STÓ-wa 12 - Społeczna Szkoła Podstawowa Nr 1 STO
Transkrypt
STÓ-wa 12 - Społeczna Szkoła Podstawowa Nr 1 STO
Gimnazjum S.T.O., 71-761 Szczecin, ul. Tomaszowska 1, tel. 091 442 30 28 Mamy Pulitzera!!! Zacznę od końca. WYGRALIŚMY!!! Tak, dostaliśmy PULITZERA - nagrodę dla najlepszej szkolnej gazetki gimnazjalnej, przyznawanej co roku przez redakcję „Kuriera Szczecińskiego” Spośród 50 zgłoszonych do konkursu redakcji w trzech kategoriach wiekowych (szkoły podstawowe, gimnazjalne i ponadgimnazjalne) do nagrody nominowano 18 - nas również. I cała 18-ka została zaproszona na uroczystość wręczenia nagród, po jednej w każdej kategorii. STÓ-wa 1 W num erze... 1. Szkoda, że już za nami... - Festyn - Dzień Nauczyciela - Dzień Chłopaka w klasie trzeciej - Chłopcy z pierwszej - Otrzęsiny - Martyna i Natalia 2. Przeczytaj, zobacz, oceń sam - "Katyń" - "Dzień świra" - "Cień wiatru" 3. Ważna sprawa! - Adopcja 4. Muzyka na poziomie - Koncert Tomka Dietricha 5. Łatwe odpowiedzi na trudne pytania 6. Uwaga PROJEKT! - O projekcie "Wokół Wesela” - Relacja z warsztatów 7. Sportowe newsy - Konrad o turnieju tenisowym PKO Open 6. Specjalnie dla nas - reportaż - Po wodach Chorwacji 7. Warto polecić - Tydzień Bankowy 8. Nasza twórczość - Lirycznie o Szczecinie 9. Wizyta Sffawolnej Jeżynki - Znajdując anioła w przebraniu STÓ-wa 2 Emocje rosły z każdą minutą, a na finał trzeba było czekać… Najpierw konferencja prasowa z panem Norbertem Obryckim, Marszałkiem Województwa Zachodniopomorskiego. Dla początkujących dziennikarzy była ona chwilą zmierzenia się ze stresem podczas zadawania pytań. Czego chcieliśmy się dowiedzieć? Najczęściej padały pytania o zagospodarowanie funduszów unijnych, w tym o środki przeznaczone na wspieranie kształcenia młodych ludzi. Teraz już wiemy, czym jest RPO, Lista Indykacyjna i gdzie możemy zgłaszać swoje pomysły unijnych projektów. Wiemy też, że marzenie wielu szczecinian - hala widowiskowo-sportowa ma powstać do 2013 roku. Wręczenie nominacji przyniosło naprawdę niespodziewaną radość, ale też jeszcze wzmogło napięcie, ponieważ jej otrzymanie dawało szansę naPulitzera. Patrzymy po sobie z nadzieją, ale żadna z nas nie ma odwagi powiedzieć tego na głos. Nie chcemy zapeszyć. Przerwa, a w zasadzie chwila na obejrzenie gazetek konkurencji dała okazję do skonfrontowania naszych pomysłów z propozycjami innych redakcji. Wszyscy młodzi dziennikarze mimo rywalizacji nie zapominają o życzliwych uśmiechach i miłej, serdecznej atmosferze. Koncert uczniów Szkoły Muzycznej, tegorocznego gospodarza konkursu, był naprawdę niezwykły trudno nas nazwać fankami muzyki klasycznej, ale utwory zaprezentowane przez absolwentów i uczniów szkoły wykraczały poza jej ramy i może właśnie dlatego tak nas ujęły. Korzystając z tego, że jestem „przy piórze” , wspomnę tylko, że mnie podobał się szczególnie grający na saksofonie gimnazjalista, który wszystkim kogoś przypominał :D. I wreszcie najważniejszy moment... Nerwy, ale też spokój, mogłoby się wydawać - nie do pogodzenia, jednak taki właśnie stan emocjonalny mnie ogarnął. Nadzieja i strach, że są lepsi. Słyszymy: „Nagroda dla szkoły podstawowej dla gazetki Słonecznik”. Głęboki oddech - kolej na gimnazjum... Otwarcie koperty. Ostatnie spojrzenie na siedzącą p. Ewę, jeszcze w bok, do tyłu, w prawo (zaraz, czy oni nie przeglądają naszej gazetki?). Napięcie naprawdę nie do wytrzymania, nagle wydaje się nam, że powrót bez Pulitzera będzie katastrofą, że pewnie wszyscy na nas liczą, że ominie nas ta- kie przeżycie! I nagle padają najważniejsze słowa: „Nagroda Pulitzera 2007 w kategorii szkoły gimnazjalne wędruje do redakcji gazetki „Stów-a” Gimnazjum Społecznego Towarzystwa Oświatowego w Szczecinie.” Nie!!! To nie dzieje się naprawdę!!! Dosłownie zamarliśmy. Patrzymy na siebie, szukając potwierdzenia zbiorowej halucynacji. W końcu dotarło do nas, że wszyscy czekają właśnie na nas i wtedy… Radość, radość bez granic, bardzo spontaniczna, nie udaje się nam ukryć zaskoczenia. Cieszymy się, gratulujemy i dziękujemy sobie nawzajem. Otrzymujemy piękną mosiężną plakietkę Pulitzera, odbieramy nagrody i dziękujemy za gratulacje. Marzymy już tylko o tym, żeby podzielić się naszym sukcesem z kolegami i koleżankami trzymającymi w szkole kciuki. To jednak jeszcze nie koniec uroczystości i pora uspokoić emocje. Jeszcze zostaje nagroda dla szkoły ponadgimnazjalnej. Naszym numer jeden jest gazetka VI LO. Ma ciekawą szatę graficzną i interesujące artykuły. Niestety, ku naszemu rozczarowaniu nie otrzymuje ona nagrody. Pulitzer wędruje do liceum ze Świdwina. Pozostaje jeszcze nagroda dla najlepszego dziennikarza - dla Ali z Gimnazjum nr 12. Przed nami jeszcze wizyta w redakcji „Kuriera Szczecińskiego”. Widzieliśmy wszystko, co może interesować przyszłych profesjonalnych dziennikarzy. Dostaliśmy „szczotki” i dopytywaliśmy się (to znaczy p. Przemek się dopytywał) o sekrety składu komputerowego. Widzieliśmy także jako pierwsi zdjęcia z uroczystości, które miały ukazać się w najbliższym numerze gazety. Zmęczeni dniem pełnym wrażeń i emocji poszliśmy świętować. To było na prawdę niesamowite przeżycie, przekonaliśmy się, jak miło jest odnosić sukcesy!!! Dziękujemy „Kurierowi Szczecińskiemu” za organizację konkursu, który motywuje nas do coraz lepszej dziennikarskiej pracy. Martyna STÓ-wa 3 Szkoda, Ŝe juŜ za nami... FESTYN JESIENNY Aby pisać o corocznym festynie jesiennym, należy zaznaczyć, że święto to wcale nie trwa tylko jeden dzień. Tym razem nie uda się tego ukryć i nie mam zamiaru więcej kogoś łudzić! Przygotowania rozpoczynają się już kilka tygodni wcześniej... Wybór tematu, zebranie pomysłów na jego realizację, przemyślenie wystroju sali, zamówienie odpowiedniej ilości potrzebnych materiałów, wreszcie przydział zadań: co do jedzenia i kto to przygotuje?, co jeszcze można sprzedać?, kto przynosi picie, a kto talerzyki i sztućce?, kto zaangażuje się w wystrój sali?, kto będzie sprzątał? Gdy wszystko jest ustalone, w piątek, przed „wielkim dniem”- dekorujemy. Czasem po lekcjach, czasem w trakcie robimy plakaty. W tym roku, co okazało się bardzo praktycznym rozwiązaniem, zaczęliśmy dekorować nasz gimnazjalny korytarz już na 6 godzinie lekcyjnej. W pracy uczestniczyło prawie całym gimnazjum, a przy niezbędnej pomocy wychowawców, poszło nam to niezwykle sprawnie, bo przed trzecią było już po wszystkim. Zawsze jednak znajdą się ci, którzy coś chcą poprawić. Najwytrwalsi (aż mnie korci, żeby wymienić...) dekorowali i przemeblowywali STÓ-wa 4 naszą chatę wikingów troszkę dłużej, w bardzo nielicznym składzie - praca była szybka, przemyślana, a przede wszystkim - efektywna. Wreszcie wszystko gotowe - możemy wracać do domu piec, gotować, szykować stroje, by zjawić się następnego dnia na chwilę przed rozpoczęciem imprezy, żeby dokonać tylko drobnych poprawek (np. przymocować na nowo plakaty, które mają dziwną zdolność spadania). w różnych dziedzinach: naukowej, społecznej, politycznej. Podczas festynu „Tęczowego” natomiast cała szkoła dosłownie mieniła się kolorami, powstawały krainy mlekiem i miodem płynące, błękitne przestrzenie podniebne, gorące zakamarki czerwone niczym ogień. Z kolei festyn, nie do końca jesienny, gdyż poświęcony Bożonarodzeniowym tradycjom”, był jednym z trudniejszych i wymagał solidnego przygotowania. Naszą festynową zmorą jest widmo braku klientów, jednak - jak co roku - nasze obawy na szczęście się nie potwierdzają. Zresztą, dlaczego miałoby stać się inaczej, skoro mieliśmy gości „w piekle i niebie”, remizie strażackiej z disco polo czy chacie Reymonta. A poza tym któż nie chciałby poznać wikingów! Każdy z nas ma przed sobą sprawdzian z marketingu - jak przekonać, że właśnie nasze ciastko jedli groźni wojownicy z Północy, a nie żołnierze rzymskich legionów? Perswazja handlowa okazała się naszą mocną stroną - odwiedziło nas mnóstwo osób. Chciałabym jednak podkreślić, że jednym z głównych powodów naszej festynowej radości