Czytaj dalej
Transkrypt
Czytaj dalej
OSTATNIA STRONA 279 Piotr Millati NAJDŁUŻSZA GODZINA TYGODNIA 1. P owiem teraz coś, o czym myśli prawie każdy „wierzący i praktykujący”, ale do czego wstydzi się otwarcie przyznać – jak niemal wszyscy śmiertelnicy, śmiertelnie nudzę się podczas niedzielnych mszy świętych. Niecała godzina spędzona na kościelnej ławce jest równie dotkliwą, co doskonałą lekcją poglądową zjawiska, które Albert Einstein nazywał względnością upływu czasu. Na początku każdej mszy czas płynie szybciej niż normalnie, przeskakuje, urywa się, momentami nawet zupełnie zatraca swój bieg niczym potok, który znika nagle pod powierzchnią ziemi. Moja uwaga koncentruje się wówczas na szczegółach najbliższego otoczenia. Dyskretnie lustruję sąsiadów, poruszając samymi gałkami ocznymi. Pole manewru siłą rzeczy jest tu bardzo ograniczone i wzrok już po chwili zatrzymuje się na naturalnej barierze, jaką stanowi mur pleców ludzi siedzących przede mną. Jednak i ta, jak mogłoby się wydawać, uciążliwa przeszkoda, może być zamieniona na niewinną przyjemność zabawy w odgadywanie rysów twarzy tych osób. Ta dziewczyna – ładna czy brzydka? Mężczyzna – z twarzy typ inteligenta cierpiącego na zaburzenia pracy jelit czy właściciela zagrożonej bankructwem firmy handlującej próżniowymi odkurzaczami? A tamta wysuszona jak wiór staruszka – czy z jej oblicza czas wypłukał wszystko, czym kiedyś była? Nieodgadniona tajemnica zgodności lub niezgodności rewersu człowieka z jego awersem stanowi niewyczerpaną podnietę dla rozważań na temat siły sugestii poszlak i pozorów. Obstawiam więc odpowiednie zakłady, ale na odsłonięcie kart przyjdzie mi poczekać do „znaku pokoju”. W tej grze nie ma jednak przegranych. Niespodzianka pomyłki równie dogłębnie porusza wyobraźnię jak bezbłędnie postawiona prognoza. Z zawiłych labiryntów tych rozmyślań brutalnie wyrywa mnie czytanie Ewangelii. Za każdym razem jestem zdumiony, że to już. Towarzyszy temu przykra konsternacja, wywołana uświadomieniem sobie, że nie mam pojęcia, co było treścią pierwszego i drugiego czytania. Mobilizuję więc teraz całą swoją wolę, by zespolić się w całość z obrzędem, w którym jednak chciałbym świadomie uczestni- 280 czyć. Tej determinacji nie starcza jednak na długo. Rozpoczyna się kazanie, które sprowadza się zazwyczaj do odczytania listu pasterskiego o przewidywalnej i niekontrowersyjnej treści albo dokumentu z prac Konferencji Episkopatu, roztrząsającego sprawy doskonale mi obojętne. Od tej chwili minuty zaczynają się wydłużać w ciągu geometrycznym, jak byśmy znajdowali się w rakiecie, której prędkość zbliża się do prędkości światła. Rozglądam się wokoło – w oczach wiernych widzę wszędzie ten sam rodzaj martwej nieobecności, której bielmo całkowicie pokryło ich źrenice. Wszyscy są gdzie indziej. Po kościele ganiają się dzieciaki. Rodzice co chwila starają się przywołać je do porządku, ale te pozorowane działania bardziej niż na skuteczność obliczone są na wyrobienie sobie alibi wobec zniecierpliwionych spojrzeń i kwaśnych grymasów starszych kobiet. Wrzaski i tupanie trochę i mnie irytują, ale tak jak nogi tych dzieci, którym pozwolono przyjść do Chrystusa, rozbiegane są moje myśli, więc byłbym ostatnim, który miałby prawo rzucić w nie kamień. Czas zdaje się co chwilę zatrzymywać. Momentami mam wrażenie, że stanie na dobre i już nie ruszy, jak zegar, którego mechanizm ostatecznie się zaciął. Fenomen ten osiąga swoje apogeum podczas wspólnego odmawiania Credo. Wypowiadamy je słabym głosem, ledwie poruszając ustami, jak ludzie będący u kresu swych sił – żałośni obszarpańcy, którzy ciągną