pobierz pdf.
Transkrypt
pobierz pdf.
1 fot. Zenon Kmiecik ZDZISŁAW MORAWSKI, (1926-1992) PATRON KONKURSU 2 1 PROTOKÓŁ Z POSIEDZENIA JURY XVII OKL IM. ZDZISŁAWA MORAWSKIEGO REDAKCJA: Zbigniew Sejwa Kamienica Artystyczna Lamus Sylwia Grajda PROJEKT, OPRACOWANIE GRAFICZNE: Monika Szalczyńska KOREKTA: Olga Kromuszczyńska WYDAWCA: Kamienica Artystyczna Lamus ul. Sikorskiego 5 66-400 Gorzów Wielkopolski tel./fax: 95 722 67 96 www.klublamus.pl Protokół z posiedzenia jury XVII Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im. Zdzisława Morawskiego, zorganizowanego przez Klub Myśli Twórczej „LAMUS” w Gorzowie Wielkopolskim. §1 Jury obradowało w dniu 7 grudnia 2012 r. w Klubie Myśli Twórczej „LAMUS” w Gorzowie Wlkp. w składzie: DRUK: Sonar Sp. z o.o. ul. Kostrzyńska 89 66-400 Gorzów Wielkopolski tel.: 95 736 88 35 www.sonar.pl ISBN: 978-83-932-412-1-7 Książka dofinansowana z budżetu Miasta Gorzowa Wielkopolskiego Marek Wawrzkiewicz – Warszawa, poeta, dziennikarz, tłumacz, animator kultury, prezes Zarządu Głównego Literatów Polskich, Karol Maliszewski – Nowa Ruda, krytyk, poeta, prozaik, Leszek Żuliński – Pruszków, poeta, krytyk literacki, publicysta, felietonista, laureat wielu nagród literackich, członek Zarządu Głównego Literatów Polskich, Beata Patrycja Klary – Gorzów Wlkp., poetka, felietonistka, recenzentka literacka, animatorka kultury. §2 Jury ukonstytuowało się wybierając na swojego przewodniczącego Pana Leszka Żulińskiego. §3 Jury stwierdza, że na XVII edycję konkursu nadesłano 452 zestawy prac (226 zestawów poetyckich, 226 prozatorskich). §4 Jury przyznało nagrody i wyróżnienia autorom prac oznaczonych godłami a) w dziedzinie poezji: I nagrodę w wysokości 1600 zł – autorowi oznaczonemu godłem ZIMNE LINIJKI; II nagrodę w wysokości 1100 zł – autorowi oznaczonemu godłem MARICEL; 2 3 Z NOTATNIKA JURORA III nagrodę w wysokości 700 zł – autorowi oznaczonemu godłem DJUK; Wyróżnienia w wysokości po 300 zł każde – autorom oznaczonym godłami: STUKMISTRZ, JOTA; b) w dziedzinie prozy: ` RÓG OBFITOSCI I nagrodę w wysokości 1600 zł – autorowi oznaczonemu godłem PARK; II nagrodę w wysokości 1100 zł – autorowi oznaczonemu godłem CZARNA KREDKA; III nagrodę w wysokości 700 zł – autorowi oznaczonemu godłem TEA; Wyróżnienia w wysokości po 300 zł każde – autorom oznaczonym godłami: WINDSOR, SZACHT. Ogólnopolski Konkurs Literacki im. Zdzisława Morawskiego dobiegł Ponadto jury zarekomendowało do druku w almanachu pokonkursowym opowiadanie autora oznaczonego godłem KTOŚ. swojej XVII edycji. Biorąc pod uwagę, że od kilku edycji organizowany jest co dwa lata, to już dwie dekady jego istnienia. Dla mnie istotna jest także Po otwarciu kopert z godłami stwierdzono, że nagrody i wyróżnienia otrzymali: trwałość „konkursowej bazy”. Ale i miejsca – pierwszy raz byłem w siedzibie Klubu Myśli Twórczej „Lamus” przed laty, zaproszony tu właśnie przez a) w dziedzinie poezji: Zdzisława Morawskiego, co musiało zdarzyć się przed rokiem 1992. W roku I nagrodę RAFAŁ BARON, GDAŃSK; 2012 minęła dwudziesta rocznica śmierci Patrona konkursu, a więc ostatnia II nagrodę AGNIESZKA MAREK, BIELSKO-BIAŁA; edycja miała i ten istotny kontekst. III nagrodę JERZY WOLIŃSKI, WARSZAWA; W konkursie wzięło udział 226 uczestników – tak w kategorii poezji, Wyróżnienia: MARCIN SZTELAK, WROCŁAW; JANUSZ TARANIENKO, jak i prozy. Jury w składzie: Beata Patrycja Klary, Karol Maliszewski, Marek BIAŁYSTOK; Wawrzkiewicz i niżej podpisany, musiało więc przeczytać 542 zestawy, b) w dziedzinie prozy: a w tym ponad tysiąc utworów... Beata P. Klary jest nowym jurorem w na- I nagrodę LESZEK CARNUTH, GRUDZIĄDZ; szym zespole – w lipcu pożegnaliśmy wielokrotnego jej poprzednika, II nagrodę ELIZA MORACZEWSKA, POZNAŃ; śp. Andrzeja K. Waśkiewicza, związanego z konkursem od lat. III nagrodę KATARZYNA RYRYCH, KRAKÓW; Wyróżnienia: ROMAN HABDAS, Często zadaje się jurorom pytanie, czy można rzetelnie ogarnąć i oce- GORZÓW WLKP.; DOMINIKA nić tak dużą liczbę prac? Sytuację w tej edycji, jak i w poprzednich, jak SIDOROWICZ, WARSZAWA. i w innych konkursach, ułatwia spory odsetek tekstów amatorskich, nie Rekomendacja do druku w almanachu pokonkursowym: MARIAN LECH pretendujących jeszcze do laurów z powodów chociażby warsztatowych. BEDNAREK, CZERNICA. Po selekcji i tak pozostaje jednak spora grupa pretendentów do nagród. Ale jeśli czteroosobowy zespół jurorski ma w swoim rankingu te same zeCzłonkowie jury: Marek Wawrzkiewicz Karol Maliszewski W tej edycji w prozie rzucał się w oczy „mały realizm” – sprawy życiowe, Leszek Żuliński obyczajowe, „osobowościowe”. Ale zbyt mała ich „osobliwość” i dojrzałość Beata Patrycja Klary „światopoznawcza”, jak również narracja o znikomych walorach artystycz- Gorzów Wielkopolski, 7 grudnia 2012 r. 4 stawy, które uznał za najciekawsze, to w końcu dyskusja nad tekstami i głosowanie przesądzają werdykt. nych ułatwiały nasz negatywny wybór, pozwalając na wyłonienie prac 5 o zdecydowanie wyższych walorach. W poezji oryginalność języka i kreacja własnego, osobnego świata decydowały o naszych preferencjach. Po otwarciu „kopert poetyckich” nie byliśmy zaskoczeni nazwiskami autorów. To laureaci, którzy mają już swój dorobek i dobrą markę. Zaskoczenie przyniosła proza – autorzy, których nagrodziliśmy, rzadko do tej pory dali się poznać w innych konkursach. Na tej niwie może więc tegoroczna edycja konkursu gorzowskiego wykreuje prozaików, o których jeszcze usłyszymy. Jakie więc podsumowanie XVII Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im. Zdzisława Morawskiego? Powiem krótko: nie jesteśmy negatywnie zaskoczeni; było w czym wybierać, a to co wybraliśmy może – mamy nadzieję – utwierdzi Państwa w przekonaniu, że wciąż literatura współczesna miewa się dobrze i warto ją wyławiać, zwłaszcza w tym jazgocie kultury masowej i popularnej. Leszek Żuliński Przewodniczący jury 6 7 8 9 RAFAŁ BARON EROTYK ` PRZED KONCEM ` SWIATA Zróbmy to dziś, teraz, gdy dni podają sobie widmowymi dłońmi nasze ciała – gwarancje rozpadu. Zróbmy to jak ostatnią czynność w życiu. Jakby rozpędzone coś, czego właśnie dotykamy za chwilę miało zniknąć za rogiem bezpowrotnie zostawiając na ręku wrażenie dotyku, które niknie pod innym, następnym. Zróbmy to w wersji pełnej, bez skrótów, bez braków. Wtedy robimy to naprawdę, które oznacza – przez chwilę, bo nigdy nie ma tej samej rzeki i jest w tym okrucieństwo – mała śmierć, która zmienia nas na zawsze. Po niej przychodzi nowy dotyk. Przychodzi teraz, które jest zawsze. Nasycajmy się, oto ciała nasze, które są teraz. Które są ostatnie. 10 11 SIILINJÄRVI. DOJAZD ZJAZD Z DROGI E63. 79 KILOMETR Plus trzy, choć już kwiecień. Im dalej na północ To tylko pustkowie, kochana, tylko fińskie pustkowie tym mniej na nas warstw (choć powinno ich być o wielu imionach: beznamiętna gra świateł i cieni coraz więcej). Co teraz ochroni nas na tafli jeziora, obojętność trawy, milczenie miast, przed chłodem słów? gdzie nikt nas nie pamięta. Nie będą potrzebne, nie opisuj tych jezior Jest większe od nas, chce byśmy przezeń przeszli ani wiosny, niech wedrze się gwałtownym filmem, zabierając cokolwiek tam znajdziemy ciemnym przybojem. Niech zaleje. na swoją drugą stronę Niech język pęcznieje jak taśma z bentonitu, dotyka podniebienia świata, sinego podbrzusza w jasno oświetloną pustkę, która ogarnie nas nieba. Do zapaści w urwisko. Do oniemienia. od kości pacierzowej aż po krtań. Do końca tej historii, której nie opowiemy A potem będziemy widzieć okiem otwartym nikomu. na przestrzał wszystko przed, w trakcie i po zamarznięciu. Hotel w miasteczku o nazwie trudnej do wymówienia. Recepcjonistka wlepia wzrok Tak, to chce widzieć jak nasze pocałunki jakby chciała nas obrać z resztek słów są coraz chłodniejsze, jak stajemy się i ocenić czy nasz dotyk ma jakiekolwiek uciekającymi od siebie galaktykami. znaczenie. A może to ona jest Tikkudi? Upiorem Chce byśmy byli więksi zwodzącym ludzi na pustkowiu, wmawiającym im, od siebie. że gdzieś w środku, pod ich warstwami kryje się coś jeszcze, prócz bladego, fińskiego słońca. Jest szarżującą rzeką, która porywa Każe im sięgać głębiej i porzuca ich oderwane gałęzie. I wszystko. Samochód w małych pokojach o cienkich ścianach. z zepsutym wałem korbowym wystawiony na jej żer, lecz mamy Tam robią to bezgłośnie. trochę czasu, by zostawić ślad na zdjęciach robionych pospiesznie telefonem. Zachowa się zabrudzony piachem kadr – – nas dwoje szepczących: miłość, miłość. Mamy ją jak stadium przetrwalne. Uczymy się jej ukryci w chłodnym mule. 12 13 AGNIESZKA MAREK GOD SAVE THE QUEEN (II) Królowa współczesnej poezji wydaje debiutancką książkę. Bez mrugnięcia okiem porównuje to do porodu, bezwstydnie cieszy się z kolejnego dziecka. Po trzech dniach, gdy ostygnie okładka (nie zawaha się, by przyznać jej 10 punktów, prawie jak Apgar), wysyła wybrańcom losu. Na pierwszy rzut idzie ostatni kochanek, który wielbił wersy i piersi, a nawet marzył o wspólnym potomstwie. Na to nie mogła sobie pozwolić, trzeba przecież trzymać się zasad. Jednak na tomik zasłużył; nikt przed nim nie miał tak zwinnego języka. Priorytet. Później jest długotrwała selekcja wśród przyjaciół, liczenie zysków i strat. Chłodna kalkulacja, kto może pomóc rozsmarować sławę. Nagle okazuje się, że nie bawi ją zaufanie, młode, wspólne lata. Sentymentom już dziękujemy. Potrzeba świeżej krwi i nowych bodźców, i jeszcze koneksji. Nie wyjeżdżaj mi z przyjaźnią, to zbyt mało. Więc może jeszcze ten i ów, mocne nazwiska. Polecone. Kiedy maleje ilość książek, w piekarniku puchnie drożdżowe ciasto. Królowa współczesnej poezji próbuje zabić wyrzut sumienia. Najlepszy wydaje się jej beztroski zapach dzieciństwa, którego nigdy nie znała. Zwykły. 14 15 . HEALING GARDEN POZEGNANIA Nie wie, na jaką zasługujesz karę. Dzisiaj rano osierociłeś Pomyśl, jak to zrobiła. Przypomnij sobie tamten poranek, jej uda, porzuciłeś bez słowa brzuch, na którym jeszcze o świcie dworzec i zmęczenie – nabyte, nie wrodzone. Zobacz, znów trwało misterium układania rąk. Jest pusta w środku biegnie do ciebie, parzy dłoń kawą w gorącym, plastikowym jak wyludnione sanktuarium, na progu którego nie klękasz kubku (w tym nie ma ani grama romantyzmu). Rogaliki wybierała tuż przed wyjściem. Popatrz, ściany wciąż srebrne wilgocią, długo i z namysłem, zamykała oczy, próbując uchwycić zapach ozdobione cienką koronką drgań. W oczach odbicie twoich cukierni. Bo trzeba będzie zapomnieć. Wiedziała już wtedy. spazmów, prawie witraże. Zostawiasz to wszystko i nawet się nie żegnasz, nie liżesz palców na drogę. Później było lepkie, sierpniowe popołudnie. Nawet sukienka stawiała opór, chciała wydłużyć czas. Oboje szukaliście ratunku pod prysznicem. Wieczorem wracasz, z nadzieją, że ostygła. Każesz Próbowałeś liczyć krople wody na piersiach, znaleźć jakiś klucz. rozebrać się tuż przed snem, wyjść z domu. To będzie Wszystko przeciekało przez palce. Nawet jej oddechy, jak terapia naturalna. Kierunek – las, o innym nie może chwilę po, gdy ręce jeszcze ściskały róg zmiętego prześcieradła. być mowy. Później przywieranie plecami do białej kory brzóz, mozaika nóg z pniami młodych buków. Gojenie. Dzisiaj jest zbyt daleko, coraz bardziej wyblakła. Kiedy patrzysz na mapę, przybywa kilometrów. I tylko czasem szept przed snem. Musisz ją zaczarować, wtłoczyć w leśny bieg godzin. Wziąć jak wilczycę na kołdrze z mokrych traw. 16 Wypuść mnie, wypuść. 17 JERZY ` WOLINSKI TO NIE JEST ROZMOWA NA KOMPUTER No więc Mr. Baranazack jest tak jak pan chciał. Nasze dzieci potrafią już doskonale mówić po angielsku, pracować po niemiecku, kochać się po francusku. Dziś już prawie w żadnej szkole nie uczą rosyjskiego. Nikt już nie zna i nikt nie pamięta wierszy Achmatowej i Mandelsztama. (nawet tych w pana tłumaczeniach) Czechowa, Dostojewskiego i Bułhakowa można już tylko zobaczyć na starych pocztówkach i wyblakłych taśmach filmowych. Zamiast księgarń budujemy dziś banki. Wszystko mieści się w głowie, a tym bardziej w słowie. 18 19 NOWY JORK ELEGIA ZIMOWA Tak, tak, Mr. Baranazack. Nie żyje Miłosz skoro już musisz Pamiętam, pamiętam. Herbert pisać szeptem umarła Szymborska nie płacz wierszem a jeszcze wcześniej z głodu się milczy uciekli stąd a nie krzyczy Wietnam palił się od rana do wieczora. Nocami próbował zmartwychwstać. Zaczęli go szczuć prasą Broniewski Jak wcześniej Bitelsów. Gałczyński bo przecież Grochowiak lepiej umrzeć na kolanach Ale to Lennon powiedział – niż żyć na stojąco The Beatles są dziś popularniejsi strach pomyśleć od Jezusa Chrystusa. co to będzie Pluły na niego gazety, w kolejce po zasiłek jak zawołają do siebie zdrapując z palców Różewicza? linie papilarne nic nie będzie w kolejce po paszport pluła telewizja, pluła cała Ameryka. Mr. Baranazack Właśnie dlatego Lennon musiał zginąć. nikogo nie obchodzą jacyś tam poeci Tak, tak, Mr. Baranazack. monitory i klawiatury Wojna będzie trwać zawsze nikt nic nie czyta I nigdy się nie skończy. są tylko ci co piszą Najważniejsze to znaleźć lecz nie mam już takich dobry czas i miejsce na pogrzeb. wierszy które mogłyby topić Nie musi to być wcale lód w naszych sercach Nowy Jork. lub choćby na Wiśle Może to być po prostu cmentarz naszych słów. 20 21 RIO BRAVO Nic mnie to nie obchodzi Patrzyłem zza brudnej firanki Mr. Baranazack. jak czeka i nie może się doczekać na ten nowy, lepszy świat Tak, wiem. który mu obiecywaliśmy 1989, Polska jest chorobą nieuleczalną. a może nawet wcześniej w 1980. W USA też już o tym wiedzą. Dlatego nie chcą dać nam wiz. W TVP2 znów puścili Rio Bravo. Ricky Nelson śpiewał, a John Wayne się gniewał. Mają własne nieuleczalne choroby. Dean Martin strzelał i wszyscy strzelali. Po co im jeszcze Polska? Miałem szczęście że nie poleciałem Nigdy nie chciałem żyć i umierać w Ameryce. w 2012 do USA. Zrobiła to moja ciotka. Na pewno bym zginął na premierze kolejnego Batmana. Popłynęła Batorym i wróciła Boeingiem. Tymczasem pod moje okno W posrebrzanej urnie. znów przybiegł czarny bezdomny pies. Nic mnie to nie obchodzi że lubi pan Zaszczekał i uciekł. duet Simon and Garfunkel. A ja patrzyłem jak goni go śmierć. a może nawet Everly Brothers? Bezradny i wściekły. I może jeszcze Dylana, Springsteena, Waitsa? Nic mnie to nie obchodzi skoro znów przyszedł pod moje okno czarny bezdomny pies. Zawył z głodu. Może też z tęsknoty za kimś lub za czymś. 22 23 24 25 MARCIN SZTELAK MROWIENIE ` W PIECIE Pierwsze: Parys wziął Helenę, jak swoją. Drugie: Troja spłonęła, aż po kamień węgielny. Później już tylko banał i szablon, księżyc zdycha miesięcznie – jest kobietą. Bezpłodną, niczym pustynie rozległych kraterów. Jałowość ukryta pomiędzy wierszami; wciąż oddychamy. Łacińskie zaklęcie apage jako doraźny środek wykrztuśny. Czyny nas różnią od zwierząt – człowiek wyprostowany. Trzecie: poezja umiera codziennie, na syfilis. I najważniejsze: książę Ilionu nie żyje. 26 27 SAMBA MEGIDDO BEZ ERRATY Lepienie z gliny bez dbałości o formę Żegnaj laleczko; zgubi nas zbytnia wiara Nic się nie zmieniło, nadal jesteśmy w prognozy pogody; nadciągają zlodowacenia, obłąkani. Z bluźnierczą nutką pro – kreacji. glacjały pod podszewką łóżka. Na przegranych pozycjach zapisujemy słowa Mówią: w dzienniczka ucznia, wyciągach bankowych wszystko bez zmian, ciśnienie minimalnie wzrośnie, i testamentach. drobne opady na zachodzie. Mieścimy się w normie. Później śnią nam się cudze życia, od świtu W ramach zbierania chrustu defragmentacja zdajemy sobie sprawę z ograniczenia przestrzeni. starych listów, w przypływie romantyzmu Ukrytej w środku półpustej filiżanki. rozdartych na tysiąc jeden drobiazgów. Kiedy budzi się śmiertelność zbieramy próbki Piszą: granitu. Nadchodzą epitafia pomiędzy odcinkami Dla oszczędności zjadaj jabłka z ogryzkiem, renty. zrób zapasy cukru i mąki w markecie; nie grozi nam wojna ani inne nieszczęście, Clue karmienia gołębi, aż pewnej nocy pozostaje ale warto. ograna puenta: W nocy słyszałem podzwonne, ktoś krzyczał: Żegnaj laleczko. nie będziecie się tu śmiercić, tańczyć do kurwy nędzy. W rytmie synkopowanym, po rozżarzonych węglach. 28 29 KONCEPTUALNY KONIEC MESJANIZMU Ludzie mówią, że pan Gieniu rozmawia z umarłymi, szczególnie w miejscach przekopanych do ostatniej kości. Z poziomu chodnika lepiej widać dziury w osnowie świata. O ile takowa istnieje. Jak na razie przestrzeń pokryta skorupą błota i wyziewami osiedlowych śmietników. Tymczasem w czepku urodzeni moszczą gniazda na stu metrach, nowy wymiar nonkonformizmu to korzystać z budek telefonicznych. Albo szaletów miejskich gdzie bazgroły na ścianach czynią poetów, babcie klozetowe czekają na jabłko dla najpiękniejszej, papieru jak na lekarstwo. Marne punkty odniesienia, krzywym chodnikiem kuśtyka człowiek z odzysku. Horyzont w przebudowie, brak stycznej dezorientuje proroków. Mesjasz błądzi z daleka od szosy, tym lepiej dla niego, psychiatrzy zwietrzyli by paranoje schizoidalną, ewentualnie odwrotnie. Prima Aprilis pana Boga, proszę księdza – powiedział G. podczas spowiedzi. 30 31 JANUSZ TARANIENKO WIGILIE ` Z CYKLU: PRZESZŁOSCI ewie, andrzejowi około południa przybywał andrzej. w domu pachniało już postnym bigosem, lecz on przychodził wcześniej, z życzeniami, jak mało kto tego dnia pamiętając o święcie ewy i adama. zasiadaliśmy w trójkę na godzinę czy dwie, udając, że te wigilijne imieniny są takie same jak każde, jak i jego, tylko trochę inaczej świąteczne. w pamięci powoli gubił się smak andrzejowych sałatek, podawanych po rusku, czerwonych od plastrów buraków, gryzących od cebuli, pokrytych szubą z rozdrobnionych gotowanych jajek, śledzi, i majonezu, namaszczanych tajemnicą woskowych wróżb i śpiewów, przepijanych skrywaną przed żoną nalewką z sosnowego igliwia. nie rozumiem dwudziestej pierwszej wigilii od odejścia ewy. nie rozumiem sznura, który zapętlił się na szyi andrzeja. 23-24 XII 2011 32 33 ` POSCIELE PRZEMARSZE ` Z CYKLU: PRZESZŁOSCI ewie, grześkowi ` Z CYKLU: PRZESZŁOSCI ojcu, matce przyszedłem dzień po. poprzedniego nie było jak: oględziny to była pościel ojca. odświętna. znam ją na miejscu, przesłuchania, nocne telefony. przyszedłem, od ćwierćwiecza. i słowa matki popatrz, posłaniec śmiertelnej nowiny, poprosić byśmy razem władziu, jaką ładną pościel kupiłam. ojciec, poszli do mnie. jak pamiętam, szło chyba o wspólną przyzwyczajony do bieli, nie zachwycił się rozmowę z rodziną, która zdążyła już przyjechać. o kwiatowymi wzorkami. ale co miał zrobić? burknął wyjaśnienia, o ile cokolwiek można było w tym momencie owszem, ładna i zaakceptował sypialniane status quo wyjaśnić. szliśmy skrótem przez błotnistą w początku listopada łąkę, ewenement pośrodku miasta. dziś pobudowano tu na pozostałe mu pięć lat. ilekroć teraz zostaję u syna, młodzi szykują na mój pobyt właśnie te powłoczki. nic hipermarket, ale wtedy nie mogliśmy o tym wiedzieć, bowiem się nie zmieniły. przedarły się trochę koronkowe to zdarzenie wówczas jeszcze się nie dokonało. po drodze niedorzecznie oskarżałeś się o winę, że tak niedawno wstawki w poduszce, a poszewka na kołdrę jest może wyprowadziłeś się z poprzedniego mieszkania. dlaczego nieco spłowiała od góry. od tej strony, spod której wyglądała głowa śpiącego ojca. tak jak dziś ona poszła akurat tam? – pytałeś. na pewno oczekiwała pomocy twojej przyjaźni, spowiedzi i pocieszenia. miałem moja. niespełna dziesięć lat do twego pogrzebu, aby przekonać cię o bezsensie twego myślenia. nie uważam, że mi się udało. 25 XII 2011 25-26 XII 2011; 30 I 2012 34 35 PRZEDMIOTY: DOM ` Z CYKLU: PRZESZŁOSCI ojcu, matce przeprowadzaliśmy się. a raczej wyprowadzali. był ciepły środek października. tak naprawdę, przeprowadzała się matka, bo ojciec od niedawna nie musiał już dbać o żadne sprawy doczesne. przyszedł czas, by opróżnić ten dom, budowany przez ojca trzydzieści lat wcześniej, zapełniony przedmiotami od piwnicy po strych. część z nich miała znaleźć schronienie w nowym mieszkaniu matki, gdzie nie trzeba było rozpalać w centralnym i grzać wody w bojlerze. a zima zbliżała się przecież nieuchronnie. buzował piec w pozbawionej swojej funkcji stolarni ojca, przerabiając na popiół teraz już zbędne przedmioty. te, dla których otwór po największej fajerce okazywał się zbyt mały, należało najpierw pociąć na krajzedze. było to zapewne jedno z ostatnich użyć tej maszyny. w każdym razie, przeze mnie. w każdym razie, ojciec na pewno tego nie przewidział. 