szlak od przełęczy Spytkowickiej do Sidziny to istny trójkąt
Transkrypt
szlak od przełęczy Spytkowickiej do Sidziny to istny trójkąt
Hart ducha, to sposób na „Wschodnią Bestię”. Jeśli skasujesz przednie koło, idź do górala i odkup od niego dowolne, na którym dojedziesz do mety szlak od przełęczy Spytkowickiej do Sidziny to istny trójkąt bermudzki. Rany, ile razy ja tam zabłądziłem! Ale ma to swoje dobre strony, bo wiele ścieżek pamiętam. Ale i tak zginęliśmy, na szczęście wkrótce odnaleźliśmy kierunek i przepychając się przez jeżyny znaleźliśmy trasę. Ale za drogą z przełęczy Zubrzyckiej do Sidziny, dogonili nas Austriacy - ścisła czołówka! Laurenz śmiał przez łzy, a Roger tylko kręcił głową. Wówczas myśleli, że oprócz czasu stracili szanse na podium... Różnie to bywało w poprzednich sezonach, ale w tegorocznej edycji punkty zostały rozlokowane tak, że prawdę mówiąc objazdy względem trasy sugerowanej przez organizatora były, delikatnie mówiąc nieadekwatne do poniesionych nakładów. Pierwszy raz przekonaliśmy się o tym już na drugim etapie: Genialnie! TransCarpatia w stanie czystym. Wybraliśmy zły wariant, błoto jest bez przesady do pół łydki. Oblepia tak skutecznie, że idę jak w butach Myszki Miki, a każdy waży ze siedem kilo. Tandem... niech szlag trafi ten głupi pomysł. O jeździe nie ma mowy, prowadzić się nie da, bo się koła przestały obracać. „No to może poniesiemy?” Wolne żarty. Godzina zapasów w błocie, które miały być „dłuższym, ale za to szybszym, bo przejezdnym wariantem”. Na Hali Krupowej na trasie IV etapu po raz kolejny „ułatwiliśmy” sobie życie. Zastosowałem taktyczny wycof asfaltem. Ale niebieski szlak do Skawicy jest najbardziej stromym zjazdem, jaki pokonaliśmy na tandemie. Po kilkunastu minutach walki klamka tylnego hamulca zapadła mi się do spodu. Avid się zagotował! Włączam sygnalizację „zapiąć pasy” i niezbyt spokojnie informuję partnera, że nie mamy hamulców. Rower przyspiesza, próg zbliża się... normalnie wystarczyłoby się odbić i zeskoczyć, my takiej opcji nie mamy. Rower ładuje z całą mocą korbowodem w skałę, zawieszenie oczywiście dobija do spodu, jestem spocony, tym razem ze strachu i z trudem udaje mi się utrzymać kierownicę w rękach. Jeszcze przyspieszamy, ale nastromienie nieco zmniejsza się i ryzykując życie dwóch osób puszczam tylną klamkę. Kilka sekund na luzie przywraca normalną temperaturę w zacisku i odzyskuję panowanie nad tylnym kołem. Stajemy, dyszę i wyłączam projekcję zapisu życia prezentowanego zazwyczaj tuż przed śmiercią. Udało się. Jesteśmy cali, ale tracimy nasz największy 44-zębny atut. Potem, nie tylko dlatego, na asfalcie do Zawoi wleczemy się jak oflegi. bi k e Boa r d # 8 p a ź d z ie r n ik 2 0 0 6 23