prywatna. Jeżeli tatuś czy mamusia to taki poważny gość, a synek do tej pory nie może pracy znaleźć. No ale to się rozwiązuje indywidualnie, telefony z protekcją, a nie społecznie, z myślą o kategorii prekariatu. Dalej, co się z tym wiąże – kompleks nuworysza. Strasznie imponuje politykom lewicy awans społeczny, poprawa własnego statusu. Tylko, że wiemy: syty głodnego przestaje rozumieć. Ktoś, kto doznał takiego oszołomienia statusem przestaje rozumieć elementarne problemy wręcz egzystencjalne. I to nie jakichś zupełnych gołodupców czy nieudaczników, którzy nie radzą sobie z powodów psychicznych, tylko nie rozumie sytuacji człowieka skazanego na niską płacę, strach przed utratą pracy. SLD w rezultacie postulował przeciwko wykluczeniu postkomuny, a nie bronił wykluczonych społecznie. Koniec, kropka. Tradycją lewicy ideologiczną i nie tylko jest kolektywizm. Poczucie solidarności społecznej. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Tymczasem większość czynnych polityków lewicy ma mentalność indywidualistyczną. To przekłada się na sposób działania politycznego, bo tradycje masowego zespołowego działania zostały odesłane do muzeum. Co się z tym wiąże. Z indywidualizmu wynika politykierstwo. Nastąpiła personalizacja ruchów politycznych lewicy. Zarówno w SLD jak i w pomniejszych formacjach. Ambicje wodzów, aspiracje do bycia jedynym, animozje czysto emocjonalne, porachunki, jakieś rozgryweczki, jakieś momenty bardzo groteskowe. Ja do tej pory pamiętam, jak Leszek Miller wygryzł Józefa Oleksego, Miller oświadczył: „czas na młodych”. Faktycznie, został wybrany jako młodszy o pół roku. Takie zagrywki są dosyć charakterystyczne dla tego podwórka. Wreszcie, to tak na końcu prawie, ale chyba od tego powinienem zacząć. Daliśmy się wpuścić w maliny z rozziewem między lewicą socjalną a lewicą kulturową. To są dwa różne światy. Zresztą na jednym spotkaniu jeszcze seminarium „Forum Klubowego” mieliśmy taki wybuch jednego z młodych kolegów, który wstał i zawołał, ż jego interesuje los bezrobotnych, biednych, a nie jakichś tam pedałów. Może nie użył tego słowa, ale bardzo wyraźnie to był ten tok myślenia. I my jesteśmy pęknięci. Lewica socjalna w dużej mierze została zabrana przez PiS, przez Solidarność, tylko podlana sosem klerykalizmu i czegoś tam jeszcze. Natomiast lewica salonowa jest bardzo kulturalna, liberalna w gruncie rzeczy, to niezupełnie jest lewica. To jest konsekwentnie rozumiany liberalizm na płaszczyźnie światopoglądowej. Ale skleić tego nikt nie umie. Nie wiemy, jak to zrobić, żeby jedni i drudzy tworzyli jakąś wspólnotę. Nie wiem, może to wcale nie jest takie łatwe, albo w ogóle możliwe. I tak starałem się zarysować, pułapki i zewnętrze sprzeczności, które sprawiają że nasza sytuacja, to jest właściwie samoparaliż. I z tego próbujmy się wyrwać. Dziękuję bardzo. Red. Leszek Lachowiecki: Prof. Karwat poprowadził nas po kręgach lewicowego piekła. Typując kategorię grzeszników. A poważnie: to tali typ polityka lewicowego w SLD miał wpływ na przychodzącą i wychowywaną przez partię młodzież. To wychowanie psuło charaktery; nie wszystkich, oczywiście, ale działający mechanizm ukazywał proste korzyści z bycia oportunistą. Skądinąd horyzonty młodych ludzi nie wykraczały zbyt daleko od tych, nakreślonych przez mainstream. Ich główną troską byłą potrzeba „ustawienia się” znalezienia poprzez partię, czy