jest to, że ta impreza stanowi często jedyną okazję na spotkanie z kolegami z podstawówki czy gimnazjum. Okazuje się, że tęsknimy za sobą i z radością wspominamy wspólnie spędzone chwile. Wtedy właśnie czujemy najbardziej, że festyn jest dla nas niezbędny, że jego idea musi trwać, byśmy mieli gdzie przyjść i spotkać się z nauczycielami i starymi, dobrymi znajomymi. Podczas dziesiątego, jubileuszowego, królował temat „Żywioły” - w gimnazjum ogień walczył z niebem, obok subtelnie przemykających efemerycznych aniołów rozrabiały diabełki - pełne pomysłów na różnorakie psoty. Rok następny prezentował „Polskie perełki”, które u nas - dlaczego, nikt tak naprawdę nie wie - uosabiała wspomniana wcześniej chata Reymonta, disco polo i polski rock lat 80-tych. W sali zamienionej na remizę strażacką prawdziwym hitem była przymocowana do sufitu ogromna kula i skoczna muzyka. Jak na zabawę wiejską przystało, atmosfera panowała swojska i radosna - było kolorowo i … smacznie. A obok prawdziwie polska chata, serwująca smalec i pierogi, oraz jaskinia rocka, której mroczna atmosfera (i muzyka!) niektórych odstraszały, innych zaś przyciągały niczym magnes. Festyn powoli zbliżał się do końca, więc zabraliśmy się do sprzątania, które poszło nam bardzo sprawnie - po około godzinie z tegorocznego święta zostały tylko zdjęcia i wspomnienia! Nie zapominajmy, że był to już 12 festyn, a co było wcześniej? Każdy festyn był wspaniałą imprezą, on się po prostu ZAWSZE udaje - zapewne dlatego, że wszyscy wkładamy w jego przygotowanie naprawdę dużo serca i bardzo konkretnej pracy. Do następnego roku!!! Martyna Festyn jesienny to impreza integrująca szkolną społeczność, organizowana od 1995 roku, powiązana zawsze z konkretnym tematem, jak na przykład z Organizacją Narodów Zjednoczonych, krajami Unii Europejskiej czy osiągnięciami XX wieku. Każdy z tych tematów był doskonałą okazją do poznania kultury, tradycji i obyczajów innych narodów czy prześledzenia historii najważniejszych wydarzeń minionego stulecia STÓ-wa 5 Dzień Nauczyciela - to tak naprawdę święto całej szkolnej społeczności, które chętnie obchodzimy, gdyż daje nam ono okazję do wyrażenia sympatii, załagodzenia nieporozumień, powiedzenia sobie, że się lubimy i szanujemy. Zapraszamy do przeczytania wywiadu z panią Kasią Więckowską, która od tego roku prowadzi swoją „osobistą” klasę... Czego pani nie lubi w naszej klasie? :)) Nie lubię, gdy uczniowie podejmują się określonych zadań, a później ich nie wykonują. Życzyłabym sobie również, abyście troszkę więcej czasu poświęcali na naukę. Jakie pierwsze wrażenie sprawialiśmy na Pani jako klasa? Bardzo sympatyczne, od początku byłam przekonana, że nasza „współpraca” będzie przebiegała w ciągu tych 3 lat zdecydowanie „pokojowo” :D. PS Jaka pani była w naszym wieku? Tak jak wy musiałam chodzić do szkoły i choć nigdy nie miałam problemów z nauką, zdarzało mi się bez wiedzy nauczyciela opuszczać zajęcia - po prostu pójść na wagary, czego dzisiaj, sama będąc nauczycielką, oczywiście nie pochwalam, ale wtedy było to odskocznią od codziennej nauki. Na szczęście, nie zdarzało mi się to zbyt często. Dziękujemy za wywiad. Bardzo miło mi się z wami rozmawiało.;)) Czy chciała Pani wziąć wychowawstwo naszej klasy? Tak, oczywiście. Dlaczego? Bo lubię młodzież. Klasa Ig to już trzecia klasa w mojej karierze wychowawcy. Zawsze bardzo przywiązuje się do moich uczniów i jest mi smutno, gdy odchodzą ze szkoły. Czy lubi Pani być nauczycielem? Tak, bardzo; było to moim marzeniem, odkąd sama zaczęłam chodzić do szkoły. Z koleżankami, które przychodziły do mnie do domu, często bawiłyśmy się w szkołę, a ja zawsze byłam nauczycielką. Miałam nawet specjalną tablicę i dziennik lekcyjny. Lubi pani naszą klasę? Oczywiście, że tak. Choć stanowicie połączenie dwóch żywiołów - ognia i wody, mam nadzieję, że uda mi się „poskromić” wasze temperamenty. STÓ-wa 6 Jagoda i Natalia „Relacja nauczyciel – uczeń uczeń” Szkolne relacje między nauczycielami a uczniami to tylko z pozoru temat oczywisty. Choć regulują je ogólnie przyjęte reguły - od zasad dobrego wychowania i kultury osobistej począwszy - bywają one jednak bardzo różne. Dlaczego? Odpowiedź, przynajmniej dla mnie jest oczywista: i nauczyciele, i uczniowie to indywidualności, które czasami nie umieją znaleźć wspólnego języka, różnie interpretują te same rzeczy, walczą o dominację (tak, tak!). Często źródłem nieporozumień, a co za tym idzie - problemów, jest to, że nie zawsze jedna strona wie, czego może oczekiwać od drugiej. Punktem wyjścia jest moment poznawania się, kiedy to nauczyciele wychodzą z założenia, że współpraca z nową klasą może okazać się całkiem przyjemna, uczniowie zaś traktują ich z należnym szacunkiem, ale i dystansem. Z czasem obie strony się poznają i albo pracują w harmonii (jedynie sporadycznie przerywanej drobnymi nieporozumieniami), albo zaczynają ze sobą walczyć. Nie tylko razem pracują, ale także autentycznie darzą się sympatią, albo nie dochodzą do porozumienia i zaczynają się ze sobą męczyć. Bywają nauczyciele, z którymi znajomość ogranicza się do „dzień dobry” i wypełniania mniej lub bardziej sumiennego swoich obowiązków, ale na szczęście są i tacy, których otwartość, życzliwość (i - co tu ukrywać - wyrozumiałość) zachęca do kontaktu wybiegającego poza tematy lekcyjne. Wracając do wzajemnych oczekiwań jako źródła konfliktów, należy zadać sobie pytanie, co rodzi nieporozumienia pomiędzy uczniami i nauczycielami. Wydaje mi się, że głównie jest to niekonsekwencja dorosłych, którzy najpierw pozwalają na wiele, co uczniowie naturalnie skwapliwie wykorzystują (często zapominając o granicach wyznaczonych choćby kulturą osobistą), by wkrótce szybko się z tego wycofać, ale wówczas jest już najczęściej za późno. Dajmy na to, iż młodzież przyzwyczajona jest do bliskiego i przyjaznego kontaktu z nauczycielem. Na lekcjach, oczywiście po zrealizowaniu materiału, prowadzone przyjemne rozmowy na różne tematy, czasem nawet się żartuje, co naturalnie coraz bardziej zbliża do siebie obie strony. Po pewnym czasie jednak uczniowie zapominają o granicach, na co nauczyciel - ku zdziwieniu przyzwyczajonych do „luźnych” kontaktów wychowanków - reaguje bardzo ostro, wzbudzając autentyczne poczucie krzywdy. I tak zaczynają się najgorsze spory pomiędzy rozzłoszczonymi dorosłymi a zawiedzionymi młodymi. Czy jest na to sposób? Owszem - sprawdzony w innych sytuacjach - wzajemny szacunek, przestrzeganie zasad, ale także wyrozumiałość i gotowość do kompromisów. Marta STÓ-wa 7 DZIEŃ CHŁOPAKA I znów zmagałyśmy się z odwiecznym problemem… Jak zadowolić naszych Cudownych Chłopców w dniu ich święta? Po wielu poważnych rozmowach (nie obyło się bez bolesnych kompromisów) płeć piękna zadecydowała, jak wywołać uśmiech u płci „brzydszej”. ^^ Dziewczyny z klasy III ^^ - doskonale znając upodobania kulinarne swoich Chłopców wspólnie upiekły ciasto czekoladowe, po którym z oczywistych powodów wszelki ślad zaginął w tempie ekspresowym ^^ . Nie mogło się również obyć bez prezentu, a ponieważ to niestety ostatni rok spędzony razem, prezent musiał być „pamiątkowy”. I tak każdy trzecioklasista dostał koszulkę z osobistymi dedykacjami, wspomnieniami i życzeniami od każdej dziewczyny. Zachwycone miny obdarowanych mówiły wszystko. Podczas imprezy nie mogło zabraknąć czasu na odkrywanie w sobie talentu do śpiewania, czyli na zabawę przy karaoke. :D, a także na “sesję zdjęciową”. Chłopcy dzielenie i prawie zawsze z szerokim uśmiechem pozowali nam do wspólnych zdjęć, które - mam nadzieję - wkrótce trafią na szkolną stronę. Inne dziewczyny również wspaniale poradziły dobie z uszczęśliwieniem swoich Chłopaków.