Pobierz plik

Transkrypt

Pobierz plik
Pokalanie (2)
Fragmenty
Greg Levitz
Rozdział trzeci,
w którym bohatyr gbury poznaje
O
to idą leśnym wąwozem wąziutkim, oto narciarze bez nart, w dresach lśniących, sportowych – oto nadchodzą. Kijkami się podpierają oburącz, trójka ich kroczy, dwóch dziadów i kobita, jeden za drugim, a druga za trzecim, na krechę ze wzgórka, no prawie jak na nartach,
ale bez nich i wolniej. Jeden siwy i krótki, drugi młody a wysoki, a z czołem
skrytym za grzywką emocji swojej – i trzecia, z farbowanym złotowłosem.
Raz dwa, raz dwa, wszyscy na granatowo odziani, a z białymi, prasowanymi kołnierzykami; kije szeleszczą o liście, jakby kondukt jakiś żałobny – tak
pomyślałem, gdym ujrzał, że miny mają marsowe. To nie piechurzy zwykli,
jeno straż leśna! – zakrzyczałem do swej duszy, po tych minach sądząc.
Nie turyści wędrowni, nie włóczykije – choć kijami powłóczą, to nie bez
celu, bo dokądś zmierzają śpiesznie. Nie na wzór mój bieguni – bo wszakże
nie biegną, tylko chodzą. Ani nawet nie piechurzy, bo przecież miny bardzo
marsowe mają, marszowi swojemu nieradzi. Już ja do nich podejdę i dobrą
nowiną uraczę, że Matecznik-wszetecznik odnalazłem, że Polska może Upadłości się pozbyć, iżby oni tylko tymi swoimi ostrzami, hyc-hyc, radę jej tam
u dębów dali. […]
Idą. Coraz bliżej. Zatem na spotkanie z uśmiechem szerokim jak świat cały
ku nim wypadam, a słońce w prześwicie leśnym pieści me zęby jasne i gładkie:
– O Zbawcy! Metalowe szpice macie, błogosławieństwo to dla mnie i całego świata, te szpice wasze!
Ale oni tylko od niechcenia na moją serdeczność zerkają i dalej, raz dwa,
raz dwa, jeden za drugim idą, jakby ogłuchli, albo nawet jakbym niegodzien
z nimi rozprawiać o szpicach. Ja do nich więc znów – już teraz spokojnie, już
bez entuzjazmu, bo może się zlękli i za puta mnie wzięli, w końcu sam jeden
358
Pressje 2011, teka 26/27
po lesie biegam. Niechybnie myślą, że skoro biegam po kniei, a nadpobudliwy,
a wrażliwy i jeszcze do tego wesoły, to muszę być leśnym puto.
A może ja śmierdzę? Powiedz mi duszo moja – czy ja śmierdzę? Dusza nic.
Milczy, schowała się natenczas – przechodnie ją chyba zrazili. Rady znikąd,
ale ja oto odważnie równam kroku z nimi, dopadam w marszu i znów witam,
zmieniam ton, z grzecznością teraz salonową, aż mi rezerwa z uszu kipi.
– Dzień dobry państwu – kiwam czołem ledwo zauważalnie, prężąc grzbiet
przy grzbiecie wzgórza. A tuż przy ścieżce na ich drodze stoję, aby mnie minąć nie raczyli.
Ale mnie minęli!
Otóż minęli!
Jakbym to ja sam przeminął i nie człek z kości i krwi, ale strachliwa cienista
duszyczka na mym miejscu stała! Przeszli. Przeszli i nawet za siebie spozierać
nie raczą. Nic, tylko raz dwa, raz dwa i znowu nic, nawet na zwykłe „dzień dobry”
Skoro biegam po kniei, a nadpobudliwy, a wrażliwy
i jeszcze do tego wesoły, to muszę być leśnym puto
nic. Przed siebie tylko patrzą i raz dwa, raz dwa. A idźcież mi do piekła, troglodyci jedni, co szelest waszych szpiców się po lesie niesie! Gdybyż oni zwykłymi
przechodniami byli, to bym odesłał won ich stąd od razu. Bo i gburów po tym
kraju mnóstwo, jak grzybów po lesie, a każden gładkousty Polak władny tu zaświadczyć. Gburów pełno, co to ust gładkich nie mają, bo im ciągle wąs piastowski
sterczy i odrasta, bo historie dawne w swych żołądkach trawią, co im je rozbiory
zawrzodziły. Wszyscy bez wyjątku! A nawet jak kto ma Tradycję w tyle, to mu się
znalazła tam dlatego tylko, że go do połykania belfry pozmuszały wcześniej. Ani
jej się teraz pozbyć, bo nie wypada, ani trzymać w środku, bo gnije.
