Modlitwa

Transkrypt

Modlitwa
Aleksandra Jaguś
Modlitwa
zwycięzca ogólnopolskiego „Konkursu na Dobrą Powieść” organizowanego przez
Wydawnictwo Drzewo Laurowe
Zielona Góra 2011
Opracowanie całości: Wydawnictwo „Drzewo Laurowe” Urszula i Radosław Lemańscy
Zdjęcie na okładce: Aleksandra Jaguś
Copyright© by „Drzewo Laurowe” & Aleksandra Jaguś
Zielona Góra 2011
Wszelkie prawa zastrzeżone. Zabronione jest powielanie
i rozpowszechnianie za pomocą dowolnych środków, w tym
kopiowanie, reprodukcja czy odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki na wszelkich polach eksploatacji bez pisemnej
zgody
posiadaczy praw autorskich.
All rights reserved, including the right of reproduction in whole or part in any form.
e-Book Wydanie I
Zielona Góra 2011
ISBN: 978-83-62468-43-0
Wydawnictwo „Drzewo Laurowe”
Zielona Góra
Księgarnia Internetowa „Skryby”
e-mail: [email protected]
www.skryby.pl
Dla mojego świętej pamięci dziadka Mieczysława
Spłacam dług
Gdy modlisz się o niezależność, Bóg nie daje ci jej, lecz możliwość, by takim być. Nie wiedziałem, jaką moc posiada moja
modlitwa. I modląc się sądziłem, że spełni moją prośbę.
Spełnił.
Dał mi możliwość bycia niezależnym. Zostałem sam.
Teraz, gdy otrzymałem to, o co prosiłem, żałuję swojej modlitwy.
Przestałem się modlić.
***
Leżałem na łóżku z wyciągniętymi nogami, z papierosem w ustach. Dym leniwie unosił się ku górze, ukazując przeróżne
kształty. Po chwili zanikały, rozproszone przez cuchnące powietrze wypełniające pokój. Całe pomieszczenie było zadymione.
Nie wzruszało mnie to. Kwestia przyzwyczajenia.
Suchy tytoń wypalił się do samego filtra. Zaciągnąłem się mocno i wyrzuciłem peta na podłogę. Wypchnąłem kłębek dymu,
a ten uniósł się i rozpłynął w nicości, jak wszystkie za każdym razem. Wstałem powoli z łóżka. Do lekkich zawrotów głowy
zdążyłem się przyzwyczaić, dlatego też nie przejąłem się tym, który mnie nawiedził.
Pod bosymi stopami czułem jeszcze ciepłe niedopałki papierosów. Nie liczyłem, ile zdołałem wypalić od samego rana. Na
zegarku wybiła dziewiąta. Obudziłem się dwie godziny wcześniej. Paliłem jeden za drugim, leżąc i patrząc się w sufit. Przez
dwie godziny… Kilka pustych paczek tarzało się po podłodze, wraz z innymi śmieciami.
Przestałem liczyć, ile nawdychałem w siebie trującego gówna. Kiedyś to robiłem. Teraz przestało mi zależeć. Ile bym nie
wypalił i tak nikogo to nie obchodziło. Tym bardziej mnie samego.
Powinienem był iść do szkoły, lecz chodzenie do niej także było pozbawione sensu. Przynajmniej dla mnie. Jednak czasem
pojawiałem się w niej, by nie narobić sobie niepotrzebnych kłopotów. I choć nie miałem stuprocentowej frekwencji, nie
opuszczałem też tylu godzin, bym stał się nieklasyfikowany. Gdyby chcieli wezwać moją matkę do szkoły, co bym powiedział?
„Przykro mi, ona już dawno tarza się sześć stóp pod ziemią”. Oni o tym nie wiedzieli. Nie musieli.
Spojrzałem na kalendarz.
– Cholera – przekląłem pod nosem.
W ubiegłym tygodniu ani razu nie było mnie w szkole. Wiedziałem, że jeżeli opuszczę więcej niż tydzień, nauczyciele zaczną
coś podejrzewać. Nie miałem innego wyjścia. Musiałem iść do tej przeklętej budy.
Przewertowałem szuflady w poszukiwaniu tego zasranego planu lekcji, którego nigdy nawet nie próbowałem zapamiętać.
Nachyliłem się przy komodzie. Kartka leżała pod nią, wraz z innymi bezwartościowymi śmieciami. Wyjąłem ją i przewróciłem
w dłoniach. Poniedziałek… Jeden z tych dni, kiedy nie chciało mi się ruszyć tyłka z łóżka. Lekcje zaczynały się o dziewiątej
trzydzieści pięć.
Spojrzałem na zegar. Dziewiąta dwadzieścia.
– Szlag.
*
Przed budynkiem liceum rozległ się dzwonek na lekcje. Zdążyłem do niej dobiec i jak oszalały wbiegłem do klasy, w której
wszyscy już grzecznie siedzieli w ławkach. Banda próżniaków nieznających się na życiu. Westchnąłem.
Nauczycielka zerknęła na mnie wymownie.
– Siadaj do ławki – rzekła, wskazując wzrokiem jedno z niewielu miejsc pozostałych pomiędzy ławkami.
Wybrałem miejsce na końcu klasy, z dala od pustych spojrzeń, wymagających ode mnie więcej, niż mógłbym zdziałać.
Pytających mnie o rzeczy, o których słyszę pierwszy raz i które nigdy nie przydadzą mi się w przyszłym życiu. Fuknąłem. Jakie
przyszłe życie…
Miałem wrażenie, że od mojej ostatniej wizyty w szkole coś się zmieniło. W oddali, wśród pierwszych ławek dostrzegłem
całkiem obcą mi postać. Odwróciła się w moim kierunku. Dziewczyna o ciemnobrązowych włosach sięgających łopatek i
niepewnym, nieśmiałym spojrzeniu. Blada cera, różane, wyblakłe usta. Miała na sobie czarną, staroświecką bluzkę
obrośniętą milionami małych, jasnych różyczek. Pod ławką dostrzegłem kremową spódnicę do samych kostek, która
przykrywała stare, wychodzone już sandały.