^^ „Debiutantki”, czyli koleżanki z I klasy przygotowały poczęstunek i obdarowały „solenizantów”… bokserkami ze specjalnymi życzeniami. Dziewczyny z drugiej natomiast zamówiły pizzę, co z pewnością niesamowicie ucieszyło ich Chłopców, którzy ponadto dostali piłkę, bo kto jak kto, ale to oni najwięcej czasu spędzają na szkolnym boisku. Nam - dziewczynom ten dzień minął naprawdę miło. Mam nadzieję, że Chłopcy również dobrze go wspominają. Kinga STÓ-wa 8 Jagoda i Natalia o chłopcach z klasy pierwszej Szczupły blondyn o jasnej karnacji. Do STO chodzi od 3 lat. Ma starszego brata - Grzegorza (32 lata). Joseph interesuje się sportem, lubi piłkę nożną, a drużyną, której kibicuje, jest FC Barcelona. Bardzo lubi wycieczki dookoła świata wraz z tatą marynarzem. Słucha rapu, ale nie ma ulubionego wykonawcy. Jest bardzo skryty, ale też strasznie miły:)). Konrad Niewysoki, szczupły szatyn. Chodzi do STO od pierwszej klasy podstawówki. Jego hobby to ASG, czyli strzelanie pistoletami na kulki. Wie o tej broni bardzo dużo. Ma wiele energii, lubi żartować i nie oszczędza języka!!! Józef Michał Wysoki, wysportowany brunet o ciemnej karnacji. To taki współczesny Casanova;). Wcześniej chodził do " Polsko-Amerykańskiej". Ma czworo rodzeństwa. Ciekawostka - kiedyś mieszkał w Poznaniu i uważa, że "Poznań to interesujące miasto, ale Szczecin lepszy!". Gra w nogę i czasem w kosza. Jego ulubioną drużyną piłkarską jest FC Barcelona. Lubi oglądać TV i słuchać Eminema. Mateusz Wysoki blondyn o skandynawskiej urodzie. Ma młodszego brata - Tomka (chodzi do I klasy). Pasjonuje go motoryzacja i oczywiście piłka nożna. Nie ma swojego ulubionego klubu piłkarskiego. Filip Szczupły brunet. Podobnie jak Konrad chodzi do naszej szkoły od podstawówki. Pasjonuje go manga i anime. Lubi np. komiksy GTO. Ma ich wiele tomów. Z reguły jest bardzo cichy. STÓ-wa 9 że ulepiony przez dziewczyny z III g domek, który - co prawda - nie pomieściłby nas wszystkich, ale był uroczy i nawet w miarę stabilny. Wykład o fotografii, między innymi reklamowej, wydal nam się dużo ciekawszy niż ten o telefonach. Mogliśmy zrobić sami fotografię na specjalnym papierze błyskowym, a także sprawdzić się w roli aktorów przy próbkach animacji. Rozszyfrowywaliśmy triki specjalistów od reklamy i nie damy się już nabrać na smakowicie wyglądające potrawy na plakatach. I tak nadeszła pora na upragnione przez wszystkich otrzęsiny, no może faktycznie - nie przez wszystkich. W tym roku troszkę pohamowaliśmy wyobraźnię, dzięki czemu pierwszaki przeżyły i miały nawet zadowolone miny. Zadania „sprawnościowe” nie sprawiły im żadnych trudności, gorzej było z jedzeniem i piciem, salon piękności ograniczał się do fryzjera i kosmetyczki, ale i tak odnosił sukces w znęcaniu się nad młodszymi kolegami i koleżankami. Otrzęsiny 2007 Co mają ze sobą wspólnego telefony, glina, aparaty i karaoke ?? Otrzęsiny, czyli święto organizowanie co roku dla pierwszaków przede wszystkim przez klasę drugą (przy dyskretnej pomocy trzeciej) odbywało się jak dotąd podczas dwudniowego wyjazdu. W tym roku stało się inaczej, powody tej zmiany pomińmy taktownym milczeniem, dodając tylko, że pojechaliśmy na jeden dzień. Udaliśmy się na podbój Najderówki. Było bardzo… śmiesznie. Po odśpiewaniu Piotrkowi urodzinowych „Stu lat” wysłuchaliśmy prelekcji o na temat telefonów. Nie chciałabym okazać się niegrzeczna, ale nie będę ukrywać, że ze świecą szukać wśród nas pasjonatów historii telekomunikacji. Atmosfera rozluźniła się w chwili, gdy zaczęliśmy „zajęcia z gliną”. Powstały niesamowite rzeczy - delikatne i wymyślne kwiatuszki, niesamowite stwory, a takSTÓ-wa 10 Zamiast ogniska - grill, ach ta pogoda… A zamiast dyskoteki - karaoke, ale to już nasz świadomy wybór. Przeboje, takie jak „Narcyz”, „Jej czarne oczy” czy „Chodź, pomaluj mój świat” stały się hitem przede wszystkim klasy najstarszej :D. Drugą dzielnie reprezentował śpiewający solo Aleks, a reszta nuciła pod nosem cichutko, żeby nikt nie usłyszał. Klasa pierwsza może była jeszcze emocjonalnie przy otrzęsinach i dlatego siedziała cicho i spokojnie. Ratowaliśmy atmosferę z całych... gardeł! Wyjazd ten będziemy, jak zawsze, miło wspominać, bo my bardzo lubimy wszelkie wycieczki i okazje do zabawy. Śpiewaliśmy, zaśmiewaliśmy się w autokarze, rozmawialiśmy bez końca i wróciliśmy naprawdę zadowoleni - to chyba najlepszy dowód na to, że bardzo dobrze czujemy się w swoim gronie. Tak więc wyjazd integracyjny tradycyjnie osiągnął swój cel! Martyna Okiem pierwszaka Wysiedliśmy z autokaru autentycznie zmęczeni, ale zadowoleni. Dziewczyny z III klasy jeszcze śpiewały! A wszystko zaczęło się tego samego dnia kilka godzin wcześniej. „Boisz się?” - to pytanie zadawaliśmy sobie nawzajem od rana. A wszystko przez otrzęsiny obrosłe legendą o koszmarnych zadaniach do wykonania i wstrętnych rzeczach do jedzenia. Nie było jednak czasu na roztrząsanie tematu, bo bardzo szybko znaleźliśmy się w „Najderówce”, której piękny teren miał być wykorzystany właśnie do otrzęsin. „Szkoda, że pada deszcz”- słychać było szmery w tłumie. Właścicielka domu przywitała nas bardzo serdecznie, częstując pyszną herbatą z sokiem malinowym i ciepłymi drożdżówkami. A wkrótce potem już słuchaliśmy o historii telefonów, a następnie lepiliśmy z gliny różne różności, co tylko chcieliśmy. Powstawały krowy, niekształtne stworki, domki, łódki… Potem gospodarze pokazywali nam swoje aparaty fotograficzne i próbowali wprowadzić nas w tajniki fotografii reklamowej. Głównym celem naszej wycieczki były jednak otrzęsiny. Uczniowie klasy drugiej i trzeciej przygotowali dla nas „pyszne” koreczki, gorącą herbatę i pożywne kanapeczki. „Najprzyjemniejszy” okazał się salon fryzjerski, w którym Kinga, Marta i Martyna upięły nam włosy w poczochrane fryzury. Po otrzęsinach było karaoke. Śpiewaliśmy same hity! Wszyscy głośno krzyczeli słowa takich piosenek jak „Tańcz głupia tańcz” czy „Czarne oczy”. Droga powrotna minęła szybko i bez problemów. Gdy weszliśmy do szkoły, niektóre dzieci dziwnie się na nas patrzyły. Może ze względu na nasze niecodzienne, uśmiechnięte twarze ;-). Bośmy po prostu świetnie się bawili!!! Natalia STÓ-wa 11 Przeczytaj, zobacz, oceń sam „Katyń” czyli film, który trzeba zobaczyć… Wyjście ze szkołą na ten film może być ryzykowne, ponieważ młodzież, jak wiemy, zachowuje się różnie, a temat jest niezwykle poważny. Warto więc obejrzenie „Katynia” poprzedzić solidnie przygotowanymi lekcjami na temat zbrodni katyńskiej, wprowadzającymi młodych widzów w historię, aby stali się świadomymi widzami. Jesteśmy pokoleniem, które o mordzie w Katyniu wie niewiele, tylko tyle, co z lekcji historii, a i to nie zawsze. Warto wiedzieć, że Andrzej Wajda reżyser filmu, stracił w Katyniu ojca; że scenariusz powstał na podstawie autentycznych zapisków, notatek i dzienników; że sposobem na opowiedzenie o zbrodni nie jest rekonstrukcja wydarzeń, tylko przedstawienie tragedii rodzin - matek i ojców, żon i dzieci uwięzionych i z niewyobrażalnym okrucieństwem zamordowanych przez Rosjan polskich żołnierzy; że podejmuje także problem moralnej odpowiedzialności za powojenne wybory, które ze względu na komunistyczny reżim nie należały do najłatwiejszych. Z ekranu emanuje prawda ludzkich losów i przeżyć: żal, rozpacz, ból, ale i nadzieja rodzin, obok żołnierskiej niezłomności, honoru, godności i zwykłego ludzkiego strachu. Wstrząsające sceny mordu dokonanego w lesie katyńskim, niezwykle realistyczne - to sceny o ogromnym ładunku emocjonalnym. Istotę przeżyć bohaterów podkreślały ujęcia - niezwykle rzadko w kinie spotykane zbliżenia. Jakże trudne to musiało być dla aktorów, kamera przecież bezlitośnie obnaża fałsz. A jednak te właśnie zbliżenia stały się atutem filmu, bowiem występujący w nim aktorzy zagrali swoje role naprawdę po mistrzowsku. Nie dostrzegłam ani jednego sztucznego grymasu, udawanej emocji, nieprawdy w wypowiadanych słowach. Akcję „Katynia” trudno uznać za wartką, ale w wypadku tego filmu nie jest to zarzut. Nie sadzę, aby Wajdzie zależało na filmie akcji. Jego istotą było skupienie, refleksja, chwila pamięci. Wczucie się w sytuację rodzin, które właśnie… czekały - na jakąkolwiek informację o losie zaginionego