Czy zmierzch praw człowieka?

Transkrypt

Czy zmierzch praw człowieka?
Czy zmierzch praw człowieka?
Wiktor Osiatyński* 05-12-2003, ostatnia aktualizacja 05-12-2003 20:46
Wiktor Osiatyński w 55. rocznicę uchwalenia Powszechnej Deklaracji Praw
Człowieka zastanawia się, czy potrzebujemy dziś nowego języka i nowych
rozwiązań prawnych, by bronić ludzi, którzy pod rządami dyktatur nie znajdują
środków do obrony własnej godności.
Prawa człowieka coraz częściej są dziś kwestionowane - także przez ludzi, którzy
walce o nie poświęcili niegdyś wiele wysiłków, wyrzeczeń i cierpień. Znamiennym
tego przykładem jest artykuł Leszka Kołakowskiego "Po co nam prawa człowieka?"
("Gazeta" z 25-26 października br.). Kołakowski przytacza wiele przykładów
dowodzących, że owe prawa są często nieprecyzyjne, co sprzyja nadużywaniu ich w
celu wysuwania nadmiernych roszczeń. Pokazuje też ideologiczny charakter samej
koncepcji praw człowieka. Głosząc wyższość etyki obowiązku nad postawami
roszczeniowymi, filozof sugeruje, że lepiej niż pakty praw człowieka służyłaby nam
dzisiaj konwencja międzynarodowa, "która by określała, czego nie wolno czynić
władzy państwowej, konwencja ograniczeń, nie zaś uprawnień, a więc spis nie tego,
do czego ja mam prawo, ale raczej spis tych rzeczy, których żadne państwo nie ma
prawa czynić".
Postulat ten wydaje się trafny. Nie oznacza on jednak, że prawa człowieka były lub
są koncepcją błędną. Przy całej niedoskonałości niewiele idei odegrało równie
doniosłą rolę w dziejach ludzkości. Gdy prawa te formułowano, zasada suwerenności
władzy państwowej obowiązywała tak bezwarunkowo, że nikt nie ośmielił się marzyć
o uniwersalnym spisie ograniczeń władzy. To właśnie prawa człowieka powoli
podważały zasadę suwerenności, potępiając wykorzystywanie władzy do celów
zbrodniczych lub naruszających ludzką godność.
Bilans zysków i strat
W ostatnich latach obrońcy praw człowieka odnieśli wiele sukcesów. Dziś w świecie
jest więcej demokracji, łamanie praw i tortury stają się wyjątkiem, a nie regułą.
Interwencje w Kosowie, a później w Timorze Wschodnim zostały podjęte przede
wszystkim w obronie praw człowieka. Rozpatrując wniosek o ekstradycję gen.
Pinocheta, brytyjska Izba Lordów uznała, że mordowanie i torturowanie przeciwników
politycznych, a nawet samo tolerowanie takich praktyk nie jest objęte immunitetem
przysługującym głowie państwa. Kampania na rzecz ratyfikacji statutu
Międzynarodowego Trybunału Karnego zakończyła się sukcesem i dyktatorzy nie
mogą już czuć się bezkarni.
Ale też lista strat w bilansie praw człowieka w ostatnich latach się wydłużyła. Do
Komisji Praw Człowieka ONZ nie wybrano przedstawiciela Stanów Zjednoczonych, a
przewodnictwo tejże komisji powierzono Libii. Skłócona wspólnota międzynarodowa
nie potrafi wypracować skutecznych mechanizmów reagowania, zanim naruszenia
praw człowieka urosną do rozmiarów ludobójstwa. A nawet w przypadku ludobójstwa
często jest bezradna - choćby w Ruandzie, Kongu i wielu innych miejscach.
Stany Zjednoczone, które od połowy lat 70. przewodziły działaniom na rzecz
międzynarodowych praw człowieka, pod rządami prezydenta George'a W. Busha nie
tylko odrzuciły traktat w sprawie Międzynarodowego Trybunału Karnego, ale też
bezwzględnie naciskają na inne kraje, by zrobiły to samo. Powołując się na stan
wojny, Waszyngton ograniczył prawa więźniów przetrzymywanych w bazie
Guantanamo, a także prawa samych Amerykanów. Na dodatek większość obywateli
tego kraju podziela pogląd, że względy bezpieczeństwa powinny wziąć górę nad
ograniczeniami wynikającymi z praw człowieka.