Patrzyłem na nią spode łba, jak na wszystkich innych. Przypatrywała mi się przez jakiś czas. Ciekaw byłem, co we mnie
dostrzegła. Na pewno nic pozytywnego. Przewróciłem oczami i utkwiłem je gdzieś w kącie klasy. Mimo, że nie dostrzegłem w
jej spojrzeniu obrzydzenia, z jakim spotykałem się za każdym razem u wszystkich ludzi, to i tak wiedziałem, co o mnie sądzi.
Zapewne oceniła mnie po pozorach. Nic o mnie nie wiedziała. Nikt mnie nie znał. Zresztą… Jak wszystkich innych, tak i jej
zdanie na mój temat w ogóle mnie nie obchodziło.
Wyglądała jak uboga dziewczynka, która przyjechała pierwszy raz do miasta i zetknęła się z czymś takim jak cywilizacja.
Niestety, kochana, cywilizacji nie ma – westchnąłem w myślach. Zero gustu, za nic wyglądu. Nie różniła się niczym od reszty
ladacznic w tej klasie. Choć jednak, w porównaniu z nimi, beznadziejnie się ubierała.
Dziewczyna miała przewalone. Doszła w połowie drugiej klasy i pewnie miała zbędne nadzieje, że zdoła się tu
zaaklimatyzować. Nie żal mi cię – pomyślałem.
Nauczycielka gadała coś na temat, którego i tak nie zdołałbym pojąć, więc nie słuchałem jej. Wyjąłem stary brudnopis i
mazałem w nim głupie rysunki. W głowie wciąż tętnił mi papierosowy dym. Skronie pulsowały w rytm bijącego leniwie serca
tak mocno, że trudno mi było na czymkolwiek się skupić. Z każdą kolejną chwilą ból pogłębiał się, a oddech stawał się płytki.
Czułem, jak serce przyspiesza w nierównomiernym rytmie. Ścisnąłem dłoń na koszuli w miejscu, gdzie dobiegało nierówne
tempo przepompowywanej krwi. Zamknąłem gwałtownie powieki, gdy serce zaatakował niespodziewany ucisk. W uszach
krążył niezrozumiały szum. Nie wiedziałem, co się dzieje. Co się ze mną dzieje…?
– Panie Zaleski – zwróciła się do mnie nauczycielka, przywracając do rzeczywistości.
Ból powoli ustawał. Spojrzałem na nią niechętnie. Połowa klasy obróciła głowy w moją stronę, obserwując mój ruch.
– Słucham? – odrzekłem, jak gdyby nigdy nic, dławiąc w sobie ustający leniwie ucisk i pulsowanie.
– Proszę powtórzyć to, co przed chwilą mówiłam – powiedziała twardym głosem.
Fuknąłem, unosząc groteskowo lewy kącik ust.
– Powiedziała pani do mnie: Panie Zaleski – zaśmiałem się żałośnie.
– To, co mówiłam wcześniej – naciskała.
Rozejrzałem się po klasie. Nic, tylko cisza w oczekiwaniu na widowisko. Ludzie są żałośni…
Wzruszyłem ramionami.
– Nie słuchałem pani – stwierdziłem obojętnie.
– Jaki był tego powód, panie Zaleski?
Spojrzałem na nią spode łba.
– Niechęć? – podrzuciłem.
Kilka osób w klasie zachichotało, widząc wściekłą minę nauczycielki. Nikt nie miał odwagi, jak ja, powiedzieć parę słów,
które mogłyby wyprowadzić z równowagi kogoś takiego, jak nasza polonistka.
– Zaleski – rzekła, unosząc się z krzesła. – Wyjdź z klasy.
Spojrzałem niechętnie na otaczających mnie ludzi, na swoją ławkę. Nowa dziewczyna odwróciła się do mnie i obdarowała
mnie troskliwym spojrzeniem. Niepotrzebnie. Współczuła mi? To śmieszne… Nawet mnie nie znała.
Złapałem plecak, leżący obok ławki i wstałem.
– Jak pani sobie życzy – syknąłem, przechodząc nerwowo pomiędzy rzędami ławek.
– Chcę porozmawiać z twoją mamą przy najbliższej okazji – powiedziała, gdy byłem już przy samych drzwiach.
Przygryzłem dolną wargę.
– Proszę bardzo – warknąłem. – Cmentarna dziesięć przez piętnaście, rząd czternasty, grób dwudziesty pierwszy.
Ogarnięty złością, nacisnąłem klamkę i mocno szarpnąłem.
– Nie sądzę, by była dość rozmowna – dorzuciłem w progu i trzasnąłem drzwiami. Szklane okienko gruchnęło porządnie,
lecz szczęście dla niego – nie rozbiło się. Pech dla mnie – pozostało całe.
Wybiegłem ze szkoły. Nie miałem ochoty tam przebywać. Nie wytrzymałem. A znając tempo przenoszenia się informacji w
tej budzie, za jakieś dwa dni mogłem spodziewać się telefonu od dyrekcji, potem z jakiejś prywatnej placówki. W najgorszym
przypadku poprawczak. Szczerze mówiąc, wcale nie chciałem tam trafić. Życie w niewoli nie było tym, czego pragnąłem
najbardziej. A już na pewno nie w tamtej chwili.
Nie wiedziałem jakim cudem, lecz do tamtej pory nie dowiedzieli się, gdzie mieszkałem, a adres, który posiadali, nie był
prawdziwy. To znaczy… przynajmniej nie teraźniejszy. Niewiele osób wiedziało, gdzie przesypiałem noce. Nie byli to znajomi z
klasy, dlatego mogłem być o siebie spokojny. Nie mieli żadnego wpływu na moje życie. Bynajmniej na razie.
Wsiadłem do autobusu. Spacer po sprzeczce z nauczycielką był ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałem. Chciałem jak
najszybciej dostać się do domu, o ile ta dziura zasługiwała na takie miano. Mało obchodziło mnie to, co mogło się ze mną
stać. Niech sobie mnie zabierają… Co by im to dało. Jeden kretyn więcej.
Minęło sporo przystanków, nim znalazłem się na tym właściwym. Upadła mieścina – westchnąłem. Niczym jej mieszkańcy.
Wysiadłem na przystanku stojącym na skraju krajowej szosy. Samochody przejeżdżały szybko, mijając się obojętnie.