bliskiego człowieka. Jedynym dyskomfortem dla mnie była skomplikowana powojenna sytuacja bohaterów - gubiłam się w gąszczu wątków, co nie świadczy źle o filmie, tylko moim słabym wyrobieniu jako odbiorcy, do czego zresztą z racji wieku mam prawo. STÓ-wa 12 Zaskoczyła mnie ostatnia scena, a w zasadzie jej brak. Nagle widzimy czarny ekran. Nie wiadomo, koniec czy nie, wstać i wyjść czy tez zostać i poczekać. To moment niedopowiedzenia, moment na uspokojenie emocji, na powrót do rzeczywistości. Cisza. Hołd oddany poległym żołnierzom, chwila ciszy i zadumy w ich intencji. Film ten dotyczy mordu na naszych rodakach walczących w imię Ojczyzny, dlatego jestem przekonana, że każdy Polak powinien go obejrzeć. Warto, aby poznali go także nasi sąsiedzi, a także mieszkańcy innych państw. Może wtedy zbrodnia katyńska, która nie została oficjalnie uznana za zbrodnię ludobójstwa, znalazłaby właściwy wymiar w ludzkich sercach. Martyna „Cień wiatru” - czy warto poczytać? Niedawno przeczytałam książkę, którą poleciła mi koleżanka. Powieść „Cień wiatru” Carlosa Ruiza Zafóna to historia Daniela Sempere, który próbuje zaspokoić swoją ciekawość. Ojciec Daniela zabiera go na Cmentarz Zapomnianych Książek, gdzie musi sobie wybrać jedną dowolną lekturę. Przypadkiem natrafił na powieść Juliana Caraxa „Cień wiatru”, którą czyta zachłannie, a następnie pragnie dowiedzieć się się czegoś więcej o jej autorze, poznać inne jego dzieła. Próbuje rozwikłać zagadkę, dlaczego utwory Caraxa były niszczone, dlaczego nikt o nim nie pamięta. Odkrywa historię wielkiej miłości, jaka łączyła jego ulubionego autora z tajemniczą Penelope. Nieposkromiona ciekawość pozwala mu przeżywać niewiarygodne przygody, ale też naraża na wielkie niebezpieczeństwo. Wartka akcja powieści i nieoczekiwana zmiana akcji trzymają czytelnika w napięciu do samego końca. Język książki jest bardzo obrazowy, dokładne opisy budują fascynującą atmosferę Barcelony z okresu hiszpańskiej wojny domowej oraz lat sześćdziesiątych. Niezwykła książka Juliana Caraxa wpłynęła na całe życie Daniela Sempere… Dla mnie taką mógłby się stać właśnie „Cień wiatru” Zafóna. Jagoda STÓ-wa 13 ność relacji z innymi ludźmi, bałagan wspomnień, klaustrofobiczną wręcz ciasnotę przestrzeni (ciekawym pomysłem było wprowadzenie nagranych myśli bohatera). A jednak… Do dzisiaj nie mogę pozbyć się niesmaku, jaki mi towarzyszył podczas oglądani przedstawienia. Zapewne nie dorosłam jeszcze do zrozumienia problemów życia codziennego ponad czterdziestoletniego sfrustrowanego polonisty, które - o dziwo! - bawiły sporą część dorosłej widowni, zaśmiewającej się do łez. Ja tymczasem czułam się, jakbym oglądała wyjątkowo zgrzebną wersję „M jak miłość”, w której wszyscy są wszystkim znudzeni, znerwicowani, a przy życiu trzyma ich jedynie ściśle przestrzegana rutyna. Zakładając, że był (i jest) to problem społeczny, należy uważnie przyjrzeć się reakcjom widzów. Śmieją się z samych siebie? A może tacy ludzie jak Adam M. nie istnieją? Można ześwirować... „Dzień świra” na scenie teatralnej. Jeśli ktoś wcześniej oglądał film, to wie, czego się spodziewać, jeśli nie, to może się zdarzyć, że popełnił błąd, przychodząc na ten spektakl. Tak było przynajmniej w moim przypadku. Obsada, jakiej można pozazdrościć. Paweł Niczewski, grający siedem postaci (Pedał, Rączka, Kretyn, Psychiatra, Syn, Harmonista, Robol) - znany już z umiejętności błyskawicznego wcielania się w różne postacie z „Mojo Mickybo” - i tak zaskakiwał wszystkich wirtuozerią gry. Był przezabawny pewnie również dlatego, że grani przez niego bohaterowie to żywa karykatura postaci z życia wziętych. Anna Januszewska również wspaniale zagrała cztery wcielenia najważniejszych w życiu tytułowego świra kobiet. Wreszcie Robert Gondek - wykonawca głównej roli, zagranej naprawdę kapitalnie. Nie mam żadnych zastrzeżeń do realizacji przedstawienia - scenografia bardzo przemyślana, zagracone mieszkanie bohatera obrazuje śmietnik jego myśli, marSTÓ-wa 14 Gratuluję Piotrowi Ratajczakowi reżyserii, ale nawet najgenialniejszy reżyser nie zdziała cudu na podstawie kiepskiej fabuły. Pamiętam, jak całkiem niedawno na ekrany wchodził film zrealizowany na podstawie tego samego utworu - szybko wszedł do kanonu polskiego kina. Doprawdy, nie wiem - dlaczego. Czy wulgarnie przedstawione życie mężczyzny w średnim wieku aż tak bardzo bawi? Czy może dotyka na zasadzie śmiechu poprzez łzy… Dla mnie pozostanie to świetnie pokazana historia o czymś, co zbyt odległe i niezrozumiałe, by mogło poruszyć... Martyna WaŜna sprawa! Adopcja (z łac, adoptio) oznacza usynowienie. Lecz czy możemy to słowo tłumaczyć tak dosłownie? Celem adopcji jest zapewnienie dziecku rodzinnego ciepła i szczęśliwego dzieciństwa. Choć nie jest to cel łatwy do osiągnięcia, to coraz więcej rodzin decyduje się na przysposobienie. Dzieci adoptowane traktowane są jak własne i pozostają w rodzinie do końca życia. Natomiast dzieci w rodzinie zastępczej przebywają w niej do czasu uregulowania ich sytuacji prawnej, co trwa od kilku miesięcy do kilku lat. - Dom wypełniony szczebiotaniem i tupotem dziecięcych nóżek staje się domem prawdziwym, wesołym i szczęśliwym, mimo iż za tymi odgłosami stoi trud wychowania i wielka odpowiedzialność za powierzone nam dziecko – opowiadają Małgorzata i Jan, rodzice zastępczy. – Te małe radości zsumowane razem, to nasz cel i sposób na życie, jakie sobie wybraliśmy i któremu się poświęcamy. Adoptować dziecko może nie tylko małżeństwo, ale również osoby samotne - z prawnego punktu widzenia jest to jak najbardziej możliwe, ale zdarza się rzadko. Wiek dzieci adoptowanych jest różny. Najwięcej osób pragnie przyjąć 6-tygodniowe maleństwo, ale od jakiegoś czasu coraz więcej osób jest otwartych na dzieci starsze i na rodzeństwo. Starsze dzieci są niestety rzadziej przyjmowane, gdyż mogą przysparzać więcej kłopotów niż te młodsze, poza tym rodzice chcieliby od samego początku wychowywać to własne, upragnione dziecko. W Szczecinie coraz częściej możemy usłyszeć o adopcjach. Odbywa się coraz więcej akcji promujących rodzicielstwo zastępcze. Niedawno, w centrum handlowym Galaxy, odbyła się akcja, w której słynni szczecińscy sportowcy promowali adopcję i rodziny zastępcze. Podpisywali się na koszulkach, które tydzień później zostały rozdane również w kolej- ADOPCJA nej akcji, przeprowadzonej w Szkole Podstawowej nr 16, gdzie dzieci z rodzin zastępczych mogły się wspólnie bawić. - Akcje takie jak piknik rodzinny służą podniesieniu rangi rodzin zastępczych, zachęceniu innych do podjęcia trudu zaopiekowania się nie swoim dzieckiem - mówi pani Joanna Kawałko, dyrektor Ośrodka AdopcyjnoOpiekuńczego w Szczecinie. – Program „Dom dla Dziecka” trwa od lutego i z każdym dniem przynosi efekty – zgłaszają się nowi kandydaci i kolejne dzieci znajdują swój wymarzony dom, co jest głównym celem programu. Akcję swoim patronatem objął prezydent Szczecina, Piotr Krzystek. Radni sfinansowali już niejedną akcję i na pewno niejedną jeszcze sfinansują. Dzieci przed przyjściem do rodziny adopcyjnej trafiają do różnych miejsc, najczęściej do domu dziecka, ale również do pogotowia rodzinnego. Jest to rodzaj rodziny zastępczej, krótkoterminowej i zawodowej. Dzieci przebywają tam nawet 18 miesięcy (9%), ale zazwyczaj są tam ok. pół roku (27%). Sytuacja dzieci po okresie pobytu w pogotowiu rodzinnym jest różnorodna, część z nich trafia do rodziny adopcyjnej (36,4%), część powraca do swej rodziny biologicznej (45,5%), a część ponownie powraca do pogotowia rodzinnego. W Polsce możliwa jest również adopcja zagraniczna, oznacza to, że osoby z zagranicy mogą przyjąć dziecko z naszego kraju. Ludzie spoza kraju decydują się na taki rodzaj adopcji z różnych powodów, m. in. ich mąż lub żona, ojciec, matka lub ktoś bliski są Polakami. Taki rodzaj przysposobienia przeprowadzają tylko 3 ośrodki w Polsce, wszystkie znajdują się w Warszawie, lecz mogą one zlecić to zadanie