w partii – pracy. W ten sposób paradoksalnie odnawiała się w SLD choroba, którą można jeszcze wytłumaczyć u starych towarzyszy. Ci młodzi zostali nią zarażeni niejako na wstępie do politycznego życia. Sądze, że obrazu dopełni dr Chwedoruk ukazując „paradoksy i polemiki w historii SLD. dr hab. Rafał Chwedoruk: Współczesny kapitalizm jest bardzo brutalny. Ja tego doświadczam. Po prostu kto pierwszy dorwie się do źródeł surowców, ten się wyżywi. Więc moim zdaniem ci przedmówcy już to zrobili, więc w zasadzie może powinienem się tylko zapisać ewentualnie na koniec do dyskusji. Niemniej zacznę od czegoś optymistycznego. Proszę państwa, kiedyś zauważyłem na mapie Łodzi, w czasach kiedy SLD dostawało tam co trzeci głos, że najwięcej głosów na SLD padło w obwodzie, gdzie mieszkają pracownicy Wojskowej Akademii Medycznej. Ani jeden głos natomiast na SLD nie padł w obwodzie, gdzie znajdował się szpital psychiatryczny. Było to tak, że wyborcy z tego szpitala nie głosowali na SLD, ale może lekarze leczący - jak najbardziej, chociaż trudno to zrozumieć, słysząc o kolejnych paradoksach. W więzieniach to jest bardzo prosto. To znaczy mówiąc w skrócie: więźniowie głosują na Platformę, a kadra na SLD. To zresztą doskonale widać na mapach wyborczych. Tutaj widzę, że jest jeden pan z okolic Siedlec, to tam jak nigdzie indziej SLD ma wyborców w centrum miasta, bo tam występuje więzienie. Centrum miasta i kadra mieszka niedaleko. Podobnie jest w Białymstoku. Z tym, że moi znamienici przedmówcy zwrócili uwagę na dwa paradoksy SLD. Pierwszy związany z kapitalizmem, drugi związany z PRL-em. Ja dodam do tego dwa kolejne, ale może zacznę od pewnego ustosunkowania się i zgodności z moimi przedmówcami. SLD po pierwsze budowało kapitalizm. Cała historia współczesnej lewicy, czyli od połowy dziewiętnastego wieku, to była walka z kapitalizmem. To znaczy lewica dzieliła się na tych, którzy postanowili kroić kapitalizm na plasterki jak salami i po kawałku go konsumować i na tych co chcieli zaszlachtować demona od razu. Był taki nurt w rosyjskiej lewicy, jeszcze za cara, którego przedstawicieli zwano ekonomistami. Oni uznali, że Rosja jest tak bardzo zacofana, że zgodnie z naukami dziadzia Marksa Rosja powinna poczekać, aż zostanie zbudowany kapitalizm, a do czasu budowy kapitalizmu, powinna się zająć ochroną robotników na poziomie związkowym, a walką polityczną się zajmą liberałowie. Powiem tak, że gdyby SLD konsekwentnie zostało na łonie marksizmu, to powinno się zastosować do stanowiska Kuronia, który mówił, że trzeba zawiesić poglądy lewicowe na kołku i poczekać aż zostanie zbudowany kapitalizm. Problem polegał na tym, że w Rosji wygrali bolszewicy, którzy postanowili wziąć z całym bagażem sprawy w swoje ręce. Zatem SLD znalazło się bardzo szybko w sytuacji schizofrenicznej, czyli robiło coś, o czym nie miało pojęcia. Jak w ogóle można budować kapitalizm? Konsekwentny liberał powie, że to bez sensu. Kapitalizm tworzy się sam spontanicznie w wyniku rozwoju dziejowego. I w zasadzie z wyjątkiem lat dziewięćdziesiąt jeden dziewięćdziesiąt trzy, cały kapitalizm był budowany przy pomocy SLD, bo partia była w koalicji w rządzie Mazowieckiego, a potem sama przejęła ster rządów. Jeśli popatrzycie państwo w dokumenty SLD z tamtego czasu, to tam dyskutuje się w ogóle o czymś innym. Główny spór wewnętrzny w SDRP i SLD jako koalicji polegał