Kierowcy pozostawali dla siebie całkowicie anonimowi. A przecież łączy ich to samo: walka o jak najszybszy dojazd do celu, ta
sama droga. Skręciłem w boczną, jednopasmową ulicę. W rogu, pomiędzy gęstwiną świeżo obrośniętych liśćmi krzaków,
widniała figura Matki Bożej. Czas pozostawił na niej brutalnie widoczne piętno. Jej betonowe, pozbawione kilku palców
dłonie spoczywały ciężko na opadłej piersi. Twarz spuszczona w dół, jakby pastwiła się nad swoim losem.
Przedtem zrobiłbym coś, co robiłem za każdym razem, gdy spotkałem podobne do tego zjawisko. Teraz nawet się nad tym
nie zastanawiałem. Ominąłem ją obojętnie, jak ci anonimowi kierowcy na parującej powierzchni kilometrami ciągnącej się
drogi. Taka odległość, a ludzie nawet nie mają okazji na siebie spojrzeć. Ja patrzyłem, lecz nie dostrzegałem nic godnego
uwagi. Rzecz w tym, że przestałem dostrzegać. Sam z własnej woli doprowadziłem się do tego stanu. Stanu zgorszenia,
upadku. Dosłownie.
Szedłem wzdłuż starej, wyboistej drogi. Czułem się, jakbym przekroczył próg skrawka ziemi całkowicie zapomnianej przez
resztę świata. Nie znałem nikogo, choć mieszkałem tu już od dłuższego czasu. Nie miałem ochoty nikogo poznawać. Nawet
teraz nie czułem takiej potrzeby. Dlatego też nie miałem okazji, by kogoś przywitać, z kimś porozmawiać. Byli dla mnie
bezimienni, całkowicie obcy.
Wracałem sam. Sam szedłem. Sam ze sobą rozmawiałem. Byłem sam.
Minąłem parę zakrętów. Dokoła panowała niczym niezmącona wiejska codzienność. Wesołe dzieci bawiące się w grupkach
krzyczały coś i śmiały się w niebogłosy. Cóż za sarkastyczny obrazek. Czemu ja się nie śmiałem? Z irytacją wypuściłem
powietrze z nosa. Sam się nad tym zastanawiałem.
Szedłem i patrzyłem przed siebie, ze wzrokiem utkwionym gdzieś daleko, poza codziennością. Nawet poza tym, co istniało,
lecz, czy można wpatrywać się w coś, czego w rzeczywistości nie ma? Zatapiałem się w nicości.
Nagle poczułem silny ból w biodrze, jakby coś uderzyło we mnie z rozpędu. Odwróciłem się gwałtownie. Czoło samo
zmarszczyło się na widok stojącego niepewnie chłopca. Wpatrywał się we mnie wielkimi, przerażonymi oczyma.
– Prze... przepraszam... – wyjąkał cienkim głosikiem.
Przewróciłem jedynie wzrokiem. Żałosny dzieciak –
pomyślałem. Odwróciłem się i zacząłem iść dalej. Bał się. Tak bardzo się mnie bał. Nawet wymówienie jednego słowa stało
się dla niego trudnością, gdy znalazł się w zasięgu mojego wzroku. Wpadł na mnie, więc czego się spodziewał? Że to ja go
będę przepraszał? A Zresztą... Wyjąłem z kieszeni paczkę papierosów i zapaliłem jednego. Westchnąłem z ulgą, gdy z ust
ulotniła się gęsta chmurka. Musiałem ochłonąć.
W oddali dostrzegłem moją norę, wyłaniającą się spod sterty zwisających ze spróchniałego drzewa gałęzi. Tych nie obrosła
piękna, zielona powłoka. Drzewo umarło, a wraz z nim jego piękno. Zaczęło ginąć już dawno. Kiedy jeszcze byłem zbyt ślepy,
by to dostrzec. Teraz było zbyt późno. Ale i tak zwykle nie widziałem go wcale.
Doszedłem w końcu do drzwi. Wyjąłem klucz i przekręciłem go dwa razy. Zamek zgrzytnął bez oporu. Wszedłem do środka,
gdzie zaatakowała mnie ostra woń tytoniowego smrodu i stęchlizny. Zapach powolnego, cuchnącego rozkładu. Zamknąłem
drzwi. Nie chciałem, by ktokolwiek mi przeszkadzał. Nie dzisiaj. Nie w tej chwili.
Zrzuciłem plecak z ramienia tuż przy samym wejściu i idąc w kierunku pokoju, wyjąłem z kieszeni paczkę tanich
papierosów i zapalniczkę. Stanąłem w progu swojej sypialni i momentalnie znieruchomiałem w chwili, gdy próbowałem
przystawić papierosa do ust. Dłoń utknęła w powietrzu tuż przed rozchylonymi ustami.
Na łóżku siedziała Roksana – dziewczyna, która czasem do mnie zaglądała.
– Czekałam na ciebie – rzekła słodko, podnosząc się z pościeli.
Włożyłem papierosa do ust i przypaliłem go. Zaciągnąłem się mocno.
– Wybacz – wydusiłem w końcu bez cienia emocji. –
Całkiem o tobie zapomniałem.
– Nie gniewam się – odparła subtelnie, majestatycznie wymachując biodrami w moją stronę.
Podeszła i położyła dłonie na mojej klatce piersiowej. Sunęła nimi do góry, wzdłuż ramion i w końcu dosięgając szyi. Jej
lekko szorstka skóra zetknęła się z moją, lecz ten dotyk nie był taki jak przedtem. Jak z początku. Przestał być miły,
delikatny. Stał się wymuszony, pozbawiony wszelkiego uczucia. Sam nie wiedziałem, po co do mnie przychodziła. Chyba
jedynie po to, aby wyzbyć się swej wyuzdanej pożądliwości. Za każdym razem wyobrażałem sobie, jak robi to z innymi,
bezwartościowymi, obleśnymi facetami. Zbierało mnie wtedy na mdłości.
Z błogim uśmiechem oplotła mnie ramionami. Zaciągnąłem się papierosem i wypuściłem wielki kłębek dymu w bok, by nie
dmuchać jej prosto w twarz. Przystawiła usta do mojej szyi i wysunęła język. Sunęła nim coraz wyżej, pocałowała mnie w
policzek. Gdy jej wargi o mało nie dosięgły moich, odsunąłem ją od siebie.