innym placówkom na terenie całego kraju. Róża i Iga STÓ-wa 15 Muzyka na poziomie Gdzie moŜna spotkać naszych gimnazjalistów…? Wieczór. Cicho. Ciemno. Normalnie człowiek siedziałby w domu przed telewizorem i wygrzewał się pod ciepłym kocem. Jednak nic nie mogło zatrzymać tych, którzy owego wieczoru wybrali się do Kontrastów. Powodem była oczywiście druga odsłona „Neuro City Live”. Wszyscy zbierają się pod klubem. Słychać śmiechy, ale też widać malujące się na twarzach napięcie. Każdy ma nadzieję, iż ten wieczór zapisze się w jego pamięci jako jeden z lepszych, dla niektórych jeden z ważniejszych wieczorów w życiu. Nareszcie wszyscy „nasi” dotarli już na miejsce. Koncert rozpoczynał zespół Halcyone, który niespecjalnie nam odpowiadał… ^^ Jednakże jest to rzecz gustu ;) Później na scenie pojawił się Tomek wraz z Devilish Distillery i z oczywistego powodu wywołał on największe poruszenie wśród „naszych”. Chłopcy w pogo oddali się w całości muzyce. Zachwytom i okrzykom nie było końca, co przypłaciliśmy zdartymi do granic możliwości gardłami. Gdy zespół zszedł ze sceny, każdy STÓ-wa 16 chciał uścisnąć dłoń gitarzyście…^^ Następnie grał Cruentus, Downhill, Inhead i Orphan Hate. Ostatni zespół do Szczecina przyjechał na „Neuro City Live II” z Berlina. Śpiewała Sina Niklas, która swoim rewelacyjnym głosem elektryzowała publikę. Oczywiście, nie bylibyśmy sobą, gdyby tak niesamowicie prosta rzecz jak pieczątka, którą przy wejściu stawiano nam na ręce, nie sprawiła nam niesamowitej radości. Do tego stopnia, iż większość ową pieczątkę stawiała sobie również na czołach. Miejscem wręcz idealnym, gdzie można było usiąść i porozmawiać bądź chwilę odpocząć od nagłośnienia, okazała się „piwnica”, aczkolwiek to, co działo się za jej murami, niech pozostanie naszą słodką tajemnicą… ^^ Pewne jest, iż koncert jak najbardziej można uznać za udany, ba, śmiało można powiedzieć – rewelacyjny! Co prawda, każdy dorobił się potężnej chrypy, ale i niesamowicie naładował się pozytywną energią, no bo gdzie indziej można zobaczyć tłum fanów, zamiatających włosami podłogę w rytm muzyki swojego ukochanego zespołu? Mówię wam, nigdzie indziej nie spotkacie tak niesamowitej atmosfery i ludzi. Jak najbardziej śmiało można powiedzieć, że był to fantastyczny wieczór! Kinga Łatwe odpowiedzi na trudne pytania Kosmos Dlaczego czasem Księżyc wydaje się taki daleki, a czasem o wiele bliższy i większy? Księży od zawsze, zamiast być normalnym, zwyczajnie proporcjonalnym ciałem niebieskim, wydaje się od czasu do czasu puchnąć do niezwykłych rozmiarów, wypełniając sobą omal połowę nieba i przybliżając się tak bardzo, że chciałoby się go dotknąć. Tak naprawdę nie przybliża się do ziemi ani trochę, nie jest to także zjawisko powodowane przez atmosferę. To po prostu złudzenie optyczne. Występuje tylko wówczas, kiedy Księżyc znajduje się nad horyzontem, a nasze oczy mogą jednocześnie widzieć obiekty na ziemi. Kiedy zaś wzniesie się nieco wyżej, nie mamy żadnej „miarki”, do której moglibyśmy go porównać. Na horyzoncie wydaje się nienormalnie wielki w stosunku do budynków, drzew i dróg. Efekt ten ulega wzmocnieniu w naszym mózgu, ponieważ przyzwyczailiśmy się, że obiekty wielkie, choćby drapacze chmur, wyglądają na bardzo małe, gdy są daleko na horyzoncie. Kiedy pojawi się nad nimi księżyc i wygląda na większy od nich, nasz mózg „przyjmuje”, że w takim razie musi być naprawdę olbrzymi - i rekompensuje sobie owe mylące informacje wzrokowe, ponad miarę rozdymając wielkość księżycowej tarczy. Człowiek Skąd się biorą „ igiełki” lub „mrówki” w ciele, gdy ścierpniemy? Odczucie, że kłują nas niezliczone igiełki w ścierpniętej kończynie, jest spowodowane reakcją układu nerwowego na mniejszy niż normalnie przepływ krwi. Kiedy przyjmiemy wygodniejszą pozycję, kłucie nie ustaje natychmiast i trwa tak długo, aż organizm skoryguje przepływ krwi. W niektórych przypadkach ucisk, powodujący to nieprzyjemne wrażenie wzdłuż nerwu, może stać się chroniczny; jest to tak zwana neuropatia. Podobne uczucie może powstać wskutek działania substancji wpływających na układ nerwowy, takich jak alkohol czy kokaina. Medycyna Czy jakieś części ciała można operować bez znieczulenia? Powodem, dla którego w jednych częściach ciała silniej czujemy ból niż w innych, jest różna koncentracja czuciowych komórek nerwowych: im gęściej są „upakowane”, tym większa szansa, że nawet niewielkie uszkodzenie zostanie przez nie wykryte. Dlatego możliwe jest bezbolesne cięcie niektórych części ciała ostrym skalpelem, a zastosowanie tępego narzędzia spowodowałoby ból nie do wytrzymania. Równie ważny jest sposób ułożenia nerwów, czego dowodzi fakt, że można bezboleśnie rozcinać jelita, ale rozciąganie ich lub ściskanie boli. Zaskakujące też jest to, że nie trzeba żadnego znieczulenia przy operacji mózgu, gdyż nie ma w nim komórek reagujących na ból. Chirurg stosuje tylko miejscowe znieczulenie przy przecinaniu czaszki, ale kiedy to zrobi, może szperać do woli, a jego pacjent, choć zachowa całkowitą przytomność, nie będzie czuł bólu. Kacper Czapp (gościnnie) (Na podstawie książki „Łatwe odpowiedzi na trudne pytania” Roberta Matthewsa i Nicka Smitha.) STÓ-wa 17 Uwaga projekt! TW: WARSZTATY Chodzimy. Szybciej. Wolniej. Wykonujemy po kolei wszystkie polecenia pani Kamili - my, czyli uczestnicy warsztatów organizowanych przez Teatr Współczesny w związku z premierą „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Anny Augustynowicz. Wokół WESELA (1) W sto lat po śmierci Stanisława Wyspiańskiego wybitnego twórcy modernistycznego, autora wielu utworów, uznawanych za niezwykle ważne dla polskiej kultury, obchodzimy Rok Wyspiańskiego. W teatrach powstają inscenizacje sztuk tego twórcy, uważanego nie tylko za wybitnego dramaturga, ale także reformatora teatru. Również w Szczecinie mieliśmy okazję uczestniczyć w premierze spektaklu zrealizowanego na podstawie utworu Wyspiańskiego - we wrześniu na scenie Teatru Współczesnego odbyła się premiera „Wesela” w reżyserii Anny Augustynowicz. „Wesele” zajmuje miejsce szczególne pośród dramatów Wyspiańskiego - inspirowane autentycznymi wydarzeniami, rysami charakterów i postaw konkretnych ludzi, stało się dramatem narodowym, zawierającym obraz Polski w jej najgłębszej istocie, niepoddającej się działaniu czasu. Ta uniwersalność tekstu powoduje, iż wielu reżyserów sięgało po „Wesele”, szczególnie w momentach dla naszego kraju przełomowych, ponieważ dawało ono możliwość dyskusji o tym, co nazywamy istotą polskości. Postanowiliśmy „Wesele” uczynić przedmiotem naszego projektu z języka polskiego - będziemy szukać w nim prawd ważnych dla współczesnego Polaka. STÓ-wa 18 Dykcja. „Siała baba mak”… - z wyraźnym akcentem na ostatnią głoskę. Ruch - tupiemy, zawężamy swoją przestrzeń. „Ping-pong” - gramy mecz jedynie tonacją głosu. Wreszcie stajemy w kółku, poznajemy się poprzez znak firmowy - imię i charakterystyczny gest. Po tym (jak się potem okazało) wstępie, które było dla nas nie lada atrakcją, przeszliśmy do działań wprowadzających nas w atmosferę „Wesela”. Bardzo ważny w tym przedstawieniu jest ruch sceniczny, a jak trudno opanować wydawałoby się prostą - sekwencję ruchów, przekonaliśmy się podczas nieudolnych prób ich odtworzenia. Następnie interpretowaliśmy fragmenty „Wesela” poprzez krótkie etiudy aktorskie. Dyskutowaliśmy też o problemach poruszanych w spektaklu, próbowaliśmy odnieść je do naszego współczesnego życia. Poznaliśmy mnóstwo młodych ludzi, którzy tak jak my są wielbicielami teatru. Obecność pani dziennikarki, która podstępnie nagrywała nasze wypowiedzi w ogóle nas nie peszyła, wręcz zachęcała do częstszego zabierania głosu. Po warsztatach spektakl ogląda się inaczej, bardziej „profesjonalnie”, ale też i z większą przyjemnością, o czym mieliśmy już okazję się przekonać. Jakże inny to był odbiór niż ten na próbie generalnej, gdy dosłownie przedzieraliśmy się przez gąszcz odległych dla nas