Kanadyjka czy dwójka ze sternikiem? Kilka sów o redakcji przekadu.
Transkrypt
Kanadyjka czy dwójka ze sternikiem? Kilka sów o redakcji przekadu.
Kanadyjka czy dwójka ze sternikiem? Kilka sów o redakcji przekadu. Krzysztof Fordoński Shared by Krzysztof Fordoski The author(s) would appreciate your feedback on this article. Click the yellow button below. Thank you! Server Generated Time Stamp This file was shared on peerevaluation.org on Sun, 18 Dec 2011 14:21:03 +0100 Artykuł ten ukazał się w: Kubiński, Wojciech i Olga Kubińska red. Przekładając nieprzekładalne. O wierności. Gdańsk: Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego, 2007, str. 95-101. Poniższy tekst jest identyczny z opublikowanym, początki stron tekstu wydanego zaznaczone są w nawiasach { } Krzysztof Fordoński Kanadyjka czy dwójka ze sternikiem? Kilka słów o redakcji przekładu. {95} Z analiz przekładów tak literackich, jak i komercyjnych łatwo można wyciągnąć wniosek, iż krytycy, a pewnie często także sami tłumacze, postrzegają przekład jako zajęcie dla dwóch osób - swego rodzaju tandem, a może bardziej nawet jako kanadyjkę, którą dwóch wioślarzy, tłumacz i autor, kieruje ku mecie. Jednak ta metafora niezbyt dokładnie oddaje proces powstawania przekładu, zwłaszcza przekładu literackiego przygotowywanego do publikacji. Tutaj bowiem nie obowiązuje angielskie powiedzenie "where two is a company, three is a crowd" przekład literacki to raczej dwójka ze sternikiem, a w tej ostatniej roli obsadzony zostaje redaktor. Przekład jest sztuką wyboru - odpowiedniego słowa, zwrotu, budowy zdania - a właściwie setek czy tysięcy dokonywanych co chwila wyborów. O ile możemy zakładać, że doświadczony tłumacz rozumie w pełni tekst, którego przekładu się podjął, o tyle szanse na to, że za każdym razem jego wybór będzie najlepszy (bo przekład artystyczny powinien przecież być najlepszy z możliwych, a nie jedynie poprawny), są niewielkie. Idealna byłaby niewątpliwie (zwłaszcza z punktu widzenia wydawcy) sytuacja, gdyby tłumacz sam był jednocześnie swoim redaktorem, dysponował nieograniczoną wiedzą i talentem literackim, a także - co chyba najważniejsze zmysłem krytycznym, który pozwoliłby mu sprawnie usuwać popełnione przez siebie błędy - lub takowych nie popełniać wcale. Z pomocą tym wszystkim, którym się to nie udaje, przyjść musi redaktor. Jakimi cechami i zdolnościami zatem powinien być obdarzony redaktor? Z całą pewnością mile widziany jest talent literacki, który właściwych pozwalałby rozwiązań na podpowiadanie translatorskich bardziej problemów. Takie prawdziwe talenty trafiają się w tym gronie, choć pewnie każdy, kto nieco dłużej para się tłumaczeniem, poznał również osobiście "fachowców", którzy dzielnie "redagują" tekst, ale za nic nie potrafią go poprawić, choć często udaje im się coś zepsuć. Do owego talentu dodałbym w równym stop- {96} niu obowiązkową wrażliwość literacką, w tym umiejętność dostrzeżenia, że tekst, który łamie konwencje czy zasady ortografii, interpunkcji lub gramatyki, taki właśnie być musi, aby w największym możliwym stopniu oddawać cechy oryginału. Dużo krócej można to ująć stwierdzeniem, że dobry redaktor musi kochać książki. Ideałem jest redaktor znający język oryginału, ideałem z oczywistych przyczyn trudnym do osiągnięcia. Na takie ułatwienie współpracy mogą zwykle liczyć jedynie tłumacze z tzw. dużych języków, co w warunkach polskich oznacza angielski, niemiecki, rosyjski i niekiedy francuski. Niekoniecznie musi być to znajomość doskonała, ta bowiem może w pracy przeszkadzać, kiedy redaktor natknie się na sformułowania przeniesione żywcem z oryginału. W takiej sytuacji może mu umknąć zwrot zrozumiały, choć błędny. Oczywiście, nie tyczy się to prawdziwych profesjonalistów. Rozsądnym