– Wiesz, że tego nie robię – powiedziałem ponuro.
Uśmiechnęła się tajemniczo i zsunęła dłonie niżej.
– Za to robisz inne rzeczy – mruknęła.
Jej dłonie powędrowały do pasa i tam zatrzymały się na moment. Rozluźniła klamrę, a ta chrząsnęła z protestem, lecz po
chwili się z nią uporała. Poczułem ulgę z powodu braku ucisku i ponownie się zaciągnąłem. Z ust wyłonił się zawiły zygzak,
który rozproszył się w stężałym powietrzu. Czułem, jak opadły mi spodnie, a ona uniosła się i patrzyła mi prosto w oczy.
Spojrzała na mnie namiętnie i powoli zaczęła rozpinać guziki na półprzeźroczystej bluzce. Zsunęła ją z siebie, a ta opadła z
cichutkim szumem na brudną podłogę. Miała na sobie biały stanik w kolorowe kwiatki i wczesnowiosenne, zielone listki.
Odpowiednie do pory roku. Ominąłem ją i usiadłem na łóżku. Odwróciła się i ściągnęła z siebie dżinsowe rurki. Przybliżyła
się, masując kolanem wewnętrzne części moich ud. Odchyliłem lekko głowę, wciągając w siebie dym. Czułem, jak trujące
cząsteczki krążą po moim ciele. Przez płuca, po wszystkie zakamarki żył.
Roksana zdjęła stanik i rzuciła go za siebie. Uśmiechnęła się, widząc, że wpatruję się w jej już prawie nagie ciało.
Widziałem je wiele razy i za każdym kolejnym byłem w stanie dostrzec na niej ślady innych mężczyzn. Nie miałem ochoty jej
dotykać, mając świadomość, że nie byłem jedynym mężczyzną, który to robił. Jednak przychodziła tu, a ja zawsze jej ulegałem.
Ściągnąłem z siebie koszulę. Walka z nią nie mała sensu. Gdy pomyślałem, że ma to robić z jakimś przypadkowym menelem
z ulicy, już lepiej, by wyładowała swoje pożądanie na mnie. Podeszła jeszcze bliżej. Pociągnąłem kolejny raz papierosa czując,
jak ogarnia mnie gorąco, a krew gwałtownie spływa do krocza. Roksana uśmiechnęła się, widząc zachodzące zmiany i
delikatnie usiadła mi na kolanach, oplatając nogami.
Jej usta poniewierały się po całym półnagim ciele. Jedyną częścią, która była dla niej całkowicie niedostępna, były moje
usta. Zaciągnąłem się ostatni raz, odchyliłem głowę w tył, wydmuchując powoli dym z ust. Powietrze dookoła nas tężało,
stawało się ciepłe i duszące. Jej piersi ocierały się o moją skórę. Nasze ciała zalewała fala gorąca. Potrafiłem zdławić w sobie
puste pożądanie. Ona nie. Samo całowanie wymuszało w niej postękiwanie. Nie dziwił mnie fakt, że i tym razem nie
odczuwałem podniecenia. Już od dawna nie czułem satysfakcji ze stosunku z nią. Zbrzydła mi.
Spojrzałem w jej lekko przymrużone oczy. Zdołała
wychwycić mój wzrok.
– Roksana – powiedziałem twardo. Nie przerywała. – Czy ty masz kogoś?
Zaśmiała się, nie przestając nasycać się moim ciałem.
– Mam – odparła z wrednym uśmieszkiem.
Ogarnęło mnie dziwne uczucie, wraz z którym poczułem na ciele nieprzyjemny dreszcz.
– Jesteś okropna – syknąłem.
Machinalnie zepchnąłem ją z siebie. Osunęła się na podłogę.
– Po cholerę tu przychodzisz?
Ubrałem się, by jak najszybciej pozbyć się uczucia trwającego jeszcze psychicznie zbliżenia. Roksana pozbierała swoje
rzeczy i nałożyła je na nagie, spocone ciało.
– To ty jesteś okropny! – krzyknęła. – Kiedyś cię to nie obchodziło.
– Od niedawna zaczęło – odparłem pośpiesznie. Wyciągnąłem z paczki nowego papierosa i zapaliłem. – Nie chcę kochać się
z dziewczyną, którą tego samego dnia zdążyło przelecieć pół miasta.
– Jesteś niesprawiedliwy! – wrzasnęła prawie przez łzy. – Pieprz się!
Wybiegła z pokoju, a po chwili usłyszałem donośne trzaśnięcie drzwiami. Uciekła. I dobrze. Odetchnąłem głęboko. Jej dotyk
tak bardzo mnie obrzydzał. Nawet nie byłem w stanie o tym myśleć. Wiedziałem, że może nie zasługiwałem na coś więcej niż
to, co mnie przed chwilą spotkało, ale zawsze marzyłem o czymś zupełnie innym.
Nigdy nie całowałem się z żadną dziewczyną. A za każdym razem, gdy Roksana przybliżała swoje usta, ja dostrzegałem w
nich ślady innych mężczyzn. A ja nie chciałem całować czyjejś kobiety. Chciałem całować swoją i tylko swoją dziewczynę.
Marzyłem, że kiedyś spotkam właśnie taką. Nienaruszoną, czystą. Tylko moją. Lecz patrząc na kogoś takiego jak Roksana
traciłem wszelkie nadzieje, że takie dziewczyny w ogóle istnieją. Nawet jeśli gdzieś takie są, to nie dla mnie. Były
przeznaczone dla innych, o wiele lepszych ode mnie facetów. Westchnąłem żałośnie.
Spojrzałem na zegarek. Było już grubo po dwunastej. Rzuciłem wypalonego do połowy papierosa i wdepnąłem go w
podłogę. Opadłem na łóżko, patrząc na łuszczący się, przesiąknięty grzybem i innymi świństwami sufit.
Nawet nie wiedziałem, kiedy usnąłem.
