Łzy Chomskiego
Transkrypt
Łzy Chomskiego
Łzy Chomskiego Efekty konferencji Światowej Organizacji Handlu w Katarze zostały przemilczane przez media, także z powodu przytłumienia ich pomysłami Marka Belki. Tymczasem okazuje się, że polityka WTO może być dla Polski bardziej istotna niż się wydaje. O globalizacji jeszcze trochę... Główny temat rozmów – problem wysokości ceł i dotacji do rolnictwa – zdominował obrady spotkania. W przeciwieństwie do poprzedniego razu zlot został zorganizowany w miejscu narażonym w mniejszym stopniu na demonstracje antyglobalistów, pamiętane z Davos i Seattle. Również efekty był inny, gdyż każde państwo otrzymało coś dla siebie i w ostatecznym rozrachunku wszyscy przedstawiciele zgodzili się na dalsze negocjacje, poza Indiami, które wstrzymały się od głosu, ale nie oprotestowały obrad w zamian za otrzymanie listów gwarancyjnych od USA i UE na dwustronne rozmowy. Zielono mi Niewiele czasu poświęcono na negocjacje w sprawie ochrony środowiska, które są najczęściej wymuszane przez przywódców zjednoczonej Europy. Po nadziei jaka narodziła się na ratyfikację traktatu z Kyoto, problemy ekologiczne odsunięto na bok zgadzając się na rokowania „bez przesądzania o wyniku i zależności”, opierając się na regułach WTO i umowach międzynarodowych zawartych między państwami. Decyzja wydaje się być skonstruowana w oparciu o podręcznik negocjatora, gdyż trudno o mniej konkretną, a pozornie obiecującą decyzję w sprawie środowiska niż powyższa. Poza tym ekologia jest często wykorzystywana przez polityków jako sposób na dojście władzy, bo jaki elektorat polityczny nie poprze człowieka, który martwi się o przyszłość naszych dzieci? Takiemu sposobowi zdobywania stanowisk często sprzyjają media, które relacjonują manifestacje i protesty antyglobalistów. Przeciętny widz nie styka się z zagorzałymi sporami, jakie na łamach prestiżowych czasopism prowadzą naukowcy, a w oparciu o nie powinno się analizować propozycje ochrony matki natury. Przeciwnicy liberalizacji handlu nie wiedzą, że kilkakrotnie publikowano badania, według których objętość skorup lodowych się powiększa, a temperatura stratosfery pozostaje niezmienna od kilkudziesięciu lat (teorię globalnego ocieplenia skonstruowano na badaniach powierzchni ziemi, co według jej przeciwników jest poważnym merytorycznym błędem). Szum i propaganda zdominowały podejmowanie strategicznych decyzji (taka forma demokracji), które wpływają nie tylko na pomyślność rozwoju gospodarczego świata, ale także na podwyższanie standardów ekologicznych. George Bush pierwotnie nie ratyfikował traktatu z Kyoto, ponieważ służył on raczej jako broń gospodarcza Unii Europejskiej, która ma słabiej rozwinięty przemysł niż Stany Zjednoczone. Europa Zachodnia prawie dogania kraj wolności pod względem ilości emisji gazów cieplarnianych, jednak wyszłaby zwycięsko na forsowanych przez siebie propozycjach. USA odgrażały się, że to kolejny etap wojny między Ameryką a Starym Kontynentem, czego dowodem jest treść umowy, którą nie objęte zostałyby kraje rozwijające się takie jak Indie czy Rosja. Zatem przestrzeganie reguł traktatu dotyczyć miało tylko krajów silnie uprzemysłowionych, które według symulacji rozwojowych będą emitować znacznie mniej gazów cieplarnianych niż kraje wkraczające na globalny rynek. Z powodu drażliwości kwestii, jaką jest ochrona środowiska, problem został odłożony w czasie i niedługo należy się spodziewać jego wznowienia. UE słynie z silnego nacisku na wdrażanie standardów ekologicznych nie tylko na arenie międzynarodowej, ale także przy negocjacjach z krajami kandydującymi, dla których koszty przystosowania mogą okazać się ogromne. Niektórzy szacują, że dla Polski wyniosą one ciężkie miliardy (częściowo wspomagane przez unijne fundusze), ale najwyraźniej nie stanowi to istotnej przeszkody w negocjacjach z Unią, skoro ten rozdział został już oficjalnie zamknięty. Kompromis w kwestii ekologicznej ma zawsze wymiar spektakularny, a właśnie o taki chodzi antyglobalistycznym bojówkarzom, dla