26-30 XII 2011 36 37 38 39 LESZEK CARNUTH MADONNA Z KOCBOROWA Pijacy wypadali przez okna, bo parter zamykano na noc. Najczęściej balansując po gzymsie, usiłując dotrzeć do rynny lub piorunochronu, które prowadziły do pobliskiego monopolowego na stacji benzynowej. Oddział posiadał tylko jedno piętro, lecz jeden zdołał połamać obie nogi i ledwie dowlókł się do dzwonka przy głównym wejściu. Inny upadł na plecy, uszkadzając kręgosłup, żona wystąpiła do sądu o odszkodowanie. Ponieważ wypaść to często upaść. Ja, Rycerz Zakonu Najświętszej Marii Panny, nie mogłem niestety łamać reguły, ale jakże im tego wszystkiego zazdrościłem... Gdyż dla wydziedziczonych upadek, to aż nazbyt często jedyna szansa na prawdziwy lot. Bo z góry wszystko wygląda inaczej... Oni chociaż próbowali! – Latem podusicie się jak muchy! – Oddziałowa na cotygodniowym odczycie zasad musiała zagrać rolę klasztornej przeoryszy, pauza z zasznurowanymi ustami. – Ale odtąd okna będą pozamykane! No cóż, w praktycznym życiu, okna i drzwi zwykle mają zamki... Jednak na razie przyszła piękna wiosna, nawet do szpitala w Kocborowie. Stale świeciło słońce, parki i trawniki, w których stacjonowały poszczególne oddziały, roziskrzyły się tysiącem kwiatów – rosa na bijącej zielenią trawie. Wszystko pełne soków po przegranym śniegu. Przejrzyście, bo jeszcze zimno, zatem liście dopiero w pączkach. A więc na razie dusiły się wyłącznie biedne bąki. Robert Złamany Ryj trafił tu jakiś tydzień wcześniej niż ja. Jeszcze wcześniej był na oddziale psychiatrycznym, gdyż usiłował popełnić samobójstwo. Nie sądziłem, że mu się kiedykolwiek uda, toteż... Ale jest też humanitaryzm. Okien i drzwi nie wolno zamykać do końca, toteż klamki zabrano tylko z głównych skrzydeł, górne zostały otwarte. Bąki nie znają się na oszustwach, które umożliwia szkło – że się widzimy, lecz jesteśmy w innych rzeczywistościach. Po prostu osłabione wiosennym chłodem, po zderzeniu z firanką, opadały 40 41 między zamknięte na śmierć tafle szyb. Potem wystarczył już dzień lub dwa – Ty do pracy, Krzyżaku?! Pawie pióra nie pasują do łopaty! bezsensownych zmagań z niewidzialną przeszkodą. Pierwszy, drugi, trzeci... – Nic nie mam... Ile można czytać? Leżały w takiej rynience na dole, gdzie miała zbierać się woda. Bez śladów – Na swoje własne życzenie! rozkładu, bo ci zwiastunowie wiosny są jak rycerze. Szkielet zewnętrzny, czyli Nagle nie wiadomo skąd promienny uśmiech. Nigdy nie zapomnę tej wszystko co delikatne, ukryte przed światem, w zbrojach. – Wszystko przez ten cholerny dżem, nie możecie przynosić talerzyków do kuchni, jeśli i tak nie będziecie ich teraz jedli! cudownej przemiany – w ciągu jednej sekundy w miejsce poważnej i surowej maski pani feudalnej, którą nosiła na co dzień, pojawiła się urocza samarytanka, najczulsza z matek, prawdziwa Matka Boża. Zgłupiałem, gdyż – Wszystko przez tego nadętego babsztyla, wielka pani oddziałowa! potrzebowałem tego pełnego dobroci spojrzenia jak powietrza. Matczynej Nie zrobiłem żadnego przestępstwa, a trzymają mnie tu jak w więzieniu. dobroci – moja prawdziwa mama już nie żyła. Wcześniej trzymałem się od Oszczędności w służbie zdrowia... Jak by było coś lepszego, to nie zabierał- rzeczywistej władczyni możliwie jak najdalej. Instynktowny lęk. Moje pobyty bym dżemu! Co one tu właściwie robią?! Piją kawę! – Nie mogę patrzeć na te biedne owady. Dlaczego nie zbierają pyłku z kwiatów, przecież jest ich już pełno. One idą na ławicę! Prawdę mówiąc nie potrafię wam wyjaśnić, czym był Oddział Piąty, choć na Oddziale ograniczały się do czytania bijących smutkiem książek i dyskusji z filozofami pustej flaszki, do użalania się nad sobą. Ponieważ nie zależałem od tytoniu, który służył jej jako narzędzie panowania nad tutejszym ludem, nad ową hałaśliwą większością, która nigdy tak do końca nie dorośnie. niektóre siostry twierdzą, że jestem jego dzieckiem. Dla przymusowych za- – Jak staniesz mocniej na nogach, to zobaczymy... pewne krótkotrwałym aresztem za niemoralne prowadzenie się. Dla bez- Jeden z bąków, wielki jak krowa, walił tafle szyb z niesamowitą energią. domnych schroniskiem bez piętrowych łóżek, zwłaszcza zimą. Pracujący W końcu wzleciał na wysokość wejścia do pułapki, i o własnych siłach wyfru- szukali tu często możliwości wstecznego zwolnienia albo chociaż oddechu nął w szeroki świat. Jeden na czterech poległych powolną śmiercią. Mit pole- od codziennej harówki. Awanturnicy złagodzenia kary. Głupiocwani usi- ga na kunsztownym spleceniu faktu z fałszem, żeby stworzyć nową prawdę, łowali wyłudzić rentę od państwa, za jego pomocą. Wydziedziczenie to która lepiej porywa lud do czynu. Moim zdaniem, Adolf Hitler był najgenial- najsmutniejsze ze wszystkich słów, ten permanentny deficyt Wiary, Nadziei niejszym aktorem wszech czasów. i Miłości, było tu jedynym wspólnym mianownikiem. Kapłan katolicki, Bo to był ten typ! Klasyczna słowiańska piękność. Z szeroką twarzą, pięk- jeszcze zupełnie młody, obok dogorywającego recydywisty, który spędził nymi, bo krągłymi policzkami. Jasna jak niewinny aniołek, którego wielkie w więzieniu więcej, niż księżulek w ogóle przeżył. Oczywiście wszystko oczy... Dość! Zaczynam opisywać wyrachowaną Kasztelankę, będącą mi- w różnym nasileniu. łością mojego życia... Lepiej jeżeli zmierzę się z samym sobą... Twarz mam Całą tę dziwaczną menażerię trzymała w iście wojskowym porządku pociągłą, szczupłą i bardzo misternie rzeźbioną, zwieńczoną wysokim i stro- Oddziałowa, która posiadała wielki talent aktorski, czyli umiejętności okłamy- mym czołem, którego nie powstydziłby się rasowy intelektualista. Nos zu- wania samej siebie, aby z nieprawdy zrobić wiarygodną dla publiczności, nową pełnie inny, krótki i szeroki, z charakterystyczną dziecięcą kulką na końcu, rzeczywistość. Coś z niczego... Czary! Ale mnie potrzebne były pieniądze, nadającej całości wrażenie niezwykłej młodości. Usta także nie pasują do choćby parę złotych na kawę. A z pustego w próżne ani Salomon nie naleje – gotyckiej reszty, szerokie i zmysłowe do tego stopnia, że bardziej pasowały- musiałem trochę popracować na rzecz Kocborowa, które pacjentom płaciło by arabskiej księżniczce. W dodatku intensywnie czerwone, z natury... Oczy zupełnie symbolicznie, lecz też niewiele wymagało. Terapia przez pracę... Jak małe i żywe, lecz jakby nieobecne, w ogóle ginące w okalających je cieniach w dawnych, nierynkowych ustrojach. Różnica sił między nami tak ogromna, że – zawsze podkrążone. Bardzo ciemne (włosy też) w porównaniu do mato- mogłem liczyć tylko na litość. Lata w celi nauczyły zakonnej powściągliwości. wobiałej skóry. Całość sylwetki również wysoka, szczupła, ale z wyraźnie za- – Pani Oddziałowo, ja jestem dobrowolnie, ale czy może mnie pani skierować do jakiejś pracy? Nikt mnie nie odwiedza... 42 znaczoną klatką piersiową. Chwalę się tu tyle, nie tylko dla zaspokojenia mej nienasyconej miłości własnej, lecz przy okazji chciałem pokazać, jak bardzo 43 różniłem się od ludzi, wśród których przyszło mi żyć – wypłowiałych i na ten przeklęty głód powrotu do życia, ręce donoszące do ust tylko pustą łyżkę. ogół grubo ciosanych Słowian. A jak powszechnie wiadomo, człowiek na- Siostry poznały się już dawno, czyli bez zmrużenia oka pozostawiły na łasce prawdę ceni jedynie to, czego mu brakuje. Prostaczki spoglądały z jawnym kroplówek i pampersów. Długie włosy, broda, jakiś hipis czy co? pożądaniem, damy wyłącznie, gdy nie mogłem odpowiedzieć wzrokiem. Przede wszystkim cyniczny. Nazywający rzeczy po imieniu, bez tych W każdym razie prawie zawsze brano mnie za kogoś lepszego niż byłem wszystkich abstrakcyjnych pojęć, którymi tak zręcznie oślepiają faryzeusze. w rzeczywistości. – Chłopcze, tobie to dobrze z oczu patrzy... Cynizm jest owym białym płaszczem broniącym przed całym grzechem tego Ale przecież należałem do tej dziwacznej menażerii. Można chyba po- świata. Prawdziwy cynizm. Skaza. Alkohol atakuje zawsze od strony najsłab- wiedzieć, że byłem jej ideałem, idealnym destylatem... Myślałem bardzo in- szego ogniwa. W przypadku Roberta zaczęło się od głupich moczowodów. tensywnie, lecz prawie wyłącznie do wewnątrz. Sądziłem, a nie budowałem. Ból narastał powoli, aż przyszedł dzień że nie dało się go już dłużej ignorować. Nic więc dziwnego, iż wyciągałem same negatywne wnioski, wyroki. Wiarę Lekarze, wielu... W końcu orzekli wrodzoną wadę. W nerkach nagromadziło w Boga straciłem zaraz po pierwszej Komunii Świętej. I w ogóle, w relacjach się przez ten czas mnóstwo kamieni. Jedną całkowicie usunęli, bo właściwie z ludźmi, trudno przeskoczyć wrodzone skłonności, toteż mogłem grać tylko składała się z samych osadów. Po tym zabiegu zaczął na serio bać się o ży- na zasadzie naturszczyka. A świat dla ponurych samotników, którzy nie po- cie. Znowu coś nie działo się jak należy... Znowu operacje, jedna za drugą, trafią się niczym dzielić, rezerwuje pradawne role – samobójców, galerników, wyglądał po nich jak cyborg, z plastykowymi rurkami wystającymi z żywego wyrzutków.... Bo życie to teatr, w którym trzeba grać co się trafi, przystoso- ciała. Wielomiesięczne pobyty w szpitalach, klinikach. Ostatecznie pozostałą wywać się do wszystkiego! nerkę przyszyto do żeber dla lepszego spadku moczu, sam moczowód udało I ona mnie rozszyfrowała, zanim jeszcze wieloletni wyrok, zanim odpo- się udrożnić. Ale wszystko to kosztowało kilka lat, wyrwanych z kluczowego wiedział z nawiązką pięknym za nadobne. Bo ona była w tym samym typie, momentu życia – nigdy nie zdołał dokończyć wyśnionych studiów pedago- co Oddziałowa. Potrafiła podzielić sześć przez siedem z dokładnością trzech gicznych. Fizyczną pozostałością po owej nocnikowej gehennie zdawały się liczb po przecinku, w głowie. Fakt, że znacznie subtelniejszą, bez wojskowych okropnie pocięte mięśnie grzbietu – nie mógł podnosić większych ciężarów. wrzasków. Wyższa, ale z tym samym władczym, orlim noskiem. Moje oczy nie były więc zbyt trudnym równaniem. – Jakie dzikie oczy! Nie patrz tak na mnie! Witamy w dżungli... Lubiłem tego błazna. Za jego mozolną walkę o wiedzę, poprzez zawodówkę, zaoczne liceum, próbę studiów. Przeplataną walką o siebie – szalone bunty przeciw nauczycielom, które kończyły się niejednokrotnie zmianą szkoły. Irokezy na głowie. Uczestnictwo w pierwszej w mieście kapeli pun- *** krockowej. Jarocin i wakacyjną włóczęgę po całej Polsce, zupełnie bez pie- Silny, bezkompromisowy, cyniczny. Zaczęliśmy się kłócić, choć na począt- niędzy. W ogóle wszyscy go lubili – przy jego łóżku zawsze było pełno ludzi, ku było zupełnie inaczej. Na początku to miałem wrażenie, że stanął nade najróżniejszych. Wszędzie miał pełno kolegów, znajomych, przyjaciół... Ale mną Chrystus ze złamanym nosem, I samą swą obecnością odpędza wszystkie on zanadto spoufalał się z pospólstwem! Nie wiem... chyba naprawdę wie- poalkoholowe demony – maszkarony, gargulce, harpie, które chciały jeszcze rzył w te bzdury o Wolności, Równości i Braterstwie. W ich imieniu szedł na żywego zaciągnąć do siebie, do piekła. Taka to już jest krzyżacka podłość, niszczące kompromisy; chciał być dla wszystkich dobry... Cierpliwie znosił grzeczny tylko wtedy, gdy czuje miecz nad karkiem. Skrajnie wyczerpany, po nawet pogan, którzy jawnie go wykorzystywali. Siedzieliśmy w ogrodzie, czy prostu nie mogłem o własnych siłach dobrnąć do toalety, w dodatku ze zła- właściwie parku naszego oddziału. Pod bajkowym baldachimem liści drzew, maną z śródstopiu nogą. Pamiątką po ostatniej bitwie z poganami była rów- które Niemcy ściągnęli sto lat temu, z najróżniejszych stron świata. Na obudo- nież nadwyrężona szczęka, nie potrafiłem pogryźć twardego pokarmu. A więc wie znajdującej się w jego centrum równie kiczowatej fontanny, z wieżyczką podawał i opróżniał upokarzającą kaczkę. No i najważniejsze, miał cierpliwość pośrodku, z jej dachu tryskała woda. Okienka i bramki, wszystko z brukowej dawać co chwilę pić i karmił nawet prywatną żywnością, mandarynki... Ach, kostki. Mogłem z nim wreszcie trochę swobodniej porozmawiać. Ale rychło, 44 45 diabli wiedzą skąd, pojawiła się Wiktoria. Grasowała na wrotkach po labiryn- Starzy pijacy opowiadali w jakim stanie ją tu przyjęto. Tylko sam Bóg cie ścieżek otaczających fontannę. Niczym ćma wokół lampy, coraz to bliżej. wie, jak długo leżała na strychu. Gdzieś w odległej wiosce zagubionej wśród Dziewczynka miała chyba z dziesięć lat, bez większych problemów doszliśmy Borów Tucholskich. Bez rąk, cała poobijana – bez nosa i szczęki. Cała w dziu- do wniosku, że wyrośnie z niej prawdziwa piękność. Niby jeszcze dziecko... rach po kornikach, z ohydnymi plamami po wilgoci czy zgniliźnie. a wpatrywała się we mnie, jakbym był cały z czekolady. W pewnej chwili nie Konkretnie stary Komtur Wischmann. To był prawdziwy artysta! Teściowa wytrzymałem, i żeby pozbyć się niechcianej wielbicielki, zapytałem obceso- wtrącała się nieustannie do jego małżeństwa, znajdując naturalnie posłuch wo o standardowe rzeczy – ile ma lat, gdzie mieszka i w ogóle. Myślałem, że i z drugiej połowy. Toteż uciął żonie głowę, którą starannie umył i zapakował jak trochę sobie pogada, to potem szybciej pójdzie. Jednak Robert wdał się do paczki. Później swoje dzieło życia wysłał na adres teściowej. Tak w ogóle z nią w drobiazgowe dyskusje. Nie na temat prozy Dostojewskiego i innych to był rzeźbiarzem, gdy Ordynator uratował go od stryczka, najpierw parę doktorów kościoła. Nie dotyczyły także grzechu pierworodnego. Co chwila lat posiedział na podsądnym, ale wkrótce otworzył pracownię w piwnicy mo- wysoko dźwięczał perlisty, dziecięcy śmiech, co nie przeszkadzało przyszłej jego oddziału. Dłubał w niej czterdzieści lat, aż do śmierci, głównie dla ko- faryzejskiej piękności w kontynuowaniu natarczywych obserwacji. W końcu ściołów i plebanii. Ja, zapatrzony przez całe lata w Czarownicę – Kasztelankę, ten błazen, bliski łez, pobiegł do swego pokoju, żeby przynieść dla Wiktorii nie zawracałem sobie głowy martwymi posągami. Domu niemieckiego. Nie swój ostatni batonik. Na pożegnanie. darmo często nazywa się Niemców Chińczykami Europy. To wyrzeczenie się – Zachowywałeś się, jak jakiś oślizgły pedofil! własnego „ja” w imię idei, czyli nowej, lepszej prawdy, daje wprost ogromną – Co ty gadasz?! Zawsze chciałem pracować z dziećmi. Mówiłem ci prze- i niezawodną moc. Można dzięki temu budować nieprawdopodobne w na- cież... Czemu ty, Krzyżaku, wszędzie widzisz tylko zło? turze konstrukcje – spójrzcie na wielkość i piękno zamku w Malborku, aż – Ludzie sądzą po pozorach... Według najskrytszych myśl, których bardzo trudno uwierzyć, że zbudowali go śmiertelni ludzie. Zapamiętałem z niego się wstydzę... Czemu sam nie masz dzieci? Nie chciało się zmieniać pieluch, co? najwięcej, bo na całe życie, rzeźbę pelikana, który mięsem z własnej piersi – Coś ze mną nie gra po tych wszystkich operacjach. Danka się badała, karmi swe młode. Nad studnią na wysokim zamku. Choć byłem tam tylko u niej wszystko w porządku, więc chyba z mego powodu... – Hm. Ale to nie jest twoja Wiktoria. Trzeba wiedzieć z kim dzielić się swym cierpieniem. To najcenniejsza rzecz, którą otrzymujemy od Boga, ono daje nam siłę. Nie rzuca się pereł przed wieprze. Lepiej kup sobie psa! raz, jako dziecko. Bo przez Niemcy weszło do Słowiańszczyzny chrześcijaństwo. Ale cóż można uczynić z ludźmi pokroju Roberta Złamanego Ryja, którzy gardzą wszelkim cierpieniem... Od siedemnastego roku życia zacząłem wyjeżdżać na niemieckie budo- – Sam sobie przeczysz! Przecież w ogóle nie wierzysz w Boga. Pieprzę wy, w wakacje. Różnica poziomów życia pomiędzy poszczególnymi brze- cierpienie! Gadasz jak jakiś nawiedzony psychopata! Nawet tutaj wszyscy się gami Odry była wówczas naprawdę duża – za proste prace otrzymywałem ciebie boją! pieniądze, których w Polsce nie powstydziłby się poważny przedsiębiorca. – W ich Boga to na pewno nie! Ale są rzeczy, dla których gotów jestem umrzeć... Tu i teraz! Ja nie jestem rycerzem Marii Panny tylko dla fasonu, dla pawich piór. Dzięki nim mogłem podjąć – chłopak z prowincji – naukę w renomowanej, wyższej uczelni. Utrzymywać się samodzielnie w wielkim mieście, choć mat- – Mitoman... ka straciła pracę. Ale pewnego, listopadowego dnia niemiecka ciotka zginęła – Czy ty nie słyszałeś, że jej rodzice są psychologami? Już oni ją wy- w wypadku samochodowym na bawarskiej serpentynie. chowają! Za dziesięć lat będzie głosować za przymusową sterylizacją alkoholików. Bo oni unikają otwartej walki, kryją się po lasach i atakują tylko *** z zasadzki. Kup sobie psa! Może on wyprowadzi cię z tej puszczy, w której się Nie jestem niewolnikiem czy pańszczyźnianym chłopcem! Toteż nie oddam zgubiłeś. Aha! Oddziałowa się mnie nie boi, wręcz przeciwnie... *** 46 w niewolę, temu pełnemu grzechu światu, własnej duszy na usługi. Nie jestem też leniem, lecz pracować mogę wyłącznie fizycznie. Ciało to zupełnie co inne- 47 go... proch. Zresztą, jak na swoje marne osiemdziesiąt kilo, to należę do ludzi wet główne (to ze szlabanem) wiedzie przez krętą uliczkę przyszpitalną. Tył wyjątkowo krzepkich – same żyły i ścięgna. Ekstremalne obciążenie z wielu lat zamyka szpitalny cmentarz. Dalej pola i lasy. Podobnie po bokach. więziennej siłowni zrobiły swoje. Gdyby nie pielęgniarki, których nie mogłem Wszystko w pochodzącym z końca dziewiętnastego wieku neogotyku trzasnąć w pysk, to czułbym się w różnych pracach gospodarczych na terenie – wieżyczki i liczne tarasy z pięknymi balustradami. Sama czerwona, przety- szpitala – grabienie liści, wrzucanie węgla, rąbanie drewna – wręcz wyśmieni- kana czarną, glazura, układana w różnego rodzaju szlaczki. Linia poszczegól- cie. Było tam wszystko, co prostemu rycerzowi potrzeba: pot, słońce, świeże nych budynków bardzo urozmaicona, lecz w tym samym tonie – po zmroku powietrze i wiatr. W ogóle nie cierpię pracy polegającej na siedzeniu: pisaniu wygląda tu naprawdę groteskowo. lub liczeniu. Nauka to wynalazek diabła, który w ten sposób truje ludzkie serca Każdy z trzech prowadzi swoją kolumnę. Za poradnią zdrowia psychicz- i niszczy boży porządek świata – umysł powinien zawsze zostać wolny! A one nego oddziały nieparzyste, parami. Dyrekcja inicjuje pojedynczy szereg bu- stale pokpiwały sobie, że robocze ubranie zupełnie do mnie nie pasuje. dowli gospodarczych. O ile byłbym szczęśliwszy, gdybym nigdy nie dostał się na uniwersytet... Wieży ciśnień, która przypomina średniowieczną basztę z zegarami na Oddziałowa, która jak zwykle wiedziała wszystko, stwierdziła, że się marnuję... cztery strony świata, wielokątnej sali rozrywek, na niedzielę przemienianej I przekierowała do pracy na wózkach. Mniej więcej w tym czasie po- w kościół. Ogromnego gmachu kuchni głównej (największy ceglany budy- jawił się na mojej sali chłopiec, który bardziej wyglądał na ucznia liceum nek w Starogardzie) z wewnętrznym dziedzińcem, do którego prowadzą dwie niż alkoholika. Pusta kartka, żadnych cech szczególnych, przeciętny umysł, bramy z wrotami z kutej stali. Oprócz kuchni jest tu również miejsce na pral- gdyby nie swego rodzaju zakonna powściągliwość. Coś do czego dosze- nię, bibliotekę, Klub i hotel dla pielęgniarek. Dalej niskie, lecz długie, budynki dłem przez lata cierpień, on dostał zaraz przy urodzeniu. Zupełnie nie warsztatów, piekarni oraz kotłowni ze strzelającym w niebo wielkim kominem. zwróciłem na tego chłopca z plakatu uwagi, bo zachowywał się całkiem Straż tylną zamykają: kaplica i prosektorium. Po lewej, za izbą przyjęć, szeregi przyzwoicie i bezkonfliktowo. Zawsze dobrze ubrany, bardzo dbał o czy- oddziałów parzystych (pierwotnie żeńskich), także parami. Panuje tu zasada, stość własną i najbliższego otoczenia. A u mnie więzienny ścisk wyrobił że im bardziej w głąb, tym cięższe przypadki. Pierwsza linia to alkoholicy i ner- dość bezwzględny stosunek do brudasów, co było na rękę Oddziałowej, wice oraz różnego rodzaju poradnie, a nawet szkoły pielęgniarek, apteka... z ramienia której trzymałem porządek w sali – jako stały bywalec. Po pro- Ostatnie oddziały z okratowanymi oknami, kamerowanymi wejściami. stu wziąłem go za rozpieszczonego synka mieszczańskiej rodziny, którego nigdy nie uszlachetniło jakiekolwiek cierpienie. Wszystko w kratownicy obsadzonych drzewkami szpitalnych alejek. Wszystko tonące w niesamowicie różnorodnej zieleni, której nie sposób Gdyż całą moją uwagę pochłonęły wózki. Ale żeby wyjaśnić to zjawisko, w żaden sposób opisać – to ona nadaje wszystkiemu charakter arcydzieła. muszę niestety opisać trochę bliżej wielkość Szpitala w Kocborowie, który Mozaiki liści i cegieł. Wszystko, by całość stworzyła zupełnie inny świat – rze- wraz z utrzymanymi w tym samym tonie budynkami personelu oraz przy- czywistość aniołów z połamanymi skrzydłami. szpitalnego gospodarstwa rolnego (obecnie już w rękach prywatnych) stanowi najbardziej zieloną dzielnicę Starogardu. I najbardziej szczególną... Otoczony wysokim płotem Szpital dla Nerwowo i Psychicznie Chorych z góry przypomina prostokąt. Jego fasadę od strony ulicy Skarszewskiej *** – O ile ciekawszy byłby nasz świat, gdyby tych wszystkich wariatów powypuszczać na wolność! A nie same nadęte gęby... tworzą trzy spore budynki – poradni zdrowia psychicznego, dyrekcji i izby Wracałem z przepustki do Gdyni. Mój pociąg wjeżdżał na peron dworca przyjęć. Budynek dyrekcji, największy, cofnięty w stosunku do dwóch po- w Starogardzie, po którego drugiej stronie już podstawiono wagony w prze- zostałych w środku. Przed nim pełen klombów kwiatów trawnik. Wszystko ciwną stronę. W otwartych drzwiach, oparty o krawędź, stał Złamany Ryj. to połączone wraz z budką portiera z szlabanem, stanowi naturalną barierę Zatrzymałem się dokładnie naprzeciw, jak w filmie. Zaskoczony – nie powin- oddzielającą od normalnego świata. Wejścia są niewielkie, jakby ukryte, na- no go tu być – podszedłem podać rękę oraz wymienić powitalne frazesy. 48 49 – Wypisałem się. Nie mogę się dogadać z Danką przez telefon, sprzedałem go i dzięki temu mam na bilet.... Ona zaczyna przebąkiwać o rozwodzie. To byłby mój koniec! Tego bym nie przeżył... Nie chciała przyjechać do Kocborowa. między ludźmi rachunki zawsze płaci słabszy. A myśmy nieźle zabalowali w jej świecie, w świecie, który wymaga dobrego aktorstwa. Wśród wilków w owczych skórach. Poganie przy tych przeklętych fary- Jeszcze kilka minut przekonywał mnie o wielkiej miłości do żony. O tym, że zeuszach to prawdziwa drobnostka. To oni są prawdziwymi przeciwnikami będzie błagał dyrektora domu pomocy społecznej, by znów przyjął go do pra- Chrystusa. Handlarze nadziei – przejmują każdą wzniosłą ideę, aby przero- cy – tam wcześniej oboje pracowali. Ona jako intendentka, Robert był zwykłym bić ją na stragan, z którego ciągną oszukańcze zyski. Dlatego nie cierpię opiekunem, ale nie widział się w innej roli. Pomimo licznych wpadek z alkoholem. Wolności, Miłości i Braterstwa. Korek, worek i rozporek – oto ich prawdziwa Stygmat. Puszka piwa, z której co chwila pociągał. Wyciągał ją ukradkiem religia. A przede wszystkim górowanie, czyli wygodne życie na koszt innych. z wewnętrznej kieszeni kurtki, bo oni najpierw sprzedają, a później wypisują Na ludzkiej krzywdzie... Przy pomocy różnych organizacji, wiedzy i umiejęt- mandaty – podwójny zarobek. Odbierała wszelką wartość. Bankructwo... ności, no i naturalnie pieniędzy. To one zapewniają świetne aktorstwo, które – Co się tak patrzysz?! Musiałem trochę wypić, przecież znów zobaczę się z teściem. Mieszkamy u niego... Ty przy nim, to jesteś grzeczny jak baranek. Wiesz? Masz rację! Najgorzej to zdradzić samego siebie. Facet nosił nazwisko znane z historii Polski. Roberta wręcz organicznie wymaga drogich kostiumów. Teatralnych dekoracji. Jej kostium stylizowany na niepokalaną panienkę... Nie! Tłumaczą się winni. Niewinnych bronią dobrzy adwokaci. Mógłbym napisać tomy godne Marcela Prousta, ale kto uwierzyłby dziecku Kocborowa? nie znosił – uważał, że ciągle pasożytuje na nie grzeszącej urodą córce. W ich Poza tym, tak naprawdę, to czuję się winnym tylko przed Najświętszą, miasteczku sprawował wysoki urząd, z ramienia wielkiej partii politycznej. a ten artykuł ich kodeksu, który zresztą nader mizernie pasował do prawdy, Zamożny i szanowany. Ryj pochodził z pospolitej patologii. pozwolił wreszcie wydorośleć. Nic już nie dziwi, lecz nic też nie zachwyca. Moje bankructwo ogłoszono zaraz przy urodzeniu – bękart kompliku- Bez jednego widzenia, bez przepustek, wśród zamurowanych za życia nie- jący życie całkiem niezłej babce. Z zakazanej dzielnicy. W końcu Krzyżacy szczęśników, których uwolni dopiero Bóg. Odciął na wiele lat od alkoholowej nie byli dziedzicami księstw w Rzeszy... Kto z własnej woli zamieniłby nad- magii. Chyba nawet uratował życie... wśród potworów, wśród swoich. reńskie zamki i bajeczne winnice na nadwiślańskie bagna i puszcze? W ojczyźnie zabrakło dla nas miejsca. Zwłaszcza w latach dziewięćdziesiątych, w Polsce, gdy połowie pokolenia odmówiono prawa egzystencji. Wszystko w białych rękawiczkach, bez jednego strzału. Pod sztandarami wzniosłych *** Dostałem biały fartuch oraz paczkę proszku, aby utrzymywać go w nienagannej czystości. haseł – demokracja, wolny rynek, higieniczne bezrobocie. Ale jak mają dbać Dwa stare, niezgrabnie pospawane, elektryczne graty sprawowały funkcję o higienę ci, których nie stać na mydło. Nikomu niepotrzebni żebracy na arterii wielkiego szpitala, lecząc jego serce – kuchnię główną z poszczególnymi łasce opieki społecznej lub niewolnicy dorywczych zajęć. Albo zwierzęca oddziałami – organami. Każdy ciągnął przyczepkę dla wysokich termosów, które egzystencja w kieracie pańszczyzny za najniższą krajową, jako alternatywa. nie mieściły się w czterech komorach paki. Bogu dzięki powolne, inaczej padł- Autentyczny powrót do średniowiecznej nędzy. Niewiele się tym wszystkim bym na pysk. Oddziałowa przydzieliła tu tylko tych, których wygląd odpędzał przejmowałem, po prostu zmieniałem martini w studenckich klubach na de- lęk przed odpowiedzialnością za wypadek. Ciach! Ciach! Nie to i tamto! – obiad naturat z bezdomnymi z dworca. Dopiero czary Kasztelanki rozmiękczyły i pozostałe posiłki należało rozwieźć maksymalnie szybko i sprawnie. Bez jakich- zbroję, podniosłem przyłbicę. Zapragnąłem normalnie żyć, a nawet uwie- kolwiek pomyłek, toteż trzeba było bardzo się pilnować. To już nie przypomina- rzyłem, że mogę być szczęśliwy. Trwało to około roku, ale dla tych dwunastu ło pospolitego ruszenia, lecz regularną armię – mundury, terminy, komendy... miesięcy warto było trzydzieści lat cierpieć nudę lub wstręt i strach. Chyba Najważniejsze, zapamiętać, po której stronie szpitalnej alejki znajduje się rzeczywiście byłem szczęśliwy – wielka, tragiczna miłość. Miłość, pierwsza dany oddział, aby nie biegać z termosami wokół wózka. Potem kolejność ob- i ostatnia. Cena za zdradę zakonu okazała się niewyobrażalna. W układach jazdu szpitala, co spada pierwsze, a co ostatnie. Mapa Kocborowa w głowie... 