Gdy otworzyłem oczy, za oknem szarzało. Wiedziałem, że to już nie noc, ale też jeszcze nie dzień. Zaspanymi oczyma
spojrzałem na zegar na ścianie. Wybiła czwarta. Sen całkowicie mnie opuścił, tym bardziej chęć na kolejny. Wstałem. Ścianę
naprzeciw łóżka na całej szerokości pokrywało wielkie, stare lustro. Zaśniedziałe i w pełni bezużyteczne. Pod nim stały
komody, także stare. Kilkanaście szuflad i jedna zwykła szafka dla jednej osoby. Bez sensu. Zapomniałem już, kiedy ostatnio
sprzątałem w tym domu. Zapewne nigdy. Praktycznie od kiedy tylko się tu przeniosłem. Nieważne. Ważne, by był dach nad
głową. Chociażby taki.
Zapaliłem papierosa. Otworzyłem drzwi prowadzące na taras i wyszedłem na zewnątrz, by odetchnąć świeżym, wilgotnym,
porannym powietrzem. Stałem tak przez dłuższy czas, paląc fajki – jedną za drugą. Zaczynał się dzień. Powoli rozpromieniała
się świetlista łuna porannego słońca.
Dziś nie miałem zamiaru iść do szkoły. Wolałem, by wrogie nastawienie mojej polonistki minęło, nim zaszczycę swą
obecnością jej lekcje. Niepotrzebnie prowokowałem. Przez to mogłem narobić sobie niezłych kłopotów. Bałem się tego, co się
stanie, jeśli dowiedzą się, że mieszkałem sam. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że jeszcze do tego nie doszli, lecz byłem za to
wdzięczny losowi. Zresztą… Byłem już pełnoletni, więc to i tak teraz niczego by nie zmieniło.
Pewnie zastanawiali się po co, skoro mi nie zależało, chodziłem do szkoły. Nigdy o to nie pytali. Zapewne bali się mnie o to
zapytać lub po prostu ich to nie obchodziło. Albo i jedno i drugie równocześnie. Nie musieli wiedzieć. Nikt nie musiał
wiedzieć.
Zegar wskazywał już grubo po szóstej. Przebrałem się i zjadłem coś, co znalazłem w opustoszałej lodówce. Nie posiadałem
zbyt wiele…
Przez długie minuty snułem się po mieszkaniu, przechodząc z jednego pomieszczenia do drugiego. Rozglądałem się po
swoim terytorium, choć znałem je jak własną kieszeń. Myślami błądziłem gdzieś daleko. Momentami nachodziły mnie myśli,
by zrezygnować. Ze szkoły, z marzeń… Lecz powód, dla którego wciąż jeszcze całkowicie nie zaniechałem wysiłków, nie
pozwalał mi tak łatwo się poddać. Nie mogłem!
Usiadłem na łóżku, zaciągając się mocno papierosem. Gęsta chmura dymu uniosła się do góry i powoli rozpraszała w
mętnym pokojowym powietrzu. Nagle usłyszałem ciche pukanie za moimi plecami. Odwróciłem się gwałtownie do tyłu ze
zmarszczonym czołem. W progu stała dziewczyna. Z początku nie skojarzyłem jej, lecz po chwili zorientowałem się, że jest to
ta nowa, którą widziałem wczoraj w klasie. Nawet nie słyszałem, jak weszła.
Miała na sobie długą, prostą sukienkę w wyblakłym, kremowym kolorze, na której gdzieniegdzie widniały bladozielone
kwiatuszki. Ciemne, połyskujące włosy opadały na ramiona. Grzywka całkowicie przysłaniała brwi i pra wie że wchodziła do
oczu. Oczy… Nie potrafiłem określić konkretnego koloru. Patrzyły na mnie niepewnym, lekko przerażonym wzrokiem. Miała
splecione na brzuchu dłonie. Denerwowała się.
– Cześć – powiedziała w końcu delikatnym, cichym głosem.
Wstałem z łóżka, wyrzucając peta na podłogę i zgniatając go czubkiem buta.
– Jak tu trafiłaś? – spytałem z pretensją.
Nikt ze szkoły nie miał pojęcia o moim domu w tej wsi. Byłem lekko podirytowany.
– Nikomu nie powiem – zapewniła.
Zaśmiałem się ironicznie.
– Myślisz, że ci uwierzę?
– Wystarczy, że mi zaufasz – rzekła spokojnie.
– Po cholerę ci moje zaufanie? – denerwowała mnie.
Nie dość, że jakimś pieprzonym sposobem znalazła drogę do mojego domu, to jeszcze fałszywie zapewniała, że nikt się o
tym nie dowie. Fuknąłem pod nosem. One wszystkie były takie same. Fałszywie niewinne.
– Nikomu nie ufasz? – spytała miękko.
– Nie – odparłem bez wahania. Mój głos brzmiał niezwykle twardo i niemiło. Dla niej, rzecz jasna. Takie odniosłem
wrażenie.
– Czasami warto… – westchnęła. Spojrzałem na nią spod czoła. – Ale nie przyszłam tu, by ci to tłumaczyć…
– I słusznie – burknąłem.
– Nauczyciele się o ciebie martwią… – Na jej twarzy spostrzegłem zatroskanie.
– Przyszłaś mi o tym powiedzieć? – powoli traciłem cierpliwość.
Podszedłem do niej i, nie dotykając jej, przykułem do futryny. Zbliżyłem twarz do jej twarzy i spojrzałem na
nią groźnie.
– W dupie mam to, że się o mnie martwią! – warknąłem. Przymknęła oczy. – Gówno o mnie wiedzą!
Z wściekłością oderwałem się od niej, a ta powoli otworzyła oczy, biorąc przy tym głęboki, drżący oddech.
– Boją się o twoje końcowe oceny… – podjęła niepewnie. – Jesteś zagrożony z ośmiu przedmiotów… Spisałam dla ciebie
wszystkie oceny, byś wiedział, które poprawić…
Dziewczyna wyjęła z plecaka małą karteczkę i widząc, że nie podejdę, by ją wziąć, położyła na jednej z szafek przy lustrze.
– Chcę ci pomóc – powiedziała nieśmiało.
– Mam gdzieś twoją pomoc – warknąłem.
– W porządku…
Starałem się już nic nie mówić. Złość, jaka się we mnie burzyła, była tak ogromna, że wolałem nie ryzykować. Przez myśli
wciąż przepływał powód moich starań.
