STÓ-wa 12 - Społeczna Szkoła Podstawowa Nr 1 STO

Transkrypt

STÓ-wa 12 - Społeczna Szkoła Podstawowa Nr 1 STO
Gimnazjum S.T.O., 71-761 Szczecin, ul. Tomaszowska 1, tel. 091 442 30 28
Mamy Pulitzera!!!
Zacznę od końca. WYGRALIŚMY!!! Tak, dostaliśmy PULITZERA - nagrodę dla najlepszej
szkolnej gazetki gimnazjalnej, przyznawanej co roku przez redakcję „Kuriera Szczecińskiego”
Spośród 50 zgłoszonych do konkursu redakcji w trzech kategoriach wiekowych (szkoły podstawowe, gimnazjalne i ponadgimnazjalne) do nagrody nominowano 18 - nas również. I cała
18-ka została zaproszona na uroczystość wręczenia nagród, po jednej w każdej kategorii.
STÓ-wa 1
W num erze...
1. Szkoda, że już za nami...
- Festyn
- Dzień Nauczyciela
- Dzień Chłopaka w klasie trzeciej
- Chłopcy z pierwszej
- Otrzęsiny - Martyna i Natalia
2. Przeczytaj, zobacz,
oceń sam
- "Katyń"
- "Dzień świra"
- "Cień wiatru"
3. Ważna sprawa!
- Adopcja
4. Muzyka na poziomie
- Koncert Tomka Dietricha
5. Łatwe odpowiedzi
na trudne pytania
6. Uwaga PROJEKT!
- O projekcie "Wokół Wesela”
- Relacja z warsztatów
7. Sportowe newsy
- Konrad o turnieju tenisowym
PKO Open
6. Specjalnie dla nas - reportaż
- Po wodach Chorwacji
7. Warto polecić
- Tydzień Bankowy
8. Nasza twórczość
- Lirycznie o Szczecinie
9. Wizyta Sffawolnej Jeżynki
- Znajdując anioła w przebraniu
STÓ-wa 2
Emocje rosły z każdą minutą, a na finał trzeba było
czekać… Najpierw konferencja prasowa z panem
Norbertem Obryckim, Marszałkiem Województwa Zachodniopomorskiego. Dla początkujących dziennikarzy była ona chwilą zmierzenia się ze stresem podczas zadawania pytań. Czego chcieliśmy się dowiedzieć? Najczęściej padały pytania o zagospodarowanie funduszów unijnych, w tym o środki przeznaczone
na wspieranie kształcenia młodych ludzi. Teraz już
wiemy, czym jest RPO, Lista Indykacyjna i gdzie możemy zgłaszać swoje pomysły unijnych projektów.
Wiemy też, że marzenie wielu szczecinian - hala widowiskowo-sportowa ma powstać do 2013 roku.
Wręczenie nominacji przyniosło naprawdę niespodziewaną radość, ale też jeszcze wzmogło napięcie, ponieważ jej otrzymanie dawało szansę naPulitzera. Patrzymy po sobie z nadzieją, ale żadna
z nas nie ma odwagi powiedzieć tego na głos. Nie
chcemy zapeszyć. Przerwa, a w zasadzie chwila
na obejrzenie gazetek konkurencji dała okazję do
skonfrontowania naszych pomysłów z propozycjami
innych redakcji. Wszyscy młodzi dziennikarze mimo
rywalizacji nie zapominają o życzliwych uśmiechach
i miłej, serdecznej atmosferze.
Koncert uczniów Szkoły Muzycznej, tegorocznego gospodarza konkursu, był naprawdę niezwykły trudno nas nazwać fankami muzyki klasycznej, ale
utwory zaprezentowane przez absolwentów
i uczniów szkoły wykraczały poza jej ramy i może
właśnie dlatego tak nas ujęły. Korzystając z tego,
że jestem „przy piórze” , wspomnę tylko, że mnie
podobał się szczególnie grający na saksofonie gimnazjalista, który wszystkim kogoś przypominał :D.
I wreszcie najważniejszy moment... Nerwy, ale
też spokój, mogłoby się wydawać - nie do pogodzenia, jednak taki właśnie stan emocjonalny mnie
ogarnął. Nadzieja i strach, że są lepsi. Słyszymy:
„Nagroda dla szkoły podstawowej dla gazetki
Słonecznik”. Głęboki oddech - kolej na gimnazjum...
Otwarcie koperty. Ostatnie spojrzenie na siedzącą
p. Ewę, jeszcze w bok, do tyłu, w prawo (zaraz, czy
oni nie przeglądają naszej gazetki?). Napięcie naprawdę nie do wytrzymania, nagle wydaje się nam,
że powrót bez Pulitzera będzie katastrofą,
że pewnie wszyscy na nas liczą, że ominie nas ta-
kie przeżycie! I nagle padają najważniejsze
słowa: „Nagroda Pulitzera 2007 w kategorii
szkoły gimnazjalne wędruje do redakcji gazetki „Stów-a” Gimnazjum Społecznego Towarzystwa Oświatowego w Szczecinie.”
Nie!!! To nie dzieje się naprawdę!!! Dosłownie zamarliśmy. Patrzymy na siebie, szukając potwierdzenia zbiorowej halucynacji.
W końcu dotarło do nas, że wszyscy czekają
właśnie na nas i wtedy… Radość, radość
bez granic, bardzo spontaniczna, nie udaje
się nam ukryć zaskoczenia. Cieszymy się,
gratulujemy i dziękujemy sobie nawzajem.
Otrzymujemy piękną mosiężną plakietkę Pulitzera, odbieramy nagrody i dziękujemy za
gratulacje. Marzymy już tylko o tym, żeby
podzielić się naszym sukcesem z kolegami
i koleżankami trzymającymi w szkole kciuki.
To jednak jeszcze nie koniec uroczystości
i pora uspokoić emocje. Jeszcze zostaje nagroda dla szkoły ponadgimnazjalnej. Naszym
numer jeden jest gazetka VI LO. Ma ciekawą
szatę graficzną i interesujące artykuły. Niestety, ku naszemu rozczarowaniu nie otrzymuje
ona nagrody. Pulitzer wędruje do liceum ze
Świdwina. Pozostaje jeszcze nagroda
dla najlepszego dziennikarza - dla Ali z Gimnazjum nr 12.
Przed nami jeszcze wizyta w redakcji
„Kuriera Szczecińskiego”. Widzieliśmy
wszystko, co może interesować przyszłych
profesjonalnych dziennikarzy. Dostaliśmy
„szczotki” i dopytywaliśmy się (to znaczy p. Przemek się dopytywał) o sekrety składu
komputerowego. Widzieliśmy także jako
pierwsi zdjęcia z uroczystości, które miały
ukazać się w najbliższym numerze gazety.
Zmęczeni dniem pełnym wrażeń i emocji
poszliśmy świętować. To było na prawdę niesamowite przeżycie, przekonaliśmy się, jak
miło jest odnosić sukcesy!!! Dziękujemy
„Kurierowi Szczecińskiemu” za organizację
konkursu, który motywuje nas do coraz lepszej dziennikarskiej pracy.
Martyna
STÓ-wa 3
Szkoda, Ŝe juŜ za nami...
FESTYN
JESIENNY
Aby pisać o corocznym
festynie jesiennym, należy zaznaczyć, że święto to wcale nie
trwa tylko jeden dzień. Tym
razem nie uda się tego ukryć
i nie mam zamiaru więcej kogoś łudzić! Przygotowania rozpoczynają się już kilka tygodni
wcześniej...
Wybór tematu, zebranie
pomysłów na jego realizację,
przemyślenie wystroju sali,
zamówienie odpowiedniej ilości
potrzebnych materiałów,
wreszcie przydział zadań: co
do jedzenia i kto to przygotuje?,
co jeszcze można sprzedać?,
kto przynosi picie, a kto talerzyki i sztućce?, kto zaangażuje
się w wystrój sali?, kto będzie
sprzątał? Gdy wszystko jest
ustalone, w piątek, przed
„wielkim dniem”- dekorujemy.
Czasem po lekcjach, czasem
w trakcie robimy plakaty.
W tym roku, co okazało się
bardzo praktycznym rozwiązaniem, zaczęliśmy dekorować
nasz gimnazjalny korytarz już
na 6 godzinie lekcyjnej. W pracy uczestniczyło prawie całym
gimnazjum, a przy niezbędnej
pomocy wychowawców, poszło
nam to niezwykle sprawnie,
bo przed trzecią było już po
wszystkim. Zawsze jednak
znajdą się ci, którzy coś chcą
poprawić. Najwytrwalsi (aż
mnie korci, żeby wymienić...)
dekorowali i przemeblowywali
STÓ-wa 4
naszą chatę wikingów troszkę dłużej, w bardzo
nielicznym składzie - praca była szybka, przemyślana, a przede wszystkim - efektywna.
Wreszcie wszystko gotowe - możemy wracać
do domu piec, gotować, szykować stroje, by zjawić się następnego dnia na chwilę przed rozpoczęciem imprezy, żeby dokonać tylko drobnych
poprawek (np. przymocować na nowo plakaty,
które mają dziwną zdolność spadania).
w różnych dziedzinach: naukowej, społecznej,
politycznej. Podczas festynu „Tęczowego” natomiast cała szkoła dosłownie mieniła się kolorami,
powstawały krainy mlekiem i miodem płynące,
błękitne przestrzenie podniebne, gorące zakamarki czerwone niczym ogień. Z kolei festyn, nie
do końca jesienny, gdyż poświęcony Bożonarodzeniowym tradycjom”, był jednym z trudniejszych i wymagał solidnego przygotowania.