50 51 Termosy. Najróżniejsze – metalowe, plastykowe, styropianowe, różnego od reszty, znalazł na zapleczu nie do końca zamknięte okno... Po chwili wszy- kształtu i wielkości. Pamiętające Gomułkę i zupełnie nowe. Każdy posia- scy posiadali nieograniczony dostęp do półek pełnych wszelkich alkoholi. dał swoją kombinację, w szczególności na obiad – stąd podział wózka na Zabawa zrobiła się tak przednia, iż zapomnieli opuścić lokal, zasnęli. Rano poszczególne komory, mający zapobiec pomieszaniu poszczególnych od- doszło do chryi z właścicielką, która ośmieliła się zakłócić zasłużony odpo- działów. Obowiązywały tu dwie szkoły – pierwszą, klasyczną reprezentował czynek zmęczonej watahy. Ktoś ją popchnął, a reszta uciekła na cztery wiatry. Tomasz od Mniejszego Zła, polegała ona na tym, że każdy termos miał na Ale w małych miejscowościach ludzie się znają, wredna baba pobiegła więc wózku ściśle określone miejsce. Ułatwiało to rozładunek, lecz wymaga- na skargę do prokuratora... ło dobrej kondycji z pracownikami kuchni, na jej rampie. Druga, szybkości, Jak nie wiadomo o co chodzi, to idzie o pieniądze. Z ich względu praca trzymała się porządku tylko w ogólnych zarysach, idąc na żywioł, z którego na wózku zaczęła mi ciążyć. Nie chodziło wcale o to, że nie mam żadnego przy rozładunku wynikał później niejednokrotnie niezły cyrk. Szkoła Karola wolnego dnia. Chorzy psychicznie, podobnie jak inni ludzie, zwykli jadać co- Głodnego zwanego również Dzikim – młodego chłopaka, co nie założył jesz- dziennie – nie opłacało się wstawiać drugiego pacjenta na weekendy. Nie cze własnej rodziny, będącego postrachem pijaków pracujących na wózkach. irytowała nawet postawa Dzikiego, który często nawet nie ruszał się zza kie- Obaj pracownicy cywilni, w ciszy, zaciekle rywalizowali o pijaków, gdyż każ- rownicy, zwalając całą czarną robotę na pacjenta. – Nie ma ziewania, ziewać dy dorabiał do swojej najniższej krajowej. Dziki w warsztacie samochodo- to w domu! Nie pracujesz w cywilu, to chociaż tu dostaniesz trochę w dupę! wym ojca, natomiast Tomasz w prywatnej hurtowni. I w związku z tym, byli Ale pieniądze dawali tu takie same jak w pozostałych pracach gospodar- w szpitalnej pracy w stanie znacznego wyeksploatowania sił. Duży, metalowy czych na terenie szpitala. A to już trudno było nazwać terapią. termos potrafił ważyć ponad pięćdziesiąt kilogramów, a należało go niejednokrotnie ściągnąć z górnej komory. – Wypuszczać chorych to na pewno nie... Ale tych morderców psychopatów z podsądnych oddziałów, to ja bym po prostu powywieszał. – Nie jesteś Bogiem, Tomaszu. Tylko on ma prawo decydować o życiu lub śmierci. – Słuchaj Tomaszu, w takim wielkim, państwowym molochu nikt by się nie doliczył, gdybyś dopisał mi parę godzin więcej. Te ich szpitalne stawki tutaj przestają być zabawne. – No pewnie. Nie ma sprawy! Dostałem teraz tyle, co dwóch normalnych pacjentów, co w dalszym ciągu nie wynosiło więcej niż połowa najniższej krajowej. Z Karolem starałem – Co ty wiesz o życiu, Krzyżaku?? Stale siedzisz w Kocborowie! W normal- się w ogóle nie rozmawiać, unikałem jego zmiany. Natomiast on nie stronił nych szpitalach ludzie umierają, bo nie ma na zabiegi. A tu na jednego mor- ode mnie, z błyszczącymi oczami głosił chwałę szybkich kobiet i drogich dercę przypada trzech terapeutów, psychologów, opiekunów i diabli wiedzą samochodów. Choć jego mechanika ograniczała się przeważnie do mycia co. Ty wiesz, jakie to są koszty?! W życiu trzeba wybierać mniejsze zło, inaczej samochodów szpitalnych feudałów. W ogóle do ludzi, od których zależał, wszystko marnie się kończy. grał rolę usłużnego lokaja, dobrej duszy. Dla reszty, zwłaszcza alkoholików, – Zabijając ich byłbyś jeszcze gorszy niż oni. Oni są chorzy, a ty zdrowy. rezerwował cichą pogardę i złośliwe uwagi. Niektórzy pracownicy napomy- – Oni do niczego się nie nadają! kali z przekąsem, że nigdy nie przespał się z kobietą z chciwości. Bałem się, Ostrzeżenie. Dostałem wyraźny znak, z kim mam do czynienia, jednak go że nie wytrzymam i uczynię temu złośliwemu dziecku krzywdę. zlekceważyłem. Pomogła mi w tym jego opowieść o napadzie na bar – nie – Niezły z ciebie cwaniak, Krzyżaku. Tomek pisze ci w dwóch zmianach, wziąłem pod uwagę, że poza tym nigdy nie chwalił się swymi alkoholowymi ale ty chodzisz tylko na jedną. Żarcie i spanie za darmo, a pieniądze do skar- przygodami. Otóż chłopiec wraz z wesołym towarzystwem, obchodzącym pety. Ale jakbyś zrobił interes ze mną, to dałbym ci forsę do ręki. Nie musiał- osiemnastkę nie wiadomo kogo, nie zważając na bardzo późną porę, poszli byś sprzedawać pijaczkom tytoniu ze stratą. Tomaszek jest sprytny, daje ci ze szukać brakujących spirytualiów. W niewielkiej miejscowości znajdował się szpitalnych pieniędzy zakupy w szpitalnym sklepie. Ładnie mówi... No co nic tylko jeden bar, już zamknięty. Pewien z towarzyszy, bardziej przedsiębiorczy nie gadasz? Łyso ci? Myślałeś, że on mi nic nie powie?! 52 53 Piękna pani bez litości. W tych dniach dowiedziałem się, że Robert Złamany Ryj jest już naprawdę wolny. Parę garści relanium popił flaszką wódki i w końcu zabrakło osoby mającej go ciągle na uwadze. Zazdrościłem mu jego życia i śmierci. Prawdziwi chrześcijanie odchodzą pierwsi, podsumowałem. – Po co gadałeś temu Dzikiemu, że piszesz mnie na dwóch zmianach? Dostałem dużą grzywnę do zapłacenia... Chciałbym, żeby pan napisał jakieś pismo o umorzenie lub chociaż na raty. – Nic już nie pamiętam z tych pustych frazesów. Bez sensu! Za dużo zarabiasz! Jesteś przecież kawalerem, nie masz nikogo na utrzymaniu. – Ale w domu jest razem ośmioro dzieci, najmłodsi to jeszcze zupełne – Nic mu nie mówiłem! Naprawdę! szkraby. Matka dostaje niewielką rentę... Ojciec trochę dorabia u gospoda- – To skąd by wiedział?! Wiesz co... Ja już wolę to większe zło, przynajmniej rza. Też lubi wypić. Ta moja pensja to nasze jedyne, większe pieniądze. wiem, z kim mam do czynienia. Wrzeszczysz na niego, że trzyma z kierownikiem, bo sam chciałbyś tu wszystko ustawiać! – Chcesz powiedzieć, że wszystko im oddajesz? Wówczas zobaczyłem coś... Jakbym spojrzał na siebie oczami obcego Wróciłem do sali, zbroja w zupełnym nieładzie. W głowie różne kombi- człowieka. Całe życie, w przyspieszonym tempie. Przecież najgroźniejszym nacje termosów. Ale wcześniej zacząłem się śmiać swym naturalnym śmie- przeciwnikiem Krzyżaków okazali się niemieckojęzyczni mieszczanie potęż- chem, choć wiedziałem, że ludzie bardzo tego nie lubią. Aby ich uszczęśliwić nych miast dolnej Wisły – Gdańska, Torunia i Elbląga. Przecież sami Polacy, zazwyczaj ograniczałem się do ironicznych lub sarkastycznych grymasów. nawet po klęsce pod Grunwaldem nie byli w stanie zdobyć malborskiej Było w nim coś odwiecznego i zarazem najprostszego, coś czego boją się twierdzy. Wtedy zrozumiałem dlaczego przegrałem, z jakiego powodu wła- jak ognia. Lecz po śmierci tego błazna przestało mnie cokolwiek obchodzić. sna matka oddała mnie w ręce polskich prokuratorów. Niewesoły widok, żal Tomasz tylko kurczowo zaciskał ręce na kierownicy i prawdopodobnie do- doszedł aż samego dna serca i stał się nie do zniesienia... Mogło być inaczej! strzegł, że z mych oczu znikło wszelkie człowieczeństwo. Nowa matka, czyli dusza szpitala w Kocborowie. Wyszedłem z oddziału, Zbiegowisko przy oknie. Zignorowałem, bo rycerzowi nie wypada intereso- gdyż z oczu zaczęły płynąć łzy, bez kontroli – po wielu latach. Na szczę- wać się bzdurami. Po paru minutach został sam chłopiec. Nie musiałem już o nic ście padał rzęsisty deszcz, więc nikt nie widział płaczącego rycerza zakonu. pytać. Stał na parapecie, jedną ręką trzymał się okiennej ramy, w drugiej długi Łzy niewiele różnią się od kropel deszczu, uliczki kocborowskiego miastecz- sznurek, który wpuszczał między zamknięte na śmierć tafle szyb. Zrozumiałem, ka były zupełnie puste. Błąkałem się bez celu, aż ją odnalazłem – szalony że usiłuje wydobyć jednego z bąków, dogorywającego w rynience na dole okna. Wischmann nadał rysy mojej jedynej dziewczynie, choć nigdy jej nie widział. Robak zaledwie uchwycił się ratunku, to zaraz znowu spadał w dół. Ogarnął mnie Dziwne... Uśmiechnąłem się zapłakaną twarzą, wcale nie dziko! Ale nawet nieokreślony niepokój. Chłopiec nie ustępował. Owad był skrajnie wyczerpany. Czarownica – Kasztelanka nie potrafiła tak stać. Poważna, jednak nie groźna. – Zostaw ty głupku! Głupi muszą zdechnąć! Dumnie, lecz jednocześnie pokornie. Z rękami rozpostartymi dla wszystkich Nie odpowiedział. Po godzinie trzymał robaka na ręku, później położył ludzi nie wyłączając tych zupełnie nieokrzesanych. Mała jak dziesięcioletnia go na okiennej ramie, gdzie jeszcze ładnych parę minut marudził, zanim ze- dziewczynka, ale dzięki postumentowi z napisem – „Uzdrowienie Chorych. brał siłę, aby lotem koszącym pofrunąć w stronę kwiatów. Módl się za nami” – mogłem patrzeć na nią, jak dziecko na matkę. Cios łaski. Wiedziałem, że ten chłopiec z plakatu dużo zarabia, bo raz Stała sobie, na placyku przy wieży ciśnień, otoczonym pięknymi choinkami. zapytał się, ile dostanie chorobowego. Wiedziałem też, iż w tej firmie musi – Poczekaj... Muszę zbudować coś własnymi rękami. A nie tylko wykorzy- nieźle tyrać, po dwanaście godzin dziennie, bo sam wytrzymałem tam dwa stywać tych, którzy mnie pokochali. Nie tylko rękami... Może być niezły cyrk... miesiące, po których znów zacząłem pić bez opamiętania – inaczej zapomniałbym, kim w ogóle jestem. Podszedł trochę zastrachany, bo ja odzywałem się niewiele i zwykle raczej nieprzyjemnie. – Mam sprawę, proszę pana... Oddziałowa powiedziała mi, że pan kiedyś studiował prawo. Rozmawiałem z nią, bo odbierałem wyrok z sądu. 54 55 ELIZA MORACZEWSKA NIEME PODSŁUCHANIE Czary-mary, nie do wiary, czary-mary, czary-mary… Stoimy na brzegu morza. W powietrzu snuje się ni to mgła, ni to powietrze, powietrze w powietrzu, całkowicie widzialne i do złudzenia przypominające wszystko to, co było. Trzeba jechać, a tu nawet powietrze samo wzmaga nieukojoną tęsknotę. Tęsknotę za tym wszystkim, co jeszcze przecież nie minęło, ale minie, jeśli tylko odwrócimy się i wsiądziemy do samochodu. Nieznaczne zapętlenie czasowe: tęsknota, która wyrwała się trochę, odrobinę do przodu, choć jej miejsce jest, co najwyżej dopiero wtedy, gdy zaczniemy odjeżdżać. A im później dojdziemy do decyzji o tym odjeździe, tym zbyt wczesna, co nas niepokoi i jednocześnie uniemożliwia radykalne cięcia. I tak stoimy, nie do końca rozluźnieni, choć nieprawda, że również z minuty na minutę bardziej spięci, stoimy równo zaniepokojeni i patrzymy na to powietrzne powietrze, a ono patrzy na nas naszymi przeżyciami. W powietrzu wilgoć, ale nie, to nieprawda. W powietrzu teoretyczna wilgoć od morza, ale już kilka metrów od brzegu zanikająca w żarze miedzianego nalotu. I my wysychamy ze słów, ale to również nieprawda, bo zdołaliśmy tego dokonać już dawniej. Teraz to schyłkowy etap, na którym nie potrafimy podjąć się nazwania obrazów, opowiedzenia o nich, języki przysychają nam do podniebienia, zaczarowane. I to pewnie jest to, co uniemożliwia nam odwrót: nie potrafimy sformułować podsumowania, a więc i powiedzieć nogom, aby ugięły się w kolanach, spowodowały okręcenie się ciała w pół własnej osi i odeszły w stronę zaparkowanego nieopodal samochodu. Jednocześnie narasta gorzka świadomość tego, że bardzo miło jest myśleć o wystrzępionych, sponiewieranych w słońcu słowach, gdy przecież chodzi o zwykłe tchórzostwo. Boję się, bo jeśli powiem, to on może zostawić mnie tutaj zupełnie niemetaforycznie, 56 57 wsiąść do samochodu i odjechać. Boi się, bo jeśli powie, to ja mogę go zosta- jak wąż bada powietrze, by błyskawicznie zareagować. Ze wszystkich na- wić. Nie jestem nawet pewna, czy wie, gdzie dokładnie się znajduje. Ja boję słuchanych słów najpilniejszą uwagę zwraca na te nakierowane na niego, się bardziej, bo on ma kluczyki. celowe. Nasłuchuje ich każdym nerwem, by móc zawczasu odparować je, …a że nie przystoi paciorków różańca, więc palcami prześlizguję się po, odepchnąć, skontrować przez unik. O, on wie zawsze, kiedy nadejdą, ma sub- licząc długie, drewniane korale, zwisające mi z szyi. Skanowane słowem pa- telniejsze powonienie ode mnie. Dzięki temu nigdy prawie nie dostaje pytań ciorki malinowe. Każdy paciorek – słowo koralowe. Gęsiego, po jednym szar- na twarz i nie musi rozstrzygać dylematów codziennych: zignorować, czy pane, krzyczane. Po rosie, po kosie, litości, po złości. Już coś! A jakby niczego raczej się odwrócić. Dobry jest. Nigdy prawie nie słyszy niczego, czego nie nie było… Przy niewielkiej dobrej woli da się jednak czytać. chce usłyszeć. Zanim pytanie wybrzmi – on już jest obok. Nie tam. Nie udało …w pochodzie. Idą najpierw wynurzenia z przeszłego życia, gdy nie było mi się jeszcze nabrać takiej wprawy, a skoro tak, to pewnie nigdy to nie na- w nim nas, jeno ja jedno i jedno on. Potem prześlizguje się wiele kolejnych, stąpi. Tymczasem zaczęłam unikać hurtem wszystkich celowych dźwięków. które tak podobne do siebie, że zbijają się w bryłę i mogłyby nawet uchodzić Zwłaszcza muzyki. On może bez stresu wejść do kościoła, gdzie ktoś gra na za jedno, nie jednakie jednak z poprzednią jednią. Za czym kłębi się sznu- organach i jeszcze uśmiechnie się ze mnie, kiedy myśli, że nie patrzę. Śmiać rek sam, a paciorków brak. Zniknęły we mgle. I to właśnie jest cisza, gdy na się – nie, ale ten jego półgębny uśmieszek widzę. To też byłoby komunikowa- palcach, pospiesznie wracam do początku. Litania współczesnej kobiety do nie celowe, gdyby tylko wiedział, że widzę, no ale przecież nie wie, nieznanej matki, pocieszycielki strapionych. dlatego niecelowe miejsca są najbezpieczniejsze: ryzyko bycia wziętym A że nie przystoi paciorków różańca, więc palcami prześlizguję się po, li- na celownik opada proporcjonalnie do zagęszczenia ruchu turystycznego cząc długie, drewniane korale, zwisające mi z szyi. To zsyła uspokojenie. Po i multikulturowości. Język również ma tu znaczenie. Bardzo słabo już pamię- co mi kamienne kulki albo gumowa piłeczka? Powinnam się cieszyć z umie- tam – tak, jakbym patrzyła na te przeszłe rzeczy zza gęsto tkanej kotary – że jętności, takiego utylitarnego anektowania przedmiotów do nieprzypisanych kiedyś uwielbiałam porozumiewać się za granicą. Od tak wielu już lat jednak im funkcji, w razie potrzeby. Ale się nie cieszę. Uspokojenie blokuje mi żołądek czuję się bezpiecznie wyłącznie wśród słów równie niemych jak nieustruktu- i zatrzymuje wpół przyspieszone ruchy robaczkowe niższych partii przewodu rowane, metaliczne dźwięki, że tamta przyjemność prawie się zatarła i wciąż pokarmowego, a za tym podąża również niemożność wykrzyczenia, lub choć- podlega czasowi, ścierając wszystkie czułe na dotyk warstwy skóry. Zdaje się, by wypowiedzenia tego, co być powinno. Wykrzyczane, lub choćby wypowie- że pokonawszy naskórek i kilka kolejnych pięter, dociera obecnie do skóry dziane. I to by było na tyle w kwestii się dogadywania. Albo nawet mówienia. właściwej, bo na tamto wspomnienie zaczynam dojmująco odczuwać przy- Jest niema, ta ona. Bez dźwięku. Dźwięki oczywiście otaczają mnie co- krość. Kiedyś pojawi się wreszcie i ból, a wtedy będę już kimś zupełnie innym, dziennie, czasem nawet w zastraszającej ilości i z zastraszającą precyzją od- obca sobie tamtej, jak chłopska zaśpiewka pobrzękiwaniu sztućców. Dlatego najdują drogę do uszu. Ale język w międzyczasie przysechł. A może w ogóle to morze niebieskie ze skałami rozgrzanymi na piach, to szkliwo drobin wody już go tam nie ma? Głuchoniema, ale nie głucha. Pytanie skierowane bez- parujących nad grzywiastymi uskokami, otwarte-zamknięte morze, cieśni- pośrednio potrafi już niemal zabić, cóż z nim bowiem zrobić? Zignorować? na, port, opowiadane codziennie językiem z jakiego znajomo brzmi tylko Odwrócić się? Ile razy i z jaką częstotliwością można to zrobić bez ryzyka sigara içilmez jest jednym z najdoskonalszych wyborów. Przynajmniej dla ugrzęźnięcia we własnej niemocie? Próby poruszenia języka owocują zerwa- mnie, choć widzę przecież wyraźnie, że i on nie może zdobyć się na odejście. niem naskórka, uszkodzeniem delikatnych kubków smakowych, przez które Pewnie więc i dla niego. Ale sprawa jest o wiele bardziej wewnętrzna, niż to język wygląda jak porowata gąbka, czyli swoje przeciwieństwo, bo powinien się może w pierwszym momencie zdawać, bo nie możemy rozmawiać. Ilekroć przecież umożliwiać wyjście (słów), gdy tymczasem powoduje wejście, nasią- uchyla usta na podmuch powietrza, jaki wsysa do środka, do płuc, aby za- kanie, słuch. Słucham uszami, słucham językiem. W narząd słuchu zamienia- płodniwszy je werbalnie, ruchem odwrotnym wyrzucić na zewnątrz, tylekroć ją się policzki, oczy, wargi i subtelne zakola na czole. On też słucha językiem, dzwoni telefon. Pam pa ram pam. Czary-mary, nie do wiary. Kiwam stopą 58 59 lekko odsuniętą od linii kolana, obutą w klapek, lekki sandał, kozak z finezyj- proces wśród straganów z owocami, w kawiarni i muzeum miejscowej hi- nymi dziurkami (taki specjalnie na lato, do skórzanych szortów), kiwam stopą storii i tej naturalnej, i ludowej. Nie ma potrzeby pytać o czereśnie, more- w klasycznym czółenku w kolorze śliwkowym, wiśniowym, czereśniowo-mo- le, jabłka. Wiadomo, że mam słabe zęby, zbyt twarde skórki przyklejają mu relowym, najbardziej-odjechanie-lansiarskim, w dodatku w groszki. Kiwam się do ścianek przewodu pokarmowego. Ma potem wzdęcia przez dwa, trzy stopą w trampku, w koturnie z paseczkami wokół kostki i w oksfordzie dni. Nie pytam, biorę truskawki, zamawia kawę z cukrem i bez, białą i białą, z najdelikatniejszej, cielęcej skórki. Tymczasem toczy się rozmowa. W tre- wzrusza ramionami i idzie do wyjścia, gdzie od trzech minut czekam na nie- pie, w botku, w mokasynie. Gada z jedną panią, drugim panem, staruszka- go, znudzona śmiertelnie gablotami pełnymi zakurzonego, rozchełstanego mi, dziećmi i bliźniętami do pary tych dzieci. Debatuje i odpiera argumenty ptactwa ze szklanymi oczami i zdeprawowanymi sztuką z zupełnie innego Hanny Arendt, gospodarza domu, świętej pamięci Zbigniewa Nienackiego, gatunku ścianami toalety, zamykanej na haczyk. Biletów jednak, ostemplo- pani w cukierni i znajomego wulkanizatora. A nawet Maksencjusza. Stopa się wanych dzisiejszą datą i rozkosznie szeleszczących, jakby zostały świeżo kiwa, klapki, kozaki i botki podrygują, ręka bezwiednie sięga po ucho kubka pocięte, wydrukowane i złożone w równe pliczki, nie wyrzucam, ale podaję z kawą, nie ma kawy, sięga po korale (nie paciorki różańca), po rąbek spód- jemu, aby czuł się usatysfakcjonowany tym, że ma co wsunąć do portfela. Na nicy, po długopis. Tu: STOP! Nie możemy się wyrazić! Przecież blokuje ten wieczną rzeczy pamiątkę i na wieczność, w której nic nie ginie nawet wtedy, proces wszystko, aż po krawędzie znanego świata, a nawet dalej, w piąty wy- gdy pamięć rzeczy wiotczeje, rozsypuje się i znika. Za dwa, trzy, dziesięć lat miar, gdzie upiornie zniekształcone kąty i załamania drwią z naszej percep- wyciągnie je z jakiegoś sekretnego kartonu, włoży okulary na swój śliczny, cji. Odkładam więc długopis i idę zrobić świeżą kawę, a on wreszcie kończy dobrze zrobiony w specjalistycznej klinice nosek, na sam jego czubek, spoj- rozmowę i znowu zapada błoga cisza tłumiąca nerwowe podrygi przewo- rzy i zmarszczy czoło. Następnie podniesie oczy, wyłuska mnie wzrokiem dów wszelkich i wszelakich nadużyć werbalnych i zostajemy sami ze sobą, spośród roślin doniczkowych, krzeseł, kwietnego desenia kafelków ścien- to jakby twarz w twarzy, a obie znane na pamięć i na przestrzał, a nawet ta nych i geometrycznego motywu kafelków podłogowych, rozłoży tę prze- jego mi, a moja – jemu bardziej znana, niż własna. Obie zresztą równie nie- strzeń na kawałki i złoży ponownie ze mną na pierwszym planie, chrząknie nawistne. Kiedy poruszają się zgodnie z ruchami warg, to jeszcze ujdzie, ale i pytanie zawiśnie na jego lśniących zębach, czubku nieruchomego języka, nieruchomiejąc nad wielką misą słów i nie spijając, nie zsiorbując, nie zasy- między wargami, które w międzyczasie zdążą ze zmarszczek okołoustnych sając żadnego, zdają się wisieć tylko bez życia jak nieme, obłe balony. Śnięte uformować koleiny, zdążą, a nawet więcej, bo koleiny te stwardnieją i zasty- ryby brzuchami do góry. Wypłukane z koloru do obrzydzenia. Nienawidzę gną w jednowymiarowej figurze. Zawiśnie. Usłyszę wetchnienie powietrza, jego twarzy o wiele bardziej niż czyjejkolwiek, może za wyjątkiem własnej. ale zanim zdążę odwrócić się i spojrzeć, a to zawsze trochę trwa, zanim na- Unikam więc wzrokiem i wiem, że on unika. A unikając rozsuwamy delikatnie wet poczuję to wetchnienie w krótkim przebłysku między jego myślą, a jego szczelinę, której brzegi nikną w wirującym kurzu. Burza piaskowa, cholera, spojrzeniem, osiadłym na moich