– Nie rozumiem, dlaczego to robią… – powiedziała cicho, z ciężkim wyrzutem w głosie.
– O co ci chodzi? – zapytałem, starając się zdusić w sobie narastającą złość.
Dziewczyna podniosła z podłogi plecak i zarzuciła go na plecy. Odwróciła się powoli w stronę wyjścia.
– O ludzi – odrzekła spokojnie i spojrzała na mnie połyskującymi oczyma. – Nie wierzę w to, co o tobie mówią…
Obdarzyła mnie tajemniczym spojrzeniem. Trudno orzec, co oznaczało. Czy współczucie, zatroskanie, czy żal i smutek. Jej
oczy nie były jednoznaczne. Nie potrafiłem ich zrozumieć. Odwróciła się i ruszyła w głąb korytarza. Po chwili usłyszałem
dźwięk zatrzaskujących się drzwi.
Jej słowa całkowicie mnie zaskoczyły. Nie spodziewałem się, że powie coś takiego. Wiedziałem, jakie zdanie na mój temat
mają wszyscy ludzie. Wiedziałem, że nie byłem zbyt lubiany, a tym bardziej pochwalany. Myśleli, że byłem egoistycznym
gnojkiem, który udaje, że wie wszystko o życiu. Możliwe, iż tak odbierali moje zachowanie. Trudno… Nie zależało mi na ich
zdaniu. Nie zależało mi na tym, by mnie szanowali. Nie wierzyłem, by i ona nie miała o mnie takiego zdania. Jednak tylko ona
miała odwagę mi o tym powiedzieć. Sam nie wiedziałem, czy odebrać to za szczerość.
Nawet nie zapytałem, jak ma na imię. Westchnąłem żałośnie. Podszedłem do komody przy samej futrynie. Leżała na niej
mała kartka złożona na połowę; spod spodu wyłaniały się atramentowe literki. Nie miałem ochoty do niej zaglądać, lecz
ogarnęła mnie niezdrowa ciekawość tego, co zdołałem dotychczas osiągnąć. Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie
zapracowałem na zbyt wiele. Podniosłem kartkę i rozwinąłem ją w dłoniach. Dostrzegłem na niej tylko osiem przedmiotów, z
których byłem rzekomo zagrożony. Polski – cztery pały. Matematyka – pięć pał. Fizyka – trzy pały. Z chemii to samo. Historia
– dwie dwóje i cztery pały. Wiedza o społeczeństwie – z poprzedniego semestru jedynka, w drugim żadnych ocen. Biologia –
trzy dwóje i dwie pały. Ze sztuki jeszcze gorzej od poprzednich.
– Kurwa – przekląłem pod nosem.
Już drugi rok z rzędu podobna sytuacja. Miałem tego dosyć. Czułem, jak powoli oddala się ode mnie postawiony sobie cel.
Nie miałem na to siły. Traciłem wszelką nadzieję, lecz nie mogłem mieć do nikogo pretensji. Sam byłem sobie winien.
Zasłużyłem na porażkę, bo chyba tylko na to zasługiwałem... Jak tak dalej pójdzie wywalą mnie na zbity ryj – myślałem.
Zgniotłem ze złości kartkę. To nie miało sensu.
– Nie dam sobie rady – mruknąłem, pozbawiony wszelkich nadziei.
Rzuciłem papier na podłogę, do innych śmieci, które – jak sądziłem – staczały mnie leniwie na dno. Zamiast dobić raz a
porządnie, wolały załatwić sprawę bardziej boleśnie. Co dzień pozbawiały mnie jakiejś cząstki, która była dla mnie podporą.
Kiedyś była to marmurowa kolumna. Teraz spróchniały, u kresu swych wytrzymałości, drewniany pal.
Nie wiedziałem, co robić. Jeśli poszedłbym teraz do szkoły, nie opędziłbym się od uwag i ostrzeżeń nauczycieli. Ponadto,
jeśli bym się na to zdecydował, spotkałbym tam tę dziewczynę. Zaoferowała mi pomoc, a ja nawet nie próbując przemyśleć tej
oferty – odrzuciłem ją. Tak po prostu. Wolałbym sam wszystko zrobić… Sam się poprawić. Ale patrząc na to, czego sobie
naważyłem, nie sądziłem, bym mógł sam to wypić. Nadszedł czas, bym to ja zrobił z siebie idiotę. Nie mogłem dojść do celu,
jeśli przez całe życie pragnąłem się ukrywać.
Wokół mnie rozbrzmiewał cichy głos: „Mama nie byłaby z ciebie zadowolona…”. Oparłem dłonie na blacie ciemnej komody i
spojrzałem na swoje nędzne odbicie w gładkiej, zakurzonej powierzchni lustra. Przez jakiś czas patrzyłem na siebie spode
łba, jednak nie trwało to długo. Wzrok sam uciekł gdzieś poza lustro. Gdzieś, gdzie nie musiał oglądać odbijającej się w nim
postaci. Nienawidziłem na siebie patrzeć.
Nie miałem innego wyjścia. Wyszedłem z domu.
*
Stałem przed budynkiem liceum zastanawiając się, czy jest sens, by tam iść. Były chwile, gdy byłem gotowy zwątpić w
siebie i w swoje zdolności. Prychnąłem. Jakie tam zdolności… Przygryzłem dolną wargę. W sumie nie miałem nic do
stracenia. A cel warty był najwyższego poświęcenia. Przynajmniej tak myślałem.
Gdy zadzwonił dzwonek, wszedłem do szkoły. Na korytarzach rozległ się gwar wychodzących z klas uczniów. Rozpoczęły się
głośnie rozmowy i śmiechy, ja jednak milczałem, idąc przez tłum krzyczących i cieszących się życiem. Spoglądałem z
utęsknieniem na trzecioklasistów. Gdyby nie moja obojętność, już dawno byłbym z nimi w końcowym etapie. Głupio mi było
pogodzić się z myślą, że należałem do młodszego rocznika. Że byłem drugorocznym. Trudno. Sam do tego doprowadziłem.
Zszedłem do bocznego korytarza z metalowymi szafkami. Był całkowicie pusty. Znalazłem swoją szafkę i otworzyłem ją.