Naszą festynową zmorą jest widmo braku
klientów, jednak - jak co roku - nasze obawy
na szczęście się nie potwierdzają. Zresztą, dlaczego miałoby stać się inaczej, skoro mieliśmy
gości „w piekle i niebie”, remizie strażackiej
z disco polo czy chacie Reymonta. A poza tym któż nie chciałby poznać wikingów! Każdy z nas
ma przed sobą sprawdzian z marketingu - jak
przekonać, że właśnie nasze ciastko jedli groźni
wojownicy z Północy, a nie żołnierze rzymskich
legionów? Perswazja handlowa okazała się naszą mocną stroną - odwiedziło nas mnóstwo
osób. Chciałabym jednak podkreślić, że jednym z
głównych powodów naszej festynowej radości
jest to, że ta impreza stanowi często jedyną okazję na spotkanie z kolegami z podstawówki czy
gimnazjum. Okazuje się, że tęsknimy za sobą
i z radością wspominamy wspólnie spędzone
chwile. Wtedy właśnie czujemy najbardziej, że
festyn jest dla nas niezbędny, że jego idea musi
trwać, byśmy mieli gdzie przyjść i spotkać się
z nauczycielami i starymi, dobrymi znajomymi.
Podczas dziesiątego, jubileuszowego, królował temat „Żywioły” - w gimnazjum ogień walczył z niebem, obok subtelnie przemykających
efemerycznych aniołów rozrabiały diabełki - pełne pomysłów na różnorakie psoty. Rok następny
prezentował „Polskie perełki”, które u nas - dlaczego, nikt tak naprawdę nie wie - uosabiała
wspomniana wcześniej chata Reymonta, disco
polo i polski rock lat 80-tych. W sali zamienionej
na remizę strażacką prawdziwym hitem była
przymocowana do sufitu ogromna kula i skoczna
muzyka. Jak na zabawę wiejską przystało, atmosfera panowała swojska i radosna - było kolorowo i … smacznie. A obok prawdziwie polska
chata, serwująca smalec i pierogi, oraz jaskinia
rocka, której mroczna atmosfera (i muzyka!) niektórych odstraszały, innych zaś przyciągały niczym magnes.
Festyn powoli zbliżał się do końca, więc zabraliśmy się do sprzątania, które poszło nam
bardzo sprawnie - po około godzinie z tegorocznego święta zostały tylko zdjęcia i wspomnienia!
Nie zapominajmy, że był to już 12 festyn, a co
było wcześniej?
Każdy festyn był wspaniałą imprezą, on się
po prostu ZAWSZE udaje - zapewne dlatego,
że wszyscy wkładamy w jego przygotowanie
naprawdę dużo serca i bardzo konkretnej pracy.
Do następnego roku!!!
Martyna
Festyn jesienny to impreza integrująca szkolną społeczność, organizowana od 1995 roku,
powiązana zawsze z konkretnym tematem, jak
na przykład z Organizacją Narodów Zjednoczonych, krajami Unii Europejskiej czy osiągnięciami
XX wieku. Każdy z tych tematów był doskonałą
okazją do poznania kultury, tradycji i obyczajów
innych narodów czy prześledzenia historii najważniejszych wydarzeń minionego stulecia
STÓ-wa 5
Dzień Nauczyciela
- to tak naprawdę święto całej szkolnej
społeczności, które chętnie obchodzimy,
gdyż daje nam ono okazję do wyrażenia
sympatii, załagodzenia nieporozumień,
powiedzenia sobie, że się lubimy i szanujemy.
Zapraszamy do przeczytania wywiadu
z panią Kasią Więckowską, która od tego
roku prowadzi swoją „osobistą” klasę...
Czego pani nie lubi w naszej klasie? :))
Nie lubię, gdy uczniowie podejmują się określonych zadań, a później ich nie wykonują.
Życzyłabym sobie również, abyście troszkę
więcej czasu poświęcali na naukę.
Jakie pierwsze wrażenie sprawialiśmy na
Pani jako klasa?
Bardzo sympatyczne, od początku byłam
przekonana, że nasza „współpraca” będzie
przebiegała w ciągu tych 3 lat zdecydowanie „pokojowo” :D.
PS
Jaka pani była w naszym wieku?
Tak jak wy musiałam chodzić do szkoły
i choć nigdy nie miałam problemów z nauką,
zdarzało mi się bez wiedzy nauczyciela
opuszczać zajęcia - po prostu pójść na wagary, czego dzisiaj, sama będąc nauczycielką, oczywiście nie pochwalam, ale wtedy
było to odskocznią od codziennej nauki. Na
szczęście, nie zdarzało mi się to zbyt często.
Dziękujemy za wywiad.
Bardzo miło mi się z wami rozmawiało.;))
Czy chciała Pani wziąć wychowawstwo
naszej klasy?
Tak, oczywiście.
Dlaczego?
Bo lubię młodzież. Klasa Ig to już trzecia
klasa w mojej karierze wychowawcy. Zawsze
bardzo przywiązuje się do moich uczniów
i jest mi smutno, gdy odchodzą ze szkoły.
Czy lubi Pani być nauczycielem?
Tak, bardzo; było to moim marzeniem, odkąd sama zaczęłam chodzić do szkoły.
Z koleżankami, które przychodziły do mnie
do domu, często bawiłyśmy się w szkołę,
a ja zawsze byłam nauczycielką. Miałam
nawet specjalną tablicę i dziennik lekcyjny.
Lubi pani naszą klasę?
Oczywiście, że tak. Choć stanowicie połączenie dwóch żywiołów - ognia i wody, mam
nadzieję, że uda mi się „poskromić” wasze
temperamenty.
STÓ-wa 6
Jagoda i Natalia
„Relacja nauczyciel – uczeń
uczeń”
Szkolne relacje między nauczycielami
a uczniami to tylko z pozoru temat oczywisty.
Choć regulują je ogólnie przyjęte reguły - od zasad dobrego wychowania i kultury osobistej począwszy - bywają one jednak bardzo różne.
Dlaczego? Odpowiedź, przynajmniej dla mnie jest oczywista: i nauczyciele, i uczniowie to indywidualności, które czasami nie umieją znaleźć
wspólnego języka, różnie interpretują te same
rzeczy, walczą o dominację (tak, tak!).
Często źródłem nieporozumień, a co za tym
idzie - problemów, jest to, że nie zawsze jedna
strona wie, czego może oczekiwać
od drugiej. Punktem wyjścia jest moment poznawania się, kiedy to nauczyciele wychodzą
z założenia, że współpraca z nową klasą może
okazać się całkiem przyjemna, uczniowie zaś
traktują ich z należnym szacunkiem, ale i dystansem. Z czasem obie strony się poznają
i albo pracują w harmonii (jedynie sporadycznie
przerywanej drobnymi nieporozumieniami), albo
zaczynają ze sobą walczyć. Nie tylko razem
pracują, ale także autentycznie darzą się sympatią, albo nie dochodzą do porozumienia
i zaczynają się ze sobą męczyć. Bywają nauczyciele, z którymi znajomość ogranicza się
do „dzień dobry” i wypełniania mniej lub bardziej
sumiennego swoich obowiązków, ale na szczęście są i tacy, których otwartość, życzliwość
(i - co tu ukrywać - wyrozumiałość) zachęca do
kontaktu wybiegającego poza tematy lekcyjne.
Wracając do wzajemnych oczekiwań jako
źródła konfliktów, należy zadać sobie pytanie,
co rodzi nieporozumienia pomiędzy uczniami
i nauczycielami. Wydaje mi się, że głównie
jest to niekonsekwencja dorosłych, którzy
najpierw pozwalają na wiele, co uczniowie
naturalnie skwapliwie wykorzystują (często
zapominając o granicach wyznaczonych
choćby kulturą osobistą), by wkrótce szybko
się z tego wycofać, ale wówczas jest już najczęściej za późno. Dajmy na to, iż młodzież
przyzwyczajona jest do bliskiego i przyjaznego kontaktu z nauczycielem. Na lekcjach,
oczywiście po zrealizowaniu materiału, prowadzone przyjemne rozmowy na różne tematy, czasem nawet się żartuje, co naturalnie
coraz bardziej zbliża do siebie obie strony. Po
pewnym czasie jednak uczniowie zapominają
o granicach, na co nauczyciel - ku zdziwieniu
przyzwyczajonych do „luźnych” kontaktów
wychowanków - reaguje bardzo ostro, wzbudzając autentyczne poczucie krzywdy. I tak
zaczynają się najgorsze spory pomiędzy rozzłoszczonymi dorosłymi a zawiedzionymi młodymi.
Czy jest na to sposób? Owszem - sprawdzony w innych sytuacjach - wzajemny szacunek, przestrzeganie zasad, ale także wyrozumiałość i gotowość do kompromisów.
Marta
STÓ-wa 7
DZIEŃ CHŁOPAKA
I znów zmagałyśmy się z odwiecznym
problemem… Jak zadowolić naszych Cudownych Chłopców w dniu ich święta? Po wielu
poważnych rozmowach (nie obyło się bez
bolesnych kompromisów) płeć piękna zadecydowała, jak wywołać uśmiech u płci
„brzydszej”. ^^
Dziewczyny z klasy III ^^ - doskonale znając upodobania kulinarne swoich Chłopców wspólnie upiekły ciasto czekoladowe, po którym z oczywistych powodów wszelki ślad zaginął w tempie ekspresowym ^^ . Nie mogło
się również obyć bez prezentu, a ponieważ to
niestety ostatni rok spędzony razem, prezent
musiał być „pamiątkowy”. I tak każdy trzecioklasista dostał koszulkę z osobistymi dedykacjami, wspomnieniami i życzeniami od każdej
dziewczyny. Zachwycone miny obdarowanych
mówiły wszystko. Podczas imprezy nie mogło
zabraknąć czasu na odkrywanie w sobie talentu do śpiewania, czyli na zabawę przy karaoke. :D, a także na “sesję zdjęciową”.
Chłopcy dzielenie i prawie zawsze z szerokim
uśmiechem pozowali nam do wspólnych
zdjęć, które - mam nadzieję - wkrótce trafią
na szkolną stronę.
Inne dziewczyny również wspaniale poradziły dobie z uszczęśliwieniem swoich Chłopaków.^^ „Debiutantki”, czyli koleżanki z I
klasy przygotowały poczęstunek i obdarowały „solenizantów”… bokserkami ze specjalnymi życzeniami. Dziewczyny z drugiej natomiast zamówiły pizzę, co z pewnością niesamowicie ucieszyło ich Chłopców, którzy ponadto dostali piłkę, bo kto jak kto, ale to oni
najwięcej czasu spędzają na szkolnym boisku.