plecach, zanim wyłuska mnie z neutralnego i trzeba krzyczeć, żeby zostać usłyszanym. A przecież nikt nawet nie szepce. powietrza, roślinności i sprzętów – zda sobie sprawę z własnej niefrasobli- Jedźmy, nikt nie krzyczy. wości i szybko wypuści zawłaszczone na moment powietrze, jego powietrze, Nie mówimy też dlatego właśnie: trzeba by wrzasku wstrząsającego przerzuci wzrok na kartoniki, bilety, pocztówki i będzie intensywnie udawał, przestworzami, przenikającego gatunkowo, aż po rdzeń DNA, żeby usły- że nigdy spojrzeniem nie wędrował w rewirach, w których mogłoby mu się szeć. Nie warto więc w ogóle próbować, bo i akustyka na to za słaba, i nie coś wyrwać nieopatrznie, na przykład w okolicach moich pleców. Wyrwać wiem nawet, gdzie należałoby zacząć tonować, żeby nie pouszkadzać sobie nieopatrznie. Na przykład pytanie. I to jest, poza znanymi na pamięć tropami bębenków. Wszak to subtelne linie, kruche granice. Z radykalnymi metoda- przyzwyczajeń, upodobań i ograniczeń, kolejny rodzaj niemówienia. mi należy uważać. Uważamy więc, a na wszelki wypadek nic w ogóle nie Nie inaczej było teraz. Jak kretynowi dawałam mu siedzieć na pomo- mówimy. Są różne sposoby i motywy milczenia, a potem kontynuujemy ów ście i czekać na siebie, kiedy kąpałam się niedaleko od brzegu, próbując, jak 60 61 długo wytrzymam pod wodą bez powietrza. Widział mnie, ale byłam tam, bów – tak, jak nie znamy każdego ze znanych i potencjalnych języków – to gdzie nie odważyłby się wejść. Mimo wszystko za głęboko. Ale w zasięgu. w każdym razie, przynajmniej teoretycznie rozpracowaliśmy w ekstremalnej Wzroku (bardzo dobrze widoczna) i głosu (tylko nieznacznie podniesione- liczbie wariantów możliwości niewypowiadania. Jeśli nawet nie jesteśmy go). Siedział jednak cierpliwie i w końcu drapiąca pod skórą, złośliwa satys- mistrzami tej konkretnej materii, to przynajmniej znamy jej topliwość i cię- fakcja stała się mdłym, drgającym w gardle uczuciem niesmaku. Taki inny żar właściwy, zapach, jak również wszystkie pozostałe cechy gatunkowe, co rodzaj mdłości. A najgłupsze ze wszystkiego było to, że siedział i wiedział, pozwala na niezłą orientację i częstokroć intuicyjne, a właściwe używanie że wiedział, że w zasięgu i ja wiedziałam, że on wie. Najgłupsze, że widział schematu. Opanowaliśmy kod, a to przecież podstawa. Opanowaliśmy go moje wszystkie nastrojowe metamorfozy (choć twarz przezornie trzymałam tak, jak się to robi w przypadku języków: nie tylko, że potrafimy zareagować pod wodą), a ja grając z nim w kretyna i panią sytuacji, sama stawałam się z doskonałą precyzją nawet wyrwani nagle z głębokiego snu, nie tylko, że kretynką. Najgłupsze, że było mi tak głupio, że nie mogłam już wytrzymać myślimy już w rytmie tych uniwersaliów, nie plącząc ich nigdy z innymi, po- i zamiast zakrzyczeć go na śmierć, żeby przestał się gapić, albo przynajmniej dobnymi, to nawet śnimy po wielokroć na modłę pokojów z wyciszonymi też zaczął się na mnie drzeć, aż by mnie zakrzyczał na śmierć… No, w każ- ścianami, studiów nagrań nocą, gdy nikt i nic nie zaprząta ich spokoju, nasze dym razie nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia, nie mieliśmy sobie nic do myśli lgną do stoperów, watoliny i działów materiałów izolacyjnych w najle- powiedzenia w żadnym razie, w żadnym wypadku, więc zrobiłam to, co jako piej zaopatrzonych centrach budowlanych. jedyne mogłam zrobić, czyli coraz dłużej trzymałam głowę pod wodą, żeby Mam nadzieję, że to już ostatni z dylematów, jakie muszę w życiu roz- ciśnienie i bezdech wyparły z niej wszystko inne. Niestety, nie da się tego wiązać i że to już po raz ostatni zachodzi subtelna zmiana, która po stężeniu przeciągać w nieskończoność, więc popłynęłam na ostatku powietrza dale- spowoduje, że stanę się nierozpoznawalna nawet dla samej siebie. Znajome ko od tego miejsca, gdzie siedział, wyszłam na brzeg i w ociekającym wodą twarze zastąpią inne, obecnie jeszcze nieznane, wraz z dryfem nadejdą nie- stroju, szczękając zębami, dotarłam do naszego hotelu. Oni się tam zapiera- znane wahania temperatur i warunków obiektywnych, ba, może nawet zmieni ją, że nieprawda, ale przecież zawsze mają zapasowe klucze i włażą do poko- się nie tyle strefa klimatyczna, ale nawet klimatyczna epoka. I choć to mało jów: wybierają ze szczelin parkietów drobne, a ich pokojówki psikają się pod prawdopodobne i nie należy zawczasu ulegać rozbestwiającym się i dążą- pachami naszymi najlepszymi perfumami. Więc niech nikt mi nie wciska kitu cym do wierzchołka hiperboli myślom, to przecież i na taką przemianę należy w języku, którego nie rozumiem. – Sigara içilmez – mówię na jakiekolwiek być przygotowanym. Ale to już folgowanie sobie w imię jakiejś gargantuicz- opory, na najdrobniejszą sugestię wahania, na najsłabiej wyczuwalne prze- nej przesady. Dość, jeśli owa zmiana będzie zmianą ostatnią i wreszcie będę czucie zaprzeczenia. W razie czego można jeszcze zdecydowanie, z ogniem mogła przywyknąć na dłużej do swoich rysów twarzy w lustrze. Nauczę się w oczach skinąć głową. Tylko należy wówczas uprzednio postarać się nadać przygłupiego, cielęcego w swym idiotyzmie wyrazu twarzy, skoro nie umiem podbródkowi jak najostrzejszą krawędź. No, niech już dają te klucze: posiąść, jak on, umiejętności szybkiego przemieszczania się z miejsca na miej- podbródek w szpic. Skinąć. sce zawczasu, a może nawet z czasem organizm posiądzie jeszcze jakąś inną, – Sigara içilmez, bardziej przydatną właściwość. Jak by nie było, stworzy ona prawie na pewno no i proszę, znajdują się zapasowe klucze i nigdy już więcej nikt i nic, bo obraz definitywny i skończony: żadnego więcej języka nie przyswoję, żadnej wszyscy, przynajmniej z tej konkretnej zmiany, ostatecznie mają mnie za wa- nowej, super-przydatnej umiejętności nie nabędę. Skoro umiem jeździć na riatkę, a wariaci są tu równie niebezpieczni, jak i za morzem, za tym, jak i za rowerze, a nie umiem pływać, skoro opanowałam skrzynię biegów, a nie za- tym drugim oceanem. Uniwersalna figura wypłaszająca. panowałam nad funkcją nagrywania płyt na komputerze, to tak już zostanie odtąd na wieki. I wcale to nie nazbyt patetyczne, bo na wieki w istocie. Jest wiele wątków, na które można milczeć. Mamy je wszystkie rozpo- Przeżywanie siebie i siebie w nim odbitej po wielokroć i równie po wielo- znane i nawet jeśli nie potrafimy tego robić na każdy z możliwych sposo- kroć przeżywanie jest moją karą, którą cierpieć będę w wiecznym milczeniu, 62 63 a ono stanie się wyrazem, choć niemym. I nagim, odartym z jakiegokolwiek objawu. To trochę tak, jakby być na moment przed erupcją i przez całe życie podtrzymywać ten stan. Niczym zachłyśnięcie, choć to wcale nieprawda, że to ELIZA MORACZEWSKA w tych, którzy milczą, myśli kłębią się i przewalają jak pranie w wirówce. I metaforyzacja nie ta, i nie ten typ ujednolicenia. Choć uogólniać nigdy nie należy, *** [PO TO. NASZA ` `` WYJATKOWOSC . WAZNIEJSZA...] może więc moją ostatnią umiejętnością będzie taki wariacki sposób niemówienia, aby brak słów nie pokrywał się z zamierzonym efektem. Nie będę odpowiadać, myśląc jednocześnie o najbardziej szalonych wytworach imaginacji, a niewypowiedziane i niewypowiadane słowa prowadzić będą rozmówców do dalekosiężnych wniosków o moim immanentnym szaleństwie, a wtedy cisza, powielana i utrwalana w obiegu społecznym stanie się ciszą Po to niewypadkową dla naszej podwojonej jaźni, lecz obecną szerzej. I tylko nie- Nasza wyjątkowość ważniejsza niż krwiobieg. Gdy przecież nikt się nie którzy może czasem przedrą się do środka przez to, co niewypowiedziane, domyśli, że nie kupiłam tych kolczyków, ale je ukradłam (po to, żeby zabły- wyobrażone, przekształcone, odsunięte i ukryte na sobie tylko znane, swo- snąć w powiatowym mieście na recitalu poetyckim). Naprawdę zaś po to, by iste sposoby. Czary-mary. Takie nieme podsłuchanie. uwieść i zwieść lokalnego barda (zero talentu, pociągające dłonie). Dlatego też leżą obecnie w pudełku z innymi skorupami, abym wziąwszy je w ręce dużo później, nie tylko wiedziała, jak żyłam, ale też znała prawdę o tym, po co. Po to, by zostawić po sobie pudełko z rzeczami pozbawionymi odniesień, a także pewność, że pośród tych rzeczy ani prawda, ani kradzież, nie zostaną przeoczone. Kwiaty w Tatarstanie. To wcale nie jest o tym Trawa przerasta, rozrywając cienką skorupkę ziemi, co brzmi jak cichy wystrzał. I dlatego tak pachnie ta wiosna, bo każdy z bilionów podobnych wystrzałów uwalnia do atmosfery mikroskopijną porcję szaleństwa. Szaleństwo nie pachnie, ale pachnie trawą. Chciałoby się powiedzieć: wyjdźcie i powąchajcie. Wiosna – chciałoby się powiedzieć, ale grozi to powszechnym buntem, natychmiastową dezercją setek tysięcy agentów ubezpieczeniowych, nauczycieli i pielęgniarek. Dlatego piszę chyłkiem, drobnym drukiem, żeby tylko nieliczni usłyszeli, wyszli, powąchali i popadli w obłęd. Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha. A jednak to wcale nie jest o tym. Skradziona tożsamość Od kiedy nastał bezczas środkowoeuropejski, czyli może właśnie jak najbardziej historyczny, scytyjsko-sauromacki, czy nawet kimeryjski, zakorzeniła się nowa moda na fragmentaryczne pożyczanie tożsamości. A że 64 65 nasza tożsamość ważniejsza niż krwiobieg, ważniejsza niż kolejny oddech, Wyjaśnienie wszystkiego, czyli ręka w rękę cenniejsza niż życie – więc też odpowiednio wypielęgnowana i tym samym Powinno się wszystko dokładnie wyjaśnić, ale mogę powiedzieć tylko tyle, jest w czym wybierać. że poprzez swoją codzienność niosła rzeczy umiarkowanie tylko dziwaczne Gdyby tak minął rok i trzeba by było przesunąć zegary o godzinę do i nietypowe, choć kiedy dłużej się nad tym zastanowić, wiele z nich odbiegało przodu. Potem minąłby następny i czynność należałoby powtórzyć. A potem swym indywidualizmem od średniej statystycznej. Może sprawiała to natural- jeszcze jeden. I jeszcze jeden… Znaleźlibyśmy się oto w czasie sprzed nasze- ność, a czasem wręcz biologiczne podłoże tych udziwnień, dość, że nikomu go czasu, a wówczas wszystko byłoby prostsze i nasza zindywidualizowana nie zdawały się te kokardki z falbankami doszywką do szarego płaszcza, lecz tożsamość nie musiałaby epatować na trotuarach kwintesencją samej siebie. nieodzownym elementem konstrukcji balowej sukni. Ona nie kazała się na- Jednak nic takie proste nie jest. I tym samym ja, pociągana to tu, to tam, zywać Joanną, bo Aśka brzmiała jej dziecinnie. Nie wydymała śmiesznie ust uwodzona i znieważana, to jest zbaczana na uwagę przez piersi i torsy, przez w geście urażonej księżniczki, nie dawała pretekstu do niepoważnego trakto- zdania i ich równoważniki, spłycana i pogłębiana, ale za każdym razem roz- wania. Zawsze lała się przez ręce jak woda, bez oporu, zwisała luźno – szary ciągana jak guma, kiedy chcieć nią wypełnić zbyt wiele miejsc na raz, posta- jedwab, wirujący u splotu dekoltu i okręcający się dookoła własnej osi przez nowiłam wreszcie raz a dobrze się osadzić, czyli wziąć sobie kogoś na twarz wymyślne drapowanie. Ona nie kochała swojego imienia i nie była z nim skłó- i organy, na wyrażenia i sądy. Kogoś, kto na tyle silnie osadził się w sobie, cona, nie określało jej i nie rozmazywało w nieforemny bezkształt. Była dobrze że dokonawszy wyboru jego właśnie, tak łatwo nikomu innemu nie ulegnę. skrojona. Dobrze i w sposób dostosowany do potrzeb. A że czas był po temu właściwy, bo środkowoeuropejski, idealnie skrojony, A więc wziąwszy wreszcie jej dłoń we własną, nie miałam wcale poczucia, więc… Można by nawet powiedzieć, odbierając nieco prawdzie, ale dodając że wychylam się poza nawias dopuszczalnego. To było raczej jak sen, który patosowi, idealny moment dziejowy. napełnia się treścią. Nawet ze świadomością, że robię to po raz pierwszy i nawet wiedząc, że ona również to wie. Idealny moment dziejowy Ciepłe dłonie, suche i miękkie. Obłe łapki, tak mówiła wtedy, wcześniej Cicho bulgotały dulki i choć jest to wytarte określenie, trącące banałem Karolina, rozciamkane brakiem charakteru i zarysu. Dłonie jak ciasto. I twoja, w jego rozwojowym stadium, to przecież zarówno ze względu na brzmienie, i moja. A że wcześniej wiedziałam to tylko o swoich, więc rozpoznanie mi niosące w sobie odpowiednio dawkowaną melancholię w proporcjach iście przypisanym bezkształtem – twojego, przyniosło poza poczuciem spełnie- aptekarskich (dotąd i ani kroku dalej, a słota w oczach pozostaje), jak i z uwa- nia i bliskości, również pozytywne zaskoczenie. A więc to tak! Również to nas gi na precyzję techniczną oraz jeszcze na połączenie obu tych rzeczy w jed- łączy: dłonie, które można ugniatać i dokomponowywać do odpowiedniego no – najbardziej trafne z możliwych. Żaden z istniejących albo możliwych do kształtu jak plastelinę, aby w chwilę później zmieniać ich formę, uplastycz- wymyślenia zwrotów równie dobrze tego nie opisze. Cicho bulgotały więc niać do kolejnego fenomenu, do znowu następnych ud, do okrągłego lub dulki, jezioro… Nie, nie było tam żadnego jeziora, ani innej wody, bo bez- bardziej kanciastego policzka, do zboża (z drobnymi wklęśnięciami w miej- pływowe i bezwodne, trawione długimi okresami suszy miasto na południu scach, gdzie ościenie żyta mogłyby przekłuć delikatną skórę), albo do trawy i gdyby nie wodociągi... Nierzeczywistość miejsca nie ma tu jednak nic do [trawa nie pachnie, ale pachnie wiosną]. Lekko zacisnęłam palce na twojej rzeczy. Dulki. Klangor żurawi, bo jesień, wiosna. Bo rzeczywistość zapala mi dłoni, która mi się poddała i nieznacznie oddała uścisk. Odgniotłam cię w so- się w tych właśnie odcieniach słów, kiedy myślę o tamtym miejscu w tamtym bie, a i twoja skóra mnie zapamiętała. I choć dojrzewanie do tego momentu czasie. Zimową ciszą się pali i wielkimi jak puchowe kołdry płachtami śniegu, trwało dużo dłużej, niż w innych przypadkach innych dłoni, co pozwalało co osiadły na gałęziach tych wszystkich czeremch i śliw białoróżowym, wio- prorokować, że nieczęsto się ów gest powtórzy, to jednak wyjątkowo nie sennym kwiatem. nabiegła mi do gardła gorzka prawda, a dotyk był tylko dotykiem i radością samą. Zapamiętaniem ciała w zapamiętaniu chwili. 66 67 Trochę to było, jakby podpisano umowę, zawarto pakt, równie ważny co na pobędzie w świecie na bardziej nieadekwatny sposób. Chwytałam się mniej papierze, z użyciem peseli i notariuszy. Jak braterstwo krwi z tą różnicą, że tamto lub bardziej zawodnych sposobów. Na przykład pieniądze. „Dżentelmeni nie męskie, a kobiece musi być naturalnie siostrzanym uściskiem. Bo przecież po- rozmawiają o pieniądzach”, ale to wcale nie znaczy, że ich to krępuje, tylko że dałaś mi dłoń na sposób siostry, przyjaciółko moja, parafrazując przez ten gest je mają, nie ma więc potrzeby, aby o nich rozmawiali: ja nie mam, więc mogę owo zdanie, co to dla kobiet niesolidarnych względem siebie – tylko specjalny rozmawiać. Tyle mówiła wiedząc, jak bardzo jest logiczna. To znowu: była krąg piekieł. Zapewniłaś sobie tym gestem zbawienie duszy, ale nie na wyracho- logiczna, więc nie musiała stawać się przekonująca. W dodatku mówiła bez wany, pascalowski sposób, lecz z porywu serca. Zbawiłaś się i mnie zbawiłaś, bo drgnienia palca, bez odrzucenia włosów, bez poruszenia, nawet nie przekła- darowałaś twarz i wypracowaną w najlichszym detalu tożsamość. Gdy bez niej dając pierwszej dłoni na drugą w zastępstwie drugiej na pierwszej. Mówiła nie mogłabym dobić nigdy do drugiego brzegu Styksu – wiedziałaś. nieodmiennie tylko głosem i czekała na pytanie już bardziej konkretne, ale Przytrzeć się, czy też przytępić aż do przezroczystości. Jednocześnie ak- wywoływała u mnie zawstydzenie, więc rezygnowałam. Czy ona wiedziała, ceptowałam, że jestem tylko naczyniem, przez które ona przepływa jak i to, że właśnie odparowywała prowokację? – rezygnowałam z odpowiedzi z wie- że zachowuję władzę rylca, który w dobrze zatemperowanej dłoni pójdzie za lorakich powodów. Ale, wolą lub za ciosem. Na to już trzeba przekonania na miarę wiary. – …ale abstrahując od tego, co mówisz… No więc siedzimy i jemy obiad. Opowiada. Słucha. Niektórzy tak mają, Przerywa mi, aby wtrącić zdanie, które – być może – ma mnie nawet wy- że przerasta ich własne ciało i każdemu ich słowu zdaje się przeczyć ruch. trącić z równowagi, bo obserwuje mnie ukradkiem, tylko odrobinę, jedno- Chciałabym móc powiedzieć, że jej dłonie w czasie opowieści fruwają do- cześnie mówiąc: okoła jak mechaniczne słowiki wysadzane szlachetnymi kamieniami, furko- – Uwielbiam, kiedy ktoś zaczyna od „ale abstrahując od”… To nadzwyczaj cząc cichutko. Że śpiewają swoją własną melodię, która nie dokomponowuje kuszące. Być może niebawem dojdziemy do „czy mogę ci zadać pytanie”, się do opowieści zawartej w słowach. Że jest chociaż w tym niepoczytalna, albo nawet „osobiste pytanie”, a wtedy zrobi się naprawdę ciekawie. że zachowuje się jak wariatka, co biegnie, kiedy się uspokoi, albo człowiek, Ale nie wytrąca mnie z równowagi. Nie wiedzieć czemu – może to kwe- który odgrywa rękoma jak kukiełkami skomplikowany, szkatułkowo zbudo- stia zbyt dużej ilości alkoholu, a może czegoś zupełnie innego – patrzę pro- wany dramat, choć twarz ma nieruchomą i nie charczy nawet w momencie, sto w oczy i słucham brzmienia słów, rozumiem ich sens i nawet ogarniam gdy pudełkową scenę okrasza wykrzyknieniem pierwszy trup. wszystkie sensy ukryte w niedopowiedzeniach i wielokropkach, a jednak Ona nie. Siedziała sobie spokojna: co w środku, to na zewnątrz. Ręce ogrom znaczenia i jakiekolwiek związki ze mną samą nikną w obliczu pięk- trzymała złożone jedna na drugiej, albo zaciśnięte w pięści przy bokach, ale na jej języka. Słucham melodii zdań, a wąwozy znaczeń wybrzmiewających to tylko z powodu zimna (i to jest biologia, wyłącznie biologia!), albo gładko w ścisłym sąsiedztwie metasłów i niemetasłów wprawiają mój język w otę- spoczywające na kolanach, albo jeszcze inaczej, w każdym razie była taka, pienie. Kołowacieje, nagle martwy, w obliczu wstrząsu spowodowanego jaka była, a te dłonie wyrażały ją, i twarz ją wyrażała, a na twarzy tak samo metafizyczną wzniosłością i padam na kolana, jak przed ikoną ruską, matką malowało się wielkie uspokojenie. Była jak zawsze poruszona, łagodna, za- bolesną i Cecylią osuwającą się pod brzemieniem oślepiającej łaski. Różami dziorna, złośliwa, ale wciąż odpowiednia. Dłonie nie podążały za myślą i nie spływa jej ślina i krzepnie wzdłuż linii moich bioder. Medium świata, skoro migały w powietrzu: jeśli już chciała się wyrazić, to preferowała tryb wokalny. świat mamy jednoosobowy. Ktokolwiek ją wówczas widział, ten wiedział, że ona może nie zaistnieć, lecz Tak, wzięłam ją sobie i stała się modelową wersją mnie. Przestałam jej będzie przez to jeszcze bardziej nieodzowna. Komukolwiek dała pogładzić wreszcie tak strasznie nienawidzić, kiedy nie mogąc się pohamować, żeby jej swą dłoń, ten będzie już zawsze zniewolony. nie wyznać wszystkich moich sekretów, jednocześnie tak pragnęłam je za- Można ją było prowokować i czasem nie mogłam oprzeć się, aby nie spró- trzymać, nie mówić tego, cofnąć, ale tak, żeby wiedziała. Bo przecież jedno- bować, czy nie wyjdzie na chwilę ze swej perfekcyjnie skrojonej skóry i nie cześnie bardzo mi zależało, co nie zmieniało podstawowego faktu, że czułam 68 69 się okradana z samej siebie. Więc ukradłam ją, a wraz z nią wszystko to, co jej mi – mówi. – Nie zabieraj. Dłonie nieporuszenie spoczywają na kolanach, z siebie dałam i tym oto sposobem wszystkie rachunki zostały wyrównane. nie opowiadając alternatywnej historii. Jest tylko martwy lub żywy kot. Był. No więc dalej. A było to tak: Utrzymywała, że jest chtoniczna, ale nie wiem, co by to miało znaczyć, bo – Ja się przecież nie rozdwoję – odkrzyknął wreszcie swej nawołującej kiedy przyszło do babrania się w przedwieczornym błocie ogrodu, nie potrafi- z okna żonie zniecierpliwiony mężczyzna, który bezskutecznie lawirował ła odróżnić stojących na baczność, żonkilowych liści od szczypiorku, w dodat- w scenerii bezwodnego miasta między rowerem, siatkami wypchanymi za- ku regularnie, w czterominutowych odstępach powtarzała, że zniszczy sobie kupami i małoletnim synem za nic niechcącym wejść z ojcem do domu. I o ile paznokcie, co i rusz dokładając do tej informacji jakiś szczegół. Wytrze płytkę. do tego momentu kobieta była zagniewana, tak w jednej chwili jej twarz Pokruszą się. Rozdwoją. Żeby je doszorować, będzie musiała użyć szczotki, przybrała wyraz pełnego politowania współczucia. Czyżby myślała, że tylko vide skórki się pozadzierają. Szczęśliwie oznajmiała to wszystko tonem rze- kobiecie przyrodzona jest umiejętność wspomnianego rozdwojenia? A że czowym i przyciszonym głosem, jęk pokutny mógłby bowiem zagasić snujące wątek wciął się w to nasze siedzenie na tarasie restauracji i w to moje myśle- się w powietrzu siwe dymy. Tymczasem ów ton jakimś cudem wzmógł spię- nie o zapożyczeniach tożsamości, więc bezwiednie kusiła mnie przez chwilę trzoną, jesienną melancholię i niezależnie od zapachu palonych liści rozwiesił ochota, aby owszem, wciąć twoją, ale ze swojej nie rezygnować. Cóż by to był na rozpierzchłym przed zmierzchem niebie pozłociste welony tęsknoty. Jak za twór przedziwny, literacko może wręcz wskazany! Zawisłam z widelcem gdyby szepcząc o paznokciach, szeptała nie słowem, lecz tembrem głosu. w pół drogi do ust i skoncentrowałam wzrok na ociekającym sosem mięsie, Dlatego wątpiłam w słowo i w jej zapewnienia o chtoniczności. Jeśli już nie była które dotąd tylko smakowałam, a teraz dodatkowo je zobaczyłam. Nie, jak ogniem, co się samo przez się narzucało, mogła być tylko poprzezpowietrzna. już kraść, to z całkowitym zaparciem się siebie. Raz, a dobrze. Przełknęłam i w tej właśnie chwili poczułam, że jestem idealnie najedzona. Zwolenniczka uprzedmiotowionej pożyteczności. Jej zapalniczka nie musiała ani uginać się zgodnie z linią jej bioder, ani znamionować indywiduali- Należy jednak wszystko wyjaśnić od początku, a więc musisz mieć imię, zmu = źródło ognia, więcej nic. Lubiła róże, różowy, róż do policzków, tak jak jakieś piękne imię, bo inaczej, Arleto, Ireno, Madelaine… Musisz mieć imię, obecnie preferuje grafit. Lubiła lawendę, lawirować i lokalnie polegać, tak jak jakieś imię, bo inaczej, Agnieszko, Konstancjo, Lizo, będziesz oną, jederman- teraz, często nieświadomie, wybiera przekładalność. Ale nie było w tym nic ką w najlepszym z dialogów, a w najgorszym – numerem. Powiem ci, bo z kobiecego flirtu, ani chłopięcej przymilności. W teraźniejszości również nie musisz wiedzieć, Klaro, że te twoje oczy i to nie jakiekolwiek oczy, ale zielone, jest postrzegana, jakby odklejała się od swojej własnej skóry. błękitne, ciemnofioletowe jak skóra czeremchy, wiesz, tych drzew tam, które Zapożyczyłam więc ją sobie, bo właściwie czemu nie. Nasza tożsamość wtedy mijałyśmy. Nie wiedziałaś, ale teraz mówię, bo musisz wiedzieć, choć ważniejsza niż krwioobieg i tak wystylizowanie wysubtelniona w jej przy- później dowiedziałam się, że też nie wiedziałam, bo to śliwy ozdobne. Ale padku, że – a, co tam! – pożyczyłam sobie, ukradłam. Tym bardziej, że czas oczy masz fioletowe nie jak skóra śliwy, tylko mojego wyobrażenia o tym, mieliśmy wyjątkowy, prawie już środkowoeuropejski, czyli może właśnie jaka jest kora czeremchy. Oczy o kształcie migdałowym – mówią, ale to po pokrewny mitycznemu, kimeryjskiemu, albo jakiemuś bądź z tych, których prostu kocie oczy, zwężone na brzegach, lekko wypukłe, głęboko osadzone, nazwy kojarzą tylko specjaliści i entuzjaści-amatorzy. okrągłe, nie, nie, nie… Elipsą swych oczu śmiałaś się wtedy do mnie, albo zmrużałaś złośliwie. Mówiłaś o umarciu kota. Zasugerowana lekkość bytu i zdziczenie obyczajów, nawet tych przedśmiertnych, może nas motać: i ciebie, i mnie, i Ciebie. Ale to nie tak. Gra Tak, niektórzy mają dłonie jak dłonie, inni mają dłonie żywe. Miło byłoby rozgrywa się, a i owszem, ale choć flirtuję z Tobą, to z błahostką się rozmijam. móc napisać, że jej dłonie tańczyły nad śnieżnobiałą zastawą i metalicznym Musisz bowiem mieć twarz i oczy, i dłonie, musisz mówić, wyrażać się i wyra- zgrzytem sztućców jak dwie mechaniczne pszczoły, ale nie byłaby to praw- żać siebie, a to już wcale nie jest zabawne. da. W tamtej chwili zajmuje ją kwestia umarcia lub nieumarcia kota: porusza Stopy uginały ci się miękko, chodziłaś jak pajac wspierający sylwetkę na ją nieoczekiwanie i broni swego neologizmu jak prywatnej reduty. No daj kołku kręgosłupa. Sztywno, wojskowo, jak baletnica. Na czubkach palców. 