znaczeń. Organizacja takich warsztatów jest bardzo potrzebna, zbliża ludzi do teatru. Czekamy na kolejną okazję bliższego poznania następnego przedstawienia w tak ciekawy sposób. Martyna Sergio Roitmann Turniej tenisowy PKO OPEN Pekao Open jest to turniej tenisowy rozgrywany co roku od 1992 r. w połowie września na kortach Szczecińskiego Klubu Tenisowego przy al. Wojska Polskiego. Głównym sponsorem turnieju jest bank PKO, lecz nie jedynym, poza nim w skład sponsorów również wchodził m.in. Eurosport, Kurier Szczeciński, Babolat . Sportowe newsy! Największa porażką turniejową okazał się francuski zawodnik - Gael Monfils. Rozstawiony z numerem drugim, przegrał już w pierwszym spotkaniu. Tak więc w finale zmierzyli się Argentyńczyk Sergio Roitmann i Czech Ivo Minar. Mecz odbył się w pełnym słońcu z tłumem na trybunach. W pierwszym secie dość widoczna była przewaga Roitmanna. Najwyraźniej Czech był zmęczony, w końcu musiał „przebijać się” przez eliminacje. Druga część była naprawdę zacięta i dużo bardziej interesująca. Ostatecznie mecz zakończył się zwycięstwem Argentyńczyka 6:2 7:5. Wygrał on 20 tys. dolarów. Ze szczęścia po wygranej piłce meczowej rzucił swoją koszulkę w tłum i krzyknął „Rock & Roll”. Finał trwał godzinę trzydzieści pięć minut. Wydaje mi się, iż tegoroczna edycja naszego challengera z pewnością należy do udanych. Ludzie gromkimi brawami podziękowali organizatorom, sponsorom, kortowym, ballboyom i przede wszystkim zawodnikom za ekscytujące widowisko. Konrad Chrzanowski (gościnnie) * ATP - międzynarodowy związek tenisowy dla mężczyzn odpowiednik damski to WTA Podczas imprezy wszyscy mówią tylko o wynikach meczów i kto jest głównym faworytem do nagrody. Jest to jedno z większych, jeśli nie największe wydarzenie sportowe, organizowane co roku w naszym regionie. Na kortach można dostrzec, iż rozgrywki tenisowe przyciągają fanów w różnym wieku. Na tegorocznej edycji tego prestiżowego turnieju pojawiło się dwóch zawodników z pierwszej pięćdziesiątki światowego rankingu ATP*. Główny faworyt , czyli zawodnik najwyżej rozstawiony, odpadł w półfinale, ponieważ doznał kontuzji i musiał dać przeciwnikowi walkowera. Ivo Minar STÓ-wa 19 Po wodach Chorwacji... Kiedy dowiedzieliśmy się, że nasz projekt jest jednym z tych, które wygrały, byliśmy zadziwiająco spokojni i mało podekscytowani. Chyba nie bardzo dotarła do nas ta wiadomość. Od początku mówiliśmy pani Basi, że to się udaJ . Jednak im bliżej było do wyjazdu, tym robiło się bardziej nerwowo i tajemniczo. Z Warszawy mieliśmy wyjechać 14 września około 7.30, musieliśmy więc wstać o 3.00, żeby zdążyć na samolot. Tym razem nikt się nigdzie nie spóźnił. Zbiórka była pod Salą Kongresową i już tam mogliśmy spotkać naszą załogę, która wydała się bardzo sympatyczna. Na szczęście nie pomyliliśmy się w tej opinii. Po 26-cio godzinnej jeździe autokarem i przygodach z paszportami na kolejnych granicach, dojechaliśmy wreszcie do Sukosanu. Tam poznaliśmy naszych kapitanów, poszliśmy na jachty, zrobiliśmy pierwszy obiad i prędko się rozpakowywaliśmy. Pan Edek (nasz wspaniały kapitan) opowiadał nam co nieco o regułach panujących na jachcie, a potem poszliśmy na zajęcia z komandorem, na których zapoznano nas z zasadami bezpieczeństwa na wodzie. Wszyscy w uroczych pomarańczowych kapoczkach słuchali z zaciekawieniem mniejszym bądź większym). Wieczorem czekały STÓ-wa 20 nas zajęcia z Zuzą (też była w naszej załodze), na których rozmawialiśmy o tolerancji i poznawaliśmy się z grupą. Następnego dnia mogliśmy wstać później, czyli nie o 6.30, jak to było w planie, gdyż jeden z jachtów miał pewne problemy techniczne. Po śniadaniu i klarowaniu łódki nadeszło to, na co wszyscy czekali – pierwszy rejs! Wiało naprawdę pięknie, żagle postawiliśmy sprawnie, cumy były dobrze oddane i to słońce! Ach, szkoda, że u nas tak nie świeciJ . W trakcie rejsu kapitan przedstawił nam budowę jachtu, trochę pośpiewał w duecie z Zuzą i nim się obejrzeliśmy, widać już było wyspę Zut. Po „pysznym” obiadku ze słoika czekała nas wspinaczka na górę. Ze szczytu rozciągał się przecudny widok. Można było zobaczyć mnóstwo małych wysepek i jachtów. Po nasyceniu oczu tym wspaniałym obrazem, każdy z nas ułożył stosik z kamieni, co oznacza, że chce w to miejsce wrócić. Potem już tylko sesja zdjęciowa i na dół – przecież musieliśmy się jeszcze przygotować do pokazu projektu. Znaleźliśmy idealne miejsce na „zegar z ludzi” i myślę, że wszyscy nieźle się bawili. Wieczorem zajęła nas gra, która polegała na tym, że inżynierowie mają zrozumieć tubylców i pokazać, jak się buduje most. Wypadło to niezwykle zabawnie i myślę, że dzięki tej grze mogliśmy się lepiej poznać i zintegrować. Kolejny dzień i, niespodzianka!, wypłynęliśmy na pełne morze! Mogliśmy podziwiać kolejne wysepki, klify i zobaczyć, a właściwie nie zobaczyć lądu na horyzoncie. Z początku słabo wiało, lecz później z rejsu zrobiła się wręcz „walka o żywotność okrętu” (jak to mówi mój tata), a na logu było 8 węzłów. Wszyscy znów założyli cudowne pomarańczowe kapoki i patrzyli na wodę. Niektórzy byli nieco zieloni na twarzy, ale na szczęście obyło się bez problemów. Po pewnym czasie zrobiliśmy zwrot i obraliśmy kurs na Zut. Po zjedzeniu obiadku, zaczęliśmy się szykować na „pontoniadę” (regaty na pontonach). Wyszliśmy na keję, a tu niespodzianka. Chrzest! Kapitan Tomek w uroczym przebraniu diabła (jeśli tak można nazwać wymazanie węglem) poprowadził nas ku Prozerpinie (Zuza) i Neptunowi (pan z Liona). Po drodze byliśmy ochlapywani wodą, posypywani kaszką manną, mazani musztardą i musieliśmy zjeść jakieś paskudztwo. Prozerpina kazała nam robić jakieś zadania (śpiewać, tańczyć, recytować), a była przy tym niezwykle marudna i wybredna. Potem zostało już tylko całowanie płetwy Neptuna, nadanie imienia i koniec. Ale to jeszcze nie była pora na odpoczynek – czekały nas regaty. W sztafecie wygrała załoga Jaguara (daliśmy im oczywiście „fory” i nasza Puma zajęła 2 miejsce), ale w „starciu najsilniejszych” zwyciężyli Michał i Tomek. Wieczorem odbyła się prezentacja projektu młodych dziennikarzy. Graliśmy w kalambury, w których hasłami były różne gazety. Skojarzenia były naprawdę zaskakujące. Aż dziwne, że ludzie coś takiego wymyślają… Potem już tylko kolacja i spać. Pobudka 6.30. Szybki klar i w drogę. Naszym celem był Tribunj. Niestety pogoda nam nie dopisała i tuż po naszym odbiciu od kei zaczęło kropić. Morze miało 3-4 w skali Beauforta, fala trochę ponad metr i w dodatku wiał Yugo (załoga „Jaguara” przerobiła go z „Yugo” na „Yogi”J ). Pomimo daszku byliśmy cali mokrzy, gdyż ochlapywały nas fale rozbijające się o kadłub „Pumy”. Jednak nic nie było w stanie zepsuć naszych humorów. Po 5-cio godzinnym rejsie dopłynęliśmy do portu. Po umyciu się z soli i próbach „dążenia do ideału” w sprawie porządku na jachcie otrzymaliśmy od Zuzy 40 pytań na temat Tribunju oraz ogólnie Chorwacji i poszliśmy „w miasto”. Moim zdaniem jest to jeden z ładniejszych portów. Nie bardzo spieszyliśmy się z odpowiedziami, nasza droga była kręta i z wieloma przystankami, takimi jak: lodziarnia, STÓ-wa 21 osiołek, kościół na wzgórzu i pizzeria. W tym ostatnim miejscu wzięliśmy się wreszcie do roboty i zadawaliśmy pytania pewnemu Chorwatowi. Nie na wszystkie potrafił odpowiedzieć i potem okazało się, że nasze odpowiedzi są zupełnie inne niż naszych kolegów z „Jaguara” i „Liona”. Z niewielkim opóźnieniem przyszliśmy na jacht, gdzie czekał nas kolejny projekt. Tym razem naszym zadaniem było przerobienie „Królewny na ziarnku grochu” tak, by mogła być ona uznawana za horror, s-f oraz fantasy. W taki oto sposób powstały za sprawą Dawida opowieści o morderczym groszku; groszku, który lata; oraz o świecie nanotechnologii mrówek, gdzie występował radioaktywny groch. Niestety, niestety, niestety! Padało… i to bardzo… więc nie pozostało nam nic innego, jak iść spać. Rano niecierpliwie czekaliśmy na prognozę pogody. Baliśmy się, że