Ale co z gburami temi? Choć już dwa razy mnie ignorancją zbyły, to się tam
nie zrażam, sprawa bowiem ważna, ich więc znów doganiam, a dopadam od
boku, krokiem się zrównuję i tak chwilę obok nich idę, może mnie zauważą
– skoro Mahomet przystanąć nie raczy, to rusza do niego góra. No i tak idę
obok, jak ta góra do gbura, a bez kijków, a ciągle ignorowany jestem, już to
ostentacyjnie mnie ignorują, bo oto widzę, że pierwszy w rzędzie dziad na
mnie okiem rzucił, ale je zaraz z powrotem zabrał i znowu ignoruje. No to ja
dalej idę, cierpliwie obok niego, może on sam pierwszy przemówić woli, skoro
ja dwakroć już próbowałem, a w odpowiedzi dostałem ciszę. No idę, idę, a oni
też idą, to ja idę z nimi, a w oczy im zerkam pytajnie, każdemu z osobna, lecz
oni mnie – jakby muchę – ustawicznie omijają wzorkiem. Wreszcie jednak nie
wytrzymuje dziad pierwszy, bo wlepione me ślipia w niego, a nie patrząc na
mnie wcale, a patykami przebierając przez zęby cedzi:
– Precz faszysto! – tak, tak właśnie, nie inaczej, tak do mnie przez zęby
wycedza! A jak mnie wrywa! A tak mnie wrywa w ziemię tym zawołaniem,
że przystaję zrazu, żeby się pozbierać. Jakże on mnie faszystą zwać może,
mnie, bieguna nikomu nie wadzącego, a pomocnego, a przecież nie zna mnie
Pokalanie
359
wcale do tego! Z twarzy ten człowiek mądry, a dobry chyba też się być zdaje,
no to może coś tam go zwiodło w osądzie? Przecież to nie ja śmierdzę, ale ta
niewidzialna kupa, przecież on we mnie śmierdziela nie mógł upatrzyć. No
to sobie myślę, że pewno ze zmęczenia im wszystkim rozum odjęło, może za
długo już po lesie piechurzą. Tak niechybnie być musi, bo przecie ja ani włoskiego hełmu, ani nazistowskiego munduru nie mam na sobie, a też akcent
mam tradycyjnie polski, a trupich czaszek w klamrach mych spodni ni śladu.
Pewnikiem to przywidzenie, leśna morgana ich dopadła z wycieńczenia. To ja
znowu podbiegam, od tyłu, znów krok z pierwszym gburem zrównuję i znów
koło niego kroczę, a tempa mu dotrzymuję. Ale tu:
− Precz faszysto…! – znów ten sam policzek pada. A warkot jakby.
Matko, czemu mnie tenże wyzywa! Znowu staję, bo to już sprawa poważna. Czemu, no czemu? Może jego familia ciężkiego urazu na wojnie od Osi
Zła doznała, że mu się zafiksował niewiadomy ciąg skojarzeń jakiś; może
w lesie przed wrogiem jego dziad niegdyś pierzchał i teraz on, jak tylko
w kniei człowieka obaczy, traumatyczne ma konotacje? Może stąd obłęd taki?
A może ziemie jego przodkom zabrano, może domy im zburzono, wszak to
doświadczenie powszechne Polaków – może w domu w poczuciu duchowej
krzywdy wychowali go dawni patrioci? No nieważne, ważne tylko, że ja nie
faszysta, no to znów drogę mu zabiegam, a serdecznie się uśmiecham. Ale
znów wzroku mojego unika, łeb odwraca, gdy mu się w twarz ślipiem wbijam
po chamsku. Nie wytrzymuje. Znów wypluwa ze wstrętem:
– Precz faszysto…!
Obłęd! Znowu mnie wyzywa, a do tego ostatnią sylabę do góry zaciąga
i na sekundy przeciąga, a tak, że to już brzmi jak groźba! No to jak on nie wytrzymuje, to ja też nie wytrzymuję, sarmacka-smarkacka kiedyś się kończy
cierpliwość. Znowu dobiegam do nich i krzyczę:
– Ludzie dobrzy! Powariowaliście od tego smrodu?! Jaki ja faszysta! Skąd
ja niby faszysta! – tak krzyczę, aż przystają na moment. A jak przystanęli,
to chrzęszczą kijkami, już im się nozdrza ze złowrogim wstrętem ruszają,
a chyba mnie bić będą! Oto szef bandy drąg swój ostry w moje serce kieruje,
w żebra mi celuje, a jakby coś wskazywał, a zęby cały czas zaciska, aż mu żyły
na skroniach wychodzą:
– Nacjonalista! Faszysta! Orzeł tutaj! Tromtadrator nikczemny!
A niech go! Co też on gada! Szpic jego do mej bluzy przytknięty, a bluza
ma sportowa, piłkarska, z emblematem „Piłka Polska” na piersi, a też z orzełkiem małym, co częścią jest godełka krajowego, co też jest częścią emblematu owego piłkarskiego. Co mu ten orzełek zawadza, sport to przecie zdrowie
samo? To wyjaśniam:
– Ależ, ależ, to przecie nawet nie Orzeł, jeno orzeł, orzełek mały, a w barwach klubowych biegam, bo przecie ja na sportowo, a przecie tak się odziewać trzeba, gdy komu idzie biegać do lasu!
Na to cedzak jego znów chrzęści, a zęby pokazuje, metalicznie jakby
błyszczące:
360
Greg Levitz
– A tam – mydlisz! A tu – Orzeł. A też Orzeł czy orzeł, ale orzeł! Symbolika
nad wyraz jasna! Orzeł! Faszysta drapieżny! Ty nam z drogi uchodź natychmiast! Precz, poprawy nie rokujesz, straceńcze! – to rzekłszy pod nogi spluwa,
a drugą ręką odpycha mnie na bok (szpica mi, całe szczęście, szczędzi) i już
ze swoim orszakiem, raz dwa, raz dwa, znów szpicami przebierają, mnie zostawiwszy za sobą.