70 71 Rzeczowo dobierając styl. Bo ty, to ty, Zofio. A nie żaden pozór. Ani nie ja. W każdym razie do czasu. {Ech, mówi mi wciąż moim głosem, beznamiętnie, gdzie bądź dostawiając przecinki, akcentując z rzadka rozrzucone wielokropki… A przecież ma swój głos, osobistą krtań, jak osobisty krwiobieg, nagiętą pod kolor włosów przechodzonymi w dzieciństwie i wieku dojrzewania anginami i wysuszoną [dry] wielką ilością czerwonego wina. Ma głos, a mówi moim, co jest nie do zniesienia.} Rozsiewasz nasienie: odpryski; podajesz mi dłoń i słowo, rozdajesz siebie i oczekujesz zwrotów w terminie. Bo nasza wyjątkowość, ważniejsza niż krwiobieg całkiem biologiczny, i całkiem osobisty. No, nasze prywatne żyły po prostu. Plus tętnice. Ze zwornikiem napędzającego wszystek czas serca w środku. A bezczas… I znowu siedzimy. Czas spłynął w dół i nic już nie jest takie jak wcześniej. Wystukuję w języku ojczystym rytm, który daje pełen obraz sytuacji, ale jest nieprzekładalny. Czasami czasy się mieszają. Tym razem wszystko się cofnęło, a jednak nie ma odwrotu od decyzji, która wykwitła we mnie spontanicznie i zamieniwszy się w czyn, przybrała kształt twardej, lekko szpiczaście zakończonej narośli, co uciska pod lewą pachą i nie boli co prawda, ale prowokuje nieustanny lęk. Nie wiem, co to. Może zgrubienie, gdzie wrósł włos, może guz, czyli wyrok. Nie ma odwrotu, a przecież zaczynam dostrzegać – od czasu do czasu, ostatnimi czasy zaś coraz częściej – że jej życie prywatne i sprawy zawodowe spętliły się, zwinęły w kokon przybierając kształt figury, którą tak dobrze znam z własnej porzuconej tożsamości. Niedostrzegalnie dryfuje w stronę, z jakiej spodziewałam się oddalić, przybierając jej tożsamość – tę, co to niby ważniejsza niż krwiobieg. I sama już nie wiem, co będzie, bo jestem skazana, aby za nią podążyć. Sama sobie ją wybrałam, choć w wyborze nie przewidziałam takiej zmiany i jedyne już, co mnie obecnie pociesza to fakt, że moda jeszcze nie zboczyła z kursu i zawsze mogę sobie znaleźć nową, atrakcyjniejszą twarz. 72 73 KATARZYNA RYRYCH PRZEWODNIK PO KWATERACH RODZINNYCH Cmentarz rośnie z roku na rok. Nie wiem, dlaczego jest ulubionym miejscem spacerów zakochanych i matek z dziećmi. Może za sprawą kasztanów, które połyskują pomiędzy liśćmi leżącymi na ścieżce. Może dlatego, że tu nie można wpaść pod samochód. Choć raz na jakiś czas przejedzie karawan albo półciężarówka, na którą ładują śmieci – naprawdę martwe kwiaty i wieńce, szklane słoiki zniczy. Matki z dziećmi spacerują wąskimi alejkami, dzieci piszczą z zachwytu na widok wiewiórek albo młodych wron nieporadnie ćwiczących przeloty pomiędzy dachem kaplicy a ogrodzeniem. Żywi nienawidzą wron. Groby stojące pod drzewami upstrzone są białymi kleksami ptasiego gówna, które kilka razy do roku żywi zmywają z płyty. Martwi nie zajmują się tymi sprawami. Gniją spokojnie, każdy w swoim grobie, wszyscy ukochani i nieodżałowani, nawet taki Staszek Konopka, syn lokalnego szewca, który łoił żonę i syna, i pił na trzy zmiany. Wbił im w głowy miłość do męża i ojca tak mocno, że żona chciała rzucić się za trumną do grobu, a syn dostał ataku histerii. Jeśli chodzi o zakochanych – tu przynajmniej spokojnie mogą pakować sobie języki do ust siedząc przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Myślę, że ci wszyscy N.N. muszą się z tego cieszyć. Trochę życia na cmentarzu zawsze jest mile widziane. Nie znam natomiast nikogo, kto zostałby w tym miejscu poczęty. Co innego język i ręce, a co innego genitalia. Cmentarz leży tuż przy głównej drodze, mocno uczęszczanej przez autobusy, ciężarówki i samochody osobowe, jednak zawsze panuje tu cisza. Być może, oprócz żeliwnego ogrodzenia, otacza go coś jeszcze. 74 75 Zmarli leżą sobie w z góry ustalonym porządku, przynajmniej jeśli cho- dzi o starą część cmentarza. Lokalni partyzanci jak jeden mąż nosili niemieckie nazwiska i wszyscy – prócz jednego – mimo nacisków nie podpisali folkslisty. Pod ogrodzeniem kwatery cygańskie, groby przypominające marmurowe Adolf Dindorf, bo o nim tu mowa, mieszkaniec podpiwniczonego gro- pałace, gdzie w dniu Wszystkich Świętych gromadzą się liczne rodziny, rozkła- bowca cieszył się przywilejem przynależności do niemieckiej rzeszy jedynie dają na lśniących jak lustra płytach jedzenie, śmieją się, śpiewają i piją wino. Dalej, w pełnym słońcu bieleją groby dzieci. Niektóre zarosły trawą, wi- przez kilka dni. Jego ciało – zanim po cichu i bez rozgłosu zostało złożone na miejsce wiecznego spoczynku – znaleziono w rowie, tuż obok domu. dać rodzice dołączyli do swoich aniołków i mają gdzieś wrony, zakochanych Przechodzę dalej. i matki z wózkami. Kiedy zatrzymuję się przed grobem teściowej, przypominam sobie, jak sie- „Śpij promyczku. Bóg tak chciał” – czytam i trudno mi uwierzyć, że chciał. dząc na ganku bacznie obserwowała, czy starannie myję betonowe schody. Być może był to Bóg Abrahama i Izaaka, każący do siódmego pokolenia, za Myślę, że miała trzecie oko. Trzecie oko czujnie spoglądało, jak wyrywam winy ojców, dziadów, praojców. Ten, którego należy bać się (i miłować Go, jak chwasty spomiędzy główek sałaty. Na porządnej ewangelickiej grządce nie nauczał doktor Marcin Luter). ma miejsca na pasożyty. Weg! W tym miejscu zawsze zastanawiam się, co wspólnego mieć mogą miłość i strach? I przechodzę do kwater rodzinnych. Znajdujemy się teraz w ewangelickiej części cmentarza, gdzie najstarszym grobem jest grób Gertrudy Dindorf. Na tablicach nazwiska o obcym brzmieniu, potomkowie niemieckich kolonistów śpią snem sprawiedliwych po pracowitym i pobożnym życiu. Spowinowaceni ze sobą, żeniący się w obrębie własnej kolonii, leżą obok siebie karnie i godnie. Zgarnięte na kupkę więdły w pełnym słońcu, a na twarzy teściowej pojawiał się uśmiech. Po teściowej pozostały pieniądze, które składała miesiąc po miesiącu, rok po roku. Pełna lęku, że ktoś może je ukraść, przekładała szarą, pękatą kopertę z jednej książki do drugiej, aż pewnego dnia zdarzyło się jej zapomnieć… Ja z kolei nie mogę zapomnieć wyrazu jej twarzy, kiedy leżała w trumnie ubrana w czarną spódnicę, błyszczący sweterek i korale, z równo wyciągniętymi nogami. Spokój, jaki malował się na jej twarzy, nigdy nie był jej dany za życia. Przechodząc obok ciężkich, solidnych, szarych grobowców widzę ich Teoretycznie powinna leżeć obok swego męża, ten jednak mocno z żoną twarze, jak pełni skupienia podczas niedzielnej mszy, wyznają braciom i sio- skłócony życzył sobie, aby pochowano go obok ojca, w rodzinnej wsi. strom wszystkie grzechy popełnione myślą, mową, uczynkiem bądź zanie- Wolę zmarłego uszanowano i dało to początek niekończącym się plotkom dbaniem swoim, a pastor je odpuszcza pokutującym, zaś nie pokutującym i domysłom. ogłasza, że grzechy ich są zatrzymane. W kaplicy pachnie naftaliną, wodą kolońską i kurzem. Śpiewniki mają szorstkie czerwone okładki. Po nabożeństwie każdy pozostawia je na swoim miejscu. Od pewnego czasu w pierwszym rzędzie krzeseł świeci pustką jedno miejsce. Jak daleko sięgam pamięcią zajmowała je ciotka Wilma, krucha staruszka o twarzy porcelanowej lalki, niebieskich oczach i ustach, które zachowały przedziwną świeżość. Ciotka Wilma uśmiecha się leciutko i cieniutkim, A jeśli nie wiadomo, o co chodzi – z pewnością chodzi o pieniądze. Tak też dokładnie było. Teść ożenił się z panną, która miała już swoje lata, a wdzięczni rodzice umożliwili mu ukończenie studiów. Zyskał dyplom, ale w rodzinie do której należała większa część ziemi (i z pewnością kawałek nieba nad morgami) zyskał niewiele. Rodzina żony dopomogła przy budowie domu: – Czyja parcela, tego dom – mawiała teściowa mrużąc chytre, małe oczka. drżącym głosikiem wznosi swoje graniczące z histerią uwielbienie dla Jezusa, Teść trzymał króliki i przez dziurkę w gazecie patrzył, jak samiec po- oddaje mu duszę i ciało, podobnie jak w czasie wojny oddawała je niemiec- dryguje na samicy, w myśli mnożył je i dodawał, przeliczając na skórki kiemu oficerowi, za co partyzanci ostrzygli ją do gołej skóry. i mięso. 76 77 Hodował też pszczoły, w czerwcowe, burzowe popołudnia krążyły nad Teściowa wiosną sadziła kwiaty, specjalnie na cmentarz, kwiaty, których jego głową brzęcząc sennie, a miód wyciekał z drewnianych ramek gęstymi, nie było wolno ściąć i postawić na kuchennym stole. Wczesną jesienią ścinała złotymi kroplami. je osobiście i wieszała głowami w dół, na strychu, aby wdrapać się po nie Razem z teściem zniknęły pszczoły, króliki, gazety i książki, na krzesłach pojawiły się pokrowce, a na dywanie – kawałki szmacianych dywaników. W pokoju z telewizorem zapachniało stęchlizną. pierwszego listopada i zanieść na grób rodziców. Obok rodziców śpi snem nareszcie spokojnym brat teściowej, pies na kobiety, który w wieku lat bodaj sześćdziesięciu ośmiu ożenił się z kobietą – Kto mi teraz będzie nosił węgiel – rozpaczała teściowa. o połowę młodszą, potajemnie, i przetrwał w napiętnowanym przez wszyst- Spędziłam popołudnie na przygotowywaniu ubrania, w jakim teść miał kich związku ponad dwa lata. Żona wuja, zwana złośliwie Czarną Myszą mia- wyruszyć na drugą stronę. Nie było to specjalnie miłe zajęcie, ale z dwojga ła nieślubnego syna, z którym toczyła trzaskające awantury i matkę, która złego wolałam wyprasować koszulę i zaprasować na kant spodnie garnituru, w czasie jednej z awantur wbiła jej w pośladek widelec. niż wysłuchiwać złorzeczeń teściowej pod adresem męża. Mimo próśb, gróźb i awantur syn nie zgodził się na pochowanie ojca na kwaterach rodzinnych i uroczysty pogrzeb odbył się sto kilometrów dalej. Pamiętam, że jechaliśmy za samochodem przewożącym trumnę, a polskie radio nadawało stare przeboje. – Powiedz, stary, gdzieś ty był? – śpiewały Czerwone Gitary, co idealnie pasowało do całej sytuacji. Stary leżał w trumnie podskakującej na wybojach i najprawdopodobniej miał gdzieś poważne miny żałobników, wracał na zawsze w rodzinne strony, aby spocząć obok swojego ojca i dwu braci, z których jeden nie dożył wieku młodzieńczego, a drugi zginął pod Stalingradem. Kiedy stanęłam przy trumnie teścia i spojrzałam na jego dostojnie i doskonale martwe ciało pomyślałam o grobie, na którym co roku zapalał jeden mały znicz. Staszka – tak miała na imię – uwiodła wuja olbrzymim zadem i wielkimi piersiami, głowę miała mocniejszą niż niejeden mężczyzna, a kochanków więcej niż nierządnica babilońska. Letnimi nocami złazili się za siatką ogrodu wuja, jak koty czekając, aż kolejny kieliszek zwali męża Staszki z nóg. Kiedy uderzał czołem o stolik, żona brała go na ręce jak dziecko i niosła do sypialni, układała na łóżku i przykrywała kołdrą. Gasiła światło i schodziła na dół, pomiędzy pnącą się po tyczkach fasolę, gdzie rdzewiało w trawie żelazne łóżko. Pewnego dnia wuj najwyraźniej wypił za mało, albo najzwyczajniej w świecie się obudził i podążył jej śladem. Awantura trwała całą noc, rankiem wuj wyszedł na podwórze z obandażowaną głową, Staszka zniknęła, żeby pojawić się wieczorem, kompletnie Naprzeciwko cmentarnej bramki... „Bramki”, bo cmentarz jest niewielki, pijana – co nieczęsto się jej zdarzało – padła, naga jak ją Bóg stworzył, na rzec można – kameralny, odgrodzony od szumu autostrady szpalerem wy- schodach, a wuj litościwie zawinął ją w chodnik, by mu się k*** nie przeziębiła. sokich tui. Więc naprzeciwko bramki wznosi się betonowy prostokąt grobu, Jednak żal o te noce w fasoli, na łóżku o orgiastycznie jęczących sprężynach, w którym spoczywają niemieccy cywile, których zastrzelili radzieccy wyzwoliciele. Wśród nich – ciężarna kobieta, która długo umierała leżąc na poboczu. Jej nienarodzone dziecko umierało znacznie dłużej, a kilkuletnia córka siedząc obok skamlała – Komm, Mutti, komm. I jakoś dziwnie było mi iść poboczem do domu, gdzie czekał gorący bigos i pogrążona w żałobie rodzina. Po Staszce przez dom wuja przewinęło się jeszcze kilka kobiet, ale nauczony gorzkim doświadczeniem, nie związał się już z żadną z nich. Prawdę powiedziawszy wuj jest jedną z barwniejszych postaci na cmentarzu rodzinnym, tylko on pędząc bimber potrafił podpalić na sobie nylonową koszulę i przybiec, płonąc żywym ogniem jak pochodnia Nerona, w środku nocy. Ogień Komm, Mutti, komm szeleściło suchymi liśćmi. ugaszono, a w kilka tygodni później – siedząc na stołeczku na środku podwórka Tak więc zamiast teścia obok teściowej leżą jej rodzice. Matka, którą – zdrapywał grube strupy widelcem, klnąc na czym świat stoi. przewyższyła w oszczędności i ojciec, który uciekał do stajni, żeby zyskać chwilę świętego spokoju. 78 zakorzenił się głęboko w sercu wuja i pewnego dnia wymienił w domu zamki. – Mam francowaty charakter – mawiał – ale dobry ze mnie człowiek. I chyba coś w tym było, i nie można było go nie lubić, nawet jeśli znało 79 się na pamięć historię jego małżeństwa. Ożenił się wuj późno, koło pięć- Po trzech miesiącach bezskutecznych prób, ciotka Jula wyjęła ze swojego dziesiątki, żadna z lokalnych dziewcząt – a później kobiet – nie chciała się łóżka siennik i zaciągnęła go do stodoły, gdzie pod samym dachem urządzi- z nim związać, przez ten alkohol i fantazję, zatem w sąsiedniej wsi zapo- ła sobie kąt. biegliwa, oszczędna matka znalazła kandydatkę – katoliczkę, która przy- Początkowo przychodziła jeszcze do kuchni, aby przygotować dzieciom stała na chrzest syna w kościele ewangelickim. Niewiele zresztą miała do kromki grubo posmarowane smalcem, ale zastawszy raz, drugi, i trzeci po- powiedzenia, chora na serce, pojawiała się w domu w przerwach pomiędzy częstunek nietknięty – zrezygnowała. kolejnymi pobytami w szpitalach, płacąc pielęgniarkom za szeroki wachlarz usług świadczonych mężowi. Zgasła cicho, tak jak żyła, zostawiając trzy- O tym, że jeszcze żyje świadczyły wiszące na sznurku kretonowe sukienki lub powłoczki na poduszki, a i one zaczęły pojawiać się coraz rzadziej. nastoletniego syna. Ciało zapakowano w trumnę i złożono w rodzinnym Ciotka Jula spędzała całe dni na lokalnym targowisku sprzątając koń- grobowcu. I w żadnym z rodzinnych albumów nie mogłam natrafić na jej skie jabłka i opowiadając nieznajomym o tym, jak wspaniałe i kochające nawet najmniejsze zdjęcie. ma dzieci. Kiedy targ dobiegał końca, ciotka Jula zbierała pozostawione Naprzeciwko niski, nieduży przysadzisty grób zasiedlony dawno temu przez przekupki jabłka i gruszki, zawijała je w chustkę i zanosiła do domu. przez Otka-wisieloka, a to już całkiem inna historia, zacząć trzeba od ciot- Układała je rzędem na parapecie podglądając przez szparę w deskach, czy ki, jednej z nielicznych kobiet światowych na Kolonii, która co roku spę- dzieci zauważą jej dary. dzała wakacje w coraz to innym zakątku Polski, odwiedzając przyjaciółki i znajome. Zatrudniona w lokalnym sanatorium jako pielęgniarka, w niczym nie przypominała stereotypu dobrej, pracowitej, dbającej o dom żony. I pewnie dlatego Otek powiesił się na trzepaku w wielkanocny poranek. Ciotka zapewne musiała czuć się nieco winna, bo wersja śmierci jej męża – przekazana mi przez nią osobiście – dotyczyła zawału serca, i tak już zostało, nigdy nie wspomniałam o trzepaku, a może była to po prostu przypadłość Po pewnym czasie zasypiała z czołem opartym o ścianę stodoły, a jabłka i gruszki lądowały za oborą, na stercie gnoju, gdzie obsiadały je zwabione słodyczą soku osy. Jesienią ciotka Jula znalazła w polu kota. Był to kociak z letniego miotu, zdrowy i tłusty, najwidoczniej zabłąkał się powodowany ciekawością i poszedł za chudą łydką ciotki Juli aż do stodoły. Tam ciotka Jula przytuliła go mocno do siebie i nadała mu imię, jakie nosił jej syn. rodzinna, skutek chowu wsobnego uprawianego na Kolonii od pokoleń, gdy Od tej pory zasypiała z kotem w ramionach śpiewając mu wszystkie ko- zaczęło być trudno o nie spokrewnionych ze sobą. I to tłumaczy historię łysanki, jakich nie zdążyła zaśpiewać swoim dzieciom i opowiadała wszystkie ciotki Juli, najbardziej wzruszającą, ukrytą przed oczyma spacerujących po bajki, jakich nie chciały słuchać jej dzieci. cmentarzu w najdalszym jego miejscu. Ciotka Jula, matka dwojga dzieci, została zaraz na początku wojny wywieziona na roboty do Niemiec. Powróciła w roku 45, podtrzymując się na duchu myślą o dzieciach, która towarzyszyła jej, kiedy brnąc po kostki w niemieckim błocie myślała o polskich burakach. Jednak w domu oczekiwała na nią niespodzianka. Dzieci nie poznały matki w wychudzonej kobiecie o pooranej zmarszczkami twarzy i uciekły z krzykiem od jej wyciągniętych rąk, aby schować się za plecami ciotki Hali. – Przywykną – pocieszała ją dawna przyjaciółka, ale dzieci uznawały jedynie ciotkę Halę. Odsuwały od siebie talerze z gotowanym przez matkę rosołem, uchylały się, gdy chciała pogłaskać po głowie jedno czy drugie. 80 Kot odprowadzał ją do skraju drogi, kiedy szła na targ i czekał aż do jej powrotu i trwało to tak długo, dopóki lokalny szewc nie uznał, że lśniące futro zwierzaka wspaniale nadaje się na czapkę. Ciotka Jula szukała swojego ulubieńca aż do dnia, kiedy spadł pierwszy śnieg i dała za wygraną. Weszła na swoje pięterko, owinęła się kraciastą chustą i uporczywie odmawiała jedzenia. – Może ty jej zaniesiesz – prosiła ciotka Hala podając córce ciotki Juli miskę rosołu, ale dziewczynka nie miała ochoty na spotkanie z tą dziwną kobietą, która uważała się za jej matkę. Podobnie syn uciekał na najmniejszą nawet wzmiankę o wizycie na pię- 81 terku. Rozczochrana, chuda kobieta o płaskiej piersi i ubraniu pachnącym nawozem śniła mu się po nocach jeszcze przez wiele, wiele lat. To znaczy nie potrzeba nigdzie iść, tuż obok dwoje dzieci, które nigdy nie będą zbierać kasztanów, ani nie przetną dżdżownicy na pół, żeby sprawdzić, Pewnego ranka ciotka Hala nalała do emaliowanego garnuszka gorącej czy każda z połówek zacznie żyć swoim życiem, nie będą miały psa ani kota, kawy i parząc sobie palce wspięła się po drabinie. Postawiła garnuszek na ani kłopotów z nauką. Jedno zmarło przy narodzinach, drugie po roku pod- słomie i uniosła głowę. czas epidemii grypy, i nic więcej o nich powiedzieć nie można. Tuż na wysokości jej oczu, kilka centymetrów nad ziemią wisiały brudne Może tylko to, że dzięki nim kolejne dzieci mojej byłej teściowej zostały stopy ciotki Juli, płaskie, o spękanych, zrogowaciałych piętach i wrośniętych zepsute przez matkę małpią miłością. Taką, co to boi się, gdy dziecko za- w skórę, zakrzywionych paznokciach. czyna płakać – żeby się nie zapamiętało i nie udusiło własnym krzykiem. Ciotkę Julę pochowano na skraju cmentarza, w trumnie z nieheblowanych desek, pastor chuchając w dłonie odmówił krótką modlitwę za zmarłych i – jako że nie wiadomo było, co tak naprawdę o zmarłej powiedzieć – szybko zakończył ceremonię. Przyzwolenie na ten krzyk poniosły ze sobą dalej, wypełniając nim cztery ściany własnych domów. – Nie wolno mu się sprzeciwiać, niech będzie jak on chce – powtarzała, jak mantrę, moja teściowa i pokornie kładłam uszy po sobie, biorąc w pysk Grób ciotki Juli zapadł się na wiosnę i nie pielęgnowany zarósł zielskiem, ciężką ręką mojego eksmęża. I im bardziej ustępowałam, tym bardziej szalał, zanim jednak to nastąpiło, dzieci z W. opowiadały sobie szeptem o kocich wyznaczając kary i nagrody, ustanawiając nowe, coraz to bardziej absurdalne śladach na śniegu na grobie wisieluchy. prawa, wydzielając jedzenie, spokój i rzadkie chwile wytchnienia. Tę historię usłyszałam właśnie spacerując z synem po cmentarnych alejkach. Kasztanów tego roku było zatrzęsienie, ale nie wynosiliśmy ich za bramę, należały do tych wszystkich, których kości poddawały obróbce robaki i korzenie traw. Szkoda, że to padło na was, myślę za każdym razem zatrzymując się przy grobie Jana Pawła i Ilonki. Po latach mój były mąż zacznie utożsamiać się ze zmarłym przedwcześnie bratem, i kiedy przestanie mnie kochać a zacznie nienawidzić, przybie- Obok brata i siostry mojego męża leży z tytułem inżyniera wujek Janek, rze imię swojego ojca, dołączając do rzeszy mężczyzn niszczonych przez który wyznaczył kres toczącej go chorobie i odszedł nie zamieniwszy się kobiety, tych, którym nie pozostaje nic innego jak tylko bronić się za wszelką w kłębek bólu skamlający o kolejną dawkę morfiny. Przebiegając historię cenę, choćby przy pomocy pięści. jego życia niczego innego spodziewać się nie można: z pobytu w Ameryce Po latach ktoś powie, że jego twarz przypomina pięść, dla mnie nic no- przywiózł dolary, kupił drewniany dom w górach i każdego lata zapraszał do wego, znam tę maskę na pamięć tak dobrze, że w każdej chwili mogę ją siebie młode, niezamężne kuzynki, które uczył prowadzenia domu. Kiedy narysować przy pomocy paru kresek – ale chodźmy dalej. lato miało się ku końcowi, znajdował każdej z nich męża i uśmiechał się pod Jest tu o wiele więcej ciekawszych historii. wąsem, kiedy przychodziły na świat zdrowe, dorodne wcześniaki, łudząco Oto grób z czarnego marmuru, na którym na białej marmurowej po- podobne do właściciela daczy (jedna z nich dostąpiła nawet godności pasto- duszce śpi białe, marmurowe dziecko, tak prawdziwe, że zimą aż korci, rowej, o czym – nie szczędząc szczegółów – poinformowała mnie teściowa). Panny przygotowane były do roli żony i gospodyni tak doskonale, że ni- aby przykryć je ciepłym kocem lub napoić gorącą herbatą z malinowym sokiem. komu nie przyszło do głowy, by mieć jakiekolwiek pretensje do wujka Janka. To jedyna córka lekarza Szado, długo wyczekiwane dziecko, które zmarło Z tablicy nagrobnej świeci tytuł inżyniera, a z porcelanowej fotografii na białaczkę. Historię opowiadają sobie wszyscy, rozrasta się od słuchacza spogląda surowo para oczu. Spojrzenie jest tak wymowne, że sprawdzam, do słuchacza, zamienia się w kolejną urban legend, nie wiadomo już, czy czy zapalony przeze mnie znicz stoi równo – na połowie grobu, gdzie dostoj- ojciec zamówił pomnik we Włoszech i popełnił samobójstwo w dniu, kiedy nie rozkłada się jego lokator. marmurowe niemowlę ustawiono na czarnej, lśniącej jak lustro płycie, czy Chodźmy dalej. 