Ostatnio prezydent Bush i jego otoczenie przywołują prawa człowieka, by uzasadnić
interwencję w Iraku. Argumentacja owa bardziej jednak szkodzi prawom człowieka,
niż im pomaga. Coraz częściej bowiem owe prawa kojarzone są z polityką Stanów
Zjednoczonych uzurpujących sobie prawo do jednostronnej interwencji zbrojnej
niezależnie od opinii wspólnoty międzynarodowej. Polacy będący zawsze
sympatykami, a ostatnio także sojusznikami USA rzadko zdają sobie sprawę, jak
silne są na świecie nastroje antyamerykańskie. Prowadzi to do odrzucania praw
człowieka traktowanych jako produkt amerykański, a od niedawna - jako oręż
imperialnej polityki Białego Domu.
Prawa człowieka padają też ofiarą narastającego w wielu demokracjach strachu
przed imigrantami i przestępczością. Cytowana przez Kołakowskiego rozprawa
Armanda Laferrere'a "La fin de la civilisation des droits" jest znamiennym przejawem
takich obaw.
Równie poważne wątpliwości budzi wtargnięcie filozofii praw człowieka w sferę
prywatną. Owe prawa obwinia się o rozmycie poczucia obowiązku, wzrost
roszczeniowości i spadek poczucia odpowiedzialności nie tylko za sprawy publiczne,
lecz również za własne czyny i decyzje, a nawet za własne życie.
Powszechne czy tylko zachodnie?
Najpoważniejsze jednak wyzwanie wiąże się z uniwersalizmem praw człowieka.
Coraz częściej rozlegają się zarzuty, że prawa człowieka zostały narzucone światu
przez Zachód wbrew tradycjom i wartościom innych kultur. Zarzut ten należy
potraktować poważnie, zwłaszcza w obliczu sporów między Zachodem a światem
islamu.
Warto zatem przypomnieć kilka zapomnianych prawd. Po II wojnie światowej wielkie
mocarstwa najchętniej zapomniałyby o prawach człowieka zadeklarowanych w
Karcie atlantyckiej [podpisanej w 1941 r. przez Wielką Brytanię i USA; do końca
wojny do Karty przystąpiło 47 krajów - red.]. Wszak w Stanach Zjednoczonych
istniała prawem usankcjonowana segregacja rasowa, Wielka Brytania posiadała
kolonie, w których biali byli panami, a Związek Radziecki ukrywał przed światem
Gułag. Tylko stanowczości przedstawiciela Chin zawdzięczamy, że mocarstwom nie
udało się schować swej obietnicy pod korcem. Prace nad Powszechną Deklaracją
Praw Człowieka kontynuowały więc Rada Gospodarczo-Społeczna ONZ oraz
UNESCO, co zresztą nie pozostało bez wpływu na treść owego dokumentu.
Przedstawiciele nielicznych wówczas niepodległych państw Trzeciego Świata
(zwłaszcza krajów Ameryki Łacińskiej), wspierani przez Eleonorę Roosevelt i
lewicowych intelektualistów europejskich, parli do uchwalenia Deklaracji, wierząc, że
bogaty i potężny Zachód dotrzyma obietnic - uzna prawa ludów skolonizowanych do
samostanowienia, a także podzieli się swymi zasobami, umożliwiając postęp (słowo
to było jeszcze w powszechnym użyciu) gospodarczy i socjalny w Trzecim Świecie. Z
tej perspektywy różnice kulturowe wydawały się nieistotne. Tym bardziej że treść
Deklaracji odzwierciedlała bardzo szeroki kompromis pomiędzy wartościami ważnymi
dla różnych kultur, a także dla prawicy i lewicy.
W grudniu 1948 r. przeciwko Deklaracji głosowały jedynie Republika Południowej
Afryki, która kilka miesięcy wcześniej prawnie usankcjonowała apartheid, oraz Arabia
Saudyjska. Ta druga zakwestionowała dwa punkty - art. 18 o prawie każdego do
swobodnego wyboru i zmiany religii oraz art. 16.2 określający małżeństwo jako
dobrowolną umowę zawartą między mężczyzną i kobietą. Oba artykuły miały być nie
do pogodzenia z zasadami islamu. Jednakże przedstawiciele innych państw
muzułmańskich nie mieli wówczas takich obaw.