których spełnienie wszystkich żądanych postulatów oznaczałoby odcięcie od podstaw funkcjonowania. Główna siła tych organizacji opiera się na zielonych, przez przeciwników złośliwie nazywanych „ekofaszystami” czy też pokrewnie „zielonymi gestapowcami”. Program ekologiczny jest przykrywką dla antykapitalistycznych propozycji. Zauważalny gołym okiem „wewnętrzny błąd procesora antyglobalistów”, korzystających z liberalizmu gospodarczego, nie stanowi żadnej ideologicznej przeszkody do ich dalszego działania. Nie liczy się to, że korzystają z telefonów komórkowych i Internetu, latają samolotami, a budżet ich organizacji przewyższa Produkt Krajowy Brutto afrykańskiego państewka. Ważne są utopie, które po zrealizowaniu pożarłyby owoce dobrobytu. Spełnienie nierealnych propozycji ekologów (np. ograniczenie emisji gazów cieplarnianych o 80-proc) nie wchodzi w rachubę, mimo iż ciekawa wydaje się perspektywa pozostawienia ich w mieszkaniach bez ogrzewania. „Kanibalistyczna neoliberalna doktryna” Koncepcje ograniczenia swobody rynków kapitałowych mają niewielkie szanse na spełnienie. Wcale nie dlatego, że poparcie dla liberalizacji handlu i przepływu kapitału rośnie, i wcale nie dlatego, że politycy zachłysnęli się romantycznym kapitalizmem, ale dlatego, że innego wyjścia po prostu nie ma. Ten zabójczy i nastawiony na czysty zysk pieniądz natychmiast ucieknie z kraju, który będzie próbował go kontrolować. Samo wygonienie nie wchodzi w rachubę, bo jest jednoznacznie z podpisaniem przez kraj na siebie wyroku śmierci ekonomicznej. Lewackie organizacje lansują często pomysł wprowadzenia podatku Tobina (sam autor uważa, że jest to nadużywane), nakładanego w promilach na każde międzynarodowe przemieszczenie się pieniądza. Nie chodzi oczywiście o sam zysk, jaki osiągnęłyby państwa, ale o częściowe powstrzymanie wykwalifikowanych spekulantów, wyszkolonych do skutecznego przenoszenia majątku do miejsca, w którym zapewnią największy zysk. Nierealność wprowadzenia takiego rozwiązania jest uderzająca – wyobraźmy sobie, że jedno państwo zdecyduje się wyłamać; oznacza to zasilenie jego przez rekinów całego świata, którzy będą gotowi sfinansować cały jego budżet! Załóżmy jednak, że z politycznego punktu widzenia coś takiego da się wprowadzić w formie międzynarodowej umowy wszystkich krajów. Jaki będzie tego skutek? Zastanówmy się najpierw, kim są ci spekulanci, zdolni doprowadzić do bankructwa mały kraj. Używając retoryki protestujących można nazwać ich pasożytami, ale pasożytują dzięki warunkom jakie zapewnia im władza, deficyty budżetowe i nadmierne wydatki z kasy publicznej. Stery papierów wartościowych emitowanych przez państwo i inne formy zadłużenia krajowego i zagranicznego to zielone światło dla spekulantów, którzy szukają pewnego zysku. Ograniczenie ich swobody oznacza de facto odcięcie się od dodatkowych źródeł finansowania. Stąd klasyczny paradoks Leppera, który z jednej strony odgraża się na spekulantów, ale z drugiej strony zaleca ciągle zwiększanie zadłużenia. Krytykuje otwarcie (swoją drogą bardzo reżymową) Radę Polityki Pieniężnej, która utrzymuje wysokie stopy właśnie po to, żeby państwo mogło bez problemów wchłaniać pieniądze rynkowe. Klasycznym przykładem spekulanta jest George Soros, który według niektórych obecnie przeżywa olśnienie, sądząc po jego publikacjach i propozycjach zwiększania kontroli rządowej. Tymczasem okazuje się, że właśnie państwo zapewniło mu fortunę, bo rozsiadło się jak wielki Dżin na rynku kapitałowym, częściowo go monopolizując. Każdy kryzys, jakiego historia była świadkiem był skutkiem nieodpowiedzialnej polityki ekonomicznej, polegającej na wpychaniu się państwa w sektor stricte finansowy. Tak było w przypadku wielu krajów azjatyckich, które koniecznie chciały utrzymywać wysoką cenę swojej waluty, dlatego ustalały sztywny kurs. W ten sposób utorowano spekulantom drogę do fortuny, którzy przy sztywnych kursach potrafili w umiejętnych momentach zamienić słabiutki pieniądz na więcej dolarów niż wynikałoby to z