DP_Wolontariuszki-od.. - ALMA SPEI Hospicjum dla Dzieci

Transkrypt

DP_Wolontariuszki-od.. - ALMA SPEI Hospicjum dla Dzieci
c2
www.dziennikpolski24.pl
pejzaż rodzinny
Sobota, 2 października 2010
Wolontariuszki od Sobieskiego
Dokończenie ze str. C1
Agnieszka przyznaje, że
pierwsze spotkanie z Kamilem
było dla niej sporym wyzwaniem.
Właściwie nie wiedziała jak się
zachowywać, żeby go nie urazić,
nie wprawić w zakłopotanie.
A okazało się, że chłopcu nie
jest potrzebne żadne specjalne
traktowanie. Wystarczy być
sobą. – Nauczyłam się pytać
o różne rzeczy, na przykład, jak
wozić go wózkiem, jak pomóc
w takiej, czy innej sytuacji. Dzisiaj wiem, co robić, by mu nie
zaszkodzić. Jeździmy nawet razem na spacery. Przekonałam
się, że z każdym człowiekiem
można znaleźć wspólny język;
chorym i zdrowym. Tolerancja
nie jest już dzisiaj dla mnie pustym słowem. Tolerancja to akceptowanie siebie nawzajem. Ja
akceptuję Kamila. On akceptuje
mnie. Znajomość z Kamilem
– opowiada Agnieszka – jest dla
mnie bardzo ważna. Otworzyła
nowe obszary mojej wrażliwości,
o których istnieniu nawet nie
wiedziałam. A to znaczy, że każdy człowiek może dać coś drugiemu człowiekowi. Ten z hospicjum także.
Monika i Patrycja są zauroczone Karolem i jego rodziną.
– Karol nie słyszy i ma wiele innych ograniczeń i uszkodzeń,
chociaż jest śliczny. Jak z obrazka – opowiadają dziewczyny.
–
I ma takich fantastycznych
rodziców – mówi Patrycja. – I siostrę Zosię, która urodziła się zdrowa i wniosła do tamtego domu
jeszcze więcej dobrej energii.
– Rodzice Kamila i Zosi są
tak wdzięczni za to, że spędzamy
w ich domu, z ich dziećmi godzinkę czy dwie, tak nam dziękują, że aż nam głupio – dodaje
Monika.
– Bo widzi pani, to nie jest
dla nas żaden wysiłek – tłumaczy Patrycja. – To my u nich,
w ich ciasnym mieszkanku pełnym kolorowych rysunków, zabawek i miłości ładujemy swoje
akumulatory.
chociaż zanim zajrzałyśmy do
domu Karola nigdy w ten sposób
nie myślałyśmy o życiu. Teraz
na pewno bardziej cenimy to,
co mamy.
– Takim rodzinom jak ta Karola jest potrzebna normalność
– dodaje Patrycja. – A nas wzbogacają spotkania z nimi. Nie
sądziłam, że tak bardzo się ucieszę, gdy za którymś razem nieufny dotąd Karol – uśmiechnie
się na mój widok. Po prostu
mnie poznał. To było takie fajne
uczucie. Obie z Moniką poczułyśmy się potrzebne. Pożyteczne.
I to chyba jest ważne, żeby tak
właśnie się czuć.
Ola, ta co lubi jeść, choć po
niej wcale tego nie widać, poszła
któregoś dnia na bajkowe hospicyjne spotkanie do biblioteki
przy ulicy Rajskiej. – Takie spotkania są nie tylko dla dzieci,
ale też dla rodziców, którzy mogą
pogadać z innymi rodzicami,
mogą popatrzeć, jak dają sobie
radę ich kruche dzieci, mogą
zmienić otoczenie i zwyczajnie
wyjść z domu – opowiada Ola.
– Któregoś dnia usiadłam na
dywanie z Michałem. Rzucaliśmy do siebie piłkę, a on promieniał. Był taki szczęśliwy, jakby
dostał w prezencie nie wiadomo
co. A przecież dałam mu tylko
trochę mojego czasu i uwagi.
Tamtego dnia zrozumiałam, że
tak mało potrzeba, żeby chore
dziecko mogło poczuć się szczęśliwe choćby przez chwilę. Zresztą ja też fajnie się bawiłam.