Zerknąłem na plan, by zorientować się, jakie lekcje mnie czekały. Spakowałem potrzebne książki do plecaka, odłożyłem go na
podłogę. Złapałem metalowe drzwiczki i gdy przymykałem je, kątem oka dostrzegłem postać stojącą zaledwie kilka szafek
ode mnie. Odwróciłem się gwałtownie. To ona. Dziewczyna, która przyszła do mnie rano. Stała tam, szukając czegoś pośród
metalowych, szarych półek. Widocznie mnie nie zauważyła, bo nawet nie drgnęła, gdy z trzaskiem zamknąłem swoją szafkę.
Miała na sobie długą, białą spódnicę, lekko prześwitującą, jasny, w kolorze morskiego piasku sweter, a pod nim szarą
bluzkę. Włosy miała rozpuszczone.
Zamarłem na moment. Zrobiło mi się głupio. Potraktowałem ją tak podle, a przecież chciała mi tylko pomóc. Westchnąłem.
Nie… Nie potrafiłem zniżyć się do takiego poziomu. Nie potrafiłem prosić o pomoc. Złapałem plecak i zarzuciłem go na plecy.
Ona właśnie zamykała drzwiczki, gdy odwróciłem się i gwałtownym krokiem niemalże wybiegłem z korytarza. I choć czułem
na so bie jej wzrok, nie odwróciłem się. Czułem się jak ostatni kretyn. Przez moją własną głupotę mógł umknąć mi cel,
którego z takim utęsknieniem pragnąłem osiągnąć.
Byłem zwykłym tchórzem…
Bałem się zrobić z siebie idiotę, dlatego uciekłem z powrotem do domu. Gdzieś, gdzie po części czułem się bezpieczny,
nietykalny.
Wchodząc do mieszkania zastanawiałem się, po co ludzie chodzą do tych cholernych szkół. Było to, pozbawione
jakiegokolwiek sensu. Dla mnie bynajmniej nie było sensem samo do niej chodzenie, lecz powód, dla którego to robiłem.
Zapewne gdyby nie było powodu, olałbym to. Klepnąłem się porządnie w policzek. Nie powinieneś tak myśleć! – zganiłem się
w myślach. Rzuciłem plecak gdzieś w kąt i usiadłem na łóżku. Zapaliłem papierosa. Poczułem natychmiastową, lecz
niezwykle ulotną ulgę. Trwała zaledwie przez chwilę. Gdyby tak można było przedłużyć ten moment, by przeistoczył się w
trwałą istotę życia. Gdyby istniał świat bez problemów… Bez zmartwień…
Nuda wisiała w powietrzu. Rutyna codziennego dnia, powtarzająca się ciągle ta sama melodia. Stłumione smrodem
powietrze, bezcelowe przemyślenia. I tak przez cały czas. Na okrągło. Nic się nie dzieje.
Położyłem się na łóżku. Dym, unoszący się w mętnym powietrzu pokoju, zmulił mnie lekko. Poczułem nieprzyjemne kłucie w
gardle, ucisk w płucach. Zakrztusiłem się. Gwałtowny spazm duszności zaatakował mnie zmuszając, bym przekręcił się na
brzuch. Z wściekłości wyrzuciłem niedopalonego jeszcze papierosa na podłogę. Pieprzony nałóg!
W końcu ucisk ustał, oddech wyrównał się w rytm powoli bijącego serca. Upadłem twarzą na poduszkę. Mięk ka, brudna
powłoka wcisnęła się w oczy, policzki, usta. Jeszcze przez chwilę oddychałem ciężko. Niezrozumienie, niemoc, odrętwienie…
Odpłynąłem.
*
Obudziło mnie pukanie do drzwi. Uniosłem się z pościeli, potrząsając niemrawo głową. Przewaliłem się na plecy i
przetarłem ciągle nieprzytomne oczy. Pukanie nie ustępowało. Wstałem leniwie z łóżka i chwiejnym krokiem wyszedłem z
pokoju, podążając wzdłuż krótkiego korytarza. Przy samych drzwiach obiłem się o ścianę. Jęknąłem z bólu. Ręka odruchowo
powędrowała na obolałe ramię. Oparłem się lekko o drzwi i otworzyłem zamek. Odsunąłem się lekko, trzymając drugą dłonią
klamkę i ciągnąc drewniane drzwi. Ze skrzywioną miną wychyliłem się za nie. W progu stała dziewczyna, w długiej, luźnej
sukience o monochromatycznych odcieniach. Spod niej wystawały kremowe ramiączka koszulki. Przed oczami wciąż krążyła
delikatna mgła zaspania. Przetarłem oczy.
Teraz poznałem. To była ta dziewczyna, która przyszła tego ranka. Mina momentalnie mi spoważniała z lekkiego
zaskoczenia. Wytrzeszczyłem oczy ze zdziwienia. Miałem uczucie, jakby sen przeciągał się do chwili obecnej.
– Cześć – jej delikatny, nieśmiały głos przywrócił mnie nieco do rzeczywistości.
Patrzyła na mnie swymi niepewnymi oczami. Zdałem sobie sprawę, że wpatrywałem się w nie i szybko odwróciłem wzrok.
– Cześć – wykrztusiłem po dłuższej chwili.
– Widziałam cię dzisiaj w szkole – rzekła, stojąc w progu. Przebierała w palcach kawałek materiału swojej sukienki. –
Dlaczego nie przyszedłeś na lekcje…?
– Nie twoja sprawa – odparłem, wciąż nie do końca przebudzony.
Nie panowałem nad tym, co mówiłem. Przynajmniej takie miałem wrażenie. Dziewczyna skinęła powoli głową, jakby w
geście zawiedzenia. Ścisnęła delikatnie wargi. Jej usta… Otrząsnąłem się gwałtownie. Tam skupiłem swój wzrok.
– To znaczy… – podjąłem niepewnie, lecz przerwała mi, nim zdążyłem dokończyć.
– Masz rację – jej głos był niemal szepczący. – Nie moja sprawa… Przyszłam tylko powiedzieć, że… Ja nadal chcę ci pomóc.
Ledwo zdobyła się na delikatny uśmiech, lecz nie z radości czy zachwycenia. Zrobiła to, jakby chciała dodać mi otuchy.