wtedy na sporze nad nurtem socjaldemokratycznym a nurtem demokratycznego socjalizmu. Nie chodzi tu o serek fromage, tylko mówiąc w skrócie nurt demokratycznego socjalizmu takim nurtem był nie werbalnie, lecz otwarcie antykapitalistycznym. Więc partia czymś innym się zajmowała, a o czym innym dyskutowała. Tak jak pan tutaj mówił o dyskusjach ekonomicznych. To samorząd pracowniczy i tak dalej, tymczasem praktyka była zupełnie gdzie indziej. SLD, bardzo trafna obserwacja, musiało przyczynić się do prywatyzacji tego, co PKWN znacjonalizował, a PRL wybudował. I stąd myślę też, że bardzo trafnie profesor Karwat zwrócił uwagę na dychotomię reformatorskości i antyreformatorskości w latach dziewięćdziesiątych. Szukając legitymizacji jako partia parlamentarna i partia demokratyczna SLD koniecznie chciało uzyskać status partii reformatorskiej. Warto zauważyć taki paradoks: Leszka Balcerowicza szefem Narodowego Banku Polski nie zrobili żadni liberałowie, tylko jak najbardziej politycy SLD, także Marka Belkę, którego trudno posądzać o szczególnie lewicowe poglądy na gospodarkę. Z tego, co panowie mówiliście, wykluwała się taka wizja, że lewicowość była kwestią towarzystwa w latach dziewięćdziesiątych. Ja wiem, że PZPR była lewicą bez względu na głoszone poglądy. Prywatnie ktoś mógł być liberałem, konserwatystą i tak dalej. Pamiętam taki wywiad profesora Rosatiego dla jednego z takich prawicowych dziennikarzy, w którym ten dziennikarz punkt po punkcie udowadnia mu, że jest politykiem prawicy. Sam pytany absolutnie nie usiłował zaprzeczyć tym poglądom. Jeśli jest dla mnie w tym coś dziwnego, to tylko wymiar czysto ludzki. Otóż opozycja Solidarnościowa lat osiemdziesiątych to była opozycja, która nie dostrzegała już szarej strefy pomiędzy sobą a PRL-em. To znaczy taka, która już mówiła tak albo tak, zwłaszcza młodsze pokolenie. I którego opozycja wobec PRL-u, także wobec elity władzy ówczesnego państwa, była także opozycją obyczajową. Jeśli uważnie się w to wczytamy, jeśli ktoś zna ludzi z tych kręgów, to wie że to była forma inteligenckiego dystansu do władców PRL-u, wywodzących się często z awansu społecznego, ze wsi i tak dalej. I to było o tyle zaskakujące, że w tych środowiskach SLD też próbowano uzyskać legitymizację. To już nie chodzi o poglądy polityczne, tylko o taki wymiar czysto ludzki. W czasie wyborów prezydenckich w roku dziewięćdziesiątym piątym SLD proponowało najbardziej plebejski gatunek muzyki jakim jest disco polo. Taki, który był synonimem kultury wiejskiej i wręcz obciachu w wielkich miastach. I tutaj SLD wygrało, bo dotarło do młodych wyborców z małych miast, którzy niekoniecznie mieli jakieś inne, na przykład życiorysowe powody, żeby głosować na SLD. W tym czasie prawica organizowała w centrum koncerty pod tytułem „oni mają disco polo, a my mamy rocka”. Paradoks SLD polegał na tym, że ich wyborcy słuchali disco polo, a SLD-owcy chcieli się wprosić na koncert rockowy, lecz nikt nie chciał ich tam wpuścić. To było moim zdaniem trudne do zrozumienia. I z tą reformatorskością paradoks polegał na tym, że miliony Polaków głosowało na SLD w roku dziewięćdziesiątym pierwszym, w roku dziewięćdziesiątym trzecim, na Aleksandra Kwaśniewskiego w roku dziewięćdziesiątym piątym, właśnie dlatego, że SLD nie było stereotypowo postrzegane jako partia reformatorska, ale przez PRL-owski status jako partia