Dziś mają. Stało się tak za sprawą ewolucji, jakiej uległy elity i ideologie w Trzecim
Świecie. Pół wieku temu elity ruchów narodowowyzwoleńczych można było określić
jako modernizacyjne. Były przeważnie świeckie, wykształcone na uniwersytetach
zachodnich, a później w państwach socjalistycznych. Za główny cel stawiały sobie
uzyskanie niepodległości i rozwój gospodarczy swoich krajów. Temu też służyły
dominujące ideologie - z braku rodzimego kapitalizmu i klas średnich stawiały na
jakąś formę etatyzmu, gdyż państwo postkolonialne zdawało się być jedynym
narzędziem modernizacji. Z czasem w niepodległych już krajach Trzeciego Świata
coraz większą rolę zaczęły odgrywać lokalne mutacje socjalizmu.
Wszystkie te ideologie w jakiś sposób akceptowały Deklarację Praw Człowieka.
Wszelako - gdy wskutek zacofania i braku zasobów wczesne eksperymenty
ustrojowe zaczęły się załamywać - do władzy dochodziły militarne lub paramilitarne
reżimy jednopartyjne. Co więcej, w połowie lat 70. sama idea modernizacji okazała
się złudzeniem. Ajatollah Chomeini był pierwszym przywódcą, który uznał, że
dążenia do postępu ekonomicznego i wolnego rynku trzeba zastąpić innymi
wartościami. Znalazł je w religii i tradycji, w posłuszeństwie nakazom Koranu i w
spełnianiu obowiązków raczej niż realizowaniu praw. Obowiązki, tradycje i wiara, a
nie prawa człowieka, miały zapewnić wiernym poczucie godności. Z czasem
podobne ideologie zaczęły odgrywać coraz większą rolę w krajach Południa, nie tylko
muzułmańskich.
Stanowi to wielkie wyzwanie dla zwolenników praw człowieka. Nie wystarczy już
przywoływanie konsensusu z lat 40., ten bowiem przestał obowiązywać. Być może
trzeba przedefiniować same prawa człowieka w taki sposób, by godziły one idee
modernizacyjne i autonomię jednostki z wartościami kulturowymi i religijnymi krajów
Południa. Zadanie to może okazać się bardzo trudne, tym bardziej że już dzisiaj
koncepcja praw człowieka jest zbyt szeroka.
Prawo do miski zupy
W tym miejscu pojawia się pytanie: co wchodzi w zakres praw człowieka? W
Deklaracji z 1948 r. zapisano też prawa socjalne i pracownicze, na które naciskały
państwa socjalistyczne, a także kraje Ameryki Łacińskiej, Afryki i Azji. Zachód
obstawał jednak przy oddzieleniu praw obywatelskich i politycznych od praw
socjalnych. W rezultacie pierwotną formułę paktu zastąpiono deklaracją pozbawioną
mocy wykonawczej. Owszem, prawa socjalne zostały uznane, ale jako postulat
pozbawiony środków egzekucji.
Przez następne 30 lat niewiele mówiono o prawach człowieka; zimna wojna
zepchnęła je niemal w niebyt. Powróciły dopiero w połowie lat 70., gdy USA i kraje
zachodnie uznały je za oręż w ideologicznej walce z blokiem radzieckim. Wszak
Europa nie miała już kolonii, w Ameryce przyznano Murzynom prawa obywatelskie, a
z ZSRR wciąż napływały doniesienia o Gułagu i łamaniu praw człowieka. Pierwszy
wykorzystał to prezydent Gerald Ford, później Jimmy Carter ze Zbigniewem
Brzezińskim uczynili z praw człowieka jeden z najważniejszych instrumentów
amerykańskiej polityki zagranicznej.