Nam - dziewczynom ten dzień minął naprawdę miło. Mam nadzieję, że Chłopcy również dobrze go wspominają.
Kinga
STÓ-wa 8
Jagoda i Natalia
o chłopcach z klasy
pierwszej
Szczupły blondyn o jasnej karnacji. Do STO chodzi od 3 lat. Ma starszego brata - Grzegorza
(32 lata). Joseph interesuje się sportem, lubi
piłkę nożną, a drużyną, której kibicuje, jest FC
Barcelona. Bardzo lubi wycieczki dookoła świata
wraz z tatą marynarzem. Słucha rapu, ale nie ma
ulubionego wykonawcy. Jest bardzo skryty,
ale też strasznie miły:)).
Konrad
Niewysoki, szczupły szatyn. Chodzi do STO
od pierwszej klasy podstawówki. Jego hobby to
ASG, czyli strzelanie pistoletami na kulki. Wie
o tej broni bardzo dużo. Ma wiele energii, lubi
żartować i nie oszczędza języka!!!
Józef
Michał
Wysoki, wysportowany brunet o ciemnej karnacji.
To taki współczesny Casanova;). Wcześniej
chodził do " Polsko-Amerykańskiej". Ma czworo
rodzeństwa. Ciekawostka - kiedyś mieszkał
w Poznaniu i uważa, że "Poznań to interesujące
miasto, ale Szczecin lepszy!". Gra w nogę
i czasem w kosza. Jego ulubioną drużyną
piłkarską jest FC Barcelona. Lubi oglądać TV
i słuchać Eminema.
Mateusz
Wysoki blondyn o skandynawskiej urodzie. Ma
młodszego brata - Tomka (chodzi do I klasy).
Pasjonuje go motoryzacja i oczywiście piłka nożna.
Nie ma swojego ulubionego klubu piłkarskiego.
Filip
Szczupły brunet. Podobnie jak Konrad chodzi
do naszej szkoły od podstawówki. Pasjonuje go
manga i anime. Lubi np. komiksy GTO. Ma ich
wiele tomów. Z reguły jest bardzo cichy.
STÓ-wa 9
że ulepiony przez dziewczyny z III g domek,
który - co prawda - nie pomieściłby nas
wszystkich, ale był uroczy i nawet w miarę
stabilny. Wykład o fotografii, między innymi
reklamowej, wydal nam się dużo ciekawszy
niż ten o telefonach. Mogliśmy zrobić sami
fotografię na specjalnym papierze błyskowym,
a także sprawdzić się w roli aktorów przy próbkach animacji. Rozszyfrowywaliśmy triki specjalistów od reklamy i nie damy się już nabrać
na smakowicie wyglądające potrawy na plakatach.
I tak nadeszła pora na upragnione przez
wszystkich otrzęsiny, no może faktycznie - nie
przez wszystkich. W tym roku troszkę pohamowaliśmy wyobraźnię, dzięki czemu pierwszaki przeżyły i miały nawet zadowolone miny.
Zadania „sprawnościowe” nie sprawiły im żadnych trudności, gorzej było z jedzeniem i piciem, salon piękności ograniczał się do fryzjera i kosmetyczki, ale i tak odnosił sukces
w znęcaniu się nad młodszymi kolegami i koleżankami.
Otrzęsiny 2007
Co mają ze sobą wspólnego telefony, glina,
aparaty i karaoke ??
Otrzęsiny, czyli święto organizowanie co
roku dla pierwszaków przede wszystkim przez
klasę drugą (przy dyskretnej pomocy trzeciej)
odbywało się jak dotąd podczas dwudniowego
wyjazdu. W tym roku stało się inaczej, powody
tej zmiany pomińmy taktownym milczeniem,
dodając tylko, że pojechaliśmy na jeden dzień.
Udaliśmy się na podbój Najderówki. Było
bardzo… śmiesznie. Po odśpiewaniu Piotrkowi
urodzinowych „Stu lat” wysłuchaliśmy prelekcji
o na temat telefonów. Nie chciałabym okazać
się niegrzeczna, ale nie będę ukrywać, że ze
świecą szukać wśród nas pasjonatów historii
telekomunikacji. Atmosfera rozluźniła się
w chwili, gdy zaczęliśmy „zajęcia z gliną”. Powstały niesamowite rzeczy - delikatne i wymyślne kwiatuszki, niesamowite stwory, a takSTÓ-wa 10
Zamiast ogniska - grill, ach ta pogoda…
A zamiast dyskoteki - karaoke, ale to już nasz
świadomy wybór. Przeboje, takie jak
„Narcyz”, „Jej czarne oczy” czy „Chodź, pomaluj mój świat” stały się hitem przede wszystkim
klasy najstarszej :D. Drugą dzielnie reprezentował śpiewający solo Aleks, a reszta nuciła
pod nosem cichutko, żeby nikt nie usłyszał.
Klasa pierwsza może była jeszcze emocjonalnie przy otrzęsinach i dlatego siedziała cicho
i spokojnie. Ratowaliśmy atmosferę z całych...
gardeł!
Wyjazd ten będziemy, jak zawsze, miło
wspominać, bo my bardzo lubimy wszelkie
wycieczki i okazje do zabawy. Śpiewaliśmy,
zaśmiewaliśmy się w autokarze, rozmawialiśmy bez końca i wróciliśmy naprawdę zadowoleni - to chyba najlepszy dowód na to, że bardzo dobrze czujemy się w swoim gronie. Tak
więc wyjazd integracyjny tradycyjnie osiągnął
swój cel!
Martyna
Okiem pierwszaka
Wysiedliśmy z autokaru autentycznie zmęczeni, ale zadowoleni. Dziewczyny z III klasy
jeszcze śpiewały! A wszystko zaczęło się tego
samego dnia kilka godzin wcześniej.
„Boisz się?” - to pytanie zadawaliśmy sobie
nawzajem od rana. A wszystko przez otrzęsiny obrosłe legendą o koszmarnych zadaniach
do wykonania i wstrętnych rzeczach do jedzenia.
Nie było jednak czasu na roztrząsanie tematu, bo bardzo szybko znaleźliśmy się
w „Najderówce”, której piękny teren miał być
wykorzystany właśnie do otrzęsin. „Szkoda,
że pada deszcz”- słychać było szmery w tłumie.
Właścicielka domu przywitała nas bardzo serdecznie, częstując pyszną herbatą z sokiem malinowym i ciepłymi drożdżówkami.
A wkrótce potem już słuchaliśmy o historii
telefonów, a następnie lepiliśmy z gliny różne
różności, co tylko chcieliśmy. Powstawały krowy,
niekształtne stworki, domki, łódki… Potem gospodarze pokazywali nam swoje aparaty fotograficzne i próbowali wprowadzić nas w tajniki fotografii reklamowej.
Głównym celem naszej wycieczki były jednak
otrzęsiny. Uczniowie klasy drugiej i trzeciej przygotowali dla nas „pyszne” koreczki, gorącą herbatę i pożywne kanapeczki. „Najprzyjemniejszy”
okazał się salon fryzjerski, w którym Kinga, Marta
i Martyna upięły nam włosy w poczochrane fryzury.
Po otrzęsinach było karaoke. Śpiewaliśmy
same hity! Wszyscy głośno krzyczeli słowa takich
piosenek jak „Tańcz głupia tańcz” czy „Czarne
oczy”.
Droga powrotna minęła szybko i bez problemów. Gdy weszliśmy do szkoły, niektóre dzieci
dziwnie się na nas patrzyły. Może ze względu na
nasze niecodzienne, uśmiechnięte twarze ;-).
Bośmy po prostu świetnie się bawili!!!
Natalia
STÓ-wa 11
Przeczytaj, zobacz, oceń sam
„Katyń” czyli film, który trzeba zobaczyć…
Wyjście ze szkołą na ten film może
być ryzykowne, ponieważ młodzież, jak
wiemy, zachowuje się różnie, a temat
jest niezwykle poważny. Warto więc
obejrzenie „Katynia” poprzedzić solidnie
przygotowanymi lekcjami na temat
zbrodni katyńskiej, wprowadzającymi
młodych widzów w historię, aby stali się
świadomymi widzami. Jesteśmy pokoleniem, które o mordzie w Katyniu wie niewiele, tylko tyle, co z lekcji historii, a i to
nie zawsze.
Warto wiedzieć, że Andrzej Wajda reżyser filmu, stracił w Katyniu ojca;
że scenariusz powstał na podstawie
autentycznych zapisków, notatek
i dzienników; że sposobem na opowiedzenie o zbrodni nie jest rekonstrukcja
wydarzeń, tylko przedstawienie tragedii
rodzin - matek i ojców, żon i dzieci uwięzionych i z niewyobrażalnym okrucieństwem zamordowanych przez Rosjan polskich żołnierzy; że podejmuje także
problem moralnej odpowiedzialności za powojenne wybory, które ze względu
na komunistyczny reżim nie należały do najłatwiejszych. Z ekranu emanuje prawda
ludzkich losów i przeżyć: żal, rozpacz, ból, ale i nadzieja rodzin, obok żołnierskiej
niezłomności, honoru, godności i zwykłego ludzkiego strachu. Wstrząsające sceny
mordu dokonanego w lesie katyńskim, niezwykle realistyczne - to sceny o ogromnym ładunku emocjonalnym.
Istotę przeżyć bohaterów podkreślały ujęcia - niezwykle rzadko w kinie spotykane zbliżenia. Jakże trudne to musiało być dla aktorów, kamera przecież bezlitośnie
obnaża fałsz. A jednak te właśnie zbliżenia stały się atutem filmu, bowiem występujący w nim aktorzy zagrali swoje role naprawdę po mistrzowsku. Nie dostrzegłam
ani jednego sztucznego grymasu, udawanej emocji, nieprawdy w wypowiadanych
słowach.
Akcję „Katynia” trudno uznać za wartką, ale w wypadku tego filmu nie jest to zarzut. Nie sadzę, aby Wajdzie zależało na filmie akcji. Jego istotą było skupienie, refleksja, chwila pamięci. Wczucie się w sytuację rodzin, które właśnie… czekały - na
jakąkolwiek informację o losie zaginionego bliskiego człowieka. Jedynym dyskomfortem dla mnie była skomplikowana powojenna sytuacja bohaterów - gubiłam się
w gąszczu wątków, co nie świadczy źle o filmie, tylko moim słabym wyrobieniu jako
odbiorcy, do czego zresztą z racji wieku mam prawo.