antyreformatorska. To była zupełnie odlotowa sytuacja. Wyborcy głosują na partię, a partia by chciała, żeby głosowali na nich zupełnie z innego powodu. Inni wyborcy. Wtedy narodziła się jedna z głównych antynomii do chwili obecnej. Po drugie wreszcie SLD także budowało demokrację. Sama nazwa koalicji, bo najpierw była koalicja SLD, dokładnie miała spełniać te postulaty, miała pomóc znaleźć partii legitymizację jako partii demokratycznej. I warto zwrócić uwagę na to, że SLD od początku musiało być partią samoograniczającą się, tak jak Solidarność mówiła, że musiała się ograniczać w latach osiemdziesiąt i osiemdziesiąt jeden, żeby nie naruszyć sojuszy i tak dalej. I to w efekcie prowadziło do kolejnych problemów, jak chociażby do tego, że wolno mniej, jak napisano pod adresem SLD. A paradoks polegał na tym, że to SLD okazało się największymi demokratami. Czyli za każdym razem jak traciło władzę, to oddawało ją z podkulonym ogonem, nie próbując w przeciwieństwie do swoich oponentów protestować. Przypomnijcie sobie państwo moment, w którym Lech Wałęsa miał skończyć swoją prezydenturę, to był chyba największy kryzys polityczny po roku osiemdziesiątym dziewiątym. Ja przepraszam, ale piątek ostatni w kampanii wyborczej był bardzo dziwnym piątkiem. Zamach na prezydenta, sprawca został natychmiast wypuszczony przez prokuratora. To jest chyba najbardziej liberalny kraj! To pokazuje, że w Sojuszu byli wielkimi demokratami, nawet za prezydentury Wałęsy SLD stało w ochronie ówczesnej konstytucji. I nie doczekało się żadnego rewanżu w tej materii. Paradoks SLD, co jest rzadko dostrzegane w tej materii, polega na tym, że pośród główny partii politycznych SLD ma elektorat o największym poziomie sympatii dla autorytaryzmu, co wynika ze struktury tych wyborców, chociażby dlatego, że wiele z tych osób było związanych ze służbami mundurowymi i chaos, anarchia były pojęciami wartościowanymi bardzo negatywnie. Elektorat oczekiwał poparcia od SLD na przykład silniejszej władzy. A partia z wielu powodów musiała i chciała przedstawiać siebie jako zwolenników silniejszej demokracji. Kolejny paradoks polegał na tym, że SLD, SDRP i potem SLD wyrastające z tradycji socjalizmu demokratycznego było postrzegane jako partia najbardziej zdyscyplinowana, scentralizowana, ale jednocześnie od początku pogrążona w konflikcie wewnętrznym. Ten konflikt był kiedyś personalizowany, Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller. Zobaczcie państwo, że ten konflikt utrzymał się do końca. I zauważcie paradoks. Najpierw miało być tak, że Leszcze Miller miał być lewą stroną, a Aleksander Kwaśniewski prawą. Potem SDRP przetwarzało się jako partia - i było odwrotnie, Aleksander Kwaśniewski jako lewe skrzydło, a Leszek Miller jako prawe chciał stworzyć bardziej umiarkowaną partię. No i wreszcie to co jest jednym z największych ideowych paradoksów SLD to polityka międzynarodowa. To znaczy partia ta ogłosiła się najbardziej proeuropejską i prozachodnią z partii w Polsce. Nie bez pewnych wahań, nie bez pewnych dyskusji, ale zaakceptowano to, a natomiast wejście do Unii Europejskiej zaakceptowała ze śpiewem na ustach. Nawet próbują teraz transformować pierwszego maja w święto europejskie. Co jest ciekawe Wspólnoty Europejskie były dziełem europejskiej prawicy. Panowie Schuman i De Gasperi nazywani ojcami Europy mają właśnie procesy beatyfikacyjne