nogę za nogą, człapiąc przez piaski bezkresnej pustyni. Wydaje się, że jej jałowe wydmy nie skończą się nigdy i pozostaniemy tu już na zawsze, gdzieś między „a przez Niego wszystko się stało” a „zmartwychwstał trzeciego dnia”. Ale monotonny, lecz wystarczająco silny głos kapłana, wokół którego oplatamy się niczym bluszcz, przeprowadza nas przez tę, wydawałoby się niemożliwą do pokonania przestrzeń i w okolicy „wierzę w Ducha Świętego, Pana i Ożywiciela” nagle rozpala się w nas iskra wiary w możliwość dotarcia do Ziemi Obiecanej, jaką jest końcowe błogosławieństwo. Jesteśmy już po drugiej stronie. Najgorsze minęło. To samo, co my teraz, musieli niegdyś odczuwać wędrowcy, którzy po przekroczeniu od północy mrocznych alpejskich przełęczy zaczynali powolne schodzenie ku skąpanym w słońcu dolinom Italii. Tak. Teraz już tylko z górki. Czas odtąd będzie płynął niczym rozległa rzeka, coraz spokojniej zmierzająca do swego ujścia. Po drodze czekają nas jeszcze meandrujące zakola Ofiarowania oraz niemal filmowy suspens ogłoszeń. Fakt, że oprócz parafialnych są jeszcze duszpasterskie, za każdym razem wywołuje we mnie nieprzyjemne zdziwienie. Odbieram to jak nieuczciwy trick, sztucznie przedłużający byt temu, co po- 281 Fot. Piotr Millati winno się już skończyć. Ale nic już nie zdoła zmącić umacniającego się z każdą minutą optymizmu. 2. Mówiąc to wszystko, jestem jak najdalszy od rzucania łatwych oskarżeń na „naziemny personel Pana Boga”. Księża nie rzadziej bywają świetnymi kaznodziejami, niż trafia się nam, w czasie równie licznych co jałowych lat szkolnej edukacji, spotkać nauczyciela, dzięki któremu zapłoniemy żarliwą miłością do chemii czy biologii. W Kościele, tak jak wszędzie, spełniają się proste prawa statystyki, zgodnie z którymi na planecie, gdzie przyszło nam żyć, dominuje mdła przeciętność i pospolitość. Skrajności zarówno pozytywne, jak i negatywne występują stosunkowo rzadko. Tak było, jest i będzie. Moi znajomi, którzy już dawno przestali uczestniczyć w życiu liturgicznym Kościoła, jako główny tego powód zazwyczaj podają żenujący poziom kazań oraz karygodną hipokryzję księży, żyjących w niezgodzie z duchem i literą Ewangelii. Dorzucają do tego ich obskurancki światopogląd oraz moralny konserwatyzm „nie z tej ziemi”. 282 Nie uwierzę nigdy, że w namiętnie religijnym średniowieczu księża byli lepszymi mówcami, szczególnie wytrawnymi myślicielami, albo rzadziej niż dziś deptali zasady i wartości, w imię których nakazywali żyć innym. Grzech plenił się równie bujnie jak dzisiaj, zarówno wśród duchownych, jak i wiernych, dla których nawoływanie z ambony o przedmałżeńską czystość czy wierność nie stanowiło istotnej przeszkody w ich łamaniu. Te zauważalne przez każdego gołym okiem mankamenty kleru, będące przecież jedną z przyczyn reformacji, nie owocowały zupełnym odwróceniem się od religii. Msza wówczas, i chyba do niedawna, nie była w powszechnym odczuciu synonimem nudy. Jeszcze w czasie, gdy przystępowałem do pierwszej komunii, stanowiła dla mnie głęboko poruszający rytuał, w którym urzeczywistniały się sprawy o fundamentalnym znaczeniu. Sama myśl o jakiejś formie jej profanacji czy choćby lekceważenia budziła dreszcz grozy. I oto, właściwie na naszych oczach, zamieniła się w coś w rodzaju układu choreograficzno-muzycznego, składającego się z pustych, pozbawionych istotnego znaczenia, mechanicznie odtwarzanych gestów. Zaczęła nużyć kanoniczną powtarzalnością swego przebiegu. Zwietrzała i wyschła niczym leżąca kilka dni bez zamknięcia bułka. Ciężar zaledwie 60 minut cotygodniowego uczestnictwa w niej dla wielu z nas stał się nie do