A potem, gdy myślałam o tym
bajkowym wieczorze w bibliotece
przyszło mi do głowy, że takie
spotkania zmieniają w nas hierarchię życiowych priorytetów
i wartości. Okazuje się, że najbardziej liczą się proste gesty.
Innym razem czytałam książkę chłopczykowi, który nawet
nie mówi. Wydawać by się mogło, że do takiego dziecka nic
nie dociera, a on przez cały czas,
nie spuszczał ze mnie oczu. I był
taki spokojny. Może nawet szczęśliwy.
I wie pani, zauważyłam – dodaje Ola – że zdrowi ludzie boją
się chorych. Może dlatego, że
nie wiedzą jak się zachować.
Wymyślają Bóg wie co, a trzeba
zachowywać się zwyczajnie.
Monika na jednej z hospicyjnych wycieczek opiekowała się
chorym chłopcem. Niedługo,
przez kilkanaście minut. – Nie
wiedziałam, co mogę dla niego
zrobić. Mały wydawał dziwne
odgłosy, nie wiedziałam co się
dzieje. Zawołałam pielęgniarkę,
a ona zapytała: – nie wydaje ci
się, że on płacze? – Odruchowo
wzięłam go za rękę, pogłaskałam
po główce i chłopiec się uspokoił.
Pomogłam mu. To było niesamowite. Jeden mały gest zamienił smutek w radość.
Wydaje mi się, że wiele osób
traktuje chore dzieci, jak te gorsze. A one nie są gorsze. Są
inne. Ale potrzebują od nas
wszystkich tego samego, co dzieci zdrowe: miłości, troski, zainteresowania. I zauważyłam
jeszcze jedno; rodzice zdrowych
dzieci często ich prawie nie
znają, niektórzy nawet nie rozumieją. Rodzice tych chorych
– znają swoje dzieci doskonale.
Umieją odczytać każdy grymas
na ich twarzy, każdy ruch powieki, każdy gest. Dzieci, z którymi stykam się w hospicjum
są szczere. Uśmiechają się, gdy
są szczęśliwe i zadowolone. Płaczą, gdy jest im źle. Nie kalkulują, niczego nie udają – dodaje
Monika.
– To prawda. Wystarczy się
przyjrzeć choćby małemu Karolowi żeby zobaczyć, ile dzieje
się w jego główce, jak zmieniają
– Nigdy nie sadziłam – mówi
Monika – że kontakt z chorym
dzieckiem może być taki fajny.
Podziwiam rodziców Karola.
Obie z Patrycją dzięki nim dotykamy prawdziwego życia, które może być wartościowe i wesołe
mimo, że czasami zmusza do
pokonywania trudności, podejmowania wyzwań. Oni wyłuskują każdą chwilę radości i celebrują ją. To nam się podoba,
Projekt graficzny Tomasz Bocheński
Tarja
„What Lies Beneath”
Blisko pięćdziesięcioletni już
rock, w swoich wędrówkach
dotarł właściwie do wszystkich
drzwi. A to pukał do jazzu, a to
do muzyki ludowej, a to do
tzw. „poważnej”. Zdarzyło się
także, że zbliżył się, do pozornie bardzo od niego odległej
opery. Tu można przypomnieć
(tylko formalnie) jej bliskie
dzieła typu „Jesus Christ Superstar” oraz (próbujące już
autentycznie połączyć oba
światy) eksperymenty skandynawskich formacji Therion,
Ayron i Nightwish. A w tym
zastanowieniu, na szczególną
się jego nastroje – przyznaje
Patrycja.
– Rodzice chorych dzieci
– mówi Marta – uświadomili
mi, że trzeba traktować ludzi
indywidualnie. Bo przecież każdy człowiek jest inny, ma własne zalety i własne wady. Po
spotkaniach z nimi dużo więcej
myślałam też o sobie, o życiu.
Nie wiem dlaczego tak było, bo
przecież zwykle nie mam czasu
na jakieś przemyślenia. Dostrzegłam wreszcie, że moje
problemy, moje zmartwienia
to są tak naprawdę drobiazgi.
Że powinnam cenić, co mam
i dzielić się tym z innymi.