rynku. Któż z nas nie lubiłby takiej kontrolowanej gospodarki, gdyby był Georgiem Sorosem zbijającym na tym miliony dolarów? Na krokach podejmowanych przez polityków łatwiej zarabiać pieniądze niż na inwestycjach. Upłynnienie walut nie zakończyło interwencjonistycznej polityki. Chociaż dzisiaj o kursie waluty oficjalnie decyduje rynek, to ogromny na niego wpływ ma bank centralny. Sterowanie polityką monetarną (chociaż nie ma to miejsca we wszystkich rozwiniętych krajach) jest powszechne i zapewnia nie dopiętym budżetom dochody na finansowanie deficytu. Antyglobaliści chcieliby mieć ciastko i jednocześnie je zjeść. Konieczna jest decyzja, czy dalej państwa będą się mogły zadłużać (przyciągać spekulantów), czy też trzeba będzie skończyć tę politykę, zrównoważyć budżet i zostawić pieniądze na rynku, który w odpowiedzi na to stworzy dodatkowe miejsca pracy. Hasła rzucane przez lewicujące organizacje pozostają puste i często sprzeczne ze sobą, szczególnie jeśli chodzi o kontrolę kapitału. Wymiana dóbr – bogactwo czy niewolnictwo? Czy ktoś z nas pomyślałby, że kupienie zagranicznego buta albo telewizora jest szkodliwe dla gospodarki? W wymiarze indywidualnym oznacza to korzyść, ale niektórzy sądzą, że w skali całego kraju zabiera to miejsca pracy. Dawniej, gdy w USA pracowało kilka rodzin na jakiejś farmie, nie powstawały spory, jeśli ktoś zakupił chleb od sąsiada. Nie podnosił się protest, że zabiera się pracę kobietom, które mogłyby zająć się wypiekaniem chleba – jednym słowem wymiana oznaczała bogactwo. Dzisiaj antyglobaliści nie znoszą tej swobody, według nich, kupowanie dóbr zagranicznych przez obywatela kraju afrykańskiego świadczy o biedocie, a nie o zamożności. Trzeba przyznać, że w takim razie antykapitalistyczne kręgi mają twardy orzech do zgryzienia, gdyż WTO osiągnęło porozumienie w sprawie znoszenia taryf i ograniczeń wymiany dóbr. Nie oznacza to oczywiście tego, że sprawa jest przesądzona i zmiany nadejdą błyskawicznie i równie błyskawicznie przyniosą efekty. Jednak pewien kierunek został już obrany, co bardzo martwi przeciwników liberalizacji handlu. Na szczycie Światowej Organizacji Handlu zawarto porozumienie o stopniowej likwidacji taryf celnych i dotacji do produkcji. Każde mocarstwo ekonomiczne stosuje tego typu narzędzia do sterowania procesami, jakie zachodzą w gospodarce; USA znane jest ze stosowania cen dumpingowych przez wspieranie własnego przemysłu subwencjami, a Unia Europejska przeznacza ogromne dotacje swoim rolnikom, co stanowi połowę jej budżetu. Dwie rywalizujące ze sobą potęgi gospodarcze doszły do porozumienia i zdecydowały się na stopniową likwidację barier handlowych i polityki dopłat do produkcji, co stanowi kamień milowy w negocjacjach od czasu, kiedy szefem WTO został nie bojący się chodzić bez ochrony Mike Moore, wielki orędownik wolnego handlu. Przy niewielkim sprzeciwie Francji (bastion polityki socjaldemokratycznej UE) mocarstwo zjednoczonych narodów Europy zgodziło się na zmianę kursu polityki i w dłuższej perspektywie odejście od dotowania produkcji rolnej. Dla obecnych członków Unii nie oznacza to radykalnych zmian, przynajmniej na razie. Inaczej ma się to w przypadku krajów, podlegających obecnie procesowi akcesyjnemu. Kraje aspirujące do UE mogą stracić wiele milionów euro. Stanowisko UE a Polska Wbrew pozorom najtrudniejszą sprawą w negocjacjach z Unią nie będzie problem zakupu ziemi przez cudzoziemców, ani okres przejściowy na podejmowanie pracy. W pierwszym przypadku konflikt zażegnać można uchwalając prawo na wzór duński, gdzie należy spełnić pewne „narodowe wymagania”, żeby móc zakupić ziemię. Jeśli chodzi o problem przepływu siły roboczej, to w razie ewentualnego zakazu rynek pracy i tak otworzy dla Polaków część krajów UE (deklaruje to obecnie Szwecja, Holandia i Hiszpania). Te fakty można wykorzystać i nie zaszkodzić spadającemu obecnie poparciu wstąpienia do wspólnoty. Nie ziemia, nie praca są przeszkodą, a bezpośrednie dotacje do rolnictwa. O ile w kwestii ziemi i pracy zarówno