Jednocześnie formował się światowy ruch obrońców praw człowieka. Momentem
przełomowym był zamach stanu w Chile (wrzesień 1973 r.) - pierwszy pucz
dokonany w epoce telewizyjnej. Widzowie na całym świecie mogli zobaczyć stadiony,
na których więziono zwolenników obalonego prezydenta Allende; wszechobecni
kamerzyści pokazywali trupy i pokrwawione ofiary. Dwa lata później premier Indii
Indira Gandhi wprowadziła stan wyjątkowy, co spotkało się ze sprzeciwem nie tylko w
jej własnym kraju. Po przyjęciu Porozumień Helsińskich w 1975 r. powstał
moskiewski Komitet Helsiński, który ogłaszał informacje o represjach politycznych w
ZSRR. Podobne organizacje powstały w Polsce, w Czechosłowacji podjęła
działalność Karta 77. Usankcjonowaniem pozarządowego ruchu praw człowieka było
przyznanie w 1977 r. pokojowej Nagrody Nobla Amnesty International - niewielkiej
wówczas organizacji występującej w obronie więźniów politycznych na całym
świecie.
Cała ówczesna kampania koncentrowała się na wolnościach obywatelskich i
prawach politycznych. Tak więc w połowie lat 70. prawa człowieka zostały zawężone
- i politycy zachodni, i międzynarodowe organizacje pozarządowe (np. Human Rights
Watch) zajmowali się jedynie swobodami osobistymi i politycznymi, ignorując prawa
socjalne. Wszak to wolności obywatelskie były łamane w krajach socjalistycznych, co
więcej - przywódcy owych krajów utrzymywali, że ograniczenie praw politycznych jest
ceną za lepszą realizację praw socjalnych.
W tej sytuacji status praw socjalnych stał się głównym przedmiotem sporów najpierw między Wschodem a Zachodem, później między Północą a Południem.
Przeciwnicy Zachodu zarzucali mu zawłaszczenie i ograniczenie oryginalnej,
szerokiej koncepcji praw człowieka. Poszukując kompromisu, w połowie lat 70. na
międzynarodowej konferencji w Wiedniu uznano integralność i niepodzielność obu
rodzajów praw (politycznych i socjalnych) - była to wszelako pusta formuła. Język
praw człowieka zaczął się różnicować ideologicznie: większość Północy przemawiała
językiem praw osobistych i politycznych, język praw socjalnych dominował wśród
polityków Południa, ale przyjmowali go także ci politycy i działacze pozarządowi na
Północy (zwłaszcza w krajach byłego obozu socjalistycznego), którzy reprezentowali
uboższe warstwy społeczne. Jednocześnie prawa socjalne zostały poszerzone o
nowy wymiar - tzw. prawo do rozwoju, które stawało się podstawą roszczeń
wysuwanych przez rządy państw biednych wobec zamożnych.
Podwójne miary
Tu dochodzimy do kolejnego problemu - zasadniczo odmiennej roli praw człowieka w
porządku krajowym i międzynarodowym.
Wewnątrz każdego państwa prawa są zapisane w konstytucji i ustawach. W razie
naruszenia prawa mamy do czynienia z roszczeniem wysuwanym przez obywatela
wobec własnego państwa. Międzynarodowy ruch praw człowieka wspiera w takich
sytuacjach obywatela, naciskając niejako z zewnątrz na władze państwa, które łamią
prawo.
Na arenie międzynarodowej mamy natomiast do czynienia z zupełnie inną sytuacją.
Tu jednostka lub mniejszość, której prawa są łamane, schodzi na drugi plan.
Roszczenie wysuwa rząd jednego państwa przeciw rządowi drugiego państwa, a
jednostka (lub grupa), której prawa są łamane, jest jedynie przedmiotem - nie zaś
podmiotem - tego roszczenia.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że międzynarodowe prawa człowieka stają się
instrumentem polityki zagranicznej i są podatne na międzynarodowe manipulacje.
Trudno się też dziwić podziałom na "naszych" i "obcych" dyktatorów - potępianiu
przeciwników za łamanie praw człowieka przy jednoczesnym przymykaniu oczu na
to, co robią sojusznicy.
Ta zimnowojenna logika odżyła na fali "wojny z terrorem". Dwubiegunowy podział
świata na "państwa osi zła" i "koalicję antyterrorystyczną" sprawia, że Stany
Zjednoczone udzielają poparcia brutalnym reżimom w Pakistanie, Kazachstanie,
Uzbekistanie i innych krajach, które udostępniły wojskom amerykańskim swe bazy.