zniesienia. A przecież to dużo mniej niż poświęcamy na co dzień choćby telewizji albo Sieci, niemal nie odczuwając wówczas płynącego rwącym nurtem czasu. Powiedzmy to sobie otwarcie – zarzuty powszechnie stawiane księżom, choć niejednokrotnie słuszne, w rzeczywistości stanowią jedynie wygodny pretekst, mający usprawiedliwić i wytłumaczyć dławiącą niechęć, której prawdziwego źródła ludzie na ogół nie są świadomi. Mam niemal pewność, że gdyby nawet proboszczem każdej polskiej parafii był ktoś formatu Wojtyły czy Tischnera, nie poprawiłoby to na długo sytuacji. Przyczyna rosnącej na niedzielnych mszach absencji oraz organicznej niereligijności najmłodszych pokoleń z pewnością nie leży w konserwatyzmie Kościoła, czego spektakularnym dowodem są puste ławki zborów gmin protestanckich, które poszły kursem niemającego właściwie granic dostosowywania się do zachodzących w świecie obyczajowych przemian. Wbrew pozorom na to zjawisko nie ma także większego wpływu sympatia jawnie okazywana PiS-owi i Radiu Maryja. Nie przechylają znacząco szali w tej sprawie fatalne decyzje, jak choćby nałożenie na 283 księdza Bonieckiego zakazu wypowiadania się w mediach za słowa, które tylko przy wyjątkowo złej woli można by uznać za naganne. Tego rodzaju posunięcia Kościoła, wywołujące zrozumiały gniew i oburzenie ludzi myślących, zaledwie nieznacznie przyspieszają proces, którego dojrzałą postać możemy dziś oglądać w zlaicyzowanych niemal całkowicie Niemczech, Wielkiej Brytanii, Francji czy Szwecji. Nuda, tak powszechnie doznawana dziś w kościele, jest nieomylnym symptomem, że to, co się dokonuje podczas mszy, przestało mieć dla nas znaczenie. Stanowi więc ona nie przyczynę, ale skutek pewnego zachodzącego w nas wszystkich zjawiska, na które Kościół nie ma żadnego wpływu. Jest nim pogodzenie się współczesnego człowieka z faktem swej ostatecznej i bezwarunkowej śmiertelności. To, co w całej dotychczasowej historii człowieczeństwa nieustannie powracało jako temat niezliczonej ilości mitów, powoływało do życia religie oraz największe dzieła sztuki, niemal z dnia na dzień przestało być odczuwane jako istotna tragedia naszej egzystencji. Własną przemijalność traktujemy dziś ze sporą dozą stoicyzmu. Nie robi na nas szczególnego wrażenia niegdyś budząca najwyższą trwogę myśl, że można przestać istnieć raz na zawsze i nieodwołalnie. Tak oto w przewrotny sposób spełniła się zapowiedź św. Pawła z 1 Listu do Koryntian, że u kresu historii „Jako ostatni wróg zostanie pokonana śmierć”. Z tą tylko różnicą, że jej pogromcą nie stał się zmartwychwstały Chrystus, a nasza obojętność wobec niej. Pozostanie otwartą kwestią, czy taki stosunek do śmierci jest kulturową zdobyczą współczesnego człowieka, który bez histerii jest w stanie zaakceptować rzeczy nieuchronnie wpisane w jego los, czy też może to przejaw dekadencji cywilizacji Zachodu, której instynkt życia uległ niebezpiecznemu nadwątleniu. Jakkolwiek by nie było, konsekwencje tego stanu rzeczy są dla Kościoła bardzo poważne. Jego „flagowy produkt”, na który zawsze posiadał monopol, czyli obietnica życia wiecznego, nie rozpala już ludzkich namiętności. Właściwie nie znam osób, które by w natchnionym uniesieniu wyczekiwały swego zmartwychwstania i późniejszego życia w raju. Zgasł blask najwspanialszej z nagród, jaką Bóg dla nas przygotował. Przestała nam być ona potrzebna, odkąd, dzięki cudom współczesnej techniki oraz powszechnemu wzrostowi dobrobytu, udało się stworzyć człowiekowi świat, w którym spełnić może on niemal wszystkie swoje, najczęściej niezbyt wybredne, pragnienia. I nie ma w tym wszystkim niczyjej winy.