STÓ-wa 12
Zaskoczyła mnie ostatnia scena, a w zasadzie jej brak.
Nagle widzimy czarny ekran. Nie wiadomo, koniec czy nie,
wstać i wyjść czy tez zostać i poczekać. To moment niedopowiedzenia, moment na uspokojenie emocji, na powrót do
rzeczywistości. Cisza. Hołd oddany poległym żołnierzom,
chwila ciszy i zadumy w ich intencji.
Film ten dotyczy mordu na naszych rodakach walczących
w imię Ojczyzny, dlatego jestem przekonana, że każdy Polak powinien go obejrzeć. Warto, aby poznali go także nasi
sąsiedzi, a także mieszkańcy innych państw. Może wtedy
zbrodnia katyńska, która nie została oficjalnie uznana
za zbrodnię ludobójstwa, znalazłaby właściwy wymiar
w ludzkich sercach.
Martyna
„Cień wiatru” - czy warto poczytać?
Niedawno przeczytałam książkę, którą poleciła mi koleżanka. Powieść „Cień wiatru” Carlosa Ruiza Zafóna to historia Daniela Sempere, który próbuje zaspokoić swoją ciekawość.
Ojciec Daniela zabiera go na Cmentarz Zapomnianych Książek, gdzie musi sobie wybrać
jedną dowolną lekturę. Przypadkiem natrafił na powieść Juliana Caraxa „Cień wiatru”, którą
czyta zachłannie, a następnie pragnie dowiedzieć się się czegoś więcej o jej autorze, poznać inne jego dzieła. Próbuje rozwikłać zagadkę, dlaczego utwory Caraxa
były niszczone, dlaczego nikt o nim nie
pamięta. Odkrywa historię wielkiej miłości,
jaka łączyła jego ulubionego autora z tajemniczą Penelope. Nieposkromiona ciekawość pozwala mu przeżywać niewiarygodne przygody, ale też naraża na wielkie
niebezpieczeństwo.
Wartka akcja powieści i nieoczekiwana
zmiana akcji trzymają czytelnika w napięciu do samego końca. Język książki jest
bardzo obrazowy, dokładne opisy budują
fascynującą atmosferę Barcelony z okresu
hiszpańskiej wojny domowej oraz lat
sześćdziesiątych.
Niezwykła książka Juliana Caraxa wpłynęła na całe życie Daniela Sempere… Dla
mnie taką mógłby się stać właśnie „Cień
wiatru” Zafóna.
Jagoda
STÓ-wa 13
ność relacji z innymi ludźmi, bałagan wspomnień, klaustrofobiczną wręcz ciasnotę przestrzeni (ciekawym pomysłem było wprowadzenie nagranych myśli bohatera).
A jednak… Do dzisiaj nie mogę pozbyć się
niesmaku, jaki mi towarzyszył podczas oglądani przedstawienia.
Zapewne nie dorosłam jeszcze do zrozumienia problemów życia codziennego ponad
czterdziestoletniego sfrustrowanego polonisty,
które - o dziwo! - bawiły sporą część dorosłej
widowni, zaśmiewającej się do łez. Ja tymczasem czułam się, jakbym oglądała wyjątkowo zgrzebną wersję „M jak miłość”, w której
wszyscy są wszystkim znudzeni, znerwicowani, a przy życiu trzyma ich jedynie ściśle przestrzegana rutyna. Zakładając, że był (i jest)
to problem społeczny, należy uważnie przyjrzeć się reakcjom widzów. Śmieją się z samych siebie? A może tacy ludzie jak Adam M.
nie istnieją?
Można ześwirować...
„Dzień świra” na scenie teatralnej. Jeśli
ktoś wcześniej oglądał film, to wie, czego się
spodziewać, jeśli nie, to może się zdarzyć,
że popełnił błąd, przychodząc na ten spektakl.
Tak było przynajmniej w moim przypadku.
Obsada, jakiej można pozazdrościć. Paweł
Niczewski, grający siedem postaci (Pedał,
Rączka, Kretyn, Psychiatra, Syn, Harmonista,
Robol) - znany już z umiejętności błyskawicznego wcielania się w różne postacie z „Mojo
Mickybo” - i tak zaskakiwał wszystkich wirtuozerią gry. Był przezabawny pewnie również
dlatego, że grani przez niego bohaterowie to
żywa karykatura postaci z życia wziętych. Anna Januszewska również wspaniale zagrała
cztery wcielenia najważniejszych w życiu tytułowego świra kobiet. Wreszcie Robert Gondek - wykonawca głównej roli, zagranej naprawdę kapitalnie. Nie mam żadnych zastrzeżeń do realizacji przedstawienia - scenografia
bardzo przemyślana, zagracone mieszkanie
bohatera obrazuje śmietnik jego myśli, marSTÓ-wa 14
Gratuluję Piotrowi Ratajczakowi reżyserii,
ale nawet najgenialniejszy reżyser nie zdziała
cudu na podstawie kiepskiej fabuły. Pamiętam,
jak całkiem niedawno na ekrany wchodził film
zrealizowany na podstawie tego samego utworu - szybko wszedł do kanonu polskiego kina.
Doprawdy, nie wiem - dlaczego. Czy wulgarnie
przedstawione życie mężczyzny w średnim
wieku aż tak bardzo bawi? Czy może dotyka
na zasadzie śmiechu poprzez łzy… Dla mnie
pozostanie to świetnie pokazana historia
o czymś, co zbyt odległe i niezrozumiałe,
by mogło poruszyć...
Martyna
WaŜna sprawa!
Adopcja (z łac, adoptio) oznacza usynowienie. Lecz czy możemy to słowo tłumaczyć tak
dosłownie?
Celem adopcji jest zapewnienie dziecku
rodzinnego ciepła i szczęśliwego dzieciństwa.
Choć nie jest to cel łatwy do osiągnięcia, to
coraz więcej rodzin decyduje się na przysposobienie. Dzieci adoptowane traktowane są jak
własne i pozostają w rodzinie do końca życia.
Natomiast dzieci w rodzinie zastępczej przebywają w niej do czasu uregulowania ich sytuacji
prawnej, co trwa od kilku miesięcy do kilku lat.
- Dom wypełniony szczebiotaniem i tupotem dziecięcych nóżek staje się domem prawdziwym, wesołym i szczęśliwym, mimo iż za
tymi odgłosami stoi trud wychowania i wielka
odpowiedzialność za powierzone nam dziecko – opowiadają Małgorzata i Jan, rodzice
zastępczy. – Te małe radości zsumowane razem, to nasz cel i sposób na życie, jakie sobie
wybraliśmy i któremu się poświęcamy.
Adoptować dziecko może nie tylko małżeństwo, ale również osoby samotne - z prawnego punktu widzenia jest to jak najbardziej możliwe, ale zdarza się rzadko.
Wiek dzieci adoptowanych jest różny. Najwięcej osób pragnie przyjąć 6-tygodniowe maleństwo, ale od jakiegoś czasu coraz więcej
osób jest otwartych na dzieci starsze i na rodzeństwo. Starsze dzieci są niestety rzadziej
przyjmowane, gdyż mogą przysparzać więcej
kłopotów niż te młodsze, poza tym rodzice
chcieliby od samego początku wychowywać to
własne, upragnione dziecko.
W Szczecinie coraz częściej możemy usłyszeć o adopcjach. Odbywa się coraz więcej
akcji promujących rodzicielstwo zastępcze.
Niedawno, w centrum handlowym Galaxy,
odbyła się akcja, w której słynni szczecińscy
sportowcy promowali adopcję i rodziny zastępcze. Podpisywali się na koszulkach, które tydzień później zostały rozdane również w kolej-
ADOPCJA
nej akcji, przeprowadzonej w Szkole Podstawowej nr 16, gdzie dzieci z rodzin zastępczych
mogły się wspólnie bawić.
- Akcje takie jak piknik rodzinny służą podniesieniu rangi rodzin zastępczych, zachęceniu innych do podjęcia trudu zaopiekowania
się nie swoim dzieckiem - mówi pani Joanna
Kawałko, dyrektor Ośrodka AdopcyjnoOpiekuńczego w Szczecinie. – Program „Dom
dla Dziecka” trwa od lutego i z każdym dniem
przynosi efekty – zgłaszają się nowi kandydaci
i kolejne dzieci znajdują swój wymarzony dom,
co jest głównym celem programu.
Akcję swoim patronatem objął prezydent
Szczecina, Piotr Krzystek. Radni sfinansowali
już niejedną akcję i na pewno niejedną jeszcze
sfinansują.
Dzieci przed przyjściem do rodziny adopcyjnej trafiają do różnych miejsc, najczęściej
do domu dziecka, ale również do pogotowia
rodzinnego. Jest to rodzaj rodziny zastępczej, krótkoterminowej i zawodowej. Dzieci
przebywają tam nawet 18 miesięcy (9%), ale
zazwyczaj są tam ok. pół roku (27%). Sytuacja dzieci po okresie pobytu w pogotowiu
rodzinnym jest różnorodna, część z nich trafia do rodziny adopcyjnej (36,4%), część powraca do swej rodziny biologicznej (45,5%),
a część ponownie powraca do pogotowia
rodzinnego.
W Polsce możliwa jest również adopcja
zagraniczna, oznacza to, że osoby z zagranicy mogą przyjąć dziecko z naszego kraju.
Ludzie spoza kraju decydują się na taki rodzaj adopcji z różnych powodów, m. in. ich
mąż lub żona, ojciec, matka lub ktoś bliski są
Polakami. Taki rodzaj przysposobienia przeprowadzają tylko 3 ośrodki w Polsce, wszystkie znajdują się w Warszawie, lecz mogą one
zlecić to zadanie innym placówkom na terenie całego kraju.
Róża i Iga
STÓ-wa 15
Muzyka na poziomie
Gdzie moŜna
spotkać naszych
gimnazjalistów…?