Rodzice wolontariuszek dali
zgodę na to, żeby dziewczyny
pomagały w hospicjum. Choć
Teraz mi kibicuje. I często pyta
o Karola,
– Rodzicom działalność
w hospicjum wydawała się zbyt
trudna i absorbująca – mówi
Monika. – Mama wypomniała
mi, że nie poświęcam dosyć
uwagi dzieciom, które mam
w rodzinie, ale po jakimś czasie
przekonała się, że ja nie tylko
daję, ale i otrzymuję wiele. Wie
pani, człowiek może dać na
prawdę dużo, tylko czasami
o tym nie wie, dopóki nie spróbuje. Dzięki chorym dzieciom
uczę się poznawać siebie.
– A moja mama wciąż mi
powtarzała, że praca w hospicjum to także wielka odpowiedzialność. I dzisiaj ja też to
wiem – mówi Agnieszka. – Staram się tak organizować swoje
Mnóstwo czasu każdego dnia
przecieka nam przez palce.
Marnujemy go na nikomu
niepotrzebne głupoty, gdy
tymczasem jedna godzina
podarowana drugiemu człowiekowi
może tak wiele znaczyć.
prawie wszyscy na początku
mieli wątpliwości.
– Moja mama bała się, że
spotkanie z tak chorymi dziećmi może być dla mnie trudne,
bo jestem dosyć wrażliwą osobą. Ale, gdy przekonała się, że
nie pomagam tym dzieciom
umierać, ale właśnie żyć – jest
spokojniejsza – mówi Ola.
– A moja mama obawiała
się – opowiada Patrycja – czy
znajdę na to pomaganie czas.
No, w końcu matura za pasem.
zajęcia, żeby mieć czas dla Kamila i nie rezygnować ze spotkań z nim. A jeśli coś mi wypadnie – uprzedzam. – A Kamil
to rozumie. I trzyma kciuki za
moją maturę.
– Gdy o mojej pracy w hospicjum dowiedzieli się znajomi
dokładnie wypytywali o to, co
tam robię – dodaje Monika.
– Chcieli też wiedzieć, ile mi
to zajmuje godzin. A potem
któryś z kolegów powiedział:
– Obliczyłem, że mnóstwo czasu każdego dnia przecieka nam
przez palce. Marnujemy go na
nikomu niepotrzebne głupoty,
gdy tymczasem jedna godzina
podarowana drugiemu człowiekowi może tak wiele znaczyć. – I wie pani, on ma rację.
MAJKA LISIŃSKA – KOZIOŁ
FOT. MICHAŁ KLAG
Wolontariusze
mile widziani
Moje CD
Jerzy Skarżyński
„Radio Kraków”
uwagę z pewnością zasługuje
ta ostatnia, bo przez dziesięć
pierwszych lat istnienia jej solistką była pochodząca z Finlandii wokalistka Tarja. I nic
w tym nie byłoby dziwnego,
gdyby nie fakt, że owa artystka
jest... zawodową pieśniarką
(trójoktawowy sopran liryczny) operową.
Dla porządku... Tarja (tak
naprawdę Tarja Turunen) urodziła się w 1977 r. w Kitee. Już
jako sześciolatka zaczęła się
uczyć śpiewu, gry na fortepianie i flecie. Mając 18 lat rozpoczęła studia na wydziale wokalnym w Sibellius Academy
w Kuopio, a po ich zakończeniu na Akademii Muzycznej
w Karlsruhe w Niemczech.
Występowała także jako solistka w całkowicie „nie rozrywkowym” repertuarze na deskach kilku teatrów operowych Europy. Co jednak niezwykłe, w 1996 r., namówiona
przez szkolnego kolegę Tuomasa Holopainena, została głosem kierowanego przez niego
zespołu Nightwish. I to dzięki
jej umiejętnościom oraz urodzie gotycko–metalowa grupa
dość szybko stała się gwiazdą
światowego formatu. Niestety
w 2005 r. jej z nią współpraca
z definitywnie się zakończyła,
a Tarja od tej pory działa jako
rock–operowa(!) solistka. Najpierw (w 2006) wydała płytę
z interpretacjami pieśni świątecznych, potem (2007) mocny
album „My Winter Storm”,
a teraz krążek – „What Lies
Beneath”.