Niebywałe! Co ta za zwyczaje, na mój klub kalumnie rzucać! Już ja bym
im pokazał, na pojedynek wołał, gdybym tylko w pojedynkę nie był. A oni – co
Nacjonalista! Faszysta! Orzeł tutaj! Tromtadrator
nikczemny!
chcą, to widzą, zmory piechurne! Barwy klubowe kalają! Oto tak do siebie gadam, a jeszczem z tego gniewu nie ostygł, a dusza do mnie powiada: „Co im się
tam odwidzi – widzą, lecz ty im nie odpuszczaj, bo sprawa ważka, na leśne nie
zważaj uroki”. Tak mnie dusza pokrzepia, a pokrzepienie to zacne – bo może
gbury w jakimś Zwidzie spętane, a ja dopomóc im mogę. Może coś ich zaklina,
może ten las się od gęstych widów ugina, może zagina czasy, przestrzenie?
Patrzę więc za nimi, a przecie na gbury mi nie wyglądają wcale.
A skoro nie wyglądają, taką mam wątpliwość: czy to na pewno są gbury, ci narciarze, co tylko kijki mają? Nie wiem, nie wiem! Choć chamscy, choć
strachliwi, bo się ptaków boją, to wąsa żem u nich nie uwidział, wcale też od
nich nie śmierdzi, bo i może to ni przechodnie, ni gbury… Zbawcy! Zbawcy to
bardzo być może! Zbawcy! No bo stalowe szpice mają, co się nimi uporają
z przekleństwem wszędobylskich smrodów! Zbawcy! Dobrze ty mnie duszo
kierujesz, przez leśne ty widzisz iluzje! Powiedz mi jeszcze w takim razie,
co robić, gdy los miasta tego w mych rękach spoczywa, a lud senny jeszcze?
Działać. Działam. Działam więc, historia ocenić mnie zdoła! Wpadam! Znów do
gburów dobiegam i wpadam!
– Korki w uszach macie, ludzie nieczuli?! – z odwagą, co mi jej markowe
buty dodają zabiegam im drogę i wołam do nich, to jest do pierwszego z nich,
co za nim jest dwoje pozostałych.
Stają. Wreszcie znowu stają, a teraz jakby na dłużej stają. Już mam słowa
z siebie wypluwać prędkie, że dęby, że syf potoczysty, że śmiecie, że szkła
i folie, ale oni mnie sprytnie na bezdechu ubiegają. Ani się ozwać nie zdążyłem, gdy naraz wszyscy z powagą do mnie recytują, a z powagą śmiertelną:
– My muzykę sfer słyszymy, z powinności wyższej w te strony zmierzamy.
Słyszą muzykę mundanę! Oni ją słyszą, a ja tylko własny oddech – co już
nie zaspany a zasapany – słyszę i ten furkot miasta, co się skryło za odorem
umysł tępiącym. Oto oni słyszą tarcia świata! A ja nie! No to ja sam przed sobą
maleję, a też w ich oczach zapewne się skurczyłem, bo choć jestem entuzjastą
Muz wszelkich, to nie słyszę. A oni jako mędrcy tołstojeńscy, co słyszą, jako
mędrcy teraz mi się jawią, co proste słowa jeno znali, ale tajemnicę najgłębszą
posiedli. Mędrcy! Ale przecież tłustawe a syte ich twarze, przecież ortaliony
Pokalanie
361
granatowe mają i baczmagi firmowe, choć od moich gorsze, i żaden z nich
brody nie posiada, i jeden nawet młody, choć pryszczaty. I też kosturów pustelniczych nie mają, a zamiast nich po dwa szpice w rękach.
– Mieszkacie wy w kurnych chatach, a po jaskiniach może? – pytam z nadzieją, że Starosłowianie, że anachoreci, bo mi jeszcze tutaj stoją, to pytam.
– Kurne chaty we wzgardzie posiadamy, nam ciepło w domach z betonu
i cegły – taką mnie odpowiedzią raczą. Nogi się robią jak z waty u mnie, bo już
widzę, że pustelniczej brak tutaj maniery. Ale pytam dalej:
– Na wyspie mieszkacie choć dalekiej, z której w te progi z rzadka powracacie?
Na to grono unisono:
– Każden każdemu wyspą, człek człekowi czekanem, czekan czekanowi
człekiem, a zombie zombie zombie.
Egzystencjaliści? A czemuż mi oni takim bełkotem filolozoficznym, jakby
w beczce mieszkali greckiej, gadają? Czy bym ja na doktóra wyglądał, że do
mnie z parabolą trzeba paraleli?
– A na cóż wam te szpice? – dopytuję, bo jeszcze nadzieja mi trzewia wywraca, że to Zbawcy moi, co guańskie przekleństwo uprzątną, bo i sprzęt odpowiedni w dłoniach dzierżą. Gaśnie jednak iskierka, kiedy znów razem wszyscy, jakby im kto nakazał, w odpowiedzi rzeczą:
– Szpice nasze są na to, aby do Celu naszego zmierzyć równym krokiem
i aby po drodze nie utysknąć, i aby nie zboczyć z celu raz nam obranego,
a bardzo dobrego i chwalebnego. A wzajem każden każdemu pomaga.