możemy nie wypłynąć. Na szczęście komandor zadecydował, że płyniemy dalej, do następnego portu. Miał być to Skradin. Znowu szliśmy na silniku i byliśmy ochlapywani przez falę od góry do dołu. Jednak nie przeszkodziło to naszemu kapitanowi w śpiewaniu. Po kilku godzinach dopłynęliśmy do celu. Chwilę mogliśmy odpocząć, a potem czekała nas wyprawa na wodospady Krka. Płynęliśmy tam statkiem i już po drodze można było zobaczyć cudowne widoki. Po kilku godzinach łażenia po lesie, sesji zdjęciowych, nerwowych chwilach ze Światkiem, który się oczywiście zgubiłJ , musieliśmy wracać na jachty. Tego dnia projekt przedstawiała Stalowa Wola, czyli druga część naszej załogi. Pokaz i informacje o Izaaku Newtonie zrobiły na nas naprawdę duże wrażenie. Pod koniec odbył się konkurs i zwycięzcy otrzymali jabłko – symbol Newtona. Potem przyszła kolej na zajęcia z Zuzą – „zrobiliśmy” naszego Chorwata, tzn. obrysowano mnie na szarym papierze, a do środka konturu powpisywaliśmy, wkleiliśmy bądź narysowaliśmy odpowiedzi na pytania z poprzedniego dnia. KieSTÓ-wa 22 dy to skończyliśmy, dostaliśmy chwilę, by pójść na pizzę. Krążyliśmy po pięknych uliczkach Skradinu. Wróciliśmy najedzeni i musieliśmy iść spać. Kolejny dzień dobiegł końca… Siódma rano - pobudka!!! I od razu prysznic, śniadanko i rura z panią Dorotą na czele. Płynęliśmy po lazurowym morzu, aż w końcu dopłynęliśmy do miasta ludzi na skuterach, kotów, które nie mają co jeść, oraz pana zdziercy z zamku, czyli do Szybenika. Można tam było naprawdę się zgubić. Wąskie uliczki krzyżowały się z węższymi, a te jeszcze węższe z szerszymi. Każdy chciał udać się w swoją stronę, dlatego najpierw wszyscy poszliśmy na pocztę. Tam kupiliśmy znaczki po 3,50 kun i wysłaliśmy „do Was” kartki z pozdrowieniami. Potem popłynęliśmy do Rogoźnicy, a tam: „czyściusieńka woda, ośmiornica z siedmioma mackami i piękne auta na parkingu” – oto fragment naszej relacji, pisanej przez Dawida (celowo zostawiłam tak, jak było napisane w oryginale). I tak to rzeczywiście wyglądało – jedni przechadzali się po uliczkach i robili zdjęcia, a inni zwiedzali. Szybenik jest bardzo ładnym miastem, z którego rozciąga się piękny widok. Ech, ale które miasto w Chorwacji nie będzie dla nas cudne? W Rogoźnicy zobaczyliśmy projekt o patriotyzmie przygotowany przez naszych kolegów z Katowic. Potem graliśmy w grę edukacyjną „Flagi”. Nasza grupa oczywiście wygrała, a to dzięki Dawidowi, który niczym komandos zakradł się po flagę przeciwników. Wieczorem poszliśmy na kolację do restauracji, gdzie zjedliśmy owoce morza, które... na mnie patrzyły! To było naprawdę straszne przeżycie… Następnego dnia popłynęliśmy do Kastelli i był to nasz ostatni rejs. Byliśmy bardzo zasmuceni z tego powodu. W jednym z największych portów Chorwacji mieliśmy ostatnie zajęcia z naszą kochaną Zuzą. Stymulowaliśmy gospodarkę na świecie, tzn. rysowaliśmy kółka, trójkąty i kwadraty. Różne państwa miały różne przybory. Na koniec dnia zjedliśmy kolację, której każdy jacht nam zazdrościł – panie nauczycielki przygotowały naprawdę pyszne rzeczy. Potem porozmawialiśmy o rejsie, pan Edek powiedział parę słów na temat naszego wyjazdu i każdy z nas krótko opisał, co czuje. Byliśmy naprawdę wzruszeni i z przykrością kładliśmy się spać. I niestety, nadszedł dzień wyjazdu… Widać było, że każdemu żal jest opuszczać Chorwację. Po śniadaniu jednak czekała nas jeszcze jedna wycieczka – pojechaliśmy zobaczyć Split. Moim zdaniem było to najładniejsze miasto, jakie kiedykolwiek widziałam. Piękne uliczki, cudowne przejście nad wodą. Ech, tego się nie da opisać – to trzeba zobaczyć. Przechadzaliśmy się, kupowaliśmy ostatnie pamiątki i rozmawialiśmy o rejsie. Było naprawdę wspaniale. Po kilku godzinach zwiedzania trzeba było jednak wrócić na jachty – niedługo przecież mieliśmy wyjeżdżać z Chorwacji. A więc powitanie nowego turnusu, ostatni obiad, ostatnie chwile spędzone razem, ostatnie godziny w Chorwacji… Był to naprawdę udany wyjazd. Mogliśmy się wiele nauczyć i „pożyć” ze sobą tak, jak w domu, czyli 24 godziny na dobę. Mam nadzieję, że uda nam się utrzymać znajomości z rejsu i że gdzieś się jeszcze spotkamy. Serdecznie dziękuję wszystkim za ten wspólnie spędzony tydzień. Martyna Sroczyńska (gościnnie) STÓ-wa 23 TYDZIEŃ BANKOWY Warto polecić Wkrótce odbędzie się w naszej szkole druga edycja Tygodnia Bankowego (19 - 23 listopada). Już od pierwszych dni września odpowiadam na Wasze pytania z tym związane. Cieszy mnie Wasze zainteresowanie i chęć ponownej zabawy w bankowców. obroty, czyli o przyciągnięcie do siebie największej ilości klientów. Już dziś powinniście się zacząć zastanawiać nad strategią swoich działań oraz podziałem funkcji i obowiązków. Przypominam, że główne cele naszego projektu „Jak działa bank?” to: - zapoznanie uczniów z pracą banku, - poznanie przez uczniów form zabezpieczenia banknotów, - nauka naliczania odsetek bankowych od lokat, - ćwiczenie umiejętności obliczeń procentowych, - kształtowanie umiejętności strategicznego myślenia i podejmowania decyzji w zespole i indywidualnie, - poznawanie i stosowanie zasad reklamy i marketingu, - rozwijanie umiejętności współdziałania w grupie. Realizację projektu rozpoczyna tradycyjnie konkurs dla wszystkich uczniów naszej szkoły na projekt i nazwę szkolnego pieniądza. Termin oddawania prac upływa 26 października . W tym miesiącu poszukuję również sponsorów nagród i osoby, które chciałyby pomóc w realizacji przedsięwzięcia (szczególnie namawiam do tego szczecińskie banki). Do 9 listopada na lekcjach matematyki w klasach szóstych i gimnazjum omawiany będzie dział „Procenty”. Wyniki pracy klasowej z tego działu zadecydują o ilości pieniędzy otrzymanych przez każdego ucznia na czas trwania Tygodnia Bankowego. W tym roku w naszej szkole będą funkcjonowały dwa banki prowadzone przez klasy II i III gimnazjum. Klasy 6a, 6b i I będą lokowały w nich swoje pieniądze i walczyły między sobą o jak największe zyski, a tym samym o jak najlepsze nagrody. Natomiast klasy prowadzące banki będą rywalizować o jak największe STÓ-wa 24 Przygotowania do Tygodnia Bankowego rozpoczęły się szkoleniami i lekcjami o działalności banków, które prowadzi pani Magda Winiarska (mama Mateusza). Bankowe tryby powoli ruszają. Zabawa się rozpoczyna... Życzę wszystkim powodzenia. Niech fortuna kołem się toczy! Małgorzata Firsiof KONKURS NA PROJEKT JUś PIENIĄDZA ROZSTRZYGNIĘTY! Wpłynęło 11 prac uczniów ze szkoły podstawowej i gimnazjum. Za najlepszy projekt jury uznało pracę Kai Słojewskiej. Tym samym ogłaszamy „SZKOLNIAKA” szkolnym pieniądzem roku 2007. Gratulujemy! Jury przyznało również dwa wyróżnienia: Gabrysi Lewandowskiej i Kacprowi Czappowi. Nagrody zostaną wręczone 3 grudnia 2007 na apelu podsumowującym Tydzień Bankowy. Serdecznie dziękuję również pozostałym uczestnikom konkursu, wszyscy zostali nagrodzeni ocenami celującymi z matematyki. Nasza twórczość Michał Michalak Moje miasto LIRYCZNIE O SZCZECINIE Kaja Słojewska Szczecin - moje miasto Szczecin, Moje miasto. Ale nie chcę go tak nazywać. Jest to tylko miejsce. Moim miastem jest dla mnie dom, rodzina, przyjaciele. Mój dom. Kiedy patrzę na Szczecin, nie myślę o budynkach, ani o wielkich osiedlach. Od rana siedzę na kanapie od rana mocno się drapię bo wiersz mam napisać do szkoły a nie jestem zbyt wesoły Wiersz o Szczecinie - moim mieście weźcie mnie ludzie i powieście nie wiem, co pisać, co powiedzieć piętnaście lat w tym mieście siedzieć i w kilku wersach streścić mam to, co przeżyłem tutaj sam Jak szedłem mały do przedszkola jak mnie ugryzła w ucho pszczoła jak na rowerach się ścigałem i hulajnogę jak dostałem To wszystko było tu - w Szczecinie nie gdzieś w Paryżu czy Londynie choć inne miasta są piękniejsze to dla mnie jest najważniejsze Czuje wtedy obecność rodziny, miłość i oddanie. Marta Grzywaczyk I tak chciałabym go zapamiętać. Na zawsze. Szczecin, mój dom. Szczecin - miasto gryfa czerwonego na tle