Widząc moje milczenie, odwróciła wzrok i odeszła od drzwi. Szła gęsto zarośniętą alejką. Jej sukienka powiewała w rytm
ciepłego powietrza. Włosy płynęły na cienkiej powłoce wiatru.
Nie byłem zdolny do wymówienia jakiegokolwiek zdania czy choćby słowa. Zaskoczyła mnie. Zresztą po raz kolejny.
Chciałem tej pomocy. Chyba chciałem. Patrzyłem na nią, jak odchodzi. Jeśli pozwoliłbym jej odejść, wyszłoby na to, że na
niczym mi nie zależy. Ale ja nie chciałem, żeby odeszła. Gdy zaoferowała mi pomoc, ja momentalnie zamarłem. Boże… co się
ze mną dzieje – myślałem.
Otrząsnąłem się gwałtownie.
– Poczekaj! – krzyknąłem, zrywając się z miejsca, by ją dogonić.
Byłem już prawie przy niej, gdy się odwróciła. Zatrzymała się przy końcu alejki. Patrzyła na mnie lekko zaskoczonym, lecz
opanowanym wzrokiem.
– Tak? – spytała nieśmiało, gdy się przy niej zatrzymałem.
Moja dłoń odruchowo oparła się o jej ramię. Przebiegłem zaledwie kilka, może kilkanaście metrów, a oddech stał się ciężki,
jakby zdławiony. Coś stanęło mi w gardle. Nie mogłem mówić. Nie miałem odwagi poprosić o pomoc. A wystarczyłoby tylko
jedno słowo…
– Ja… – wydusiłem w końcu. – Ja… Nawet nie wiem, jak masz na imię…
Uśmiechnęła się. Ujęła moją dłoń, która spoczywała na jej ramieniu i delikatnie zsunęła ją z siebie.
– Lena – odparła. Ręka opadła w dół, obijając się o biodro. – Jeśli zmienisz zdanie...
Patrzyłem na nią już całkowicie przebudzony. Nie mogłem w to uwierzyć, lecz dostrzegłem w niej coś innego. Coś, czego
nie potrafiłem zweryfikować słowami. Nie byłem pewien, co to było…
– Wiesz, gdzie mnie szukać... Znów obdarowała mnie uśmiechem. Odwróciła się, lecz tym razem nie pozwoliłem jej tak
odejść bez dokończonego słowa. Złapałem ją za przedramię i wyprzedziłem, zastawiając tym samym drogę.
– Sam dałbym sobie radę – zagaiłem niezbyt trafne słowa.
Wpatrywała się we mnie, oczekując dalszej wypowiedzi. Jakby wiedziała, że chcę mówić dalej. Westchnąłem.
– Ale nie dam... Głupio mi prosić o pomoc... – wziąłem głęboki oddech, a wzrok uciekł gdzieś daleko. Byle tylko nie patrzeć
jej w oczy. – Postawiłem przed sobą cel. Chciałem go osiągnąć sam, własnymi siłami... Rozumiesz? – skinęła delikatnie. – Ale
wiele rzeczy mnie przerosło... Chcę go osiągnąć za wszelką cenę, choćby to nawet nie była tylko moja zasługa... Nie dam
sobie rady sam...
Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Nie mogłem nazwać
go ulgą, choć w pewnym sensie zrobiło mi się lżej. Nie powiedziałem jej konkretnego powodu. Nikomu o nim nie mówiłem.
Zresztą, dlaczego właśnie jej miałem powiedzieć? Nie znałem jej.
Puściłem jej rękę. Uśmiechnęła się lekko. To dziwne uczucie, dostrzec po raz pierwszy od tak długiego czasu szczery
uśmiech.
– W porządku – powiedziała. – Pomogę ci, ale pod jednym warunkiem, dobrze?
Zmarszczyłem czoło, a oczy same zmrużyły się podejrzliwie na jej pytanie.
– Jaki to warunek? – spytałem.
– Bądź ze mną szczery.
Już miałem zapytać, po co jej moja szczerość, lecz nie chciałem być chamski i zrezygnowałem. Musiałem ulec i chyba raczej
nie miałem innego wyjścia.
– Jasne – zgodziłem się, choć chciałem zaprotestować.
Dlaczego miałbym być szczery z kimś, kogo w ogóle nie znałem? – Moje myśli zaczęły się powtarzać. Jestem żałosny –
myślałem. Jestem tak przewidywalny i żałosny. Weź się w garść!
Przez chwilę miałem ochotę poprosić ją, by pieprznęła mnie porządnie w twarz. Przeczuwałem jednak, że może to źle
odebrać.
– Przyjdziesz jutro do szkoły? – spytała, wyrywając mnie z rozmyślań.
Już otwierałem usta, by coś powiedzieć, lecz zrezygnowałem. Chciałem skłamać, że przyjdę, lecz znów wyszłoby na to, że
jestem tchórzem. Przecież miałem być szczery – zaszydziłem w myślach, po czym głęboko westchnąłem. Przestałem ze sobą
walczyć.
– Zapewne nie? – zapytała, gdy już miałem odpowiedzieć. Skinęła smutno. – Przyjdę jutro po szkole.
Patrzyłem na nią przez chwilę, nie wierząc, iż znalazł się ktoś, kto chciał mi pomóc. Chciałem podziękować, lecz słowo
zastygło mi w gardle. Na razie nie mam za co dziękować – tłumaczyłem sobie.
– Pójdę już – powiedziała cicho. – Robi się późno...
– Jasne – mruknąłem.
– To do jutra – uśmiechnęła się lekko, dając krok w stronę szosy. Jej wzrok także powędrował w jej stronę.
– Do jutra...
Jeszcze przez chwilę stałem, wpatrując się jak odchodzi, lecz zorientowałem się, że robię to zbyt natarczywie i
potrząsnąłem głową, by się przebudzić. Za moimi plecami tętniła martwa łuna codzienności. Aż prosiła się o pomstę.
Nabrałem w płuca spory haust powietrza i wypuściłem z jęknięciem.
Wróciłem do domu i zapaliłem papierosa. Sądziłem, że tego mi było trzeba.
Przypisy niedostępne w wersji demonstracyjnej