„What Lies Beneath”, to
w przeciwieństwie do poprzedniego (był jak dla mnie za
mało melodyjny, zwarty i dość
chaotyczny) naprawdę świetny
longplay mądrze łączący ciężki rock, muzykę poważną
Osoby, które chciałyby pomagać
jako wolontariusze w Hospicjum
Domowym dla dzieci „Alma Spei”
proszone są o kontakt
z koordynatorem wolontariatu,
mgr. Grzegorzem
Bobkiem: [email protected]
i operę. Co ciekawe, Tarja odpowiada na nim nie tylko za
ostatni z tych elementów, lecz
także za większość na nim
utworów i (wspólnie z niejakim Mic–kiem) za jego produkcję. W efekcie płyta jest bardzo spójna i piękna. Mało tego,
co mnie nawet zaskoczyło,
równie interesująco jak śpiew,
na albumie wypadają partie
instrumentalne. Naprawdę
brzmią nie gorzej niż na krążkach Nightwishu! Na koniec,
i to chyba najlepiej potwierdza
moją opinię o wyrównanym
poziomie całego dzieła, napiszę, że po prostu nie potrafię
wytypować z niego tematów,
które wyraźnie przebijałyby
inne. Wszystkie są świetne!
WIERSZOWISKO
(pod redakcją
Józefa Barana)
Poetyka pana Tadeusza Sobola
(maszynopis tomiku „naturalia”) nie jest mi specjalnie bliska, co nie znaczy że nie potrafię
docenić wagi jego poszukiwań
własnego wyrazu czy konsekwencji w kroczeniu raz wytyczoną indywidualną ścieżką. Są
to wiersze hermetyczne, trudne
w odbiorze, przeznaczone dla
specjalistycznego kręgu koneserów. Na pewno nie znajdą poklasku wśród czytelników szukających w poezji tradycyjnego
wzorca piękna, „ładnych” przenośni i porównań.
Poszukiwaniom twórczym Sobola przyświeca raczej antyestetyczny Różewicz demaskujący człowieka przez małe C i stereotypy ułatwionej estetyki,
które skompromitowały się
w zderzeniu z brutalną prawdą
rzeczywistości (na przykład
z wojną), a nie – dajmy na to
– moralizujący (jednak) Miłosz
czy preferujący wysoki styl Zagajewski. Choć tematem wierszy poety bywa wieś, pokazuje
ją jakże inaczej niż Nowak czy
inni znani poeci nurtu chłopskiego. Wiersze Sobola nieefektowne, razowe, nacechowane
sceptycyzmem, z pestką
w środku podobają się jednak
redaktorom pism i tłumaczom,
skoro ukazywały się w „Twórczości”, w „Kresach”, „Lampie”
i były tłumaczone na angielski
i hiszpański. Może nie porywają, nie zachwycają, ale zmuszają od zastanowienia, czasem do
sprzeciwu, a to już dużo….
Tadeusz Sobol
Z piasku
Szczęśliwy bo napisał
pierwszy chudy wierszyk
jakby usypał go
z piasku. Będą inne
lecz już pracując nad tym
pierwszym, nie zauważył
jak przepływała obok
chłodna jak płoć
stopa najpiękniejszej
na plaży dziewczyny
która spojrzała na niego
ciepło, przeoczył już wtedy
głośne narodziny
potomka w sąsiedztwie
i jedną cichą śmierć,
choć będą następne.
Na zabrudzonej plaży
Miejsce nie spełniało ich oczekiwań, woda
słona jak zupa i niezbyt czysta,
w głośnikach
charkot reklamujący tani wyjazd
do odnowionych ruin i banalna,
skoczna muzyka.
I tylko na wysokości disneylandowego miasteczka
plaża miała bladożółty piach,
dalej
osadzał się muł, leżały śmiecie,
a gaje
drzew oliwnych pachniały jak
miejski szalet.
Byli tym wszystkim trochę
zniesmaczeni,
miłośnicy starożytności, emerytowani nauczyciele
greki, udający przed sobą, że
już w kraju wiedzieli
gdzie jadą za tak śmiesznie
małe pieniądze.
Dlatego, żeby nie zdradzić się
przed resztą grupy,
każdy próbował sam, na tej dalszej,
zabrudzonej plaży, odnaleźć
w sobie najgłębsze
wzruszenie, jakim darzy Morze
Egejskie.
▪