niebieskim postawionego Miasto życiem tętniące na sposobów tysiące Szczecin rozbłyskany Szczecin pięknie rozbłyskany Radissona świecą ściany widać dumnych wielu ludzi Szczecin zaraz się obudzi choć jest ciemno - to świetliście spadły z drzew już wszystkie liście latarniami oświetlone te ulice wymarzone Wały Chrobrego przez wielu już pokochane tak jak reszta miasta tego więc zapraszam Cię do niego STÓ-wa 25 Wizyta Sffawolnej JeŜynki była biała) koszulę, słuchawki w uszach, na ręku… e? Damska torebka? Toż to swój człowiek, cieszę się i pokazuję go Uli. Zmierzyła mnie dziwnym wzrokiem i dalej spoglądała kątem oka na nieopodal siedzącego Turka. A idź ty, myślę sobie i nadal przyglądam się nowo poznanemu dziwakowi. Z Georgem Whitmanem... ZNAJDUJĄC ANIOŁA W PRZEBRANIU Na lotnisku najciekawszą atrakcją jest chyba obserwacja siedzących obok lub pędzących we wszystkie możliwe strony ludzi. Siedzę sobie i żyję w Tu i Teraz, nie widzę tego, co może zdarzyć się za kilka godzin. Po prostu to do mnie nie dociera. Obok przechodzi chłopak, coś jak połączenie gotha z cyrkowcem, w za małym, czarnym kapeluszu i niezwykle uroczych, czerwonych glanach. Odnotowuję go, chociaż bez żadnych większych emocji. Wspominam drogę do Berlina, słuchanie Depeche Mode i przysypianie na ramieniu Michała. Myślę sobie, czy nie lepiej byłoby zawrócić? Nie. Nie bój się, nie rozczarujesz się. Wejdziesz Tam i staniesz się nowym człowiekiem. Oby, myślę i obserwuję sympatycznie wyglądającego blondyna przysypiającego na swojej walizce. Wieczorem oglądałam koncert Queen, ten, który przywiozłam z Paryża dwa lata temu. Potem słuchałam ścieżki dźwiękowej z ‘Amelii’. Bo po co spać, skoro o trzeciej rano pobudka? O matko święta, cóż to za okazja!! Patrzcie tylko – blond włosy wymodelowane jak… ojej, nawet nie wiem, jaki to trend… rozbiegany wzrok jasnych oczu, broda, chude, przeraźliwie chude ciało odziane w czarne, OBCISŁE spodnie i białą (tzn. kiedyś chyba STÓ-wa 26 Rue de la Bucherie 37. Adres na dobre wyryty w sercu, trafię tam po ciemku. Przekraczam próg, przepełniona niesamowitym uczuciem, szczęściem wprost nie do opisania. Wracam do siebie. Za kasą nie ma Georgea, jest jakiś śmieszny pan w okularkach. Idę więc dalej, mijam zebranych w Shakespeare moli książkowych i nagle zamieram. Przede mną, na podłodze, klęczy dwóch mężczyzn. Coś naprawiają, czy jak… Mignęły mi przed oczami niesforne, kasztanowe włosy Oskara i biel zmierzwionych, przerzedzonych włosów George’a Whitmana. Ma zieloną, połyskliwą koszulę i krawat w ciapki. Kiedy wstaje z podłogi i staje przede mną, jak gdyby nigdy nic, totalnie nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Idę szybko do działu z literaturą słowiańską, żeby się uspokoić i obmyślić jakikolwiek plan działania. Kiedy wracam, rozmawia z Oskarem. Nie chcę im przeszkadzać, więc udaję, że coś tam czytam, coś oglądam... w końcu jednak się już denerwuję i wyrzucam z siebie jakiś nieskładny bełkot, że jestem z Polski, że to dla mnie niesamowite przeżycie i jeszcze milion innych rzeczy udało mi się przekazać. Na co Whitman obejmuje mnie ramieniem i - kompletnie mnie nie słuchając, pyta: – A spać gdzie masz? Ja cię tu przenocuję. – EEEEE…. – to ja. Oskar w śmiech. – Niestety, mam już pokój w hotelu… mówię. Na co Whitman dziarsko: – To następnym razem od razu przychodź tutaj, a nie po hotelach mi tutaj! Robi się zbiegowisko, Oskar uśmiecha się do mnie, klienci przyglądają się Whitmanowi z uwielbieniem w oczach, ktoś w oddali gra na pianinie. To jest właśnie Magia Przystani Poetów. Nie wiem, kto wytrzymałby ze mną pobyt w Paryżu. Bo ja muszę wszędzie iść na piechotę. Metro – nie. Autobus – nie. Taksówka – oszalałeś? Na pieszo. Wtopić się w tłum, żyć życiem Paryża, czerpać z niego jak najwięcej. Dlatego też pierwszego dnia zaliczamy maraton od Katedry Notre Dame do Wieży Eiffela i z powrotem. To tylko brzmi tak niepokojąco. Idzie się przyjemnie, słuchając muzyki z „Moulin Rouge”, (pominę fragment „wyjąc z Ewanem McGregorem najtrudniejsze partie”), obserwując ludzi, życie i słońce zachodzące nad Sekwaną. Szybko przechodzi się taki dystans. Gorzej potem wdrapać się na górę Dzielnicy Łacińskiej, gdzie jest nasz hotel. Mijamy Shakespearea, restaurację „Istambuł”, sklep - jeden, drugi, trzeci… Będąc na wysokości Sorbony, doznaję szoku. Staję na przejściu dla pieszych (i tak nikt nie przestrzega zasad ruchu drogowego). – Uleeek… – szepczę. – No? – słyszę odpowiedź zdradzającą niebywałe zainteresowanie. – Popatrz w lewo. – Gdzie? – W LEWO – nie ma to jak konspiracja. – O RANY! Nasz znajomy z lotniska! Ten od damskiej torebki! Siedzi na krawężniku i pali papierosa. Rozmawia z jakimś mężczyzną pociągającym z butelki. No nie. Ja WIEDZIAŁAM, że gdy kogoś wypatrzę, to nie byle kogo! W końcu Paryż nie jest taki mały! Lustro Miłości. Tak nazywa się lustro nad jednym z Shakespeare’owskich łóżek. Przykleja się do niego swoje zdjęcia, listy do Whitmana, wyrazy uznania i podziękowania. PrzykleSTÓ-wa 27 jam do niego „Przystań Poetów”. I czuję, że teraz już na zawsze łączy mnie z tym miejscem magiczna więź. Będę tam wracać. Późnym wieczorem siedzę na kamiennym murku oddzielającym miasto od rzeki. Chwila nieuwagi i spadam z wysokości kilku metrów prosto do migoczącej w świetle ulicznym otchłani. Wpatruję się w nią, niczym zahipnotyzowana. Rozpamiętuję ostatnie miesiące mojego życia, na przestrzeni tego czasu obserwuje siebie samą. Dochodzę do pozytywnych wniosków, że z każdej opresji potrafię wyjść cało. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo szczęśliwa jestem właśnie tutaj. Wiem, że kiedy wrócę do domu, to wszystko będzie mi towarzyszyć. Zniknie bariera i znów zacznę coś pisać. Wyrażać siebie. Jeśli człowiek bardzo długo będzie obserwował fale, to dostrzeże, że złote i srebrne światła wyczarowują z nich stada lecących ptaków. Machają skrzydłami, fruną w nieznane. Czuję się jak jeden z nich. Unoszę się wysoko, daleko Ponad Codzienność. Nikt mnie nie sprowadzi na dół. Nigdy więcej. Jak poznałam Oskara? Było to tak: postanowiłam zrobić zakupy w Shakespeare, bowiem genialnie wpadłam na ambitny pomysł czytania „Ulissesa” po angielsku i znalazłam jeszcze kilka innych, ciekawych pozycji. Więc udałam się tam, a przy wejściu zastałam Sylwię Whitman w morzu kartonów z książkami. Gdzieś wśród nich znajdował się również Oskar, zapisujący ceny nadgryzionym ołówkiem. Żadne z nich nie zwróciło na mnie uwagi, poszłam więc dalej. Znalazłam „Ulissesa” i poszłam szukać dalej, kiedy nagle w drzwiach pojawił się Oskar z kartonem książek większym od niego. I utknął z nim w drzwiach. Kiedy zobaczył, że go obserwuję, zdając sobie sprawę ze swojej niezbyt komfor- towej sytuacji, posłał w moim kierunku zmieszany uśmiech w stylu „udawaj, że nie widzisz…”, po czym jakimś cudem udało mu się w końcu pokonać drzwi i położyć karton na ziemi. – Jesteś z Polski, dobrze usłyszałem? – spytał nagle. – Tak – odpowiedziałam niezwykle elokwentnie. – To poczekaj – dotknął mojego ramienia i już po chwili zanurkował gdzieś pod kasą. – Znalazłem, bo wiedziałem, że pewnie tu wrócisz – powiedział z dumą i wręczył mi książkę. „Normalsi” Davida Gilberta. Po polsku. – A tak w ogóle, to jestem Oskar – dodał mimochodem… Wyjeżdżając z Paryża wcale nie czuje żalu, że to już koniec. Bo to wcale nie koniec. To tak naprawdę dopiero początek. Na nowo czas zacząć dążyć do celu, spełniać marzenia. Niedługo tam wrócę. Najważniejsze, że poznałam Whitmana. Bałam się, że nie zdążę, a jednak się okazało, że dane mi było go poznać. A teraz czas wrócić do domu i żyć w szczęściu ze świadomością, że gdzieś czeka mój Anioł w Przebraniu. REDAKCJA: Marta Grzywaczyk, Jagoda Kłopotowska, Natalia Karwowska, Martyna Kawecka, Kinga Kociszewska, Róża Kawałko, Iga Szuman-Krzych SKŁAD KOMPUTEROWY: Tomek Arciszewski, Alex Poniedzielski, Igor Smolny wspólnie z p. Przemkiem S. Opiekun: p. Ewa Madruj STÓ-wa 28 Sffawolna Jeżynka Oskar