minimum jest znajomość języka, która, choć niekoniecznie pozwala na swobodne czytanie tekstu oryginalnego, umożliwia pełne jego zrozumienie z pomocą słowników. A także świadomość, że od doskonałej znajomości języka obcego jest w tym układzie tłumacz. Redaktor musi posiadać absolutnie doskonałą znajomość języka, na który dokonywany jest przekład. Oczywiście, trudno oczekiwać od redaktora, że znać będzie choćby pobieżnie wszystkie języki obce. Sam brałem udział w redakcji, w której wybitnie nieudolny przekład z niderlandzkiego ratowany był w oparciu o wydanie niemieckie. Znajomość jednego z popularnych języków obcych może się zatem przydać w przypadku, kiedy dostępne są przekłady tekstu na inne języki. Istotne jest, aby redaktor znał przynajmniej jeden język obcy – taka znajomość uwrażliwia bowiem na różnice między językami. Przykładem niech tu będzie nieznane w polszczyźnie uzgadnianie czasów czy odmienne zasady tworzenia mowy zależnej1. Na ich niewolnicze przenoszenie do tekstu polskiego szybciej zwróci uwagę osoba, która zdaje sobie sprawę z istnienia takiego 1 Rzecz w największym skrócie w tym, że angielskie zdanie "John said he loved Mary" znaczy po polsku "Jan powiedział, że kocha (a nie "kochał") Marię". zjawiska, nawet jeśli nie zna konkretnego języka, z którego przełożono redagowany tekst. Czy można się nauczyć, jak być dobrym redaktorem? Z pewnością wierzą w to wykładowcy akademiccy. Oto jak wydział polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego zachwala odpowiednią specjalizację: „Specjalizacja edytorsko-wydawnicza przygotowuje do pracy w wydawnictwach prasowych i książkowych. Studenci mają możliwość uczestniczenia w interesujących zajęciach specjalistycznych, np. gruntownie poznają prawo prasowe i autorskie, historię wydawnictw polskich, przygotowują się wszechstronnie do pracy nad tekstem autorskim, uzyskują biegłą znajomość {97} komputerowych programów edycji tekstu oraz projektowania i redagowania stron internetowych. Prowadzone są również zajęcia w zakresie edytorstwa historycznego, popularnonaukowego, leksykograficznego, klasycznego itp. Słuchacze otrzymują zatem wiedzę niezbędną w pracy redaktorskiej w różnego typu instytucjach rynku wydawniczego i prasowego” (http://www.polon.uw.edu.pl/). Na tajemniczą dość "translatorię"2 poświęca się tu jednak zaledwie 10 godzin w ciągu czterech lat studiów... Zresztą tyle samo czasu uczy się pracy nad tekstem autorskim, podczas gdy na "edycję komputerową" przeznacza się 45 godzin. Z doświadczenia już kilkunastoletniego przekonałem się, że bycia dobrym redaktorem nie można się nauczyć na żadnej uczelni. Ta cecha zbliża redaktora do tłumacza. Sztukę przekładu również można opanować tylko jednym sposobem 2 Nawiasem biorąc, jest to słowo, którego nie ma w posiadanych przeze mnie słownikach języka polskiego... Mogę zatem domyślać się jedynie, że chodzi o zajęcia poświęcone pracy nad redakcją przekładów. przez praktykę, mozolne tłumaczenie kolejnych tekstów, uważne wysłuchiwanie słów krytyki i poprawianie, poprawianie i raz jeszcze poprawianie. Taki sam jest los redaktora - najważniejsze są w tej pracy doświadczenie, słuch literacki i wyczucie, których nie zastąpią żadne dyplomy. Nie znaczy to, iż osoby, które ukończyły odpowiednią specjalizację na polonistyce są z góry przegrane. Z moich osobistych doświadczeń wynika jednak ponad wszelką wątpliwość, że o wiele lepiej współpracowało mi się z redaktorami, którzy doszli do tego zawodu bardziej okrężną drogą. Redaktor może, a nawet powinien być z wykształcenia polonistą, musi jednak przede wszystkim kochać książki, a niekoniecznie znać się na dziejach wydawnictw w Polsce (18h) czy strukturze i organizacji pracy tychże (6h). Trudno jednoznacznie