Na te słowa – młody wysoki do starej złotowłosej się gwałtem obraca i –
ciach! – szpicem swym w jej stopę wbija kolec ostry. Wrzask krótki się rozlega
i cienki, ale w miejscu kobita zostaje, twarz jej na powrót kamienna i poważna. Młodemu zaś w stopę kolec starszy dziad wbija, kobieta starcowi z kolei
swój własny – brwi im tylko drżą i twarze buraczanym rumieńcem zachodzą.
A ledwom wzrok odwrócił, oni już znów chodzą. Raz dwa, raz dwa, raz dwa.
Widzę ja tą zgrozę i mnie krwica bierze wiśniowa, nie wytrzymuję, nie wytrzymuję i krzyczę, krzyczę, bo żyły moje już-już pękać zaczną. A tak krzyczę:
– Małoż wy macie bolesnej zabawy, co ją markiz de Sade wyczyniał? Małoż
macie wy znoju z kijkami temi po wzgórzach pod górę? Oto ja Cel wam stawiam lepszy! Oto tam, patrzcie za te fałdy leśne, tam dwa dęby koprofilne ku
sobie się mają i w nierządnej pozie tkwią tam na widoku. Hałdy zaschłe krajobraz szpecą i smród na miasto pylą. Nie woda rześka, nie woda w tym tu lesie
spływa, a dęby świadkami tragedii całej. Użyjcież waszych stalowych kolców,
Zbawcy moi, żołnierze Losu, zbierzcież zakałę pospołu, a społem wam miasto
i naród wdzięczny będzie, swym synom najpierwszym. Ja wam też z osobna
każdemu powinszuję i całować będę, póki się nie nasycicie. To wam obiecuję
– wy mi pomóżcie, a wielka będzie wasza nagroda w lesie.
Ale oni idą, za nic mają te krzyki i lamenty moje i dalej idą. W pogoń się
więc rzucam, na śmierdzielu dusza gore, bo i sprawa paląca jak nigdy. O, jak
nie skoczę znów na nich!
362
Greg Levitz
Skaczę więc znów na nich, na drogę przed niemi i butami markowemi
z podeszwą najlepszą w listowiu odpór ich cielsku daję, zapieram i hamuję ich
pęd powolny, ciało własne na ryzyko gwałtu podkładam. Gardłuję:
Użyjcież waszych stalowych kolców, Zbawcy moi,
żołnierze Losu, zbierzcież zakałę pospołu
– Moi guańscy pomocnicy ułańscy! Nie idźcież w celu sobie znajomym, posłuchać mnie chwilę raczcie. Skąd żeście przyszli chociaż zdradźcie, czyście
Gdańszczanie, czyście Wrzeszczanie, czyście Kaszubi, czy może Łemcy, a czy
może Niemcy? A Nordycy może, co przyszli przez morze?.
Nic oni przez chwile nie odrzekli, oczy ich zimne nieruchome jakąś sentencję trawiły, aż tu po chwili znów się w nich katarynka ozywa, we wszystkich
wespół naraz zgrzyt mechaniczny, jakby cyrk elektryczny, co robotowawy,
choć ludzki:
– My Polacy.
– Polacy – wołam – a czy miasta tego obywatele, jakich tu po lasach za
dnia na spacerze wiele? – tak ich pytam, bo i czemu nie pytać, jak znów stoją
i ślipiami zimnymi łypią.
– My Polacy – znowu mnie zgrzyt roboci dopada, aż ciśnienie skacze i dusza w piersi chrzęści.
– Ale zdradźcie mi, proszę ja was, czyście może w instytucji grodzkiej te tu
szpikulce dostali, co by las ten do chwały pradawnej przywrócić, od śmiecia
ludzkiego uwolnić?
– My Polacy – zgrzyt powtórny z ich gardeł kosmyki me słowiańskie omiata.
Wnoszę ja wtedy wyraźnie, że nie chcą, albo też nie mogą nic wytłuszczyć
więcej o sobie, bo im się dziwny jakiś wydałem. Kto wie czy mnie za leśnego
puta nie wzięli, skoro tak oniemieli i nic powiedzieć nie chcieli, a może i ja
według nich tym smrodem ogorzałem, co mnie śledzi od poranka samego.
Jednak dobrą minę do zwałowej gry robiąc, poznać po sobie daję tyle, co nic
i dalej do nich przemawiam, bo stoją jeszcze, to mówię:
– Polacy, Polacy – toż nam razem na jednej tacy, takie zawalisko ukupione
nieopodal leży! Stoi zeschłe i suche, a kraj kala, a kraj się ten Czyśćca domaga. Tego kopca tam istnienie piekłem okupione, Polskę naszą okadza, rozum
ludziom odbiera i chęć życia takoż.
– My Polacy – słyszę ja znowu gardeł skrzek charczący, a jakby zapętlony
w ich mózgowiu na stałe.
No to znów nimi trzęsę werbalnie:
– Ludzie najpierwsi! Dusze wasze skalane! Mym słowom aprobaty dać nie
chcecie! Ujrzyjcie, dojrzyjcie, ja błagam, że w stronę waszą biegnę sił ostatkiem, że mnie głos w gardle grzęźnie, mnie, co przodków miał w Gnieźnie!
W lesie śmietnistym, cienistym ja was spotkałem, co wybawienie nam przynieść macie. Błagać jestem gotów dla odmiany Polski losu! Kępy ze swej płowej powyrywam głowy – byście kolcami waszemi kres smrodowi dali! Wokoło
Pokalanie
363
spozierać poraczcie! Latryna lechicka o wsparcie lament niesie! Za mną,
do wszetecznego Matecznika zmierzajcie. Historia na piedestał rody wasze
wzniesie!