w stolicy apostolskiej. SLD była bardzo oburzona jak pani polityk prawicowa nazwała flagę europejską szmatą, a flaga ta wzorowana jest na witrażu w katedrze w Strasburgu. Co więcej, wspólnoty europejskie były poletkiem ideologicznym w obronie kapitalizmu podjętym przez europejską prawicę, a właściwie przez chrześcijańską demokrację i przez liberałów, czyli przez środowiska związane z wielkim przemysłem. Miało to służyć rozmontowaniu państw opiekuńczych w Europie Zachodniej, które bardzo się rozwinęły po fali wielkich przemian w latach czterdzieści – pięćdziesiąt na zachodzie. We Francji i Wielkiej Brytanii znacjonalizowano dwadzieścia procent gospodarki, progresja podatkowa po wojnie wzrosła i te państwa odnosiły wielki sukces. Ale odbywało się to kosztem obciążeń fiskalnych wielkiego kapitału, ekspansji sektora publicznego i tak dalej. SLD jakby bez refleksji do tego podeszła. Zachodnie socjaldemokracje przez wiele lat nawracały się na integrację europejską, przez wiele lat południe Europy, Hiszpania, Grecja czy Portugalia uczyniły to ze względu na kontekst geopolityczny i pod takim naciskiem, a nie z powodu wiary w prawicowy projekt Unii Europejskiej. A Unia Europejska jest projektem traktatu z Maastricht z roku dziewięćdziesiątego drugiego, traktatu podjętego na szczycie popularności ideologii neoliberalnej. Traktatu, który kompletnie dereguluje wszystkie rynki w Europie, uniemożliwia prowadzenie tradycyjnej redystrybucyjnej polityki gospodarczej, polityki społecznej,. Wbrew populistycznym hasłom pewnego polskiego polityka państwo nie może budować żadnych fabryk. Europejskie prawo konkurencji najzwyczajniej w świecie na to nie pozwala. Ja nie twierdzę, że SLD miało konkurować z narodowo-katolicką prawicą w sprzeciwie wobec tego, ale przynajmniej powinno odbyć jakąś debatę i dokonać jakiejś refleksji jak pogodzić pewien naturalny internacjonalizm lewicy z tym, że wszystkie projekty lewicowe były projektami w obrębie państwa i poprzez państwo. Skandynawskie modele były oparte dokładnie na bardzo silnym, autonomicznym, demokratycznym, ale jednak na mechanizmie państwowym. Żeby iść dalej, SLD w ten sposób pracowało na swoich politycznych konkurentów. Nawet nie na wrogów. Na wrogów można pracować, bo wróg z reguły w demokracji nie zabiera wyborców. Czyli w wypadku SLD polityczne centrum. Zobaczcie państwo: PRL był pewnym projektem geopolitycznym przesunięcia Polski na zachód. Był do jakiegoś stopnia ziszczeniem koncepcji Romana Dmowskiego. Nie jest tak, że w PRL-u Józef Piłsudski był absolutnie na cenzurowanym, natomiast Roman Dmowski był w pewien sposób dwuznaczny. Na przykład maj dwudziestego szóstego roku. Poparty przez całą lewicę, w PRL-u był postponowany, a nie chwalony. Paradoksalnie wyborcy SLD, do chwili obecnej włącznie, około miliona ludzi deklaruję sympatie, skupiają się na ziemiach odzyskanych. Największa reprezentacja to część województwa kujawsko-pomorskiego, szczególnie część bydgoska. Fragmentarycznie pozostałe części ziem odzyskanych. No i pytanie, jak to się ma do projektu integracji europejskiej? Rozszerzania granic w Europie i tak dalej. Kompletnie bez refleksji zostało to przyjęte, a do PZZ zostali przyjęci ludzie o różnych poglądach, nie jest tak że tam weszli tylko komuniści czy część ruchu socjalistycznego. Tam weszli też ludzie o sympatiach narodowych. To moim zdaniem kolejna