wyjaśnić przyczynę tego stanu rzeczy, ale odpowiednie specjalizacje i dyplomy dają zwłaszcza młodym redaktorom3 przekonanie o własnej nieomylności i intelektualnej przewadze nad tłumaczem, który z dyplomów posiada co najwyżej magisterium filologii obcej. Podstawą współpracy między tłumaczem a redaktorem musi być wzajemny szacunek. Praca nad przekładem wymaga uważnego słuchania opinii drugiej strony, o co bez szacunku trudno. Oczywiście, łatwiej oń, kiedy spotykają się osoby z dorobkiem i doświadczeniem. Umiejętność słuchania drugiej strony jest tu absolutnym minimum, conditio sine qua non. Zarówno tłumacze jak i redaktorzy grzeszą jednak nazbyt często zadufaniem, nie zważając na to, że pierwszym, który na ich sporach traci, jest przekładany tekst. 3 Piszę tu "redaktorom", chociaż jest to zawód wybitnie sfeminizowany. {98} Nie znaczy to, że w przypadku wystąpienia sporu redaktor czy tłumacz powinni ustępować bez walki. Redaktor powinien wykazywać jak najdalej posunięty upór, by nie przyjmować pierwszych lepszych, a już z całą pewnością błędnych rozwiązań, choćby ich autorem był tłumacz pierwszorzędny, uznany i doświadczony. Wpadki trafiają się bowiem nawet najlepszym, i zwykle to ich właśnie najtrudniej przekonać, że dopuścili się błędu. Z drugiej jednak strony upór redaktora powinien dotyczyć przede wszystkim, o ile nie wyłącznie, poprawności językowej. Tłumacz ma, a przynajmniej mieć powinien, pełne prawo decyzji co do artystycznej strony swego dzieła. Redaktor nie jest bowiem w procesie przekładu (choć muszę tu przyznać, że o ile współpraca między tłumaczem a redakcją przebiega poprawnie, dobry redaktor może stać się współautorem ostatecznej wersji tekstu) autorem, drugim tłumaczem. Jeśli czuje takie powołanie, powinien spróbować swych sił w przekładzie zamiast zabawiać się w back-seat driving, kierowanie z tylniego siedzenia. Swoje zadanie powinien postrzegać raczej jako rzecznik - autora i czytelnika. Celem jego pracy jest powstanie takiego przekładu, który będzie wierny zamierzeniom (niekoniecznie jednak każdemu słowu) autora tekstu oryginalnego, którego winien z taktem bronić przed zbyt daleko posuniętą kreatywnością tłumacza. Z drugiej strony redaktor jest rzecznikiem przyszłych czytelników, na użytek których winien pilnować, bo powstał przekład, który będzie się najzwyczajniej w świecie dobrze czytać. Przetłumaczona książka powinna być przede wszystkim książką dobrą. Osławiona Fredzia Phi-Phi czyli Winnie the Pooh w przekładzie Moniki Adamczyk-Garbowskiej jest doskonałym przykładem książki, której tłumaczka miała wizję i wiedzę, a w efekcie jej pracy powstała książka, która dla dzieci nadaje się słabo, a dorosłych, wychowanych na przekładzie Ireny Tuwim, może jedynie doprowadzić do łez rozpaczy. Redaktor powinien wystrzegać się trzech zagrożeń, jakie pojawiają się zwykle podczas edycji. Pierwszym z nich jest dosłowność przekładu. Jest to problem, który w równym stopniu dotyczy zarówno tłumacza jak i redaktora, każdy bowiem może sięgnąć w obronie swoich racji po argument "bo tak jest w oryginale" i pod sztandarem "wierności oryginałowi" zabierać się do pracy, a następnie bronić bohatersko swoich błędów. Niestety, nierzadko przekonanie redaktora, że oddanie ducha oryginału nie pozwala na kurczowe trzymanie się jego litery, okazuje się zadaniem godnym Syzyfa. U obu stron podobna chęć obrony swoiście pojmowanej "integralności" oryginału skrywa bardzo często niewiedzę - nieznajomość tematu lub, co bardziej jeszcze prawdopodobne, zbyt słabą znajomość języka oryginału. Ignorancja jest drugim zagrożeniem, któremu przychodzi stawiać czoła tłumaczowi. Wiele razy zdarzało mi się dźwigać słowniki, by przekonać redaktora, że idiomy zwłaszcza mają dokładnie takie