Patrzą jedni na drugich, a drudzy po trzecich, a trzeci na pierwszych,
a permutują spojrzeniami jak roboty jakieś, a brwi marszczą – to zdziwienie,
to zachmurzenie, to znów zniesmaczenie (jakby różnych próbowali mimik) –
a zajmuje ich to na sekund całe tuziny. Na koniec chrzęszczą szpikulcami swemi, kłując trzewia polskiej naszej ziemi, medytując jakby zaciekle. Wtem znów
się nawzajem po stopach patykują, a mięso stóp własnych zimnym metalem
szpikują. Brwiami drążą smród wokół, potem go jeszcze śliną spryskują i łzą
pojedynczą bolesną, i znów się ozywają tonem ze rdzy i metalu. Tak do mnie
mówią w tym odorliwym piekle:
– My historię we wzgardzie posiadamy, bo już jej zrozumienie nazbyt jasne mamy. W naszych domach z betonu i cegły apostolskie wizje snujemy bez
pomocy Bożej. Historia to polityka zawżdy, a polityka – historia. Nicestwić to
stawać się, a stawać – nicestwić. Nie nauki – dyskursu my wszędzie szukamy.
Nie ma nic jedności przecie, jeno różnia na tym świecie. Zachwyt warty przecie
wzgardy, a wzgarda zachwytu; jeść i rzygać, nie rozstrzygać, ucieczka od mitu!
Życie jednolicie śmierdzi, czy też pachnie – któż to stwierdzi? Precz zaszłości,
tożsamości, do więzienia rozróżnienia – piżmo, odór – to domena starych bogów! Z bzdurą prawda przemieszana, smak z niesmakiem się przegania!
Ja na to dęba znów staję, a że dębów wokół ni ma – sam tu dębię jedyny.
Żyłki mnie na gładkich dłoniach pękły i fioletowej krwicy odmęt mnie zasysa,
w oczach biało i czerwono na przemian:
– To jakeście wyzwoleni od wszystkości tacy – grzmię na nich, bo słuszny
to dies irae, dzień to zaprawdę gniewny – to co mnie faszerujecie tylekroć,
żeście wy Polacy!
A oni na to chrzęszczą, naciągają słowotoki, jak sprężyny na języki ich
gładkie, kołnierzami się ocierają i zębatkami swemi szczękają, i tak mnie powiadają, a nie uciekają:
– Myśmy Polacy nowi, już nie narodowi. Ale w tych dniach ciężkich wszyscy Polakami narodowemi znów się tu stajemy. Z poczucia patriotyzmu dobrze pojętego, my jako Polacy szukamy miejsca żałobnego, lepszego od tego,
w którym chcą pochować Męczennika narodowego. Już nam nic do tego, ale
poszukamy miejsca lepszego, bo i nie godzi się na Wawelu tamtego nie nazbyt
godnego. A co tobie do tego?
Zgrzyt ten, gdy ustaje, dęba moja dusza stoi dalej. Oto przede mną lisze
kryptowe stoją! Czyżby to jakaś z kruchty zaraza tak ich serca zapiekla? To
pytam, choć śmierdzi wokoło, a wiatr w lesie nową porcje bryzy niesie, aż
kiszki skręca:
– A na cóż wam tedy wawelskie symbole, na cóż was tak nagle zaczynają
boleć, skoro u was we wzgardzie historia? Jam tego wyrozumieć nie władny,
stąd stoję tu i pytam, a pytam, bo i wy stoicie i pytacie. Na cóż wam ta moralność użytkowa, jak pogrobowa rybia woła głowa? […]
364
Greg Levitz
– Polska to my, Polska to ty, o dusze narodu polskiego batalia teraz. Zejdź
nam z drogi prosimy uprzejmie, bo Misję naszą niweczysz. Pogrzeb w ostrogach siedmiomilowych kroczy, a całkiem zwykłe buty nasze, czasu ty nie zabieraj. Miejsca mniej godnego dla bohatera tego szukamy, bo i takie prawo
mamy. A odstąp, bo groźniejszych pogrzebaczy do lasu zwołamy! Ustąp, bo
Znikąd pomocy, znikąd ratunku, znów sam jeden na posterunku, między Uralem a Odrą, zakopany w historiozoficznym gnoju stoję
czas wojny świętej o pokój.
To wyzuwszy idą, raz dwa, raz dwa, a prędzej niż wcześniej patykami przebierają. Oto oni Misję mają, choć ona u nich we wzgardzie? A idzie, a znów
toczy się ta ferajna, co w rękach pogrzebacze ma Wittgensteina. A już widzę,
że choć patyki mają, to się ze mną patyczkować nie będą.
Mówię ja wtedy, ale nie do nich już, nie do nich, bo już pierzchli, raz dwa,
raz dwa, zaraz mi za górką znikną, nie do nich, bo to już nie przelewki, a moje
cholewy gotowi zadziobać szpicami swojemi. Do siebie samego tak mówię:
jakże to, jakże, nie pojmuję, jak mi się ta syta szpicruta zbawczą mienić mogła!