Wieczór. Cicho. Ciemno. Normalnie człowiek siedziałby w domu przed telewizorem
i wygrzewał się pod ciepłym kocem. Jednak
nic nie mogło zatrzymać tych, którzy owego
wieczoru wybrali się do Kontrastów. Powodem
była oczywiście druga odsłona „Neuro City
Live”.
Wszyscy zbierają się pod klubem. Słychać
śmiechy, ale też widać malujące się na twarzach napięcie. Każdy ma nadzieję, iż ten wieczór zapisze się w jego pamięci jako jeden
z lepszych, dla niektórych jeden z ważniejszych wieczorów w życiu.
Nareszcie wszyscy „nasi” dotarli już
na miejsce. Koncert rozpoczynał zespół Halcyone, który niespecjalnie nam odpowiadał…
^^ Jednakże jest to rzecz gustu ;) Później na
scenie pojawił się Tomek wraz z Devilish Distillery i z oczywistego powodu wywołał on
największe poruszenie wśród „naszych”.
Chłopcy w pogo oddali się w całości muzyce.
Zachwytom i okrzykom nie było końca, co
przypłaciliśmy zdartymi do granic możliwości
gardłami. Gdy zespół zszedł ze sceny, każdy
STÓ-wa 16
chciał uścisnąć dłoń gitarzyście…^^ Następnie grał Cruentus, Downhill, Inhead
i Orphan Hate. Ostatni zespół do Szczecina
przyjechał na „Neuro City Live II” z Berlina.
Śpiewała Sina Niklas, która swoim rewelacyjnym głosem elektryzowała publikę.
Oczywiście, nie bylibyśmy sobą, gdyby tak
niesamowicie prosta rzecz jak pieczątka,
którą przy wejściu stawiano nam na ręce,
nie sprawiła nam niesamowitej radości. Do
tego stopnia, iż większość ową pieczątkę
stawiała sobie również na czołach. Miejscem wręcz idealnym, gdzie można było
usiąść i porozmawiać bądź chwilę odpocząć od nagłośnienia, okazała się „piwnica”,
aczkolwiek to, co działo się za jej murami,
niech pozostanie naszą słodką tajemnicą…
^^
Pewne jest, iż koncert jak najbardziej
można uznać za udany, ba, śmiało można
powiedzieć – rewelacyjny! Co prawda, każdy
dorobił się potężnej chrypy, ale i niesamowicie naładował się pozytywną energią, no
bo gdzie indziej można zobaczyć tłum fanów, zamiatających włosami podłogę w rytm
muzyki swojego ukochanego zespołu? Mówię wam, nigdzie indziej nie spotkacie tak
niesamowitej atmosfery i ludzi. Jak najbardziej śmiało można powiedzieć, że był to
fantastyczny wieczór!
Kinga
Łatwe odpowiedzi na trudne pytania
Kosmos
Dlaczego czasem
Księżyc wydaje się
taki daleki, a czasem
o wiele bliższy
i większy?
Księży od zawsze, zamiast być normalnym,
zwyczajnie proporcjonalnym ciałem niebieskim, wydaje się od czasu do czasu puchnąć
do niezwykłych rozmiarów, wypełniając sobą
omal połowę nieba i przybliżając się tak bardzo, że chciałoby się go dotknąć.
Tak naprawdę nie przybliża się do ziemi ani
trochę, nie jest to także zjawisko powodowane
przez atmosferę. To po prostu złudzenie
optyczne. Występuje tylko wówczas, kiedy
Księżyc znajduje się nad horyzontem, a nasze
oczy mogą jednocześnie widzieć obiekty
na ziemi. Kiedy zaś wzniesie się nieco wyżej,
nie mamy żadnej „miarki”, do której moglibyśmy go porównać. Na horyzoncie wydaje się
nienormalnie wielki w stosunku do budynków,
drzew i dróg. Efekt ten ulega wzmocnieniu
w naszym mózgu, ponieważ przyzwyczailiśmy
się, że obiekty wielkie, choćby drapacze
chmur, wyglądają na bardzo małe, gdy są daleko na horyzoncie. Kiedy pojawi się nad nimi
księżyc i wygląda na większy od nich, nasz
mózg „przyjmuje”, że w takim razie musi być
naprawdę olbrzymi - i rekompensuje sobie
owe mylące informacje wzrokowe, ponad miarę rozdymając wielkość księżycowej tarczy.
Człowiek
Skąd się biorą „
igiełki” lub „mrówki”
w ciele, gdy
ścierpniemy?
Odczucie, że kłują nas niezliczone igiełki
w ścierpniętej kończynie, jest spowodowane
reakcją układu nerwowego na mniejszy niż
normalnie przepływ krwi. Kiedy przyjmiemy
wygodniejszą pozycję, kłucie nie ustaje natychmiast i trwa tak długo, aż organizm skoryguje przepływ krwi.
W niektórych przypadkach ucisk, powodujący to nieprzyjemne wrażenie wzdłuż nerwu,
może stać się chroniczny; jest to tak zwana
neuropatia. Podobne uczucie może powstać
wskutek działania substancji wpływających na
układ nerwowy, takich jak alkohol czy kokaina.
Medycyna
Czy jakieś części ciała
można operować bez
znieczulenia?
Powodem, dla którego w jednych częściach
ciała silniej czujemy ból niż w innych, jest różna koncentracja czuciowych komórek nerwowych: im gęściej są „upakowane”, tym większa
szansa, że nawet niewielkie uszkodzenie zostanie przez nie wykryte. Dlatego możliwe jest
bezbolesne cięcie niektórych części ciała
ostrym skalpelem, a zastosowanie tępego narzędzia spowodowałoby ból nie do wytrzymania.
Równie ważny jest sposób ułożenia nerwów, czego dowodzi fakt, że można bezboleśnie rozcinać jelita, ale rozciąganie ich lub
ściskanie boli. Zaskakujące też jest to, że nie
trzeba żadnego znieczulenia przy operacji
mózgu, gdyż nie ma w nim komórek reagujących na ból. Chirurg stosuje tylko miejscowe
znieczulenie przy przecinaniu czaszki, ale kiedy to zrobi, może szperać do woli, a jego pacjent, choć zachowa całkowitą przytomność,
nie będzie czuł bólu.
Kacper Czapp (gościnnie)
(Na podstawie książki „Łatwe odpowiedzi
na trudne pytania” Roberta Matthewsa
i Nicka Smitha.)
STÓ-wa 17
Uwaga projekt!
TW: WARSZTATY
Chodzimy. Szybciej. Wolniej. Wykonujemy po
kolei wszystkie polecenia pani Kamili - my, czyli
uczestnicy warsztatów organizowanych przez
Teatr Współczesny w związku z premierą
„Wesela” Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii
Anny Augustynowicz.
Wokół WESELA (1)
W sto lat po śmierci Stanisława Wyspiańskiego wybitnego twórcy modernistycznego, autora wielu
utworów, uznawanych za niezwykle ważne dla
polskiej kultury, obchodzimy Rok Wyspiańskiego.
W teatrach powstają inscenizacje sztuk tego
twórcy, uważanego nie tylko za wybitnego dramaturga, ale także reformatora teatru. Również
w Szczecinie mieliśmy okazję uczestniczyć w premierze spektaklu zrealizowanego na podstawie
utworu Wyspiańskiego - we wrześniu na scenie
Teatru Współczesnego odbyła się premiera
„Wesela” w reżyserii Anny Augustynowicz.
„Wesele” zajmuje miejsce szczególne pośród
dramatów Wyspiańskiego - inspirowane autentycznymi wydarzeniami, rysami charakterów i postaw
konkretnych ludzi, stało się dramatem narodowym,
zawierającym obraz Polski w jej najgłębszej istocie,
niepoddającej się działaniu czasu. Ta uniwersalność tekstu powoduje, iż wielu reżyserów sięgało
po „Wesele”, szczególnie w momentach dla naszego kraju przełomowych, ponieważ dawało ono
możliwość dyskusji o tym, co nazywamy istotą polskości.
Postanowiliśmy „Wesele” uczynić przedmiotem
naszego projektu z języka polskiego - będziemy
szukać w nim prawd ważnych dla współczesnego
Polaka.
STÓ-wa 18
Dykcja. „Siała baba mak”… - z wyraźnym
akcentem na ostatnią głoskę. Ruch - tupiemy,
zawężamy swoją przestrzeń. „Ping-pong” - gramy mecz jedynie tonacją głosu. Wreszcie stajemy w kółku, poznajemy się poprzez znak firmowy - imię i charakterystyczny gest.
Po tym (jak się potem okazało) wstępie, które
było dla nas nie lada atrakcją, przeszliśmy do
działań wprowadzających nas w atmosferę
„Wesela”. Bardzo ważny w tym przedstawieniu
jest ruch sceniczny, a jak trudno opanować wydawałoby się prostą - sekwencję ruchów,
przekonaliśmy się podczas nieudolnych prób ich
odtworzenia. Następnie interpretowaliśmy fragmenty „Wesela” poprzez krótkie etiudy aktorskie.
Dyskutowaliśmy też o problemach poruszanych
w spektaklu, próbowaliśmy odnieść je do naszego współczesnego życia.
Poznaliśmy mnóstwo młodych ludzi, którzy
tak jak my są wielbicielami teatru. Obecność pani
dziennikarki, która podstępnie nagrywała nasze
wypowiedzi w ogóle nas nie peszyła, wręcz zachęcała do częstszego zabierania głosu. Po
warsztatach spektakl ogląda się inaczej, bardziej „profesjonalnie”, ale też i z większą przyjemnością, o czym mieliśmy już okazję się przekonać. Jakże inny to był odbiór niż ten na próbie
generalnej, gdy dosłownie przedzieraliśmy się
przez gąszcz odległych dla nas znaczeń.
Organizacja takich warsztatów jest bardzo
potrzebna, zbliża ludzi do teatru. Czekamy na
kolejną okazję bliższego poznania następnego
przedstawienia w tak ciekawy sposób.
Martyna
Sergio Roitmann
Turniej tenisowy
PKO OPEN
Pekao Open jest to turniej tenisowy rozgrywany co roku od 1992 r. w połowie września
na kortach Szczecińskiego Klubu Tenisowego
przy al. Wojska Polskiego. Głównym sponsorem turnieju jest bank PKO, lecz nie jedynym,
poza nim w skład sponsorów również wchodził
m.in. Eurosport, Kurier Szczeciński, Babolat .