82 nie. Jedno pewne – że obiecał córce, że nie umrze. Umarła. 83 Ale oczywiście grobowiec stoi poza kwaterami rodzinnymi, więc opowieść jest tylko opowieścią, nie historią rodzinną, jak historia kuzyna Jacka, który przez całe lata był organistą w kaplicy, gdzie na niedzielne nabożeństwo schodzili się wszyscy mieszkańcy kolonii zwanej potocznie Szwabami. Jeden z mężczyzn przeżegnał się, inny splunął przez ramię. – Nawet nieżywo o gadzinę zadbała – powiedział ktoś z idących w maleńkim kondukcie. Staruszkę pochowano na kwaterach rodzinnych najprawdopodobniej Na tej części cmentarza warto przystanąć. dlatego, że była niewielka, no i że niewiele z niej pozostało. Na skraju kwater Wciśnięty pomiędzy schludne domostwa mieszkańców kolonii – podob- rodzinnych miejscowy grabarz znalazł wolne miejsce – gdzie dawno temu nie jak niewielki, zapadający się w ziemię grób – stał dom Florkowej, którą był jakiś – już bezimienny grób, wykroił płachetek ziemi, wykopał nieduży, jedynie przez przypadek pochowano na kwaterach rodzinnych. jak dla dziecka dołek i tam złożono Florkową w podarowanej przez kogoś Z domu – podobnie jak z grobu – pozostał jedynie maleńki pagórek, kamien- sukience, bez pończoch i bez butów, bo bez tego przecież obejść się było ny fundament zarośnięty zielskiem. Ale zanim dom rozpadł się, mieszkała w nim można. Ogryzione do kości nogi Florkowej przyrzucono prześcieradłem, Florkowa razem z kilkunastoma psami i kotami. Podrzucano jej nowonarodzone wsunięto pod nie ręce a wieko skleconej z cieniutkich deseczek trumny za- kocięta i chore psy, a Florkowa pochylała się nad każdym nieszczęściem. Kiedy bito gwoździami. wychodziła w pole, aby zbierać rumianek lub szła nad rzekę rwać kwiaty dzikiego I tak pogardzana przez wszystkich Florkowa spoczęła pomiędzy bogobojny- bzu, towarzyszyła jej cała gromada psów. Psy Florkowej były inne niż psy wiąza- mi mieszkańcami solidnych, szarych grobowców, osranych przez wrony i kawki. ne przy budach. Machając ogonami podchodziły do ludzi, lizały twarze wiejskich dzieci, nie uciekały, aby nocami wybierać z gniazd młode zające i bażanty. Przez maleńki wzgórek, na którym rokrocznie zapalam kaganek, przetaczają się wszystkie pory roku – wiosną wyrastają sztywne źdźbła młodej, Florkową lubiły chyba jedynie dzieci, choć rodzice straszyli je opowiadając, soczyście zielonej trawy, latem zdarza się, że niespodziewanie zakwitnie jakiś że to wiedźma, a żyjące z nią zwierzęta to dzieci za karę zamienione w psy i koty. kwiat, którego nasionko przywiał wiatr albo przyniósł ptak, jesienią liście Mimo to dzieciarnia przynosiła starej kobiecie czereśnie, jajka wybrane kasztanowców jak brązowe, suche dłonie układają się jeden obok drugiego, z kurników w tajemnicy przed rodzicami, ryzykując tęgie lanie przemycały do małego domku mleko albo ser, a Florkowa siadała na krzywej, chwiejącej się ławeczce i opowiadała dzieciom, co mówiły jej zwierzęta. A mówiły to wszystko, co chciałoby powiedzieć każde zwierzę w miasteczku W. Psy uskarżały się na zbyt krótkie łańcuchy i zbyt ciasne obroże wrzynające się w szyje, kotki opłakiwały potopione kocięta. Florkowa zmarła zimą, śnieg zasypał mały domek prawie po dach, psy – a zimą zakrywa wszystko śnieg, jak dawno temu zakrył jej dom. Pewnego lata zdarzyło mi się spotkać tam szarego kota, który spał smacznie zwinięty w kłębek. Słysząc moje kroki na żwirowanej alejce otworzył żółte oko i ziewnął. Może był to kot Florkowej, a może szary Piotruś ciotki Juli zawędrował tam spod cmentarnego muru, tego nie wiem. Uśmiecham się do tego bezimiennego pagórka i idę dalej. te, które spały na zewnątrz, lub nie zdążyły wejść do domu – kopały sobie Na kwaterach rodzinnych oczywiście nie ma grobu Teresy, żony mojego w zaspach jamy, koty powłaziły do walącej się szopy na siano, gdzie wygrze- szwagra, która popełniła samobójstwo w Niemczech, zażywając sporą daw- bywały spod słomy tłuste, senne myszy. kę środków nasennych, zapijając je szklanką wódki i kładąc się do wanny, Nieobecność staruszki zauważono w Gromniczną, kiedy idące z kościoła baby spostrzegły, że z komina małego domku nie unosi się dym. Pod wieczór pojawili się mężczyźni ze wsi z łopatami i odkopali drzwi. gdzie znaleziono ją na drugi dzień martwą. Matka nieślubnego dziecka nigdy nie dostąpiła rangi odpowiedniej synowej (po pewnym czasie zrozumiałam, że żadna kobieta na świecie nie była Pierwszy z nich potknął się o zmarznięte na kość ciało psa, dwa następ- godna, aby zostać żoną pierworodnego). Pamiętam, że zawsze myła podło- ne leżały obok drewnianej pryczy, na której sypiała Florkowa. Ogryzione do gę i szorowała szczotką prowadzące do domu teściów schody. Pić zaczęła kości stopy sterczały spod pierzyny, a ręce pozbawione palców zwieszały się jeszcze w kraju, czekając na listy od męża, który wyjechał do Niemiec w pół ku wyschniętym jak pergamin łbom. roku po ślubie i żywnościowe paczki wysyłał na adres rodziców, ci zaś syno- 84 85 wej wydzielali kawę, żółty ser, szampon i proszek do prania, reszta nadesła- Obok stołu ojciec wyciągający rękę w stronę wchodzącego do jadalni gościa. nych wspaniałości trafiała do zamykanej na klucz szafki, gdzie wietrzała kawa Gość ma starannie ufryzowane włosy i brodę wijącą się w miękkich lo- i herbata, jełczała czekolada, a ogromne słoiki nutelli opróżniał łyżką teść. Teresa leży na cmentarzu obok swojej zmarłej matki, którą starała się za- kach, szatę spływającą do ziemi w symetrycznych fałdach. „Komm Herr Jesu, unsere Gast sein” głoszą ostre, czarne litery. stąpić młodszemu rodzeństwu i nie musi już myć znienawidzonych schodów Szczęśliwa, bogobojna rodzina, w której każdy zna swoje miejsce – dzieci, ani szarej płyty grobowca, gdzie obok siebie leżą rodzice teściowej, ciotka które nie usiądą do stołu, zanim nie zrobi tego ojciec, najlepszy kolega Jezusa, Maryśka, wuj Emil i teściowa we własnej osobie. pilnująca porządku teściowa i pochylona nad dzieckiem kobieta starająca się Idę do Jacka – wstyd przyznać, że na niedzielne nabożeństwa chodziłam głównie po to, aby posłuchać, jak gra. Swoją muzyką ożywiał ponure kazania, zionące siarką i ogniem piekielnym, gdzie religijne pieśni graniczyły z erotyczną ekstazą, te wszystkie główki chwiejące się na cienkich szyjkach, ukryć swoją twarz. Ile przepłakała nocy leżąc obok swojego bogobojnego męża, którego ręka potrafiła nie tylko zapraszać do stołu, tego nie wiem. Wiem jedno – ile razy spoglądałam na tę litografię, tyle razy spluwałam na ziemię. futrzane kołnierzyki, gdzie fretki kurczowo trzymały się za łapki, te zwię- Pewnie dlatego nie spocznę na kwaterach rodzinnych. dłe policzki pokryte warstewką pudru, kłujące włoski na brodzie i wąsiki Nie czułabym się tam najlepiej. nad górną wargą, usta przypominające kurzą dupkę, pomarszczone, blade, i wszystko to zawodzące słabymi głosikami: „Jezu, jam twa”. Kraków, 29 VII 2012 A naprzeciwko pastor z surowym obliczem, pod którego wzrokiem każda grzeszna dusza zaczynała się wić jako czerw i gnić za życia, i górujący nad wszystkimi głos wuja Ernesta, tego, który miał szklane oko, prawe, jak dobrze pamiętam, i prowadząc samochód miał zwyczaj odwracać się do rozmówcy. Zbór – waśń wszelka się skończyła… Wuj Ernest – …ła…… unoszące się w nieskończoność, dopóki starczyło tchu. Wuj Ernest, wydziedziczony przez rodziców z powodu ożenku nie po myśli, doszedł do majątku bez niczyjej pomocy, małym fiatem zakupionym w latach siedemdziesiątych jeździł aż do śmierci. Skrzętnie składał każdy grosz, sprzedając kwiaty, czosnek, porzeczki, wszystko, co udało mu się wycisnąć z małego ogródka, jaki wniosła w posagu jego żona. Wuj Ernest, oprócz majątku, wypracował sobie absolutny posłuch domowników, którzy nie śmieli zasiąść do obiadu, zanim przy stole nie pojawił się ojciec rodziny. Dzieciom burczało w brzuchach, dębiały ziemniaki, stygł schabowy, a oka na rosole zamierały ze strachu. W tej chwili przypomina mi się pewien obraz, który prześladować mnie będzie do końca życia – stara niemiecka litografia przedstawiająca rodzinę zasiadającą do stołu. Jest babcia, z włosami starannie upiętymi w wysoki kok, matka pochylona nad najmłodszą latoroślą i składająca jej rączki w nabożnym geście, jest mały chłopczyk usłużnie podsuwający krzesło. 86 87 88 89 ROMAN HABDAS `SCIGANY . Z CYKLU: MAŁY PARYZ Weekend z córką, zięciem i wnukami zaplanowany został w „Windsorze”. Sobotni czerwcowy ranek, po wieczornej gwałtownej ulewie, okazał się rześki. Staszek z Ewą i... niezbędnikiem dla wnuków, czyli ciocią Zuzią, wyjechali kwadrans przed dziesiątą. Po drodze kupili rzodkiewki w warzywniaku i białe robaki na ryby w sklepie „U Latoszków”. Mijając Zemsko nie omieszkali wstąpić do pana Michała po świeże jajka. Przed ostrym zakrętem szosy biegnącej na Bledzew, skręcili w polną drogę. Aby się dostać w rejon wyspy nad Zalewem Bledzewskim, musieli przejechać polną drogą i duktami jakieś cztery kilometry. Dochodziła dwunasta, kiedy wysiadali z auta przy swoim leśnym królestwie. – Oho, dzieciaki już są, wcześnie jak na nich – zauważyła Ewa. Wysiedli, wyjęli z bagażnika wałówkę, torbę z przynętami i wędziska. Wnuczek Gracuś, jak tylko zauważył dziadków, zostawił stojącego przy łódkach tatę i ruszył w ich kierunku. – Dawaj buziaka! – Staszek uniósł rozgadanego dwulatka wysoko, prawie pod niebo i ucałował. Gracek postawiony na ziemię otarł buzię, bo zarówno on, jak i siedem lat starszy brat Artur, nie przepadali za okazywaniem buziakowej czułości. – Dziadek, będziesz pał tu? – pytając pokazał na barakowóz z napisem „Wersal”. – Bo ja tu – i wszedł do drewnianego domku nazwanego „Windsor”. – Ja będę spał razem z tobą – odpowiedział Staszek, wchodząc za wnukiem. – I z twoim braciszkiem, na tej wersalce. No właśnie, a gdzie jest Arturek? – Z Kubą bawić się w piasku – odpowiedział rezolutnie Gracek. Kryjówka – Cyganie! Cyganie przyjechali! – lotem błyskawicy rozchodziła się między dzieciakami wieść, że na obrzeżach lasu przy Kremskiej, zatrzymał się 90 91 tabor kolorowych wozów. Od tego momentu większość sąsiadów pospiesz- biegu, którym chłopiec śrubował światowy rekord sześciolatków na długim nie zamykała furtki. dystansie. Bez oglądania się za siebie gnał, aby nie zostać... ukradzionym! Jakiś czas później szli ulicą w marynarkach i kapeluszach wąsaci Cyganie, Staszkowi żal byłoby stracić mamę i tatę, i taką kochaną ciocię Dorotę. chętni sprzedać trzymane w rękach sagany i patelnie. Po nich nadchodzi- I redyski2, które wyrywane z zagonka, przed schrupaniem wycierał o spodnie. ły Cyganki w wielowarstwowych, długaśnych i kwiecistych spódnicach, pod I całe garście rubinowych świętojanek prosto z krzaka. Kosztele spod kurnika które chowały nie tylko, jak ogólnie twierdzono, kradzione kury, ale również i deser z ubitego na sztywną pianę surowego białka, polewanego żółtkiem szwendające się dzieci. utartym z cukrem. Szkoda byłoby rozstać się z łąką i zabawami w kółko gra- A Staszek, potencjalnie, miał być jednym z nich. niaste. Z podwórkiem, z szopką i małą Baśką chętną do zabawy w doktora. W domu na okrągło słyszał, że jak nie będzie pilnował swojego podwór- Nawet z gnojownikiem, na który wchodził tata z widłami i wyszukiwał glizdy ka, to Cyganie go schwytają. Wrzucą na wóz pomiędzy olbrzymie pierzyny na ryby dla kolegi z pracy. Staszek gnał co tchu, zdawało mu się, że Cyganki i znikąd nie będzie miał ratunku. są coraz bliżej i bliżej. Na rogu Promiennej, przy rozkraczonym słupie tele- – Najlepiej – powtarzała babcia Mela – jakby taka powsinoga siedziała w domu, ostatecznie na werandzie albo na kolorowej ławce wystawianej pod graficznym, zatrzymał się i spojrzał za siebie. Nie było nikogo oprócz babci Jakóbowskiej, która akurat wyszła z haczką za furtkę. Stał długą chwilę zapatrzony w siną dal. Pot spływał mu po twarzy. Był kuchenne okno cioci Doroty. Strach było się nie bać! Na hasło „Cygan” Staszek prędko zamykał furtkę szczęśliwy, że udało mu się uciec. Przetarł rękawem buzię, odwrócił się i na- i drzwi od werandy na przysłowiowe trzy spusty. Właził pod kuchenny stół gle zobaczył małe Cyganiątka i cztery Cyganichy wychodzące z kolonialki, chrzestnej matki i pytał, czy idą. Jeśli pojawiali się na podwórku, choćby dla która była na parterze domu, gdzie jeszcze niedawno mieszkała ciocia Kazia kupienia jajek, drżał jak osika i pilnował, aby tylko w firance opasującej stół z wujem Józkiem. nie było szpary, która nie daj Boże, po wejściu Cyganichy, mogłaby zdradzić Jak to się stało? Nie rozumiejąc ruszył pędem przed siebie, ale gęsty piach jego kryjówkę. Tak skutecznie działało na niego to straszenie, że przez długie na środku ulicy sprawił, że się wyćpił3. Serce waliło i chciało wyskoczyć pod lata omijał nawet cygańskie dzieci. furtkę Zbynia Łacioka, aby go wzywać na ratunek. Pozbierał się szybko i gnał przed siebie. Na wysokości bramy Gepertów przypomniał sobie o wielkim ku- Pędem przed siebie dłatym psie, który często, gdy był spuszczany z łańcucha, opierał łapy o płot Pięcioletni Staszek wyprawił się kiedyś z braćmi hen, daleko od i szczekał na biegające dzieciaki. Spowolnił trochę i znowu ruszył szpurtem4 do Promiennej na ulicę Wrzecionkową, która naprzeciw domu Motków odbijała drewnianej furtki, w której znał na pamięć wszystkie sęki w deskach. Frygnął5 od Kremskiej w lewo. Przy płocie posesji Horowskich rosło na górce kilka obok kurnika i wpadł na szeroko otwartą werandę. Zatrzasnął za sobą drzwi. akacji. Za drzewami szczyt pagórka porastała ostra trawa i właśnie w tym Ciocia, widząc przez okno, jak gnał, uchyliła kuchenne drzwi. Jednym ruchem miejscu wybierano na własne potrzeby żwir. Chłopcy chodzili tam od czasu odgarnęła firankę, a Staszek wknaił się pod stół. Po chwili wyrzucił z siebie: do czasu, by w wygrzanym przez słońce kisie robić podkopy, kulać się i ska1 – Cyganki! Cyganki goniły mnie od kisowych górek! kać. O! Beztroskie zabawy, a na dodatek z dala od domu. Następnego lata, w 1962 roku, pod babciny dom przy Promiennej podPewnego razu Staszek, turlając się z braćmi w piasku, zobaczył nagle idą- jechał zaprzęgnięty w dwa kasztanowe konie szeroki wóz zwany platformą. ce w oddali dwie Cyganki. Nie było czasu do namysłu. A że starsi bracia też je Furman Librzycki siedział na desce łączącej burty. Podwójne łóżko rodziców spostrzegli i wiedzieli, co jest na rzeczy, więc tylko podsycili, podkręcili strach z siennikami z morskiej trawy, szafa, dwa stoły, sześć krzesełek, cztery tabo- w Staszku. Ten wystartował jak z katapulty. Kocie łby Kremskiej nie ułatwiały 1 92 kies – z niem. ‘żwir, drobny żółty piasek’ 2 3 4 5 redyski – rzodkiewki wyćpił się – przewrócił się szpurtem – sprintem, szybko frygnął – przemknął 93 ROMAN HABDAS rety kuchenne i kredens (wszystkie meble z litego drewna), wystawione czekały na podwórku. Tobołki z pościelą, inne z odzieżą i bielizną, do tego jakiś dywan, koce i narzuty. Na werandzie stał najnowszy nabytek, internet owych czasów, w czarnej skrzynce, z kineskopem trochę większym od elementarza, ` WEDRÓWKI. jaki dostał Maciej. Był nim telewizor Neptun. Ubywało lipcowego popołudnia. Kopyta stukały o bruk Kremskiej. Głowa Z CYKLU: MAŁY PARYZ Staszka ledwo wychodziła zza fury zabranego w połowie zaledwie dobytku. Mijając dom Motków chłopiec zerknął w ulicę kisowej górki. Akacje na zboczu pagórka jak rosły, tak rosły. Odjeżdżającego wozu nie żegnał nikt. Tabory Cyganów jechały gdzieś z dala swoimi drogami. Wielkanocne święta zobowiązywały. Mazurki upieczone, biała kiełbasa *** i ćwikła z chrzanem w lodówce. Jajka, które przywiozła ciocia Dorota z małoparyskiego kurnika, pomalowane jak trzeba. Mieszkanie wypucowane. Grzechy odpuszczone. Jest Wielka Sobota, południe. Zuzia wróciła z koszykiem poświęconego dobra. Wpleciona w ażurową serwetkę gałązka bukszpanu, wieczna zieloność, dawała nadzieję. Święconka zajęła honorowe miejsce w dużym pokoju, na stole nakrytym białym obrusem. Świętowanie zaczęło się w domu Staszka rodzinnym wyjściem z „szuflady” blokowiska. Czekał ich daleki spacer. Mieli pozbierać z gorzowskich ulic wspomnienia porozrzucane przez jego chrzestną. Od tamtych chwil minęło sześćdziesiąt lat. Idąc ulicą Grottgera w dół rozglądali się, czy na krawężniku nie ma śladu po wybitym zębie. Przy Asnyka, ni do siebie, ni do swoich bliskich, ciocia Dorota powiedziała: – Dobrze pamiętam ten dom... *** Babcia graficiara Z nadejściem wiosny weranda w rodzinnym domu Staszka pustoszała o ławkę. Starą przedwojenną z oparciem i dwoma bokami. Pamiętającą dziadka Jędrzeja, siostry jego żony Meli – stare panny, a także ich brata Feliksa, księdza i wszystkich mniej i bardziej świętych. Och, żeby tak potrafiła cokolwiek powiedzieć, wystarczyłoby zapisywać i opowiadanie gotowe... Letnim miejscem dla ławki było przymurze przy kuchennym oknie cioci Doroty. Każda jej drewniana listwa lśniła farbą z innej puszki. Wiosenne ma- 94 95 lowanie nieomal wszystkiego, co do malowania się nadawało, było rytual- zasłuchana w Violetcie Villas. Na fotografiach na wieki wieków wyrazista. nym zajęciem babci Meli. Szkoda, że nigdy nie sportretowana. Dama z małoparyskiej Korsyki, osiedla Obowiązkowo odnawiała upstrzone, hen kiedyś, dwa rzędy cegieł w murze nieotynkowanego domu. Szlaczek zaczynał się od okna, pod którym pod lasem nazwanego tak nie wiedzieć dlaczego i przez kogo. Staszkowa babcia Mela. stała ławka i skręcał za winkiel. Sunął równo, ciut powyżej czubka babcinej głowy. Bardziej szczegółowo ujmując, o jakieś... cztery centymetry. Kończył się za czwartym narożnikiem przy werandzie. Dwa tygodnie przed rozstaniem się babci z tym światem, Staszek, odbywający służbę wojskową, otrzymał przepustkę. Niezwłocznie udał się do Na czerwono malowany był leżak, który – oparty w werandzie o ścianę – szpitala. Było widać jak przygasła, jak starość od wewnątrz wytrawiała ele- stał „na baczność” pod zawieszoną fotografią dziadka Jędrzeja w... pruskim gantkę, u której miał zawsze swój azyl. Szczególnie ciepły zimą. Dosmaczany mundurze. Ramka fotki pomalowana była, a jakże, na czerwono. Podobnie pyszotą chlebowej zupy z kminkiem. Rozgrzewany, jak trzeba było, stalowym wszystkie obrzeża szafek, ich gałki i raszki garderobianego wieszaka, na któ- termoforem włożonym pod pierzynę, a owiniętym w babcine... bieliźniane re goście kładli kapelusze i czapki. barchany. Azyl jedyny w swoim rodzaju, czuły i rozchichrany. Zadomowiony na zawsze przy ulicy Promiennej wujek Janek, wsparty Teraz babcia leżała przykryta pod samą brodę szpitalną rzeczywistością. o betonową kulę ustawioną na zdobiącym ganek murku, przywoływał go- Szaroniebieską pościelą. Dziewczyna Staszka, która z nim przyszła, szepnęła: łębie i zgrzytał zębami, kiedy teściowa każdej kolejnej wiosny brała do ręki – Zobacz, babci brakuje płomienia szminki na wargach. pędzel. Zapatrzony w swoje pocztowe lotniki i ozdobne garłacze, nie potrafił Po chwili babcia ożywiona odwiedzinami zebrała się w sobie i z pomo- myślami lecieć gdzieś wyżej, ku nieznanym horyzontom tak bliskim jego te- cą wnuka usiadła na krawędzi łóżka. Pościel zsunęła się, a babcia rozbłysła ściowej. Wszyscy w tym domu, mniej więcej święci i zarazem kuszeni, którzy krzykliwym wisiorem oplatającym pomarszczoną szyję. I zadzwoniła kiśćmi kochali rodzinną posesję, nie rozumieli awangardowej plastyki. Nikt z doro- sylwestrowych klipsów. słych, córki ani zięciowie, nie pojmowali rodzącej się tam sztuki. I nikt nigdy Nie na darmo starszy kuzyn Staszka, Jerzyk, warszawiak, syn cioci nie odkrył, że mieszka pod jednym dachem z prekursorką swoistych, jak na Krzysi i wujka Zygfryda, nazywał babcię pieszczotliwie „Panią Ćwiklińską”. owe czasy, murali. W Małym Paryżu przy Promiennej, można by śmiało rzec, Porównanie do znanej aktorki było trafne. Babcia Mela miała swój styl i była, wdrapywało się dzięki babci Meli na mury mieściny pierwsze graffiti. jak mówią teraz młodzi, nie do podrobienia. Ostatecznie: – Jestem córką restauratora i wiem, co i jak się nosi – wielokroć wcześniej powtarzała. Babcia elegantka Córka restauratora Babcia Mela nie miała miejscowych korzeni, ale była wzorcowym przykładem „paryskiej” elegancji. Stroiła się dosyć krzykliwie i upiększała wyrazistą Tak, babcia była córką niejakiego Hepowicza, pradziadka Staszka, któ- biżuterią. Usta z pokładem rubinowej pomady to jej codzienna wizytówka. rego nie znał z żadnych opowiadań, a tylko z kilku fotografii. Właściciela Tak samo jak roztańczone na usznych płatkach wisiory kolczyków, tudzież rzeźni i restauracji w Gostyniu. Jako panienka ukończyła szkołę handlową dla klipsów. Korale po dekolt. Niekoniecznie prawdziwe. W ostateczności drob- dziewcząt, co zawsze z chlubą podkreślała. Zaraz po ślubie, razem z dziad- ne bursztyny lub bazarowy folklor. Od większego święta duża kamea. kiem Jędrzejem, wyjechali w głąb Niemiec. Trafili bodajże do Westfalii i tam Babcia Jerzego i Tamary, i wszystkich pozostałych wnucząt ze Staszkiem szukali finansowego szczęścia. Kiedy wrócili z pełnym pularesem1, zamiesz- włącznie i najmłodszą Lidką, była oryginalną, inną niż spotykane przez nich kali w Poznaniu. Na Wildzie otworzyli sklep kolonialny. Po jakimś czasie babcie. Nietuzinkowa. Przy adapterze Bambino i filiżance mokki, trzymająca dodatkowo kiosk w pobliżu bramy zakładów Hipolita Cegielskiego. Babcia słomkę papierosa Wawel, zasłuchana w Mieczysławie Foggu. Na ławce przed rodziła dzieci i zajmowała się handlem, a dziadek podjął pracę na kolei. domem z koszykiem wełny i drutami w dłoniach sztrykująca cokolwiek, Dobrze płatną. Był mistrzem w ślusarstwie. Prowadzeniem domu, w którym 1 96 pulares – portmonetka 97 panował dostatek, zajmowała się gosposia. Po jakimś czasie zostawili wiel- Przy Asnyka kie miasto, szum ulic i zgrzyt tramwajów, bo zapragnęli ciszy. Wybrali