Pozwala to dyktatorom z Azji Środkowej bezwzględnie tępić opozycję polityczną. Gdy
krytycy reżimów wspominają o prawach człowieka, w odpowiedzi słyszą argumenty o
konieczności walki z międzynarodowym terroryzmem.
Innym przykładem stosowania podwójnych standardów jest wspomniane już prawo
do rozwoju. Oto rządy państw Południa żądają od krajów Północy, by te pomagały im
w rozwoju. Niektóre kraje bogatsze z punktu odrzuciły owe roszczenia; inne posyłały
pomoc. Ta jednak często była wykorzystywana niewłaściwie, a jeszcze częściej
rozkradana przez dyktatorów i ich klientów. Gdy kraje udzielające pomocy chciały się
dowiedzieć, co się dzieje z pomocą, władcy krajów korzystających z subwencji
często odpowiadali, że to ich własna sprawa należąca do zakresu suwerennej
władzy.
Gdy zaś rządom krajów korzystających z pomocy zarzucano łamanie praw
człowieka, te często odwoływały się do haseł relatywizmu kulturowego, twierdząc, że
u nich są inne zwyczaje i ludziom wcale nie zależy na prawach człowieka.
Przeważnie zresztą mówili to dyktatorzy, a nie ofiary naruszeń praw. Taka postawa
wielu rządów dość skutecznie zniechęciła kraje udzielające pomocy do samej idei
"prawa do rozwoju".
Granice praw człowieka
Co z tym wszystkim zrobić? Jak uchronić prawa człowieka, a przynajmniej stojące u
ich źródeł wartości fundamentalne, w obliczu narastającej obojętności, zniechęcenia i
krytyki?
W celu powstrzymania inflacji praw dobrze by było odchudzić samą koncepcję praw
człowieka. Po pierwsze - zawęzić ją do relacji między jednostką (lub grupą jednostek,
np. mniejszością) a państwem lub inną organizacją władną stosować środki
przymusu. Po drugie - wyznaczyć granice roszczeń. Dziś często jako prawo
człowieka przedstawiana jest każda zachcianka, niezależnie od własnego wkładu czy
wysiłku kogoś, kto wysuwa roszczenie. Nieco przejaskrawioną listę takich żądań
przebranych za prawa przedstawił Kołakowski. Sądy starają się co prawda względnie
dokładnie określić, co podlega ochronie prawnej, a co nie - i z pewnością nie
udzieliłyby ochrony różnym prywatnym kaprysom. Znawcy prawa z łatwością
podważyliby też wiele konkretnych argumentów Kołakowskiego. Bez wątpienia
jednak lista roszczeń wysuwanych pod sztandarem praw człowieka jest
zdecydowanie za długa.
Warto uzmysłowić sobie, że prawa człowieka nie mają na celu zagwarantowania
postępu, dobrobytu ani nawet równości społecznej. Prawa człowieka ze swej natury
są ograniczone do autonomii i minimum bezpieczeństwa - osobistego, politycznego i
socjalnego. Na gruncie praw można więc żądać jedynie schronienia przed działaniem
żywiołów - ale nie mieszkania; minimum kalorii niezbędnych do przeżycia - ale nie
dobrobytu. Wszystko powyżej tego minimum trzeba albo wypracować samodzielnie,
albo otrzymać na mocy decyzji politycznej od władz publicznych, które powinny
rozdzielać zasoby wedle przyjętych przez społeczeństwo priorytetów.
Trzeba także wyjaśnić kilka kwestii. Krytycy praw człowieka twierdzą, że owe prawa
wynoszą jednostkę ponad grupę, a w większości nieindywidualistycznych
społeczeństw świata jednostka jest podporządkowana grupie. Argument ten jest
fałszywy. Prawa człowieka nie wynoszą jednostki ponad grupę; nie nakazują grupie
robić tego, czego pragnie jednostka. Wyznaczają jedynie granice dopuszczalnej
ingerencji grupy w autonomię jednostki oraz granice stosowania przymusu wobec
jednostki lub mniejszości w interesie grupy.