Jakżem się dał zwieść mężczyznom dwóm i kobiecie jednej! Zatopiło mnie
leśne dziadostwo w odurzeniu jakimś, co wszystko przeinaczy, co nadzieję w
gnilną breję zmieni! Sumienie czyste mają, bo nieużywane, pokraki ostępowe!
Niech im te ugory drzewne, niech im wzgórzami obrosną! Niech im pęcherze
na stopach wyrosną, niech im chrzęści grzybica między palcami spoconemi!
Pociesza mnie na ten jazgot gniewu moja dusza własna, pociesza mnie
na te moje płacze: „Spuśćże sobie obelg, wszak gorsze buty mają, do twych
onucy zacnych równać się nie mogą. Nie życz tym źle, co gorzej od ciebie mają
i lepiej mieć nie mogą”. Lecz nie pomaga mi ta konsolacja: „Gadaj zdrowa,
duszko, duszeńko! Odsuń się spod uszu duszo, na nic pociechy twoje, bo zazdrość ciemna, zielona i tak się we mnie wżera – wszak szpikulce lśniące te
gładkie gbury mają, co ich rycerski połysk w słońca prześwitach widać, ja zaś
szpica nie mam, a tylko dęba stanąć umiem”.
Rozdział czwarty,
w którym niespodziewana nadchodzi nirwana
Co umiem – to zrobię. Stanąłem więc dęba i stoję. Dusza mi mięknie, a ja
stoję. Stoję i stoję, a tamci już dawno zniknęli, i Żal do mnie dociera, i doskwiera, że te szpice matkę ziemię gwałcą w celu niewiadomym. Nastrój mam marsowy – powojenny i porozbiorowy. Znikąd pomocy, znikąd ratunku, znów sam
jeden na posterunku, między Uralem a Odrą, zakopany w historiozoficznym
gnoju stoję, a odwróciły się ode mnie przyjacioły moje (a może ich nigdy nie
miałem?). No więc sam jeden w lesie stoję i stoję.
Pokalanie
365
I jak już tak czas jakiś stoję, szelest po pniach cichnie i cisza nastaje złowroga i bezruch, i trwa długo, i tylko smród jeden wokół tańczy, a wszędzie
smutno i zwiędło, i wszędzie duszność oraz głuchota. Smród. Czemu ma on
nie tańczyć teraz, ten Dionizos kloaczny, jak już chodzi za mną od rana? To
teraz sobie tańczy. Jak może, to tańczy. No to dalej stoję, i patrzę jak tańczy,
i myślę, że nadal stoję, i że już nie dęba – ale stoję. I gdy tak stoję jako mały
Budda, bo w bezruchu i bez myśli zmącenia, nagle u końcu smrodliwego rana
– nadchodzi nirwana.
Czuję, nagle Czuję! Ale jak! Inaczej, inaczej zaprawdę! Czuję, że czuć przestałem! Organów leptyka z ciała mego pierzcha i dusza czystą się staje. Czuję, że mnie spokój wraca, zimna zmysłów jasność zlepki brudnej układanki
w bryłę całą składa, jak ten żuczek, ten co choć syfi, to jednak syzyfi, choć
Z nich się oto Polak na powrót stanowi, Polak się staje,
czyli ja! Staję się i staję
dżumiarz, to szlachetny i hardy, ten co wszędy za sobą gówno ciągnie, ten
co przed sobą je toczy, a żyje. Czuję! A oto dusza moja ze mnie ponad prześmiardłe lasy wytryska, a iskra Boża ją prowadzi. Dusza moja! Teraz po słońcu skacze, jakby lirnik złoty! Skacze jako gwiazda tańcząca i Wiedzę Radosną
zbiera, jak pszczółka wiosenna – z lepianek i zaścianków po zmroku, i z łąk
pogańskich, tatarskiego galopu, nadbałtyckich potopów, ruskiego raskołu,
kazimierzowskich mozołów, germańskich katedr, piemonckich pałaców –
i z mgieł angielskich, galijskich osad, jagiellońskich roszad, i od samego Jeszui – wędrownego filozofa, co miał mitrejski pył na sandałach. I z tej gleby
także, z mądrości żuczka Syzyfa, z nich się oto Polak na powrót stanowi, Polak
się staje, czyli ja! Staję się i staję. I choć stoję – to się staję! Stoję w tym stawaniu i staję się w tym staniu! I już nie wiem czy bardziej stoję, czy się staję!
Stawiam sobie te pytania, ale postawić nie mogę, bo się stają! Aż oto dusza
wraca, na powrót do jelit ruch wtłacza i strawny dla trzustki świat cały czyni,
i lico me znów jasne w słońcu się mieni. Oto już wiem, że się smrodny tuman
w miodną woń odmieni! Im mniej cię co dzień miodzie, tym smakować słodziej
będziesz – taką się myślą opatulam i ruszam do działania.
A działać trzeba prędko. Bo przemienione zmysły moje – widzę jasno i wyraźnie, że gbury co przystojne gęby mają, Nijakością niejaką na życie Ojczyzny
samej nastają. I niechybnie obesrają! No bo dokąd zmierzają? Jeśli oni, wbrew
mym błaganiom, nie wszetecznik czyścić mają, to zapewne zło jakieś szykują,
skoro tak niby bez celu zmierzają, a jednak dokądś idą. Rzucam tę myśl na
odchodne, rzucam ją sobie na ramię, rzucam jako puklerz najprzedniejszy, po
czym zbrojny tylko w dęba stanie (bo dęba stanąć umiem całkiem poprawnie,
powiem to bez zbędnej skromności) rzucam się na polowanie!