Sportowe
newsy!
Największa porażką turniejową okazał się
francuski zawodnik - Gael Monfils. Rozstawiony
z numerem drugim, przegrał już w pierwszym
spotkaniu. Tak więc w finale zmierzyli się Argentyńczyk Sergio Roitmann i Czech Ivo Minar.
Mecz odbył się w pełnym słońcu z tłumem
na trybunach. W pierwszym secie dość widoczna była przewaga Roitmanna. Najwyraźniej Czech był zmęczony, w końcu musiał
„przebijać się” przez eliminacje. Druga część
była naprawdę zacięta i dużo bardziej interesująca. Ostatecznie mecz zakończył się zwycięstwem Argentyńczyka 6:2 7:5. Wygrał on 20
tys. dolarów. Ze szczęścia po wygranej piłce
meczowej rzucił swoją koszulkę w tłum i krzyknął „Rock & Roll”. Finał trwał godzinę trzydzieści pięć minut.
Wydaje mi się, iż tegoroczna edycja naszego challengera z pewnością należy do udanych. Ludzie gromkimi brawami podziękowali
organizatorom, sponsorom, kortowym, ballboyom i przede wszystkim zawodnikom za ekscytujące widowisko.
Konrad Chrzanowski (gościnnie)
* ATP - międzynarodowy związek tenisowy
dla mężczyzn odpowiednik damski to WTA
Podczas imprezy wszyscy mówią tylko
o wynikach meczów i kto jest głównym faworytem do nagrody. Jest to jedno z większych,
jeśli nie największe wydarzenie sportowe, organizowane co roku w naszym regionie.
Na kortach można dostrzec, iż rozgrywki tenisowe przyciągają fanów w różnym wieku.
Na tegorocznej edycji tego prestiżowego
turnieju pojawiło się dwóch zawodników
z pierwszej pięćdziesiątki światowego rankingu
ATP*. Główny faworyt , czyli zawodnik najwyżej rozstawiony, odpadł w półfinale, ponieważ
doznał kontuzji i musiał dać przeciwnikowi
walkowera.
Ivo Minar
STÓ-wa 19
Po wodach
Chorwacji...
Kiedy dowiedzieliśmy się, że nasz projekt
jest jednym z tych, które wygrały, byliśmy
zadziwiająco spokojni i mało podekscytowani. Chyba nie bardzo dotarła do nas ta wiadomość. Od początku mówiliśmy pani Basi,
że to się udaJ . Jednak im bliżej było
do wyjazdu, tym robiło się bardziej nerwowo
i tajemniczo.
Z Warszawy mieliśmy wyjechać 14 września około 7.30, musieliśmy więc wstać
o 3.00, żeby zdążyć na samolot. Tym razem
nikt się nigdzie nie spóźnił. Zbiórka była
pod Salą Kongresową i już tam mogliśmy
spotkać naszą załogę, która wydała się bardzo sympatyczna. Na szczęście nie pomyliliśmy się w tej opinii. Po 26-cio godzinnej jeździe autokarem i przygodach z paszportami
na kolejnych granicach, dojechaliśmy wreszcie do Sukosanu. Tam poznaliśmy naszych
kapitanów, poszliśmy na jachty, zrobiliśmy
pierwszy obiad i prędko się rozpakowywaliśmy. Pan Edek (nasz wspaniały kapitan)
opowiadał nam co nieco o regułach panujących na jachcie, a potem poszliśmy na zajęcia z komandorem, na których zapoznano
nas z zasadami bezpieczeństwa na wodzie.
Wszyscy w uroczych pomarańczowych kapoczkach słuchali z zaciekawieniem mniejszym bądź większym). Wieczorem czekały
STÓ-wa 20
nas zajęcia z Zuzą (też była w naszej załodze), na których rozmawialiśmy o tolerancji
i poznawaliśmy się z grupą.
Następnego dnia mogliśmy wstać później, czyli nie o 6.30, jak to było w planie,
gdyż jeden z jachtów miał pewne problemy
techniczne. Po śniadaniu i klarowaniu łódki
nadeszło to, na co wszyscy czekali – pierwszy rejs! Wiało naprawdę pięknie, żagle postawiliśmy sprawnie, cumy były dobrze oddane i to słońce! Ach, szkoda, że u nas tak
nie świeciJ . W trakcie rejsu kapitan przedstawił nam budowę jachtu, trochę pośpiewał
w duecie z Zuzą i nim się obejrzeliśmy, widać już było wyspę Zut. Po „pysznym” obiadku ze słoika czekała nas wspinaczka na górę. Ze szczytu rozciągał się przecudny widok. Można było zobaczyć mnóstwo małych
wysepek i jachtów. Po nasyceniu oczu tym
wspaniałym obrazem, każdy z nas ułożył
stosik z kamieni, co oznacza, że chce w to
miejsce wrócić. Potem już tylko sesja zdjęciowa i na dół – przecież musieliśmy się
jeszcze przygotować do pokazu projektu.
Znaleźliśmy idealne miejsce na „zegar z ludzi” i myślę, że wszyscy nieźle się bawili.
Wieczorem zajęła nas gra, która polegała
na tym, że inżynierowie mają zrozumieć tubylców i pokazać, jak się buduje most. Wypadło to niezwykle zabawnie i myślę,
że dzięki tej grze mogliśmy się lepiej poznać
i zintegrować.
Kolejny dzień i, niespodzianka!, wypłynęliśmy na pełne morze! Mogliśmy podziwiać
kolejne wysepki, klify i zobaczyć, a właściwie nie zobaczyć lądu na horyzoncie. Z początku słabo wiało, lecz później z rejsu zrobiła się wręcz „walka o żywotność okrętu” (jak to mówi mój tata), a na logu było
8 węzłów. Wszyscy znów założyli cudowne
pomarańczowe kapoki i patrzyli na wodę.
Niektórzy byli nieco zieloni na twarzy, ale
na szczęście obyło się bez problemów. Po
pewnym czasie zrobiliśmy zwrot i obraliśmy
kurs na Zut. Po zjedzeniu obiadku, zaczęliśmy się szykować na „pontoniadę” (regaty
na pontonach). Wyszliśmy na keję, a tu niespodzianka. Chrzest! Kapitan Tomek w uroczym przebraniu diabła (jeśli tak można nazwać wymazanie węglem) poprowadził nas
ku Prozerpinie (Zuza) i Neptunowi (pan
z Liona). Po drodze byliśmy ochlapywani
wodą, posypywani kaszką manną, mazani
musztardą i musieliśmy zjeść jakieś paskudztwo. Prozerpina kazała nam robić jakieś zadania (śpiewać, tańczyć, recytować),
a była przy tym niezwykle marudna i wybredna. Potem zostało już tylko całowanie
płetwy Neptuna, nadanie imienia i koniec.
Ale to jeszcze nie była pora na odpoczynek – czekały nas regaty. W sztafecie wygrała załoga Jaguara (daliśmy im oczywiście „fory” i nasza Puma zajęła 2 miejsce),
ale w „starciu najsilniejszych” zwyciężyli Michał i Tomek. Wieczorem odbyła się prezentacja projektu młodych dziennikarzy. Graliśmy w kalambury, w których hasłami były
różne gazety. Skojarzenia były naprawdę
zaskakujące. Aż dziwne, że ludzie coś takiego wymyślają… Potem już tylko kolacja
i spać.
Pobudka 6.30. Szybki klar i w drogę. Naszym celem był Tribunj. Niestety pogoda
nam nie dopisała i tuż po naszym odbiciu
od kei zaczęło kropić. Morze miało 3-4
w skali Beauforta, fala trochę ponad metr
i w dodatku wiał Yugo (załoga „Jaguara”
przerobiła go z „Yugo” na „Yogi”J ). Pomimo daszku byliśmy cali mokrzy, gdyż ochlapywały nas fale rozbijające się o kadłub
„Pumy”. Jednak nic nie było w stanie zepsuć
naszych humorów. Po 5-cio godzinnym rejsie dopłynęliśmy do portu. Po umyciu się
z soli i próbach „dążenia do ideału” w sprawie porządku na jachcie otrzymaliśmy
od Zuzy 40 pytań na temat Tribunju oraz
ogólnie Chorwacji i poszliśmy „w miasto”.
Moim zdaniem jest to jeden z ładniejszych
portów. Nie bardzo spieszyliśmy się z odpowiedziami, nasza droga była kręta i z wieloma przystankami, takimi jak: lodziarnia,
STÓ-wa 21
osiołek, kościół na wzgórzu i pizzeria. W tym
ostatnim miejscu wzięliśmy się wreszcie
do roboty i zadawaliśmy pytania pewnemu
Chorwatowi. Nie na wszystkie potrafił odpowiedzieć i potem okazało się, że nasze odpowiedzi są zupełnie inne niż naszych kolegów z „Jaguara” i „Liona”. Z niewielkim
opóźnieniem przyszliśmy na jacht, gdzie
czekał nas kolejny projekt. Tym razem naszym zadaniem było przerobienie „Królewny
na ziarnku grochu” tak, by mogła być ona
uznawana za horror, s-f oraz fantasy. W taki
oto sposób powstały za sprawą Dawida opowieści o morderczym groszku; groszku, który lata; oraz o świecie nanotechnologii mrówek, gdzie występował radioaktywny groch.
Niestety, niestety, niestety! Padało… i to
bardzo… więc nie pozostało nam nic innego,
jak iść spać.
Rano niecierpliwie czekaliśmy na prognozę pogody. Baliśmy się, że możemy nie wypłynąć. Na szczęście komandor zadecydował, że płyniemy dalej, do następnego portu.