Warto też rozróżnić dwa rodzaje argumentów wysuwanych przeciw prawom
człowieka w imię relatywizmu kulturowego. Gdy owe prawa łamane są przez
dyktatury, wówczas relatywizm kulturowy najczęściej jest wątpliwym uzasadnieniem
przemocy i można go bez wahania odrzucić. Czym innym jest natomiast naruszanie
praw człowieka przez tradycyjne kultury - w szczególności dotyczy to praw kobiet i
mniejszości religijnych. W takich przypadkach środki przeciwdziałania muszą
oczywiście być odmienne niż wobec dyktatorów, przynajmniej wtedy, gdy owe
naruszenia mają poparcie większości społeczeństwa. Ważnym zadaniem byłoby
wypracowanie skutecznych środków do powstrzymania tego rodzaju praktyk.
Wszystko to mogłoby pomóc w odbudowie porozumienia wokół praw człowieka, choć
trudno przewidzieć, czy takie porozumienie jest jeszcze możliwe. Tym bardziej że
także w świecie zachodnim demokracja elektroniczna coraz bardziej ogranicza
racjonalną debatę publiczną. Przesuwa się ona w stronę symboli i wartości, a te
trudniej pogodzić z racjonalistyczną ze swej natury koncepcją praw człowieka. Nie
mówiąc już o tym, że coraz więcej ludzi na Zachodzie też wysuwa wątpliwości wobec
praw człowieka.
Nie jest więc wykluczone, że całą tę czcigodną koncepcję trzeba będzie odesłać do
lamusa historii i zastąpić czym innym. Czymś, co chroniłoby ludzką godność,
autonomię, wolność i bezpieczeństwo, ale nie odwoływałoby się do języka praw
człowieka, który zaczyna ludzi i kultury coraz bardziej dzielić - miast łączyć je, tak jak
przed 55 laty.
Kodeks karny dla dyktatorów
Jednym z takich rozwiązań byłoby zastąpienie obecnych paktów praw człowieka
dwiema nowymi umowami. Pierwsza byłaby podobna do tego, co proponuje
Kołakowski - stanowiłaby coś w rodzaju kodeksu karnego dla państw i ich
przywódców. Mówiłaby, czego państwa i władcy nie mogą czynić swoim obywatelom
i przebywającym na ich terytorium obcokrajowcom. Nie mogą więzić ludzi bez sądu,
torturować ich, kneblować ust, ograniczać swobody przemieszczania się,
podsłuchiwać i robić wielu innych rzeczy, które są wymienione w Pakcie Praw
Obywatelskich i Politycznych.
Nowa konwencja nie musiałaby używać pojęcia "prawa człowieka", tak jak nie
używają go kodeksy karne, które przecież w swej istocie chronią nas przed
naruszeniem praw przez inne osoby fizyczne. Kodeksy nie wyrażają bezpośrednio
żadnej ideologii. Stanowią zbiór reguł, których należy przestrzegać - pod groźbą
sankcji - niezależnie od wyznawanej ideologii. Jeżeli ktoś podziela zasady, jakie
przyświecały twórcom kodeksów, to łatwiej mu ich przestrzegać - ale przestrzegać
ich musi także ten, kto nie podziela owych zasad.
Oczywiście, powstanie wtedy problem sankcji, których brak tak boleśnie osłabia dziś
praktyczną ochronę praw człowieka. Międzynarodowy Trybunał Karny jest jakimś
krokiem w kierunku stworzenia systemu sankcji, ale sądzi on jedynie najcięższe
zbrodnie. Co natomiast zrobić z niewielkimi naruszeniami, od których zwykle zaczyna
się proces prowadzący później do dyktatur, przemocy na wielką skalę lub
ludobójstwa?
Wydaje się, że mógłby im zapobiegać inny pakt - dotyczący tego, co państwa
obowiązane są czynić dla swoich obywateli (i przebywających na ich terytorium
cudzoziemców). Na pewno powinny dopuszczać obywateli do udziału w
podejmowaniu decyzji. Powinny zapewnić wszystkim ochronę prawną i dostęp do
niezawisłego sądu. Być może powinny też zapewniać minimum bezpieczeństwa
socjalnego na miarę posiadanych środków.
Ta lista obowiązków państw nie musiałaby automatycznie rodzić praw i roszczeń.
Niektóre obowiązki państwa (np. dostęp do niezawisłego sądu) dawałyby
obywatelom prawo do roszczeń; inne nakładałyby na państwo obowiązek
prowadzenia określonej polityki społecznej i gospodarczej, nie stwarzając jednak
podstaw do indywidualnych roszczeń.
