Zielona rewolucja

Transkrypt

Zielona rewolucja
Zielona rewolucja
- A ty znów tutaj? – poczuła męską dłoń opadającą na jej ramię.
Laura delikatnie uśmiechnęła się i zwróciła swoje marzycielskie oczy w stronę barczystego
komandora. Liczący prawie dwa metry mężczyzna wpatrywał się w nią z gniewem w oczach.
- Przecież wiesz, że nie możesz tu przebywać. To zbyt niebezpieczne… - wbił wzrok w ziemię.
- Przepraszam, komandorze! – poderwała się z miejsca.
- Nie nazywaj mnie tak, minęło wiele lat odkąd…
Znajdowali się na dachu jednego z nowojorskich drapaczy chmur. Wokół nich rozpościerała
się panorama zniszczonych, dotkniętych zębem czasu budynków. Miasto już od dawna nie miało już
swojego uroku. Brak ogólnego dostępu do elektryczności i wody doprowadziły metropolię do ruiny.
Popękane drogi, powybijane szyby, zdemolowane apartamenty i całkowicie wyniszczona flora – taki
obraz stał przed nielicznymi już mieszkańcami. Nagle panująca, głucha cisza została przerwana, przez
powietrze przeszło ostre, sprawiające ból dudnienie.
- Alarm! – mężczyzna wskazał na dach jednego z wieżowców.
Laura podniosła swój karabin i ruszyła za komandorem, który zapuścił się już w głąb budynku.
Po chwili błądzili już labiryntem korytarzy szukając wyjścia. Zakurzone pomieszczenia dawno już
zostały zrabowane i zniszczone. Po podłodze poniewierały się kawałki potłuczonej porcelany, sterty
nieznaczących już nic dokumentów i strzępy ubrań.
- To bardzo zły znak dla nas… - zaczął po chwili.
- Ale o czym ty mówisz?
- O alarmie! Lauro… dzisiaj się uda! Odzyskamy wolność! – ręką wyrwał drzwi z zawiasów.
Znaleźli się na klatce schodowej, która ogarnięta była mrokiem. Brak okien uniemożliwiał
dopływ jakiegokolwiek światła. W powietrzu unosił się przeszywający zapach stęchlizny.
- Czujesz to Lauro? Musimy stąd uciekać…
Dziewczyna o bladych, jasnych oczach skuliła się i zakryła twarz czarnymi wojskowymi
rękawiczkami. Komandor zaczął kręcić korbką, a po chwili rozszedł się strumień jaskrawego światła.
Prymitywnie skonstruowana latarka po raz kolejny udowodniła swoją przydatność.
- Nasi przodkowie nigdy nie wyobrażaliby sobie takiej przyszłości. – zarechotał.
- Czy kiedyś było inaczej?! – Laura podniosła się i chwyciła go za rękę.
- Zdecydowanie inaczej! Uwierz mi.
- Opowiedz… proszę.
Wysoki mężczyzna wyrwał swoją dłoń i zawrócił do korytarza. Zerknął na dziewczynę, tym
samym dając jej znak, że zmuszeni są znaleźć inną drogę.
- Prowadź. – powiedział to niczym rozkaz, wskazując dłonią przed siebie.
Dziewczyna spochmurniała. Ruszyła przed siebie, mijając kolejne korytarze. Doskonale znała
to miejsce, było dla niej azylem. Sama nie do końca wiedziała dlaczego, jednak czuła się tu
wyjątkowa. Po kilku minutach stanęła przy masywnych, zardzewiałych już drzwiach.
- Woda! – wskazał na rurę idącą przy suficie. – Zalała to miejsce, gdy jeszcze ot tak sobie płynęła…
- Kiedy to było? – dziewczyna odwróciła się w jego stronę.
- Och… Myślę, że minęło ze sto lat. – uśmiechnął się ironicznie.
Potem już zamilkli. Dziewczyna uchyliła drzwi i weszli na drugą klatkę schodową. Znajdowały
się tu dwa ciągnące się aż na parter okna. Komandor zgasił latarkę. Podążyli w dół.