Unia, jak i Polską są w stanie pójść na ustępstwa, o tyle w przypadku płacenia rolnikom zapowiada się problem. Kraje Europy zachodniej stopniowo weryfikują swoją politykę rolną, która coraz bardziej ciąży na budżecie, dlatego objęcie nowych członków tym systemem jest mało prawdopodobne. Głosy wsi mogą zaważyć na referendum, które czeka Polskę po zakończeniu procesu dostosowawczego. Obecny rząd przyjął inną strategię niż poprzednicy i zamierza jak najszybciej zostawić za sobą dogmatyczne kwestie ziemi i pracy, bo największym wyzwaniem będą dopłaty bezpośrednie. UE czeka niezbędna reforma polityki gospodarczej, a w szczególności rolnej; nie opłaca się przyjmować nowych członków po to, żeby wraz z nimi reformować mocno schorowany system, wymagający kuracji. Chociaż Polska jest w tyle w negocjacjach z Unią, to niedługo dogoni konkurentów, gdyż oni też mogą utknąć w martwym „rolniczym” punkcie. Ekonomia czy polityka Globalizacja wymusza na państwach reformy, których główną zaletą jest odpolitycznianie rynków wyłamujących się z objęć biurokratycznego systemu. Coraz więcej o procesach gospodarczych decydują obiektywne prawa ekonomii, a nie władza. Wydaje się, że można to podsumować antyglobalistycznym sloganem „polityka została poddana dyktatowi kapitału”. Stopniowo kraje rezygnują z ceł i innych przeszkód rozwoju handlu międzynarodowego, które okazują się hamulcem rozwoju, tym silniejszym im sprawniejsza i skuteczniejsza jest mobilność kapitału. Podobnie jest ze stosowaniem dumpingu, który bywa równie szkodliwy co cła (w USA w wyniku zagmatwanego prawa rząd wspiera zagraniczne kampanie reklamowe MacDonalda). Kluczem do bogactwa narodów jest przejście do zasad zdrowej konkurencji i specjalizacji produkcji. Stopniowo znosi się ograniczenia dla kapitału, chociaż z tym jest dalej problem, gdyż jest on pożywką dla rozpasanych deficytów finansów publicznych. To pociąga za sobą zwiększenie władzy banku centralnego, co w konsekwencji uderza w drobny sektor prywatny i klasę średnią. Patologie nadmiernej władzy banków centralnych znane są z autopsji – na przykład kilkakrotnie Bundesbank był w stanie zagrozić rządom innych państw przez zwiększenie stopy procentowej. Przykręcenie kurka przesuwało pieniądze z innych krajów do Niemiec – w ten sposób skutecznie sprawowano władzę i wywierało się wpływ na rządy innych państw. Dlatego niektórzy obawiają się wprowadzenia euro, które ukonstytuuje władzę Europejskiego Banku Centralnego, a nawet da mu jeszcze więcej siły. Jaka powinna być odpowiedź krajów trzeciego świata na globalizację i czy należy zobowiązać kraje bogatsze do oddawania części PKB na walkę z biedą? Dotychczasowa polityka przekazywania pieniędzy biednym państwom zakończyła się fiaskiem. Chociaż antyglobaliści sądzą, iż wynika to ze zbyt małej ilości przekazywanych pieniędzy, to mimo wszystko konieczne są inne rozwiązania. Odpowiedzi na problemy globalizacji pośrednio udziela Ludwig von Mises twierdząc: „Jeśli historia mogłaby nas czegokolwiek nauczyć, to niewątpliwie tego, że żaden naród nie stworzył wyższej cywilizacji bez poszanowania prawa do posiadania własności prywatnej”. Jakim cudem może rozwijać się Zimbabwe, skoro prezydent Mugabe nie tak dawno na hasłach marksistowskich przegonił białych farmerów? Wolność ekonomiczna i solidne prawo jej broniące są fundamentami wzrostu gospodarczego, o czym świadczy dominacja krajów cywilizowanych nad biedniejszymi. Odzwierciedla się to w rankingu opublikowanym niedawno przez Heritage Foundation, opisującym zakres swobód gospodarczych w stu kilkudziesięciu państwach. Wniosek nasuwa się sam – kapitalizm przynosi większy dobrobyt niż systemy niszczące własność prywatną. Trzeci świat potrzebuje zdrowych podstaw do bogacenia się i podnoszenia standardów poprzez rozwój, a nie przez normy ekologiczne i wysokie cła. Państwa bogate powinny wykazać trochę dobrej woli i otworzyć swoje rynki na ich produkty. A co wtedy? Antyglobalistom pozostanie tylko płacz, tęsknota za biedą i dawnymi bojówkami. Mateusz Machaj