Mały Podwórze kamienicy przy Wandy Wasilewskiej szumiało płynącą przy Paryż, jego enklawę na obrzeżach pod lasem z domkiem z czerwonej cegły. nim Kłodawką. Ulica niebawem odgłosem uruchomionych tramwajów. Codzienność wdowy i matki, która znalazła pracę w rzeźniczym sklepie, Po mleko i miód toczyła się z córkami nieco wyżej, na drugim piętrze. Jakiś czas później, Wojna wyjałowiła ciała. Wypłakała niejedne oczy. Wolność wzmagała z głównej arterii miasta, Mela z dziewczynkami przeniosła się jakby na apetyt. Odezwał się w babci Meli głód handlu. Ziemie na zachód od Małego boczną „scenę”, do mieszkania przy ulicy Teatralnej. Dorota miała stam- Paryża ciekawiły. Korciły i mamiły, namawiały ustami tych, którzy spróbo- tąd żabi skok do szkoły, a ona do sklepu spożywczo-warzywniczego, któ- wali już nowej rzeczywistości. Którzy pojawili się w rodzinnych stronach na ry prowadziła. chwilę, by uregulować sprawy meldunkowe i zaraz wracali do przejętych po Niemcach mieszkań i domów. Babcia Mela, która z początkiem wojny została wdową, a później straciła w obozie Auschwitz-Birkenau najstarszą córkę Bożenę, miała jeszcze pra- Dosyć zaradna, obrotna i strojna wdówka, co tu ukrywać, przyciągała adoratorów. Nie wiedziała, że łajdaków. Świetnie pomagali uszczuplać dochody. Biznes potykał się o samotność kobiety. Może o jej naiwność? Może o... duperele? gnienia. Pomadowała usta. Zakładała korale. Dzwoniła kolczykami. Ciągle czuła się młoda i atrakcyjna. Miała, co prawda, pod skrzydłami piętnastolet- Kiedyś wreszcie Mela zostawiła niełatwy handel i Teatralną ulicę, i za- nią Jadzię, później mamę Staszka i jedenastoletnią Dorotę, później chrzestną mieszkała kątem u znajomej przy Grottgera. To właśnie tam, jadąc z górki Staszka, ale starsze dzieci z końcem wojny odleciały na swoje. Syn Marcel do na rowerze, jej córka Jadzia upadła i złamała rękę, a siedząca na ramie sio- Maniusi w Poznaniu, u której przesiedział pod spódnicą większą część wojny, stra Dorota straciła ząb i rozdarła sukienkę. Dziewczyny nie dojechały do po ucieczce z przymusowych robót. A teraz, jako mistrz w zegarmistrzow- kolonialki przy Asnyka, którą prowadziła ciocia Andzia z wujkiem Wackiem. skim zawodzie, zajął się z precyzją leczeniem ręcznych buksiaków, kredenso- Mela, podobnie jak sukienka córki, była z dnia na dzień niemniej rozdar- wych budzików i skrzyniowych zegarów z kukułką. Z taką samą precyzją topił ta niepowodzeniami. Zamyśliła wracać tam, skąd przybyła. W mieście nad zdrowie w kieliszku. Natomiast córka Krzysia pokochała chłopca z Otwocka. Wartą brakowało dla niej i dorastających dziewczyn owego miodu i mleka. Na zawsze. I poszła za nim na wschód i zachód, i znowu na wschód. Z Małego Brakowało też ogrodu, takiego jak przy Promiennej, w którym każda reneta, Paryża do stolicy, później przez Wrocław i Gorzów Wielkopolski z przerwą na choćby landsberska, klapsa i glaza, były swoje. Domu, w którym każdy mebel poród Jerzego, ponownie ku Wiśle, na warszawski Mokotów. był swój. Każdy garnek i zastawa. I nóż, którym snadniej z bochenka kroić sznyty2, by maczać je choćby w niedostatku, ale swojego talerza. Wdowa z czerwonego domku pod lasem, która czuła się atrakcyjną koDom Christy bietą, podjęła ważną decyzję. Dom przy Promiennej oddała w opiekę swoim siostrom, starym pannom: Władzi i Peli. Razem ze siostrą Andzią i szwa- Siostra Meli, Andzia, ze szwagrem Wackiem dobrze prosperowali i jesz- grem Wackiem, z ich córką Zosią i swoimi smarkulami, wyruszyła do krainy... cze przez wiele następnych lat prowadzili kolonialny sklep, do którego po mlekiem i miodem płynącej. Do miasta na siedmiu wzgórzach, z akcenta- nieszczęśliwym upadku nie dojechały po funt cukru siostrzenice. Oni two- mi mowy zewsząd przywiezionymi. Straszącego wypalonymi oczodołami rzyli jednak pełną rodzinę. Podobną częściowo do niemieckiej, której nigdy okiennic i gruzami kamienic w śródmieściu. Pozrywanymi mostami na rzece. nie poznali, a po której ów dom ze sklepem kolonialnym przy Asnyka przejęli. Do miasta z nocami zamykanymi „na trzy spusty”. Wyruszyła do Gorzowa W latach pięćdziesiątych babcina siostra Andzia owdowiała i pochowa- nad Wartą, by następnego roku w czerwcu, nie ruszając się z miejsca, miesz- ła męża na cmentarzu przy ulicy Warszawskiej. Interes kolonialny skończył kać już w Gorzowie Wielkopolskim. się dla niej i córki Zosi. Na platformę ciężarówki wstawiono co lepsze po2 98 sznyty – kromki, skibki chleba 99 niemieckie meble. Może czerwonobrunatny komplet krzeseł i biblioteczkę, i „radio marki Mende z zielonym okiem”?3 Kiedy kierowca zapalił silnik i ruszył na południowy-wschód, miała przed sobą do pokonania zaledwie 130 kilometrów. Znała cel podróży. Siostra Meli, Andzia z córką Zosią, wracały skąd przybyły, do Poznania. Jeśli faktycznie zapakowano na pakę ciężarówki jakieś meble, to wystrój pokoju w willi przy ulicy Albańskiej, w którym Staszek nieraz gościł z rodzicami, był częścią dzieciństwa niemieckiej pisarki Christy, po mężu Wolf, córki Helgi i Ottona Ihlenfeld. Urodzonej w Landsbergu. Starszej o rok od mamy Staszka, Jadzi. Opuszczając w ostatni dzień stycznia 1945 roku pokój, dom, podwórko, ulicę, szesnastoletnia Christa była przerażona, że w mieszkaniu została samotna matka, a ona z bratem, dziadkami i wujostwem wyruszyła w nieznane. Siedząc na tobołku z bielizną patrzyła z przyczepy ciężarówki na coraz bardziej odległe dachy i kominy Landsberga. Niebieski tomik wierszy, podarowany przez nauczycielkę, miała ze sobą. W pamięci witrynę, kredens i szafy. Ciepło kuchni i smak kruchej czekolady podbieranej ze sklepowych zapasów. Ciągle czuła zapach rodzinnego gniazda, uwitego przez ojca przy strzelistej topoli i wracała pamięcią do spojrzenia żołnierza, który niedawno odprowadzał ją po zabawie. W 1971 roku pisarka powróciła na dwa dni, by raz jeszcze spojrzeć w dzieciństwo. I wystarczyło wspomnień do powieści Wzorce dzieciństwa, którą napisała. Niestety, nie wiedziała nic o rodzinie, która „wszczepiła się” w opuszczony przez nią i jej najbliższych dom. O nastoletniej dziewczynie Zosi, która pewnie jak ona, Christa, podkradała rodzicom ze sklepowych zapasów słodycze. *** 3 100 cytat z powieści Christy Wolf pt. „Wzorce z dzieciństwa” 101 DOMINIKA SIDOROWICZ `` PLESN Zupa z „Izzumi” była bardzo dobra. Kierowca przywiózł ją wczoraj o osiemnastej razem z surówką z glonów i awokado, a ja zjadłam ją dzisiaj na śniadanie. Wczoraj rano, a w zasadzie po południu, chociaż ciągle było to śniadanie, Marek przygotował dla nas jajecznicę z imbirem i jakiś dziwny napój. Zdziwiły mnie te jajka. – Jesz jajka? – zapytałam, bo nie jadł praktycznie nic, czyli same korzonki w wersji na ogół surowej. Kolejny szalony rawfoodowiec. – Czasem. Bardzo rzadko. Dwa kilometry dalej jest gospodarstwo agroturystyczne. Robią sery i przetwory, a jajka są od kur podwórkowych. Faktycznie były bardzo smaczne. Ale śniadanie bez kawy? Wtedy jeszcze przyjmowałam kofeinę w dużych dawkach, co za pomysł! Gdyby nie to, że o szesnastej trzydzieści umówił się z klientem i trzeba było szybko wracać do Warszawy, wysłałabym go do sklepu. Sam zresztą powiedział, że pójdzie, ale potem popatrzył na zegarek. – Cholera, jeśli chcesz się wykąpać, to obawiam się, że nie zdążysz. – Wykąpię się w domu. Teraz pójdę nad rzekę. Pięć minut. – Medytowałem nad nią dzisiaj od ósmej. – Nie spałeś? – Nie. Przeskoczyłam przez siatkę i znalazłam się nad wodą. „Najsmutniejsza rzeka świata” – pomyślałam. Umiera. Rzeka Bug umiera tak, jak czwartego kwietnia przed północą umarł Bóg. Na brzegu leżały słoiki, puszki. Gdzieś obok powinny być rajstopy i majtki. Od początku wiedziałam, że kłamie, a potem jakoś mu uwierzyłam. Odwrotnie było z Bogiem. Najpierw wydawało mi się, że to prawda, a potem przyszedł ten ksiądz po kolędzie w osiemdziesiątym pierwszym, oglądał 102 103 książki moich rodziców, a ja powiedziałam mojej mamie w kuchni, że jest zły nym pakunku. Po jego opowieści o zdradzie zrobiłam odwrotnie niż dotąd. i że chcę, żeby już sobie poszedł. Następnego dnia aresztowali mojego tatę. Najpierw wymyśliłam scenariusz, potem go zrealizowałam, a potem dopiero Jakieś pięć lat temu, jak ojciec odebrał swoja teczkę z IPN-u, od razu do mnie zadzwonił. opisałam. Kropka w kropkę tak, jak było. Choć planowałam trzech mężczyzn, to jednak kondycji starczyło mi tylko na dwóch. Jeśli kiedykolwiek wcześniej – Pamiętasz tego proboszcza? pomyślałam, że byłam w bagnie, to nie wiedziałam wcześniej, co to bagno. – Był ubekiem? – zapytałam. Dotąd bywałam w sadzawkach. – Tak. – Zapłaciłeś mu za to, że cię wydał. Szkoda. To były najgorsze święta w moim życiu. Odtąd nienawidzę świąt. – Moja babcia umierając powiedziała, że pierwsza z moich córek będzie widzieć. Chyba jedyna z rzeczy, której w życiu żałuję to to, że nie dopilnowałem dla ciebie tych zeszytów. Nie miałem wtedy głowy. Umierała kobieta, która mnie wychowała, rodziła kobieta, którą kochałem. Powtarzał wielokrotnie, że będzie pisał książkę o miłości, chciał to robić ze mną. Wiedziałam, dlaczego ze mną. Potrzebna mu była fabuła – rdzeń. Za to on miał ten unikatowy talent do narracji fikcyjnych. Był diamentem kłamstwa. Oszlifowanym. A ja kim byłam? Surogatem siebie, Nataszą z opowiastki Kusturicy: – „Marko, jak ty pięknie kłamiesz” – nuciłam w czerwonej, tandetnej sukience. – „Chodź. Zatańczymy” – odpowiadał, włączał muzykę z adapteru, a bom- Ta rzeka zabierze cały ból, pomyślałam, a Marek krzyknął przez okno: by za oknami wybuchały w rytm tanga. Więc to jest prawda o miłości. Nie – Śniaaaadanieeee!!! istnieje. To najbardziej doskonała odmiana fikcji, jaką znam. Czy gdybym była Wiedział, że jest substytutem. brzydka, miałabym normalne życie? – zastanawiałam się, opisując wszystko – Jeszcze parę lat temu, bym tak nie zrobił. Uczę się pokory. to, co wydarzyło się przedwczoraj od dwunastej w nocy do szóstej rano. Czy – Jeszcze dwa dni temu zamknęłabym się w domu obdzierana ze skóry. gdybym była brzydka, to nie miałabym tych wszystkich możliwości? Kolekcji Wyłabym do księżyca. Teraz nie ma nic. Jak nie ma nic, wszystko jest dozwolone. Jeśli miłość nie istnieje, alternatywą nie jest nienawiść, ale cokolwiek. substytutów, z których mogłam sobie wybrać. Nawet nie musiałam wystukiwać numeru. Sami dzwonili. Tak ich nauczyłam, chyba. Chcieli ze mną robić cokolwiek. Chcieli, żebym po prostu była. Mogłam z nimi rozmawiać albo po- – Seks to tylko wymiana energii – odpowiedział. dróżować albo pisać scenariusze albo się do nich przytulać albo dawać sobie Wsiedliśmy do samochodu i odwiózł mnie do Wilanowa. zdejmować majtki albo korygować ich energie. Chcieli ode mnie cokolwiek. – Zapytałbym, gdzie mieszkasz, bo bym jakoś do ciebie wpadł i mógłbym coś ugotować albo zrobić, co zechcesz, ale ten co ostatnio zjawił się bez zapowiedzi, nie miał najlepszych doświadczeń. – Więc zechcę nie podawać ci adresu – podsumowałam i przytuliłam się do niego. – Dziękuję ci, że spędziłeś ze mną najgorszą noc w moim życiu. Lenin ostatnio chciał, żebym mu pozowała. – Wiszę chyba z dziesięcioma pozowaniami – odpowiedziałam. – W marcu robiłam etiudę z Vitą i ze dwie sesje. Z kobietą to nie jest zdrada. – No wiem, ale nie musi być ciągu dalszego – zapewnił. Wiedziałam, że mówił prawdę. Lenin, Hubert i Karol mówili prawdę. Im chodziło o moje ciało Wróciłam do domu i napisałam poprzednie opowiadanie. Zatytułowałam i moją energię. Tak jak Vicie. Mogłam ustalić, co robimy potem. Chodziło je „Mydło”. Jak skończyłam, pojawił się ten tytuł. Wtedy już wiedziałam, że im o drobne piersi – unikat, umięśnione plecy i ten rodzaj gibkości, który mam mu je wysłać. Jak rozmawialiśmy przedwczoraj, mówił te wszystkie ma kobieta ćwicząca jogę, a wcześniej gimnastykę artystyczną. Nie chcieli brednie, że jestem szóstką w totka, że się z nim nie dzielę sobą, że dałam modelek z wybiegu, nie chcieli też kobiet typowych w rozmiarze trzydzieści mu do przeczytania tylko trzy opowiadania, a on chce mnie całą. Po tamtej osiem, zwanych potocznie „o cztery walki tłuszczu za dużo”. rozmowie chciałam mu wysłać „Mitomanie” i „Szacht”. Ale tak się nie stało, – Ugotuję to, co lubisz – przekonywał. chociaż pedeefy były już przygotowane. Pewnie by stwierdził, że za dużo na – Lenin, a co z naszą książką? raz, że nic mu nie pokazuję, a potem sruu – czterysta stron z hakiem w jed- – Piszę teraz swoją. Zrobisz mi ilustracje? 104 105 – A nie chcesz Iwony? Są genialne. Te z ostatniej książki to majstersztyk. Mają totalny power! – He, he! Wiem. Książka ma lepsze recenzje za szatę graficzną niż za tekst. – Według mnie to jest kompatybilne. Ta sama półka, ta sama klasa. Bardzo się przenikają, tańczą ze sobą. Nie chcesz dać do książki własnych rysunków? – Tłumaczyłem ci przecież. Lubię pracować z kobietą. Jest jin i jang. Jest pełnia. – Brzydzę się was! Brzydzę, jak jasna cholera! Gorzej krzyczałam. Jak nie ja. Jak kurwa, która zakochała się w swoim kliencie. – „Niech pani nie będzie taka smutna, bo będę zmuszony się z panią kochać” – zacytował „Pod słońcem Toskanii”. – „A nigdy jeszcze nie zdradziłem żony” – dokończyłam. – Nie pasuje do ciebie ten cytat. – A co, Iwona chciała być z tobą dłużej niż na projekt? – Pasuje. Bo to kłamstwo, które mężczyźni mówią kobietom. – Ona ma córkę. – To się ze mną pieprz. Kobiety tak nie mówią, prawda? Mówią: przytul mnie. – Wiem, że ma córkę. – Kto nie ma miłości jest martwy. – Ja chcę być z kobietą, z którą mogę mieć dziecko. – A co ty biblią mnie nawracasz, grzeszniku? – Lenin, a kto będzie na to dziecko zarabiał? Martwy chce pisać książkę o miłości, bo to jedyna szansa, żeby doświad- – Sofii mówiła to samo. czył czegoś, co nigdy nie będzie mu dane, pomyślałam. Kaczmarski zaty- – Mielibyście piękne dzieci. Rude i piegowate. tułował swoja autobiografię „Autoportret z kanalią” i umarł na raka. Więc – A co z tym twoim mężem? martwy nie napisze książki pt. „Max Skurwysyn”, bo wydaje mu się, że opary – Jesteście podobni, mówiłam ci, to sobie sam odpowiedz. agnihorty uleczą go z pleśni, która toczy jego duszę, a kogucia pieśń o miło- – Też taki wyczesany outsider, jak ja? ści zapewni mu zbawienie. – Nawet chciałam was poznać. Opowiadałam mu o tobie. – W szczegółach? – Bez szczegółów. Podkreśliłam głównie święte rośliny, ale też wspomniałam o projektach art, które razem robiliśmy. Chciałam go spiknąć z tobą i z Anastasisem. – A co, Anastasis sięgnął po dragi? To się robi przed trzydziestką. – Nie. Nauczył się na pamięć Gurdżejewa. Deklamował mi w to lato. – Całego?!? – Nie wiem, czy całego. Po półgodzinie miałam dość. – A na koniec się oświadczył? – Na koniec prosiłam go, żeby przestał. Zaproponuję mu taki deal. Jak nauczy się całego, to się zgodzę. – Były kurwy przede mną, będą i kurwy po mnie, a ja wśród nich. Jedna z, skoro się tam znalazłam! – rzuciłam ręcznikiem w Jaro. – Jesteś ultra biała królowa – odpowiedział, składając rogi w kostkę. – Błagam! Tylko nie deklamuj mi tego swojego wiersza, bo to kłamstwo. Zły ci tytuł wymyśliłam na ten tomik. Powinien się nazywać „Brud”. – Też dobry. Po co ty się tak znęcasz nad sobą i pielęgnujesz trupa? Myślisz, że zmartwychwstanie? – A wierzysz w odwracalność procesów gnilnych? Komórki pleśni się mnożą w szalonym tempie. Wszystko wokół ulega zarażeniu. Dlatego go nie wpuściłam. Te, które go wpuszczają, odkąd umarł, przyspieszają tylko procesy rozkładu. Zaraża je swoją chorobą, wszczepia wirusa, który pustoszy czystość, a im się wydaje, – A jak ja się nauczę chińskiego, to się zgodzisz? że je zapłodnił miłością albo jakimś cudownym DNA. A te wszystkie plemniki – Chcesz przede mną paść na kolana na Wielkim Murze? Tam jest cho- mają poderżnięte gardła i zbudowane są z fraktali pleśni. lerny przeciąg. Poza tym już nieaktualne, bo ja kocham Maxa. Cieszę się, że – Pomożesz mi wyrzucić materac? jest, bo wiem, że wy wszyscy pasujecie. Czuję się taka spokojna – mówiłam – A potem? jeszcze tydzień temu. – Potem opowiedz mi bajkę o miłości. Tymczasem przedwczoraj w nocy spotkałam się z Jaro. Przyjechał, zdjął ze mnie ręcznik, zawinął mnie w koc. Przepraszał mnie za to, za co tamten nie 6 przeprosił. Ja płakałam i krzyczałam: 106 107 DOMINIKA SIDOROWICZ Ostatnie akapity mogły wypaść gorzej, bo pisała je w pośpiechu, resztkami wytrzymałości, odganiając uporczywą myśl o czereśniach. Potem dla relaksu ulepiła jeszcze dwa gliniane delfiny, żeby rozruszać trochę nadgarstki – w końcu siedziała nad tymi trzydziestoma stronami całą noc. Kliknęła SEZON ` NA CZERESNIE „wyślij”, założyła na ramię płócienną torbę. Pieniądze z agencji miały starczyć na bilet do Indii. – Szyba się zacięła i drzwi – wyjaśnił swoją obecność na chodniku pod samochodem. – To się naprawia w podwoziu? – zapytała i włożyła sobie do ust cztery czereśnie naraz. Lato od dzieciństwa dzieliła na czereśnie i na wiśnie. Czereśnie stano- Uśmiechnął się jeszcze bardziej, chociaż wydawało się niemożliwe, że wiły apogeum, wiśnie schyłek. Dwa bieguny znaczące krótki czas upalnego można się jeszcze bardziej uśmiechnąć. Podrapał się czarną dłonią po jasnej, szczęścia, wyszarpniętego z pozostałych, prawie trzystu dni w roku, podczas gęstej czuprynie. Pobrudzi sobie włosy, pomyślała. których trzeba było żyć z godnością i udawać, że jest fajnie. Zwiastunem czereśni były truskawki – najpierw pomarańczowe, potem przechodzące w burgundową czerwień, coraz radośniej obwieszczały nadejście czereśni – tych wyśnionych, z niecierpliwością wyczekiwanych, owoców rosnących zawsze w parach. Wtedy, kiedy nosiła jeszcze podkolanówki nisko opuszczone wokół kostek, koszulki odkrywające ramiona, pierwsze płócienne staniki i lekkie dziewczęce spódniczki przed kolano, już wtedy, w gorączce wakacyjnej kanikuły, pojawiał się u niej wilczy apetyt na czereśnie. Poznali się właśnie podczas jednego z czereśniowych dni. Ona nie nosiła już podkolanówek, ani krępującej ruchów bielizny, ale on nadal był chłopcem, co nie znaczy, że później przestał nim być, ale wtedy był nim napraw- – No, prawdę mówiąc, muszę go sprzedać – nadal się cieszył, pewnie lubi sprzedawać samochody i w ogóle samochody, domyśliła się. – Ale chciałem nim jeszcze pojechać do Francji. Może pojechałabyś ze mną do Nicei i Monte Carlo? Zakrztusiła się czereśniami. Próbowała odchrząknąć. Poklepał ją po plecach, ale to było raczej jak głaskanie. W końcu połknęła pestkę. – Poczekaj, mam wodę, tylko już trochę ciepła. Popiła pestkę rozgrzanym płynem. – Jadę we wrześniu. Masz czas? – Mam egzaminy – odpowiedziała, a on spojrzał na jej nogi i przypomniało jej się, że nie są tak dokładnie wydepilowane jak jego klatka. dę. Golił się na całym ciele, jak anorektyczka, która się odchudza, żeby nie – To może w sierpniu? – zaproponował. stać się kobietą; ze wszystkich sił starał się zatrzymać swoją chłopięcość. – Wiesz co, od brudnych czereśni rozboli mnie brzuch. Muszę je umyć – Pozbawiał się włosów na klatce piersiowej, pod pachami i na podbrzuszu. Pachniał mydłem i perfumami z Allegro. Na stopach miał klapki, wyżej jakieś hawajskie spodenki, potem idealnie okrągły pępek umiejscowiony pośrodku płaskiego, twardego brzucha. Małe dłonie kończyły się mocnymi palcami umorusanymi w czarnym smarze. Rany, całkiem jak na jakimś pornosie dla kobiet, pomyślała, jak wynurzył się spod rozgrzebanego samochodu. Uśmiechał się od ucha do ucha, a ona dodała, cały czas myśląc o swoich nogach. – Będę czekał – powiedział jakby nigdy nic i zupełnie nie wiadomo, co to mogło oznaczać. Wróciła do domu, przełożyła czereśnie do sitka i przelała je chłodną wodą. Potem weszła do łazienki i zajęła się nogami. „Cholera, nie mogę w takim stanie latem poruszać się po mieście, choćby do warzywniaka” – pomyślała ze złością. Chociaż to było nawet zabawne. nie miała majtek tylko luźną, całkiem niezobowiązującą sukienkę – kostium Czereśnie skończyły się akurat na 105 stronie Gutierreza. Zostało jeszcze do warzywnika. W końcu wyszła tylko po czereśnie. Skończyły się godzinę trochę wody gazowanej, ale nie było już plusssza ani coli. Założyła klapki temu, ale chciała zdążyć na czas z ulotkami. i ponownie udała się do sklepu. Na wszelki wypadek poszła inną drogą, ale 108 109 wracając, z jakiś powodów zapomniała, żeby iść dookoła i całkiem niechcący w chłodni. Brakowało im smaku i wartości odżywczych. Zaczęła głodować przeszła jeszcze raz obok samochodu. i pogrążyła się w pracy naukowej. – Mam dla ciebie czereśnie – odezwał się chłopak udający mechanika z pornosa – sam zbierałem. – Dla mnie? – chyba zrobiła się czerwona, bo znowu spojrzał na jej nogi. Domyśliła się, że zauważył różnicę i pokrętnie ją zinterpretował. Rozkładała substancję czereśni na atomy i fraktale – próbowała wydestylować smak. Zamknąć go w butelce i sporządzić eliksir, który pozwoliłby jej przetrwać od jednego sezonu czereśniowego do następnego. Całe mieszkanie tonęło w powodzi kartek – matematyka wzorów, algorytmów, Zapytała o to parę lat później. pierwiastków z czereśni stała się jej pasją. Był bezradny. Nie znał się na al- – Nogi zawsze miałaś śliczne – powiedział wtedy – zauważyłem, że nie chemii, wiedział za to wystarczająco dużo o naturze czereśni. Pojawiają się nosiłaś majtek. pod koniec czerwca, kończą w połowie sierpnia. To jest fakt. Nie da się prze- – Jak to? Przecież w luźnej sukience nie widać! dłużyć im życia. Można je zamrozić albo przerobić na kompoty. Nie chciała – Nie widać, ale zauważyłem to jakoś inaczej. Tak jakbyś dla mnie ich nie jednak o tym słyszeć. założyła. – Prawdziwe czereśnie albo nic – stawiała sprawę na ostrzu noża. Obiecał, Chciała wtedy znowu odejść, ale zatrzymywał ją jego uśmiech. Śmiało że coś wymyśli, ale nie potrafił myśleć, umiał tylko działać. Oskarżała go mógł konkurować z czereśniami. Właściwie nie wiedziała, co powinna po- o brak wsparcia i zrozumienia. – W ogóle się nie znasz na czereśniach! Wcale wiedzieć, ani jak się zachować. Mogłabym chwilę zostać, przemknęło jej mi nie pomagasz! Przedłużasz tylko moje cierpienie. Przez ciebie ciągle mam przez myśl – chwilę, usłyszała echo. nadzieję! Zaczęła mówić o Gutierrezie, jak trudno było się z nim rozstać na czas pisania ulotek, że uzależnia jak czereśnie, że zwłaszcza w niektórych oko- – To co mogę zrobić? – pytał. – Przestań mi przynosić czereśnie albo przynoś je zawsze. licznościach niektóre substancje uzależniają, że nigdy nie będzie mieszkać Wiedział, że to niemożliwe. Próbował zapomnieć o czereśniach. W końcu w Hawanie, że tylko przez dwa miesiące w roku ma jej namiastkę, że czere- kiedyś nie przywiązywał do nich wyjątkowej wagi. Czereśnie jak czereśnie, śnie nie są wieczne, tylko ulotne, że nigdy nie będzie facetem i nie zobaczy, wiśnie jak wiśnie. Nie przepadał za owocami. Mięso było dostępne cały rok jak to jest, że nie