Ale dokąd? Dokąd? Dopokąd iść mi, Panie? Dopokąd, Panowie? Dopokąd
pogrzebacze zmierzają, co leśne darnie kłują i depczą? Gdzie się toczy ta
mierzwa metalicznogłosa, co jej dobrze w domach z cegły i betonu, ta trój-
366
Greg Levitz
głowa bestia w ortalionie, co od niej siarką i metanem zionie? Dokąd suną
grzbietami pagórnymi te borostwory mieszczańskie, co się na sprawy zapatrują różnie, a w jedno tylko wierzą – w jedną wielką różnię? Co robić zatem?
Może pójść za ich potem?
A nie potem.
Nie potem, a teraz! Do matecznika! Do wszetecznika! Do wszetecznika
zmierzają, to i ja pobiegnę za nimi […] Mknę, migoczę i faluję, a z każdym
migotem matecznik bliższy, aż wreszcie widzę go, widzę i patrzę, a tam dęby
dwa znajome – jeden liga, drugi stoi i na siebie ochoczo łypią. Wbiegam w to
wykalisko polskości, ja prędkostopy, przy pełnej prędkości – i padam.
Padam!
Matko, jak ja padam! Padam! Nogi mnie plącze zło jakieś i padam, tak padam, że brodą po żwirze i piachu sunę bezwładnie i bezładnie, bo w stylu
fatalnym, a kości obijam zagładnie, bo w pędzie wielkim tu wpadam. I sunę,
sunę po ziemi czarnej i gorzkiej, a w zęby śnieżnobiałe zbieram czarną gorycz
upadku i też skrawki papiérów skalanych – bo oto w anus quercetii wpadłem
i zakałę papierową twarzą zatarłem mą gładką. Spluwam, spluwam! Charczę!
Krzyczę! Tak oto krzyczę, bo też moja sytuacja matowa, bo nie gambit to nawet, więc mat niechybnie, bo i krzyczeć mi tylko zostaje:
– O wy mendy chandryczne! Wy przestępcy postępni! Wy padalcy podstępni!
Gdy wołam to się krztuszę, ale i tak nie ustanie ta gołej prawdy litania:
– Wy patrioci odstępni! Wy zombie posępni! Warchlacy występni! Wy mendy małomówne! Skrytobójcy leśni! Wy ogry ostępowe! Na mnie jednego samiuśkiego wy się ze szpicami zamierzać śmiecie? I pod me skrzydlate golenie
metale zza krzewu stawiacie?
Krzyczę na nich, ja krzyczę! A krzyczę! Krzyczę bo strach mnie blady dopadł, i już echo słów moich słyszę wszędzie – „co to będzie, co to będzie”.
Wiję się, kręcę, wierzgam nozdrzami, w torsjach się targam. Paznokciami
gładkiemi rumowisko w amoku zdrapuję, przekleństwa wypluwam, gardziel
mi od strachu puchnie i kaszlę! I kaszlę! Kaszlę i charczę! Charczę i kaszlę!
I tak bym się może w tym kaszlu zapętlił, czy charczeć, czy kaszleć – sam
nie wiem – ale oto mnie trójca śnięta ze swymi dopada szpicami. Mnie co na
W-znak im tu pada dopada ona, już, już miażdży mnie przewagą nadliczną.
Trzy łby już nade mną triumfalnie majaczą i widzę te rysy zaprzałe, choć pańskie. Nie żadna powaga, ale przegnicie nieziemskie: tu gęba kobieca, ze złym
złotowłosiem i takoż dwie gęby tu męskie. Wymazy z gębowych otworów im
kapią, a na mnie wprost kapią, spluwają wprost na mnie. I warczą, i wyją!
A coś tam znów mielą, coś plują, a w zębach ich zombich uciera się papier, co
nagłówki ma drukiem. A spodnie! Na udach ich niedoubrane, jakby zrobili już…
! Niechybnie na mnie zaraza znów słów poleci! Krzyczę, choć słów dobrać nie
mogę, to na trwogę krzyczę […]:
– Opamiętania! Opamiętania! – drę się, a rozdarł najchętniej bym szaty.
Ale nie skutkują egzorcyzmy moje, bo też je na leżąco czynię, zamiast stać
Pokalanie
367
dostojnie. Ale to oni stoją. Dalej nade mną stoją, jak stali, szpicami ze stali me
cztery kończyny przytrzymują, wkręcają, wbijają powoli na rożny pokalane
i oto mnie w całości na swój rytuał mają. Będzie teraz krew, rzezańce i poplami krew sukmany! A ja zemrę w lesie – nieodżałowany!
No to męczeńską pozę już teraz przybieram, na wysokości sytuacji jakże
bym chciał stanąć, spojrzeć wprost w oczy losowi. Ostatnie słowo obmyślam
na usta, żeby mnie las choć uwiecznił w swym echu. Bo grunt, żeby w stylu
Polskości ja was nauczę od nowa, bo skąd byście mieli
ją umieć – skoroście z kucharki wy leninowskiej, a nie
z katyńskiego lasu
dobrym odbierać cierpienia, jak już się one przydarzą, aby krew zimną w piersi
zachować, jak już los nanizany na noże. Nuże! Czyńcie co macie! A oni – owszem – będą.