Miał być to Skradin. Znowu szliśmy na silniku i byliśmy ochlapywani przez falę od góry
do dołu. Jednak nie przeszkodziło to naszemu kapitanowi w śpiewaniu. Po kilku godzinach dopłynęliśmy do celu. Chwilę mogliśmy
odpocząć, a potem czekała nas wyprawa
na wodospady Krka. Płynęliśmy tam statkiem i już po drodze można było zobaczyć
cudowne widoki. Po kilku godzinach łażenia
po lesie, sesji zdjęciowych, nerwowych
chwilach ze Światkiem, który się oczywiście
zgubiłJ , musieliśmy wracać na jachty. Tego dnia projekt przedstawiała Stalowa Wola,
czyli druga część naszej załogi. Pokaz i informacje o Izaaku Newtonie zrobiły na nas
naprawdę duże wrażenie. Pod koniec odbył
się konkurs i zwycięzcy otrzymali jabłko –
symbol Newtona. Potem przyszła kolej
na zajęcia z Zuzą – „zrobiliśmy” naszego
Chorwata, tzn. obrysowano mnie na szarym
papierze, a do środka konturu powpisywaliśmy, wkleiliśmy bądź narysowaliśmy odpowiedzi na pytania z poprzedniego dnia. KieSTÓ-wa 22
dy to skończyliśmy, dostaliśmy chwilę, by
pójść na pizzę. Krążyliśmy po pięknych
uliczkach Skradinu. Wróciliśmy najedzeni
i musieliśmy iść spać. Kolejny dzień dobiegł
końca…
Siódma rano - pobudka!!! I od razu prysznic, śniadanko i rura z panią Dorotą na czele. Płynęliśmy po lazurowym morzu, aż
w końcu dopłynęliśmy do miasta ludzi
na skuterach, kotów, które nie mają co jeść,
oraz pana zdziercy z zamku, czyli do Szybenika. Można tam było naprawdę się zgubić.
Wąskie uliczki krzyżowały się z węższymi,
a te jeszcze węższe z szerszymi. Każdy
chciał udać się w swoją stronę, dlatego najpierw wszyscy poszliśmy na pocztę. Tam
kupiliśmy znaczki po 3,50 kun i wysłaliśmy
„do Was” kartki z pozdrowieniami. Potem
popłynęliśmy do Rogoźnicy, a tam: „czyściusieńka woda, ośmiornica z siedmioma
mackami i piękne auta na parkingu” – oto
fragment naszej relacji, pisanej przez Dawida (celowo zostawiłam tak, jak było napisane w oryginale). I tak to rzeczywiście wyglądało – jedni przechadzali się po uliczkach
i robili zdjęcia, a inni zwiedzali. Szybenik
jest bardzo ładnym miastem, z którego rozciąga się piękny widok. Ech, ale które miasto w Chorwacji nie będzie dla nas cudne?
W Rogoźnicy zobaczyliśmy projekt
o patriotyzmie przygotowany przez naszych
kolegów z Katowic. Potem graliśmy w grę
edukacyjną „Flagi”. Nasza grupa oczywiście
wygrała, a to dzięki Dawidowi, który niczym
komandos zakradł się po flagę przeciwników. Wieczorem poszliśmy na kolację
do restauracji, gdzie zjedliśmy owoce morza, które... na mnie patrzyły! To było naprawdę straszne przeżycie…
Następnego dnia popłynęliśmy do Kastelli
i był to nasz ostatni rejs. Byliśmy bardzo zasmuceni z tego powodu. W jednym z największych portów Chorwacji mieliśmy ostatnie
zajęcia z naszą kochaną Zuzą. Stymulowaliśmy gospodarkę na świecie, tzn. rysowaliśmy
kółka, trójkąty i kwadraty. Różne państwa
miały różne przybory. Na koniec dnia zjedliśmy kolację, której każdy jacht nam zazdrościł – panie nauczycielki przygotowały naprawdę pyszne rzeczy. Potem porozmawialiśmy o rejsie, pan Edek powiedział parę słów
na temat naszego wyjazdu i każdy z nas krótko opisał, co czuje. Byliśmy naprawdę wzruszeni i z przykrością kładliśmy się spać.
I niestety, nadszedł dzień wyjazdu… Widać było, że każdemu żal jest opuszczać
Chorwację. Po śniadaniu jednak czekała nas
jeszcze jedna wycieczka – pojechaliśmy
zobaczyć Split. Moim zdaniem było to najładniejsze miasto, jakie kiedykolwiek widziałam. Piękne uliczki, cudowne przejście nad
wodą. Ech, tego się nie da opisać – to trzeba zobaczyć. Przechadzaliśmy się, kupowaliśmy ostatnie pamiątki i rozmawialiśmy
o rejsie. Było naprawdę wspaniale. Po kilku
godzinach zwiedzania trzeba było jednak
wrócić na jachty – niedługo przecież mieliśmy wyjeżdżać z Chorwacji. A więc powitanie nowego turnusu, ostatni obiad, ostatnie
chwile spędzone razem, ostatnie godziny
w Chorwacji…
Był to naprawdę udany wyjazd. Mogliśmy
się wiele nauczyć i „pożyć” ze sobą tak, jak
w domu, czyli 24 godziny na dobę. Mam
nadzieję, że uda nam się utrzymać znajomości z rejsu i że gdzieś się jeszcze spotkamy.
Serdecznie dziękuję wszystkim za ten
wspólnie spędzony tydzień.
Martyna Sroczyńska (gościnnie)
STÓ-wa 23
TYDZIEŃ BANKOWY
Warto polecić
Wkrótce odbędzie się w naszej szkole druga edycja Tygodnia Bankowego (19 - 23 listopada). Już od pierwszych dni września odpowiadam na Wasze pytania z tym związane.
Cieszy mnie Wasze zainteresowanie i chęć
ponownej zabawy w bankowców.
obroty, czyli o przyciągnięcie do siebie największej ilości klientów. Już dziś powinniście się
zacząć zastanawiać nad strategią swoich działań oraz podziałem funkcji i obowiązków.
Przypominam, że główne cele naszego
projektu „Jak działa bank?” to:
- zapoznanie uczniów z pracą banku,
- poznanie przez uczniów form zabezpieczenia banknotów,
- nauka naliczania odsetek bankowych od
lokat,
- ćwiczenie umiejętności obliczeń procentowych,
- kształtowanie umiejętności strategicznego
myślenia i podejmowania decyzji w zespole
i indywidualnie,
- poznawanie i stosowanie zasad reklamy
i marketingu,
- rozwijanie umiejętności współdziałania
w grupie.
Realizację projektu rozpoczyna tradycyjnie
konkurs dla wszystkich uczniów naszej szkoły
na projekt i nazwę szkolnego pieniądza. Termin oddawania prac upływa 26 października .
W tym miesiącu poszukuję również sponsorów
nagród i osoby, które chciałyby pomóc w realizacji przedsięwzięcia (szczególnie namawiam
do tego szczecińskie banki).
Do 9 listopada na lekcjach matematyki
w klasach szóstych i gimnazjum omawiany
będzie dział „Procenty”. Wyniki pracy klasowej
z tego działu zadecydują o ilości pieniędzy
otrzymanych przez każdego ucznia na czas
trwania Tygodnia Bankowego.
W tym roku w naszej szkole będą funkcjonowały dwa banki prowadzone przez klasy II
i III gimnazjum. Klasy 6a, 6b i I będą lokowały
w nich swoje pieniądze i walczyły między sobą
o jak największe zyski, a tym samym o jak
najlepsze nagrody. Natomiast klasy prowadzące banki będą rywalizować o jak największe
STÓ-wa 24
Przygotowania do Tygodnia Bankowego
rozpoczęły się szkoleniami i lekcjami o działalności banków, które prowadzi pani Magda
Winiarska (mama Mateusza). Bankowe tryby
powoli ruszają. Zabawa się rozpoczyna... Życzę wszystkim powodzenia. Niech fortuna
kołem się toczy!
Małgorzata Firsiof
KONKURS NA PROJEKT JUś
PIENIĄDZA ROZSTRZYGNIĘTY!
Wpłynęło 11 prac uczniów ze szkoły podstawowej i gimnazjum. Za najlepszy projekt
jury uznało pracę Kai Słojewskiej. Tym samym
ogłaszamy „SZKOLNIAKA” szkolnym pieniądzem roku 2007. Gratulujemy!
Jury przyznało również dwa wyróżnienia:
Gabrysi Lewandowskiej i Kacprowi Czappowi.
Nagrody zostaną wręczone 3 grudnia 2007
na apelu podsumowującym Tydzień Bankowy.
Serdecznie dziękuję również pozostałym
uczestnikom konkursu, wszyscy zostali nagrodzeni ocenami celującymi z matematyki.
Nasza twórczość
Michał Michalak
Moje miasto
LIRYCZNIE O SZCZECINIE
Kaja Słojewska
Szczecin - moje miasto
Szczecin,
Moje miasto.
Ale nie chcę go tak nazywać.
Jest to tylko miejsce.
Moim miastem
jest dla mnie
dom, rodzina,
przyjaciele.
Mój dom.
Kiedy patrzę
na Szczecin,
nie myślę o budynkach,
ani o wielkich
osiedlach.
Od rana siedzę na kanapie
od rana mocno się drapię
bo wiersz mam napisać do szkoły
a nie jestem zbyt wesoły
Wiersz o Szczecinie - moim mieście
weźcie mnie ludzie i powieście
nie wiem, co pisać, co powiedzieć
piętnaście lat w tym mieście siedzieć
i w kilku wersach streścić mam
to, co przeżyłem tutaj sam
Jak szedłem mały do przedszkola
jak mnie ugryzła w ucho pszczoła
jak na rowerach się ścigałem
i hulajnogę jak dostałem
To wszystko było tu - w Szczecinie
nie gdzieś w Paryżu czy Londynie
choć inne miasta są piękniejsze
to dla mnie jest najważniejsze
Czuje wtedy
obecność rodziny,
miłość i oddanie.
Marta Grzywaczyk
I tak chciałabym
go zapamiętać.
Na zawsze.
Szczecin,
mój dom.