potrafi napisać powieści. i, prawdę mówiąc, lubił je najbardziej, ale cieszył się, jak ona jadła czereśnie. – Chętnie przeczytam – powiedział chłopak, bo nie miał zbyt wiele do Wydawało mu się to jedyną właściwą sytuacją w życiu: cieszyć się, jak ona powiedzenia o Gutierrezie, ani o Hawanie, ani o pisaniu powieści; o byciu je czereśnie. Było mu wstyd, że nie może sprawić tych czereśni na zawsze. facetem też niewiele wiedział. Miał jasne oczy i był zupełnie niepodobny do Zapisał się nawet na kurs iluzjonistyczny. Łatwo się uczył i osiągnął dość Gutierreza. O połowę młodszy i bezpieczny. Wydawał się całkiem bezpieczny. wysoki stopień wtajemniczenia w czynieniu sztuk. Jednak po jakimś czasie Zupełnie nie zauważyła, kiedy się wprowadził. Czereśnie dawno się już się zniechęcił, bo ona nie doceniła efektów. Nie wystarczało jej wyczarowy- skończyły. To musiało być jakoś w listopadzie. Tak, minęło sporo czereśnio- wanie półczereśni. wych sezonów. Przyzwyczaiła się do tego, że zawsze przynosił słodkie owoce. – Idzie mi coraz lepiej. Zauważyłaś? – przechwalał się, szukając aprobaty. Przy nim wydawały się jeszcze bardziej soczyste – idealne w smaku i jeszcze – Idzie ci tak samo źle albo coraz gorzej. Nic się nie zmieniło. Jak nie było bardziej nabrały prawdziwej jakości czereśni – zawsze się kończyły i ciągle czereśni, tak nadal ich nie ma! – stawała się prawdziwą zołzą. Obarczała go trzeba było na nie czekać. Zaczęła szukać zaklęcia, które mogłoby zatrzy- swoją frustracją za nieumiejętność zamiany niemożliwego w możliwe. mać czereśnie na zawsze. Próbowała modyfikować pory roku, przyzwyczaić – Nie dajesz mi szansy. Przecież ja się staram! – usprawiedliwiał się. się do wiśni albo znaleźć substytut czereśni. To mogłyby być na przykład – Nie chcę, żebyś się starał. Chcę efektu. Chcę go zobaczyć, dotknąć jak mrożonki albo praktyczny makaron dwujajeczny w sosie pomidorowym. Nie niewierny Tomasz (lubiła czasem taką pretensjonalną emfazę, a on nienawi- lubiła jednak obiadów, mrożonki wydawały się jej martwe – zmumifikowane dził jej moralizatorskiego tonu i wszelkich porównań, które – według niego 110 111 – rozmydlały konkret), poczuć go w ustach i na języku. Pochłonąć. a przecież była wyboldowana. Przejrzała całą książkę w poszukiwaniu tego Zasłaniała się monologami, a on nie potrafił spojrzeć jej w oczy. Obiecywał fragmentu. Pomyślała, że włączy telefon, może tam znajdzie jakąś wskazów- wieczną obecność czereśni, bo naprawdę chciał tego dokonać, ale wiedział, kę. „Powiesilem na klamce” – przeczytała. Bez polskich znaków. Wygramoliła że to niemożliwe, dlatego zaczął grać na zwłokę. się z łóżka. – Potrzebuję czasu. Na pewno coś wymyślę. Wymyślę, jak zjeść czereśnie w taki sposób, żeby nadal je mieć – obiecywał coraz bardziej zmęczony. Wiedziała, że on tego nie wymyśli, ani że ona nie może już dłużej czekać. Na klamce, od zewnętrznej strony drzwi wejściowych, w plastikowej torebce po Pizzy Hut wisiały czereśnie. Jakieś półtora kilograma. O rany, pomyślała, co dalej? „Wkrótce zasypiasz. A kiedy się budzisz, je- – Teraz albo nigdy – zażądała. steś częścią nowego świata”. Pointa wydawała się jej zbyt prosta i trywialna. Zapisali się razem na kurs o czereśniach. Ona liczyła, że na kursie pozna Tak to czasem bywało z książkami, że kończyły się inaczej, niż by chciała. magiczne zaklęcie przywołujące niepowtarzalną i niczym niezastępowalną Czasem po prostu fabuła zamierała, innym razem wszystko się wyjaśniało owocową słodycz na zawsze. Brała też pod uwagę, że tak, jak na akupunktu- i „żyli długo i szczęśliwie”, niekiedy narrator umierał w trakcie pisania i nie rze wbiją w nią setki igiełek i nałóg czereśniowy minie jak ręką odjął. Okazało doprowadzał spraw do końca, często też zamieszczał jako epitafium jakąś się jednak, że kurs nie był poświęcony czereśniom, że chodziło w nim cał- złotą sentencję, która miała tłumaczyć wszystko, kiedy indziej mówił: „zaraz kiem o coś innego. Po skończonych zajęciach, z kolejnym dyplomem w kie- wracam”, bywało, że obwieszczał coś w rodzaju „dobra, nie chce mi się pisać” szeni, wróciła naburmuszona do domu. Poskładała kartki z niedokończonymi dalej albo wręcz przeciwnie „reszta następnym razem”. Ten tworzył iluzję, wzorami. Wrzuciła je do worka na śmieci. Matematyka nigdy nie była moją doskonałą iluzję – egzorcyzm, którego poszukiwała. mocną stroną, pomyślała. Zerknęła na regał z książkami. Czytanie czasem Załóżmy, że się prześpię i że jak się obudzę, to się okaże, że czereśnie pomagało na brak czereśni. Mała półka, z tytułami których jeszcze nie prze- zostały w tamtym świecie, pomyślała. Zgasiła światło, włożyła parę owoców czytała, znajdowała się po lewej stronie na górze. Była bardziej zakurzona od do ust. Połączone szypułki pozostały na zewnątrz w realnej rzeczywistości. pozostałych. Może tutaj znajdę przepis na czereśnie, cokolwiek to oznacza, Miąższ rozpuszczał się na języku skojarzeń, wędrował do przełyku, w którym pomyślała i sięgnęła po pierwszą z brzegu książkę. Na 517 stronie, akurat ugrzęzły wszystkie niewypowiedziane słowa – wchłonął ich złość razem ze kiedy bohater wszedł do lasu i nie wiedział, co ma zrobić, zawibrował jej śliną i opadł niżej – do sedna żołądka, po to żeby ulec strawieniu w subiek- telefon. „Mam coś dla ciebie” – przeczytała. Wróciła do książki: „Rusz głową. tywnych wnętrznościach. Jutro to wszystko znajdzie się na zewnątrz, a potem Zastanów się, co masz zrobić – powiedział chłopiec zwany Kafką”. Nie lubiła spuszczę wodę, pomyślała i zasnęła. chłopca zwanego Kafką, wolała pana Nakatę, który rozmawiał z kotami. Pan Nakata umarł kilka stron wcześniej, więc nie bardzo chciało jej się czytać da- 7 lej. Pokusa otwarcia kolejnej książki i rozpoczęcia wszystkiego od nowa była silna. W kolejce stali Coetzee, Zeruya Shaleva, Llosa, a nawet Hegel na czarną godzinę. Zrobiła sobie kawę, wyłączyła telefon i czytała dalej. W międzyczasie bohater wyszedł z lasu i pojechał do biblioteki. Zerwał się wiatr, pojawiła się tęcza i w mgnieniu oka rozpętała się burza. Tyle zdarzeń na raz, pomyślała, a ja cały czas myślę o czereśniach. „Chciałabym, żebyś o mnie pamiętał – mówi pani Saeki. Patrzy mi prosto w oczy. – Jeżeli ty jeden będziesz o mnie pamiętał, inni mogą sobie zapomnieć”. Nie da się ukryć, że zgadzała się z panią Saeki, ale o co w tym wszystkim chodzi? O to, czego chcesz i czego się boisz – przeczytała. Zaraz, zaraz, gdzie to było. Ta linijka gdzieś zniknęła, 112 113 MARIAN LECH BEDNAREK DACH Nie należę do żadnego pokolenia. Jedynie do pokolenia dachów. Jeśli poddachowcy zwiodą mnie do środka, uduszę się. A kto to poddachowcy? Wszyscy ci, co nie pachną poezją, tylko śmierdzą nią. Wolę więc moją samotność. Teraz stoję na dachu i wspominam dzieciństwo. Z okienka strychu skoczyłem wtedy na dach szopy i rękę sobie gwoździem przedziurawiłem na wylot. Wielki, zardzewiały gwóźdź wystawał mi z dłoni. Posiniały, z zaciśniętymi zębami, powoli odrywałem się od papy a gwóźdź znikał w mięsie. Do dziś na myśl o tym przeszywają mnie ciarki. Innym razem z dachu rodzinnej kamienicy zrzucałem z braćmi kaczki i kury. Pamiętam te ich serducha łomoczące w moich rękach, histeria na całego. Nagle rzucam je, spanikowane szybują nad ogrodem i lądują na chodniku, trąc kuprem po betonie, tuż przed przejeżdżającym, wystraszonym tramwajem 45. Tak mniej więcej wyglądał mój dach dzieciństwa. Dużo dachów wtedy zaliczyłem. To były dachy fabryk, obozów zagłady, różnych szop, komórek, stodół, przystanków autobusowych, pociągów, budynków sportowych, budynków mieszkalnych, altanek działkowych itp. Najmniej zaliczyłem kościołów, bo za wysokie, bałem się. A potem skakałem po dachach już tylko oczami jako dorastający malarz, w różnych galeriach i muzeach. Zawsze lubiłem to świeże powietrze kwadratów, prostokątów, trójkątów, rombów, trapezów, kół i tej całej reszty – widocznej z góry – o nazwie „geometria”, której kominy i anteny, oraz ptactwo, dodają życia. Czułem się wtedy żywą ideą, liryką pociętej mistrzowsko przestrzeni, zachwytem wieśniaka, czystym duchem, który nie musi się zajmować bezwzględną walką o byt. Ale dziś, niestety, ten byt dopadł mnie. Muszę posmarować mój czarny kwadrat dachu Izoplastem „B”, bo tak się to smarowidło nazywa. Nigdy nie lubiłem tej syfiastej roboty. 114 115 Za płotem rozkraczony sąsiadek gapi się na mnie i popierduje sobie. tej pieprzonej chałupy. Ale to za mało, za mało. Brakuje ciała, tego prze- Długo kontempluje każdy płatek i listek swego ogrodu i obserwuje mnie, jak siąkniętego papierochami, zatopionego w fotelu przed telewizorem ciała, wspinam się po drabinie. Flanelowa koszula, wyświechtane, robocze spodnie, więc kompozycja wali się, przechyla na bok, jak od tąpnięć podziemnych konkret uświęcony tradycją skrzywionego kwietyzmu. Wokół głowy unosi mu pobliskiej kopalni. Teraz na tym „tronie” rozpanoszył się śmierdzący, głupko- się aureola ignorancji, brzęczy, utkana z muszek owocówek. Na taką aureolę waty Kuba. Łypie na mnie i warczy, gdy przechodzę. Zawsze warczał. Może pewnie sobie zasłużył. Jeśli chodzi o mnie, to beatyfikację mogę mu podpisać, mnie obarczył winą za śmierć swego pana? Pustka. Szczęście przewróciło się na pewno go poprę, bo prawdziwy tandetny święty z niego, z powagą obcina i odeszło do ziemi. Zostały tylko smród i wspomnienia. te swoje dopicowane obejście. Ale drogi reinkarnacji są ciemne, powiedziałby karmista. Nie zbieramy mądrości jak owoce w sadzie. Nie pamiętamy. Dlatego Ciągnę drabinę w górę. Wiatr wpycha mi włosy do oczu i ust, wpienia Chrystus oddał za nas życie – gdakam sobie pod nosem taką małomiastecz- mnie to strasznie, jakby mnie ktoś dusił, zawsze włosy na twarzy dusiły mnie kową docinką – byśmy rozwijali swój konkret, byśmy – wychodzi mi tu całkiem panicznie. Czuję się jak jakiś Odys na rozdachowionym morzu, cokolwiek by logicznie, bardziej pierdzieli? No to już, pierdnijmy sobie jak Gargantua, na to oznaczało. A dokąd to tak płynę? Wczesna jesień. Na ulicy ludziki znikają cały świat. Niech wiatry odchodzą a dzwony dzwonią. Rozwój i postęp wy- jak liście. Czapka nic nie pomaga. Lina jest mocna. Lina i dach to bardzo magają coraz głośniejszego pierdzenia. No to dalej panie sąsiad, ostro, i żeby bliskie sobie światy, jak linia i płaszczyzna, wprost idealna para, zawsze do tam w niebie usłyszano, że bezruch zmieszany z krzyżem na każdym zakręcie siebie pasowali. Zawsze się zdobywali, jak mężczyzna i kobieta. Czarny, roz- w naszej wiosce, to nie jakaś jałowa zupka, ale wykarmimy na niej odważne grzany kwadrat dachu i długa, miękka lina, oplatająca jak wieczność. oddziały nowej ludzkości, typy lepsze od tych, które zbudowały Amerykę. No, dalej, krzyż to ruch wiecznego stawania się – gdakam sobie dalej pod nosem Izoplast „B” jest już u góry. Wszystko zdaje się, jest już u góry, gdy nie tą małomiasteczkową docinką. A pan tylko w te gacie panie dyrektorze, w te myślę o dole. Wszystkie dachy wokół: stare i nowe, i te walące się już lśnią obwisłe, wielebne gacie zgnuśniały pryku. O jakże tu nie chwalić trubadura w słońcu geometryczną mozaiką. Pound napisał: „To co naprawdę kochasz, Bertransa de Borna za „Pochwałę wojny”, jak tratował te miękkości i wygódki, to twoje prawdziwe dziedzictwo”. Nie wiem, jak to się ma do dachu, ale po- w zgrzycie miecza słysząc najpiękniejszą muzykę świata. Jak ciął to wszystko, doba mi się. Zaczynam smarowanie mojego pokolenia. aż tylko pierza z tych poduszek leciały. 21 IX 2003/3 VIII 2012 Wiatr południowo-zachodni. Słońce. Chowam twarz, żeby nie dostać wysypki. Mój kwadrat rozgrzewa się. Będę sam z tą szczotą na kiju, jak nigdy. Teść zmarł. Mogę liczyć tylko na siebie. Od góry z tarasu dopadła mnie gderanina wdowy, bladej, zwiędłej jak te jej róże w ogródku, którymi się już nie interesuje. Nie może się oderwać od tego ciemnego, przepastnego kwadratu swojej chałupy, która wysysa ją jak wampir. Kiedyś, gdy z Bertkiem wypełniali go razem, jak ta para na płótnie „Anioł Pański” Milleta wypełnia ziemniaczany kwadrat pola przy dźwiękach dzwonów, to dało się jeszcze żyć. Ona tetryczyła. On tylko słuchał i potakiwał, i dbał o ogród, i dom. Ale dziś kompozycja tego kwadratu bez Bertka jako kontrapunktu wali się. Wypowiada jego imię: – Bertek, Bertek.... Bertek to... Bertek tamto... Jakby mnie chciała odpędzić od tej szuflady, z której biorę jego narzędzia-relikwie do naprawy 116 117 MARIAN LECH BEDNAREK to znaczy być widocznym dla większych sił, które nami targają jak wielkie fale oceanu, dla jakiegoś oka większych sił, na przykład dla Boga, którego wcale nie pisze się przez „B”, tylko przez wszystko, co skupia się na powstanie tego „B”. Podobnie jak jest ze zbożem. Tyle rzeczy musi zajść w naturze, ukierun- CIEKNIE kować się i skrystalizować, by powstało coś, co nazywamy „żyto”. Wracając więc do tych moich gazecianych odprysków, budowałem mój prywatny kościół, swoją świątynię, której fundamentem były trzy czarne kruki dziobiące jakieś gazeciane okruchy. A potem pognało mnie coś w kierunku Św. Pawła i ulepiłem gazeciane miasto, na którego tle on groźnie prze- Cieknąć zaczęło jesienią 2009 roku. Zresztą komu wtedy nie ciekło. mawiał, prawie że krzycząc jak szaleniec. I następna kompozycja z kołem Zawsze ciekło. Kto przed tym uciekł? Smak miało różny i kształt. Jedni się – „Narodziny”. U góry ptak śpiewający, na dole kołyska z zawartością przy- mniej bali tego cieknięcia, tej strugi, drudzy bardziej. Ja się bardzo bałem. szłości w środku. Pełno gazecianych tytułów w tle. Ale brakowało mi jedne- Gromadziło się gdzieś u stóp, spływało z gór, zakrętasami jak rozbójnicy, go, co niekiedy za czasu PRL-u drukowano w gazetach, jakiegoś wierszyka z ciemnych chaszczy wypadało i łubudu w wodospad czaszki. A potem łup, głębokiego dla pokrzepienia narodu. Dopisałem więc na tym gazecianym tle kaskadą przez nos, na papier życia, na moje białe pole zeszyciku, gdzie roz- „...a gdzie wierszyk o miłości?”. I jeszcze inne kompozycje z kołem białym ra- siewałem te moje literki. Zalewało je bez skrupułów. Tonęły jak rozbitkowie, towały mnie w tym czasie, „Święta miotła” i inne, nie pokończone do dzisiaj. których nikt nie usłyszy, po których zostaje tylko plama spokoju. Tymczasem wszędzie ciekło. Strumienie pluskały po bokach, tworząc W tym czasie miasto ledwo się trzymało na nogach. W pracowniach ma- nowe koryta, aż brzegi dudniły. Jednym z nich była wystawa – konkurs im. larzy ciekły farby. Zalani smutną krwią ratowali się mocnymi trunkami, by Vincenta van Gogha. To koryto jest coraz szersze, muszę przyznać. Vincent nie utonąć. Ja też ratowałem się, czym mogłem. W głowie rodziły mi się wiedział kiedy wytrysnąć. Czas przelatywał przez palce, a tu trzeba przygo- różne koła, przeważnie białe. Wystraszeńcy (czyli ci homo wystraszenius aż tować jego kwintesencję, oddać w formie, która się może jeszcze podobać, od tej kolebki jaskiniowej), nazywają te koła aureolami. Au-re-o-le. To słowo czyli odbicie obrazu w płynącej rzece, która jest ruchem stałym. Coś jakby specjalnie jest tak ułożone, naładowane, jakby chodziło o wystrzał wysoko- z koncepcji Zenona z Elei. Pięć prac można dać i czekać na zwycięstwo lub kalibrowej armaty. Wiecie, ...no to teraz jak przypierdolimy, to od razu jasno klęskę. im się zrobi nad głową. I strzelają te aureole do dziś, wystrzeliwują z głów. Późna jesień, zacieki były już wszędzie, niemalże powódź, z którą odWracając więc do kół, zapadałem się w odłamki świętości, w jakieś jej odpryski. Te wszystkie odłamki i odpryski były z białego brystolu i z ga- pływały liście. Ale liście czy nie liście, to co cieknie jest nie do pojęcia. Dzieci wycieków to my, głosiciele cieknącej prawdy – jej rozbrykanego ciśnienia. zet, z wycinków szarych dzienników i tygodników. Unikałem kolorów. Kolor Znów byłem poza konkursem, w moim kąciku dla „degeneratów” ambi- w ogóle stał się przekleństwem naszych czasów. Bo wiadomo przecież, już cjonalnych, czyli wisiałem sobie bez żadnych ambicji. I był spokój przynaj- tego uczą na początku podstawówki, że życie człowieka opiera się na krę- mniej. Strumienie mijały mnie niczym porzucony kamień, który tu leżał od gosłupie monochromatycznym, nie moralnym. Jedyna moralność to mono- zawsze, kamień kuratorski. Przeminęły szumy wręczenia kwiatów i nagród, chromatyczność wypowiedzi, czyli paradygmat kruchości istnienia. Gdzieś tworząc nowe wyrwy w skałach przetrwania. Inaczej mówiąc, ruchy tekto- tylko w tych okolicach się sytuując, można w miarę normalnie egzystować, niczne na mapie sztuki to nieodwracalność. 118 119 Spadł biały puch. Wycieki stały się twarde i kanciaste, ale w żyłach miękły, by dowalić człowiekowi ciepłą, lepką i słonawą konsystencją. I to też nie ominęło mojego teatru. Stał cały ociekający i chwiał się, że czasem aż chusteczek brakowało. W plenerowym spektaklu „Ballada o kwadracie”, w zimny, kwietniowy wieczór ciekłem jak cholera. Myśleli, że to spektakl o powodzi. I tak przez całą wiosnę, aż wylądowałem w szpitalu, gdzie zatamowali wyciek. Jednak tylko na chwilę, bo tama wytrzymała tylko dwa latka. Teraz dalej cieknie słonawym smakiem. Jest noc. Słyszę jak strumienie niosą ze sobą nowy dzień, dla każdego inny. Wodospad oczekiwań szumi, wciąż szumi. Jednego obudzi a drugiego ukołysze na zawsze. wrzesień 2012 120 121 BEATA PATRYCJA KLARY Ukończyła Akademię Bydgoską (2001, filologia polska) i Uniwersytet Zielonogórski (2003, dziennikarstwo i bibliotekoznawstwo). Debiutowała jako nastolatka na łamach ogólnopolskiego czasopisma „Filipinka”, a po latach powtórnie w „Pegazie Lubuskim”. Za debiut poetycki Witraże w 2005 roku nagrodzona dyplomem Lubuskiego Wawrzynu Literackiego. Felietony, recenzje i wiersze publikowała m.in. na łamach czasopism: „Topos”, „Arkadia. Pismo Katastroficzne”, „Kwartalnik Opolski”, „Pro Libris”, „Lamus”, „Bliza” (kwartalnik artystyczny), „Pegaz Lubuski”, „Nowe Zagłębie”, „Kozirynek”, „Znaj”, „Migotania, przejaśnienia”. W latach 2005-2006 należała do Grupy literackiej „Wiązadło”, związana z Europejskim Stowarzyszeniem Kultury Enclave. Dotychczas krytycznie wypowiedzieli się o poetce m.in. Izabela Fietkiewicz-Paszek („Topos”, nr 6, 2010), Karol Samsel („Wyspa”, 2010), Marcin Orliński, Krzysztof Szymoniak („Zeszyty Poetyckie”, 2010), Jerzy Suchanek, („Pegaz Lubuski”, nr 42, 2010), Leszek Żuliński, („Migotania, przejaśnienia”, nr 4, 2010), Tadeusz Buraczewski („Gazeta Świętojańska”, 2010), Agnieszka Kopaczyńska-Moskaluk („GORZÓW in touch”, nr 14, 2011). Współorganizatorka Ogólnopolskiego Festiwalu Poetyckiego im. Kazimierza Furmana. Od września 2011 roku prowadzi cykl spotkań poetyckich w Gorzowie. Jest stypendystką Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Jurorzy 122 z dziedziny literatury. Laureatka wielu prestiżowych konkursów literackich. 123 KAROL MALISZEWSKI MAREK WAWRZKIEWICZ Urodzony w 1937 r. w Warszawie. Studiował historię na Uniwersytecie Łódzkim. Debiutował w roku 1960 tomem wierszy Malowanie na piasku. Prawie 40 lat pracował jako dziennikarz. Autor setek publikacji, przede wszystkim na tematy związane z kulturą. Był redaktorem naczelnym kilku pism, m.in. miesięczników „Nowy Wyraz” i „Poezja”, tygodnika „Kobieta i życie”. Autor 40 Urodził się w 1960 r. w Nowej Rudzie, gdzie mieszka do dzisiaj. Pracuje książek – tomów wierszy, szkiców, powieści, antologii i książek przekładowych w Instytucie Dziennikarstwa Uniwersytetu Wrocławskiego i w Kolegium (tłumaczy z kilku języków słowiańskich, przede wszystkim tłumacz poezji rosyj- Karkonoskim w Jeleniej Górze. Prowadzi warsztaty poetyckie w Studium skiej – wydał m.in. antologię Pamięć. Poeci St. Petersburga, 2003). W roku 2009 Literacko-Artystycznym przy Uniwersytecie Jagiellońskim. Absolwent filozo- ukazał się w jego przekładzie narodowy epos kazachski Kyz Żibek. Ostatnie fii. Doktor nauk humanistycznych. Poeta, prozaik, krytyk literacki. zbiory wierszy to: Późne popołudnie (2001), Każda rzeka nazywa się Styks (2002, 2003), Eliada i inne wiersze (2003), Smutna pogoda (2003), Coraz cieńsza nić (2005), Dwanaście listów (2005), Ostateczność (2006), Światełko. Wiersze wybrane (2007). Laureat wielu konkursów literackich, nagród im. Norwida (2006), M.st. Warszawy (2007), im. Reymonta (2008). Organizator Warszawskiej Jesieni Poezji. Od roku 2000 prezes Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich, a od roku 2003 również prezes Zarządu Głównego. Odznaczony wieloma orderami – m.in. Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta, srebrnym medalem Gloria Artis. 124 125 LESZEK . ` ZULINSKI Urodził się w 1949 r. w Strzelcach Opolskich. Poeta, krytyk literacki, publicysta, felietonista. Absolwent Instytutu Filologii Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Zadebiutował jako poeta w 1971 r. na łamach prasy, a jako krytyk rok później. Jego pierwsze książkowe debiuty to m.in.: tomik wierszy Z gwiazdą w oku (1975) i zbiór szkiców Sztuka wyboru (1979). Autor 13 książek i trzech tomików poetyckich. Jako felietonista publikował w pismach: „Fakty”, „Sztuka dla Dziecka” oraz w „Aneksie”. Ponadto ma na koncie setki wystąpień radiowych, dziesiątki telewizyjnych, wstępy lub posłowia do wielu książek innych pisarzy. Był redaktorem w Krajowej Agencji Wydawniczej, kierownikiem działu literackiego pism: „Tu i Teraz”, „Kultura”, „Wiadomości Kulturalne”, sekretarzem redakcji miesięcznika „Literatura”, a od 2000 roku pracuje w TVP S.A. Laureat nagród literackich: Nagroda Pióra Czerwonej Róży (1985), Nagroda Międzynarodowego Listopada Poetyckiego w Poznaniu (1989), Nagroda im. Emila Granata (1993), Nagroda im. Klemensa Janickiego (1995) oraz Wielki Laur XII Międzynarodowej Jesieni Literackiej Pogórza w Dziedzinie Krytyki (2002). 126 127 PROTOKÓŁ Z POSIEDZENIA JURY Z NOTATNIKA JURORA. RÓG OBFITOŚCI RAFAŁ BARON EROTYK PRZED KOŃCEM ŚWIATA SIILINJÄRVI. DOJAZD ZJAZD Z DROGI E63. 79 KILOMETR AGNIESZKA MAREK GOD SAVE THE QUEEN (II) HEALING GARDEN POŻEGNANIA JERZY WOLIŃSKI TO NIE JEST ROZMOWA NA KOMPUTER NOWY JORK ELEGIA ZIMOWA RIO BRAVO MARCIN SZTELAK MROWIENIE W PIĘCIE SAMBA MEGIDDO BEZ ERRATY KONCEPTUALNY KONIEC MESJANIZMU JANUSZ TARANIENKO WIGILIE. Z CYKLU: PRZESZŁOŚCI PRZEMARSZE. Z CYKLU: PRZESZŁOŚCI POŚCIELE. Z CYKLU: PRZESZŁOŚCI PRZEDMIOTY: DOM. Z CYKLU: PRZESZŁOŚCI LESZEK CARNUTH MADONNA Z KOCBOROWA ELIZA MORACZEWSKA NIEME PODSŁUCHANIE *** [PO TO. NASZA WYJĄTKOWOŚĆ WAŻNIEJSZA...] KATARZYNA RYRYCH PRZEWODNIK PO KWATERACH RODZINNYCH ROMAN HABDAS ŚCIGANY. Z CYKLU: MAŁY PARYŻ WĘDRÓWKI. Z CYKLU: MAŁY PARYŻ DOMINIKA SIDOROWICZ PLEŚŃ SEZON NA CZEREŚNIE MARIAN LECH BEDNAREK DACH CIEKNIE JURORZY 128 3 5 11 12 13 15 16 17 19 20 21 22 27 28 29 30 33 34 35 36 41 57 65 75 91 95 103 108 115 118 123 129 130 131 ISBN: 978-83-932-412-1-7 132