Ale co to?
Dusza moja głos mi odbiera (choć już nic nie mówię) i sama skądś przeze mnie przemawia. Zapach radosny – kwitnącej sosny! – czuję go, szemrze
strumyk, taką dusza szykuje przemowę:
– Odstąpcie, odstąpcie, ja rzężę błagalnie, dajcie się Bogu ugrzecznić! Ja
wam pomogę, środkową drogę, ja z wami chcę pokój uwiecznić. Ja wam żołądki przeczyszczę spokojem, ja – co z Buddą znam już kwiat wieczny. Bo
kwiatom stałem się milszy od wtedy i kwiat przewąchałem narodu. A z wszelkimi poznałem się zapachami, z Buddą polskie przeżyłem hanami. I wiem już,
że mistrzów wy nie rozumiecie: Polak nie w kiblu gnijącym ma mieszkać,
lecz pupę ma mieć jako dziecię! I jak ono twarz gładką! A dziwić się jako ono,
a tworzyć! Ja ten ciężar wezmę na siebie cały, stopy wam, uda obmyję, strugi
trujące, choć nimi ciekniecie, spuszczę, dajcie mi tylko chwilę. Polskości ja
was nauczę od nowa, bo skąd byście mieli ją umieć – skoroście z kucharki
wy leninowskiej, a nie z katyńskiego lasu, skoroście wy ze zmęczonych potomków polskiego proletariatu. Dam wam ja kredki, kaszkę przemielę i papkę świeżych owoców, toksyny rozmyję, pupki przemyję, jeno pozbądźcie się
tych oto kolców. Wzrośniecie przy mnie z trawą wiosenną i pachnieć będziecie
akacją, chodźcież wy do mnie na lewatywę, zrobię, przyrzekam ją z gracją.
A jeśli kto z was czuje, że brzuszek ma bez uszczerbku, chodźcie mimo to,
sprawdzę, gdzie problem, zrobię badanie per rectum.
I cisza!
Cisza nastała po lesie najdalszym na słowa moje przedziwne. Szum ustał,
powietrze stajało, Wiosna zapachniała w nozdrzach. Echo tej ciszy już dudni
po dębach. Sam żem się zdziwił, że słowa te właśnie, moje-nie moje, same tak
padły z ust moich. Myślę – ja padłem, to i słowa padły, bo i czemu miały nie
padać, skoro to słowa są moje. A od tych słów! Niebywałe! Powietrze znieruchomiało, dało się słyszeć bicie serc naszych, wszystkich – cztery łomoty po
ciałach. Na ten rytm spazmów gbury – nie wierzę – gęby swe szczerym śmie-
368
Greg Levitz
chem omietli. Znalazłem człowieka! Człowieka ujrzałem pod maską topielców,
co się swym bełkotem najedli! Na moment radość, na moment Wiosna, swąd
opadł dymiący, bezsilny, oddychać zacząłem piersią tu pełną, a oto Wiosna,
ona sama między nas wkracza, och, woal z zieleni i kwiatów kaszmirem tkany; jej pierś pełna, mój oddech pełny, Budda lotosy nam rozdał. Na palcach jej
smukłych różaniec mala, co koi i co scala, taki co górskie noszą go mnichy,
a tenże różaniec w bladowiśniowej tkwi dłoni. I łączy, i spala, i liczy już mantry
masala. I spokój nastaje, co gasząc rozpala, a rozpala gasząc, co koi żołądki
nasze i udręk ich wszelkich pozbawia, polipy wyrywa, trawienie przywraca.
Gęstwi się rzednąc ta nieboga błogość, a gdy się rozrzedza – gęstnieje. Tu
nowa karma nastaje duchowa, co wróci nam wszystkim trawienie.
I trwamy. I trwamy… I trwamy… I trwamy bez trwogi, w tym trwania trwamy
bezczasie. W tym nowym Trwaniu my trwamy – a to już nie byletrwanie, ani
dęba stanie! A tak długo trwamy, że jelita nierobotne swojej doznają przemiany. Już słowa, już gesty, już spokój, już jednać się ze sobą mamy. Zombie człekowi człekiem, a człek zombie zombie – odzienie swe wierzchnie już porządkują, podnosić mnie będą, wyciągam swe dłonie, już to mnie lekko obłapiają,
już mnie oni podnoszą. Miru bez mirry my doznajemy, wyłom „ja – oni” się
zajednia, do pierwszej dharmy wraca. Trwamy i trwamy… lecz nie wytrwamy!
Wtem!
Wtem coś się w naszym bezczasie zmienia – bo na tafli niezmącenia dźwięk
groźny, a głośny do uszu wpada. Plusk! – i słońca odbicie na buddyjskiej wodzie już łamie się, już fałduje i krzywi. Pokój dusz w drobinki wybucha, jak
witraż indyjskiej świątyni. Idą fal kręgi, fale niepokoju prosto tu idą z oddali,
z samych głębi lasu. Tęgie naraz ujadanie słyszymy, pies jakiś po trzykroć ujada! A gniewnie!
Co to? Kto to? Co to za kundel z łańcucha urwany kruszy nam zręby
nirwany?
Co dalej?
Nie wiesz za bardzo, o co chodzi? Przeczytaj pierwsze części tej dziwacznej opowieści w Polsce ejdetycznej, czyli 22–23. tece
„Pressji”.
369