- A ty… czy ty pamiętasz tamte czasy? – wyjąkała, gdy mijali ostatnie stopnie.
- Nie… - powiedział z zażenowaniem – Wiem tylko z opowieści i filmów.
Ostatnie słowo sprawiło jej kłopot. Słyszała je po raz pierwszy i nie znała jego znaczenia.
Jednak nie chciała już przeszkadzać komandorowi i pogrążyła się w swoim świecie. Po kilku chwilach
opuścili budynek. Znaleźli się na porzuconej, popękanej ulicy. Drogę ścieliły wraki samochodów,
walające się śmieci i powywracane lampy. Te widoki były codziennością dla osób wciąż mających
szczęście żyć.
- Tutaj musimy się rozdzielić. – spoważniał. – Słuchaj uważnie! Musisz dostać się do naszej głównej
bazy, opuszczonego szpitala Lenox Hill. Ja muszę zrobić jeszcze jedną rzecz.
- Dam radę! – przerwała mu.
- Nie wątpię, skarbie! Obiecałem się tobą zająć i zamierzam tej obietnicy dochować. Musisz przejść
tylko jedną aleję! Powodzenia.
Barczysty mężczyzna odszedł w przeciwną stronę. Laura wpatrywała się przez kilka chwil w
oddalającą się sylwetkę. Miała łzy w oczach. Komandor, jak zwykła go nazywać, był dla niej jedyną
rodziną po śmierci rodziców. Przywiązała się do niego.
***
- Dobrze… Myślę, że już czas, abyś poznała tą historię…
Laura zdjęła z głowy wojskowy zielony, kaszkiet i usiadła na skraju polowego łóżka. Miała już
siedemnaście lat i uważała, że ma prawo znać prawdę. Wszystko co wiedziała wcześniej to jedynie
zasłyszane plotki i bełkoty pijanych rewolucjonistów. Spojrzała w brunatne oczy komandora, który
zastępował jej ojca. Nadszedł czas na lekcję historii.
- To naprawdę nie jest łatwe… A więc ponad czterdzieści lat temu doszło do serii wielkich zamachów
terrorystycznych. Państwa zaczęły ogłaszać wojny… a potem pojawili się oni.
- Korporacja Abrosis – Laura przełamała się.
- Dokładnie, skarbie. Mieli pozostać dla nas wybawieniem. Zaoferowali swoją pomoc, a następnie w
bardzo krótkim czasie przejęli realną władzę. Państwa dalej toczyły wojnę, mimo że ich los i tak był
już przesądzony.
Komandor niechętnie wracał do tamtych wydarzeń – widać było to w jego oczach. Laura z
zafascynowaniem słuchała dalszej opowieści.
- A więc jak mówiłem… - kaszlnął. – Korporacja. Po zdobyciu władzy otoczyli największe miasta w
pełni sterowalnymi nano-kopułami. Mieli już pełną kontrolę.
- Ale co z ludźmi na zewnątrz? – dociekliwość Laury nie dawała o sobie zapomnieć.
- Jakby to powiedzieć. Wojna trwała, opad radioaktywny zrobił swoje…
- Nie żyją? Wszyscy?
Wojskowy skinął głową. Laura straciła resztki nadziei, tym samym doszła do wniosku, że
zniszczenie kopuły może mieć katastrofalne skutki. W końcu zapewniała bezpieczeństwo, a
jednocześnie była niezwykłym wynalazkiem. Dziewczyna spochmurniała.
- Lauro już czas! – Komandor wskazał na niewielki podest.
Wszyscy zamilkli i zgromadzili się wokół niewielkiej sceny. Po minucie głuchej ciszy pojawił się
główny dowódca.
- Dziś nadszedł ten dzień! Dzień, kiedy wszyscy będziemy wolni! Dzień, kiedy nadszedł czas, aby
zacząć naszą Zieloną rewolucję! – charyzmatyczny głos obiegł całe podziemie.
Żołnierze ściągnęli swoje zielone kaszkiety i głośno wiwatując, podrzucili je do góry.
- Lauro, w porządku? – zapytał stojący obok młody żołnierz.
- Jak najbardziej. Po prostu zielono mi! – odwzajemniła uśmiech.

Podobne dokumenty