znaczenie, jakie im przypisuję. {99} Nie znaczy to, że ignorancja jest wyłączną domeną redaktorów. Patrzeć sobie uważnie na ręce powinny tu obie strony. Lepiej nie ryzykować nadmiernego zaufania, by nie okazało się, jak miało to miejsce w przypadku niżej podpisanego, w już wydanej książce, że "Klaudiusz był lunatykiem", podczas gdy domyślać się należy, iż był wariatem („a lunatic”). Z innej książki, już nie w moim przekładzie, dowiedziałem się, że bohater miał portfel pełen banknotów sprzed denominacji. Problem polegał na tym, że był mieszkańcem Włoch, gdzie jako żywo żadnej denominacji nigdy nie było (i redaktor, i tłumaczka zasugerowali się najwyraźniej sytuacją, jaka kilka lat wcześniej miała miejsce w Polsce) podczas gdy portfel ów pełen był banknotów o wysokich nominałach („denominations”)... Pół biedy, kiedy jest miejsce na dialog i można posługiwać się argumentami. Czasem zresztą trudno o argumenty racjonalne i w pełni wiarygodne. Podczas pracy nad przekładem Zmieniaków Michaela Marshalla Smitha natknąłem się na kilka zwrotów, których znaczenia nijak nie potrafiłem odgadnąć ani odnaleźć w żadnym słowniku. Szczęśliwym trafem pracę nad tą książką kończyłem w (nieistniejącym już, niestety) Domu Tłumacza w Norwich. Korzystając z uzyskanego grantu, pojechałem do Londynu, spotkałem się z pisarzem i zapytałem go o znaczenie tych właśnie fragmentów. Jak się okazało, pracę nad książką Smith łączył z przerabianiem na scenariusze filmowe kryminałów, których akcja rozgrywała się w Nowym Orleanie w latach pięćdziesiątych. Własną książkę, której akcja rozgrywa się w XXII wieku naszej ery, "ozdobił" więc zwrotami ze slangu nowoorleańskich gangsterów. Oczywiście, kiedy przyszło do rozmowy z redaktorem, mogłem jedynie dać uroczyste słowo honoru, że niejasne fragmenty w taki właśnie sposób wytłumaczył mi sam autor. Na szczęście słowo honoru wystarczyło, a redaktor nie dopuścił się trzeciego możliwego występku - nadużywania swojej władzy. Często dzieje się bowiem tak, że możliwości ingerencji tłumacza kończą się na etapie redakcji, o ile jego uwagi w ogóle są w jej trakcie uwzględniane. Ostateczny kształt tekstu ma możliwość poznać, kiedy nadejdą z wydawnictwa gratisy, o ile wydawnictwo z oszczędności4 nie zrezygnowało całkowicie z wysyłania takowych. A wtedy pozostaje już tylko zgrzytanie zębami i rwanie włosów z głowy. Kwestia oszczędności, jakich szukają wydawnictwa, nie dotyczy jedynie egzemplarzy gratisowych. Wspominałem powyżej, że dla wydawcy ideałem byłby tłumacz, który sam sobie byłby redaktorem, a najlepiej również korektorem. Krótko mówiąc: "sterem, żeglarzem, okrętem". Szczęśliwie dawno {100} już minął okres, kiedy wydawnictwa całkowicie rezygnowały z zatrudniania redaktorów i jakiejkolwiek redakcji publikowanych książek. Do dziś z rozbawieniem wspominam pewnego poznańskiego wydawcę, który za raczej skromne honorarium domagał się nie tylko przełożenia na język angielski popularnego opracowania historii Polski, ale liczył również, że tłumacz pokryje z owego honorarium korektę merytoryczną i redakcję tekstu w języku angielskim. Na szczęście wydawcy dość szybko pojęli, że oszczędności poczynione na edycji tekstów mszczą się szybko i bezwzględnie. Ci zaś, którzy tego nie pojęli na czas, działają dzisiaj w zupełnie innych dziedzinach. Zmieniła się też rola redaktorów - Irena Szymańska z warszawskiego Czytelnika, która przez lata PRL przyjaźniła się z autorami, redagowała i tłumaczyła, z trudnością znalazłaby dla siebie miejsce we współczesnych wydawnictwach. 