Szczecin - miasto gryfa czerwonego
na tle niebieskim postawionego
Miasto życiem tętniące
na sposobów tysiące
Szczecin rozbłyskany
Szczecin pięknie rozbłyskany
Radissona świecą ściany
widać dumnych wielu ludzi
Szczecin zaraz się obudzi
choć jest ciemno - to świetliście
spadły z drzew już wszystkie liście
latarniami oświetlone
te ulice wymarzone
Wały Chrobrego
przez wielu już pokochane
tak jak reszta miasta tego
więc zapraszam Cię do niego
STÓ-wa 25
Wizyta Sffawolnej JeŜynki
była biała) koszulę, słuchawki w uszach, na
ręku… e? Damska torebka? Toż to swój człowiek, cieszę się i pokazuję go Uli. Zmierzyła
mnie dziwnym wzrokiem i dalej spoglądała
kątem oka na nieopodal siedzącego Turka.
A idź ty, myślę sobie i nadal przyglądam się
nowo poznanemu dziwakowi.
Z Georgem Whitmanem...
ZNAJDUJĄC ANIOŁA
W PRZEBRANIU
Na lotnisku najciekawszą atrakcją jest chyba obserwacja siedzących obok lub pędzących
we wszystkie możliwe strony ludzi. Siedzę
sobie i żyję w Tu i Teraz, nie widzę tego, co
może zdarzyć się za kilka godzin. Po prostu to
do mnie nie dociera. Obok przechodzi chłopak,
coś jak połączenie gotha z cyrkowcem, w za
małym, czarnym kapeluszu i niezwykle uroczych, czerwonych glanach. Odnotowuję go,
chociaż bez żadnych większych emocji. Wspominam drogę do Berlina, słuchanie Depeche
Mode i przysypianie na ramieniu Michała. Myślę sobie, czy nie lepiej byłoby zawrócić? Nie.
Nie bój się, nie rozczarujesz się. Wejdziesz
Tam i staniesz się nowym człowiekiem. Oby,
myślę i obserwuję sympatycznie wyglądającego blondyna przysypiającego na swojej walizce. Wieczorem oglądałam koncert Queen, ten,
który przywiozłam z Paryża dwa lata temu.
Potem słuchałam ścieżki dźwiękowej
z ‘Amelii’. Bo po co spać, skoro o trzeciej rano
pobudka? O matko święta, cóż to za okazja!!
Patrzcie tylko – blond włosy wymodelowane
jak… ojej, nawet nie wiem, jaki to trend… rozbiegany wzrok jasnych oczu, broda, chude,
przeraźliwie chude ciało odziane w czarne,
OBCISŁE spodnie i białą (tzn. kiedyś chyba
STÓ-wa 26
Rue de la Bucherie 37. Adres na dobre
wyryty w sercu, trafię tam po ciemku. Przekraczam próg, przepełniona niesamowitym uczuciem, szczęściem wprost nie do opisania. Wracam do siebie.
Za kasą nie ma Georgea, jest jakiś śmieszny
pan w okularkach. Idę więc dalej, mijam zebranych w Shakespeare moli książkowych i nagle
zamieram. Przede mną, na podłodze, klęczy
dwóch mężczyzn. Coś naprawiają, czy jak…
Mignęły mi przed oczami niesforne, kasztanowe
włosy Oskara i biel zmierzwionych, przerzedzonych włosów George’a Whitmana.
Ma zieloną, połyskliwą koszulę i krawat
w ciapki. Kiedy wstaje z podłogi i staje przede
mną, jak gdyby nigdy nic, totalnie nie wiem, co
mam ze sobą zrobić. Idę szybko do działu
z literaturą słowiańską, żeby się uspokoić
i obmyślić jakikolwiek plan działania.
Kiedy wracam, rozmawia z Oskarem. Nie
chcę im przeszkadzać, więc udaję, że coś tam
czytam, coś oglądam... w końcu jednak się już
denerwuję i wyrzucam z siebie jakiś nieskładny bełkot, że jestem z Polski, że to dla mnie
niesamowite przeżycie i jeszcze milion innych
rzeczy udało mi się przekazać. Na co Whitman
obejmuje mnie ramieniem i - kompletnie mnie
nie słuchając, pyta:
– A spać gdzie masz?
Ja cię tu przenocuję.
– EEEEE…. – to ja.
Oskar w śmiech.
– Niestety, mam już pokój w hotelu… mówię.
Na co Whitman dziarsko:
– To następnym razem od razu przychodź
tutaj, a nie po hotelach mi tutaj!
Robi się zbiegowisko, Oskar uśmiecha się
do mnie, klienci przyglądają się Whitmanowi
z uwielbieniem w oczach, ktoś w oddali gra
na pianinie. To jest właśnie Magia Przystani Poetów.
Nie wiem, kto wytrzymałby ze mną pobyt
w Paryżu. Bo ja muszę wszędzie iść na piechotę. Metro – nie. Autobus – nie. Taksówka –
oszalałeś? Na pieszo. Wtopić się w tłum, żyć
życiem Paryża, czerpać z niego jak najwięcej.
Dlatego też pierwszego dnia zaliczamy maraton od Katedry Notre Dame do Wieży Eiffela
i z powrotem. To tylko brzmi tak niepokojąco.
Idzie się przyjemnie, słuchając muzyki
z „Moulin Rouge”, (pominę fragment „wyjąc
z Ewanem McGregorem najtrudniejsze partie”), obserwując ludzi, życie i słońce zachodzące nad Sekwaną. Szybko przechodzi się
taki dystans. Gorzej potem wdrapać się
na górę Dzielnicy Łacińskiej, gdzie jest nasz
hotel. Mijamy Shakespearea, restaurację
„Istambuł”, sklep - jeden, drugi, trzeci… Będąc
na wysokości Sorbony, doznaję szoku. Staję
na przejściu dla pieszych (i tak nikt nie przestrzega zasad ruchu drogowego).
– Uleeek… – szepczę.
– No? – słyszę odpowiedź zdradzającą niebywałe zainteresowanie.
– Popatrz w lewo.
– Gdzie?
– W LEWO – nie ma to jak konspiracja.
– O RANY!
Nasz znajomy z lotniska! Ten od damskiej
torebki! Siedzi na krawężniku i pali papierosa.
Rozmawia z jakimś mężczyzną pociągającym
z butelki. No nie. Ja WIEDZIAŁAM, że gdy
kogoś wypatrzę, to nie byle kogo! W końcu
Paryż nie jest taki mały!
Lustro Miłości. Tak nazywa się lustro nad
jednym z Shakespeare’owskich łóżek. Przykleja się do niego swoje zdjęcia, listy do Whitmana, wyrazy uznania i podziękowania. PrzykleSTÓ-wa 27
jam do niego „Przystań Poetów”. I czuję,
że teraz już na zawsze łączy mnie z tym miejscem magiczna więź. Będę tam wracać.
Późnym wieczorem siedzę na kamiennym
murku oddzielającym miasto od rzeki. Chwila
nieuwagi i spadam z wysokości kilku metrów
prosto do migoczącej w świetle ulicznym otchłani. Wpatruję się w nią, niczym zahipnotyzowana.
Rozpamiętuję ostatnie miesiące mojego życia,
na przestrzeni tego czasu obserwuje siebie samą. Dochodzę do pozytywnych wniosków, że
z każdej opresji potrafię wyjść cało. Zdaję sobie
sprawę, jak bardzo szczęśliwa jestem właśnie
tutaj. Wiem, że kiedy wrócę do domu, to wszystko będzie mi towarzyszyć. Zniknie bariera i znów
zacznę coś pisać. Wyrażać siebie.
Jeśli człowiek bardzo długo będzie obserwował fale, to dostrzeże, że złote i srebrne
światła wyczarowują z nich stada lecących
ptaków. Machają skrzydłami, fruną w nieznane. Czuję się jak jeden z nich. Unoszę się wysoko, daleko Ponad Codzienność. Nikt mnie
nie sprowadzi na dół. Nigdy więcej.
Jak poznałam Oskara? Było to tak: postanowiłam zrobić zakupy w Shakespeare, bowiem genialnie wpadłam na ambitny pomysł
czytania „Ulissesa” po angielsku i znalazłam
jeszcze kilka innych, ciekawych pozycji. Więc
udałam się tam, a przy wejściu zastałam Sylwię Whitman w morzu kartonów z książkami.
Gdzieś wśród nich znajdował się również
Oskar, zapisujący ceny nadgryzionym ołówkiem. Żadne z nich nie zwróciło na mnie uwagi, poszłam więc dalej. Znalazłam „Ulissesa”
i poszłam szukać dalej, kiedy nagle
w drzwiach pojawił się Oskar z kartonem książek większym od niego. I utknął z nim
w drzwiach. Kiedy zobaczył, że go obserwuję,
zdając sobie sprawę ze swojej niezbyt komfor-
towej sytuacji, posłał w moim kierunku zmieszany uśmiech w stylu „udawaj, że nie widzisz…”, po czym jakimś cudem udało mu się
w końcu pokonać drzwi i położyć karton
na ziemi.
– Jesteś z Polski, dobrze usłyszałem? –
spytał nagle.
– Tak – odpowiedziałam niezwykle elokwentnie.
– To poczekaj – dotknął mojego ramienia
i już po chwili zanurkował gdzieś pod kasą.
– Znalazłem, bo wiedziałem, że pewnie tu
wrócisz – powiedział z dumą i wręczył mi
książkę. „Normalsi” Davida Gilberta. Po
polsku.
– A tak w ogóle, to jestem Oskar – dodał
mimochodem…
Wyjeżdżając z Paryża wcale nie czuje żalu,
że to już koniec. Bo to wcale nie koniec. To tak
naprawdę dopiero początek. Na nowo czas
zacząć dążyć do celu, spełniać marzenia. Niedługo tam wrócę. Najważniejsze, że poznałam
Whitmana. Bałam się, że nie zdążę, a jednak
się okazało, że dane mi było go poznać.
A teraz czas wrócić do domu i żyć w szczęściu
ze świadomością, że gdzieś czeka mój Anioł
w Przebraniu.
REDAKCJA: Marta Grzywaczyk, Jagoda Kłopotowska,
Natalia Karwowska, Martyna Kawecka, Kinga Kociszewska,
Róża Kawałko, Iga Szuman-Krzych
SKŁAD KOMPUTEROWY: Tomek Arciszewski, Alex Poniedzielski,
Igor Smolny wspólnie z p. Przemkiem S.
Opiekun: p. Ewa Madruj
STÓ-wa 28
Sffawolna Jeżynka
Oskar

Podobne dokumenty