Zapewnienie minimum bezpieczeństwa socjalnego wymagałoby oczywiście środków,
a w konsekwencji - transferu dóbr z krajów bogatszych do biednych. Transfer ów nie
wynikałby jednak z żądań formułowanych dziś pod hasłem "prawa do rozwoju", lecz z
uświadomienia sobie, że utrzymanie ładu międzynarodowego i pokoju społecznego w
każdym państwie jest wspólnym interesem wszystkich krajów. Bez tego bowiem nie
uporamy się z terroryzmem na skalę globalną.
Pomoc dla krajów ubogich mogłaby jednocześnie stać się instrumentem
skłaniającym do przestrzegania pierwszego paktu. Państwo, które dopuszczałoby się
łamania zakazów, dość wcześnie wypadałoby z mechanizmu podziału środków.
Gdyby dalej naruszało zakazy na coraz większą skalę, potrzebne by były inne
sankcje międzynarodowe - włącznie z prawem do interwencji w przypadku
ludobójstwa lub masowych mordów. Istniałby jednak mechanizm pośredni pomiędzy
tolerowaniem naruszeń a interwencją.
Ktoś może zapytać, czym różniłby się ten system od obecnego. Wszak nadal będą
potrzebne krajowe i międzynarodowe instytucje monitorujące działania państw i
wskazujące przypadki łamania praw człowieka. Nadal będą potrzebne organizacje
występujące w obronie ofiar władzy, nadal będą musiały istnieć sądy, do których
obywatele mogliby się skarżyć na nadużycia lub żądać tego, co im się należy.
Jednakże w nowym systemie nastąpiłoby odideologizowanie stosunków
międzynarodowych, a także oderwanie norm i zakazów prawnych od wartości i zasad
coraz częściej kwestionowanych jako nieuniwersalne. W rezultacie żaden dyktator
nie mógłby stwierdzić, że prawa człowieka go nie obowiązują, bo w jego kulturze
dopuszczalne są: przemoc, tortury i poniżanie ludzi. Dla wielu ludzi oznaczałoby to
już bardzo wiele.
Od moralności do prawa
Prawa człowieka można postrzegać jako mechanizm pośredniczący między
moralnością a prawem pozytywnym. Gdy prawo pozytywne jest okrutne lub nazbyt
ogranicza wolność, obywatele sięgają do norm moralnych, by uzasadnić żądanie
zmiany owego prawa. Kiedyś powoływali się na zasady sprawiedliwości lub
miłosierdzia. Po II wojnie światowej funkcję tę zaczęły pełnić prawa człowieka.
Odwoływano się do nich tam, gdzie nie było bezpośrednio wymagalnych praw
pozytywnych. Dlatego na prawa człowieka powoływała się opozycja w krajach
socjalistycznych, a nie odwoływał się do nich ruch Murzynów amerykańskich, który
formułował swoje postulaty w kategoriach praw obywatelskich zagwarantowanych w
konstytucji USA.
W ostatnim półwieczu nowe normy tolerancji i postulaty ograniczenia władzy były
przeważnie najpierw formułowane jako prawa człowieka. Do tych praw odwoływały
się też ruchy społeczne występujące w obronie dyskryminowanych mniejszości
etnicznych i religijnych, kobiet oraz gejów. Gdy jednak nowe prawa zostaną w końcu
zapisane w konstytucji i ustawach, nie potrzebują już otoczki praw człowieka, gdyż
przysługują im skuteczniejsze środki ochrony.
Ale prawa człowieka są - i nadal będą - potrzebne tym, którzy nie mają
prawnych środków obrony swojej godności. Jeśli więc zasady i normy
ograniczające władzę państw i ich przywódców, które obecnie znajdują
u
uzasadnienie na gruncie praw człowieka, staną się przedmiotem wiążącego
prawa międzynarodowego niewymagającego żadnych uzasadnień - będzie to
dowodem prawdziwego triumfu idei praw człowieka.
Prof. Wiktor Osiatyński - prawnik, konstytucjonalista, ekspert w dziedzinie praw
człowieka. Wykładał m.in. na University of Chicago Law School i na Uniwersytecie
Środkowoeuropejskim w Budapeszcie i Warszawie. Autor wielu książek; w tym roku
ukazały się "O zbrodniach i karach" oraz "Rehab"