rzecz, w której SLD w wymiarze ideowym bardzo ryzykowała. Natomiast w wymiarze politycznym, to kolejny paradoks, budowała potęgę swoich rywali. Bo w wymiarze politycznym nośnikami tradycyjnie prozachodnich tendencji polskiego społeczeństwa, szczególnie silnych w warstwach inteligenckich, w każdej epoce w dziejach Polski, były środowiska solidarnościowe. Szczególnie środowiska inteligenckie, które po stanie wojennym przejęły rząd dusz w Solidarności. Stan wojenny złamał Solidarność jako związek zawodowy. Na kilka lat. Ona się odrodziła dopiero w latach osiemdziesiąt siedem - osiemdziesiąt osiem. Natomiast Solidarność jako ruch stała się ruchem wielkomiejskiej inteligencji. Nieprzypadkowo bastionami jej jest Warszawa, Kraków, Wrocław, więc miasta akademickie. I każdy moment, w którym SLD podkreślało wagę wejścia do Unii Europejskiej, było pracą na rzecz Unii Wolności, potem na rzecz Platformy Obywatelskiej, która w końcu z tego skorzystała. W świadomości zbiorowej nigdy Aleksander Kwaśniewski ani Leszek Miller nie zostaną tymi, którzy podpisali akt wejścia do Europy, chociaż zrobili to faktycznie. Natomiast myślę, że gdybyśmy zrobili sondaż, kto wprowadził Polskę do wspólnoty europejskiej, to pewnie zwyciężyłby Lech Wałęsa, Bronisław Geremek, mniej więcej o to chodzi. I ostatni, proszę państwa, wątek związany z PRL-em. Otóż SLD od początku próbowało jakby odejść od stygmatu PRL-u, podczas gdy wyborcy głosowali na nich, bo partia po prostu kojarzyła się z PRL-em. Kojarzyła się na przykład z pełnym zatrudnieniem. Głosowali nawet ci, którzy w latach PRL-u często byli przeciw. Im bardziej SLD od tego uciekało, tym bardziej traciło. Zwróćcie państwo uwagę na pewien paradoks. Jarosław Kaczyński może powiedzieć dobre słowo o Edwardzie Gierku i nic mu się nie stało. Wyborcy go kochają. Donald Tusk mógł powiedzieć dobre słowo o epoce Edwarda Gierka i nic mu się nie stało. No ale jak politycy SLD powiedzieli coś dobrego o Edwardzie Gierku, to za chwilę w ich własnej partii uznano, że to jest głównym źródłem słabości SLD. Chociaż wszystkie badania pokazują, że elektoraty SLD i PSL-u to te, które najlepiej wartościują minioną epokę. I proszę państwa, kolejnym paradoksem jest to, że SLD jest tą partią, która także w wymiarze PRL-owskim, ale również w innych, ucieka od własnego elektoratu. Otóż elektoratem SLD są mężczyźni po pięćdziesiątym piątym roku życia, mający bądź doświadczenie, bądź aktualną praktykę pracy w budżetówce. A SLD wystawia na prezydenta młodą kobietę, która mówi o przedsiębiorczości. Myślę, że jest to przepis na klęskę wyborczą, nawet gdyby kampania była w jakikolwiek sposób prowadzona. To już jest w tym wszystkim - drobiazgiem. I stąd, paradoks SLD polega na tym, że czego ta partia nie powie, czego ta partia nie zrobi, to i tak zostaje ten milion Polaków, który na nią zagłosuje, zupełnie jakby nie czytał ani nie widział tego, co oni mówią. Myślę jednak, że jest to w większym stopniu zasługa Edwarda Gierka niż wszystkich przywódców po roku osiemdziesiątym dziewiątym. Razem wziętych. Dziękuję bardzo. Red. Leszek Lachowiecki: Zastanawiamy się dzisiaj nad budową „nowej lewicy”. Jest to, mówiąc prawdę, postulat coraz bardziej spóźniony. Może wiec przypomnieć sobie cnoty i zasady starej? Kto wie, czy dzięki temu nie udałoby się przeskoczyć tej strasznej :czarnej dziury”, w jakiej pogrążamy się od lat.