4 A także dla ułatwienia sobie życia, jako że od niejakiego czasu Ministerstwo Skarbu "odkryło", że gratisowe egzemplarze książek stanowią część honorarium autora czy tłumacza i domaga się odprowadzania od nich podatku od wynagrodzeń. Wiele wydawnictw zareagowało na to, odmawiając jakichkolwiek gratisów. Postępująca specjalizacja i profesjonalizacja wielu oficyn wydawniczych sprawiła także, iż zmniejszyła się znacznie liczba redaktorów pracujących dorywczo, na umowę, a nie na etat. Oznacza to, że za redagowanie książek nie biorą się już poszukujące szybkiego zarobku, a nie dysponujące żadną wiedzą merytoryczną studentki polonistyki. Redakcja taka ograniczała się w najlepszym razie do pobieżnego przejrzenia tekstu i zwrócenia go do wydawnictwa. Osoby ciekawe efektów podobnej "redakcji" mogę tylko odesłać do swej pierwszej przełożonej książki, której tytuł wolę jednak zachować dla siebie. Przejście na etaty oznaczało jednak także, że od zawodu odeszło wiele osób, które redagowaniem przekładów zajmowały się dorywczo. Niestety, w wielu przypadkach odeszli od zawodu prawdziwi fachowcy. Do tej pory wypowiadałem się tutaj o redaktorachprofesjonalistach5, tłumacz nie powinien jednak ograniczać się do korzystania wyłącznie z ich pomocy. Zwłaszcza na początku kariery (a najlepiej zanim jeszcze się ją zacznie) warto poddawać swoje próby przekładu ocenie kolegów. Z takiej możliwości powinni szczególnie korzystać studenci filologii czy lingwistyki stosowanej, którzy marzą o zawodzie tłumacza literatury pięknej. Każda kolejna lektura tekstu pozwala na usunięcie usterek, których sam autor nie zauważa. Każda lektura przekładu kolegi czy koleżanki pozwala lepiej dostrzegać mankamenty tekstu, zwraca uwagę na błędy, których należy unikać we własnej pracy. Jest to sytuacja, w której liczyć możemy na uczciwą krytykę naszych prób i w 5 To jest biorących za swoje usługi wynagrodzenie, wiele razy bowiem przychodziło mi powątpiewać w profesjonalizm osób, które majstrowały przy moich przekładach. której sami powinniśmy nauczyć się taką krytykę przeprowadzać. Łatwiej też przyjmować krytyczne uwagi od osób bliskich i życzliwych. Każdy tłumacz musi się przecież liczyć z tym, że jeśli rzeczywiście {101} zajmie się przekładem jako pracą zawodową, będzie musiał stawiać czoła krytyce profesjonalistów - zapewne bardziej kompetentnych, ale nie zawsze równie życzliwych. Jak więc żyć z redaktorem? Można przyjąć, że obecność redaktora jest w pracy tłumacza złem koniecznym. Praca z redaktorem to jedna z tych prób, do których zastosować można zasadę "co nas nie zabija, wzmacnia". Tłumacz powinien mieć świadomość, że krytyczne uwagi ze strony redaktora mają (a przynajmniej mieć powinny) jeden zasadniczy cel - poprawienie jakości tekstu przekładu. Jest więc redaktor "mniejszym złem" chroni bowiem tłumacza przed recenzentami i czytelnikami. Ktoś, kto zupełnie nie radzi sobie z krytyką, powinien chyba poszukać sobie innego zajęcia. Jeśli jednak chce się uprawiać ten właśnie zawód, trzeba owo zło oswoić, a przynajmniej pogodzić się z jego istnieniem. Lepiej jednak spróbować zrozumieć racje redakcji, a z samym redaktorem się zaprzyjaźnić. Każda przetłumaczona książka oznacza kilka, a niekiedy nawet kilkadziesiąt godzin spędzonych na wspólnym wygładzaniu co bardziej chropawych fragmentów. Godziny te mijają o wiele szybciej, kiedy spędza się je z kimś, kogo się lubi, i na pracy, na której efektach zależy obu stronom. Wymaga to niekiedy wiele wysiłku, umiejętności schowania wybujałych ambicji do kieszeni, ale na ogół warto. Nie da się dopłynąć do celu, bocząc się lub kłócąc stale ze sternikiem. Kanadyjka czy dwójka ze sternikiem? Kilka sów o redakcji przekadu. Krzysztof Fordoński Shared by Krzysztof Fordoski The author(s) would appreciate your feedback on this article. Click the yellow button below. Thank you! Server Generated Time Stamp This file was shared on peerevaluation.org on Sun, 18 Dec 2011 14:21:03 +0100