Córka konkubiny

Transkrypt

Córka konkubiny
Yik-Munn bał się siostry, która żyła i żyła, aż przestał liczyć jej lata. I przez cały czas
samotnie sprawowała pieczę nad rodzinnymi funduszami. Guma także miała „lotosowe”
stópki, nie większe niż u dziecka, lecz nie mogła już na nich ustać, a na podwórzu nie była od
tysiąca miesięcy. Od jakiegoś czasu jej stopy gniły i śmierdziały tak, że odór przenikał przez
szczelnie zamknięte drzwi i rozchodził się po całym domu.
Ukryta we własnych pokojach na piętrze, niezdolna opuścić łóżko, żyła w otoczeniu mebli z
lepszej młodości. Na półce, dumnie rozmieszczone obok siebie niczym rzadkie i kosztowne
zabawki w najładniejszych kolorach tęczy, stały maleńkie jedwabne pantofelki, które kiedyś
tak cudownie okrywały jej stopy. Teraz była zgrzybiała, bezzębna i na wpół głucha, a martwe
kikuty stale moczyła w misce z parującymi ziołami, które miały przynieść jej ulgę w
katuszach. Za to jej złośliwy duch grasował po domu niczym upiór.
Stara kobieta nie bała się śmierci ani wyroku bogów, który być może już na nią czekał. Wręcz
przeciwnie, modliła się o nią codziennie. Jej życie stało się takie smutne, że pozostała jej
jedna tylko rozrywka — dręczenie otaczających ją osób. Wymagała zatem od mieszkańców
domu brata uwagi i posłuszeństwa, jak gdyby była długowieczną Cesarzową Wdową Cixi,
znaną z arogancji i okrucieństwa.
Im bardziej ograniczone stawało się życie guma, tym bardziej rosła jej duma. Czyż nie była
właścicielką tej farmy, dzięki której Munnowie się wzbogacili, i domu, w którym mieszkali
tak wygodnie i bezpiecznie? Po prawdzie, gdyby nie jej niewyczerpana hojność, jej nic
niewart brat umarłby z głodu wraz ze swoimi zachłannymi żonami.
I czy aż do tej pory nie ona jedna w całej rodzinie miała tak wspaniałe, spowijane w
pantofelki w kształcie kwiatu lotosu stopy, które kochający mężowie pieścili niczym kociaka i
za które obsypywali ją złotem? Z takimi delikatnymi stopami mogła zostać nawet kurtyzaną!
A wszyscy wokół niej mieli gigantyczne kończyny, które pasowały tylko do brodzenia w
błocie.
Obecnie jej twarz była pomarszczona jak suszona śliwka i blada jak pergamin, oczy
pokrywały mętne błony zaćmy. Dla podkreślenia dostojeństwa i aby przypominać gościom o
własnym prestiżu, guma nosiła skarby przeszłości: ozdoby z jadeitu i kości słoniowej, które
zebrała przez całe życie — pierścienie na każdym pomarszczonym palcu, bransolety na
kościstych przegubach; chuderlawą szyję zakrywała naszyjnikami ze złota, srebra i
drogocennych kamieni, a na głowie w krzywej peruce puszyły się liczne grzebienie i wiszące
błyskotki.
Nie ufała nikomu, a najmniej ze wszystkich bratu, którego uważała za człowieka kompletnie
bezużytecznego. Nie lubiła go, nie szanowała i nie darzyła zaufaniem. A ponieważ była
pewna, że Yik-Munn nie wykosztuje się odpowiednio na trumnę, która zaniesie ją do
wspaniałej rezydencji jej przodków, zamówiła sobie wcześniej rzemieślnika, który spełnił jej
ogromne oczekiwania. Szczegółów pracy doglądała z łóżka. Trumna, wyciosana z
hebanowego serca drzewa persymonowego, miała miedziane okucia, solidne jak stępka
cesarskiej dżonki, a każdy jej centymetr zdobiły wygrawerowane święte talizmany, chroniące
ciało przed wszelkim złem, które mogło przeszkodzić wstąpieniu guma do nieba.
Trumnę tę, wyłożoną warstwami najdelikatniejszego jedwabiu i wyposażoną w ukryte
kieszenie na najcenniejsze skarby, guma trzymała w pokoju sąsiadującym z sypialnią,
przykrytą obrusem z czarnego jedwabiu i otoczoną porcelanowymi podobiznami właściwych
bogów. A ponieważ w ostatecznym kształcie trumna była zbyt duża, aby mogło ją wynieść
drzwiami i znieść po schodach nawet kilku silnych mężczyzn, po śmierci guma trzeba będzie
użyć dźwigu i wybić szybę, aby zabrać stare szczątki z domu i zataszczyć na rodzinny
cmentarz pod wielką sosną. Kobietę cieszyła myśl, że będzie miała do pokonania tak krótką
drogę z tego życia do następnego, a równocześnie radowała się, że przyciągnie
zainteresowanie i wzbudzi poszanowanie u żyjących, nawet po śmierci sprawiając im tak
wielkie kłopoty.
Pod poduszką, w małym płaskim pudełku, spoczywały najważniejsze bogactwa, które
pragnęła zabrać ze sobą w życie pozagrobowe: komplet jadeitowych zatyczek, pasujących do
każdego z dziewięciu otworów anatomicznych, dzięki czemu żaden z wędrownych duchów
szukających porzuconego ciała nie znajdzie wejścia, przez które mógłby wtargnąć w jej
zwłoki. Wyjątkowe i wyrzeźbione z najkosztowniejszego kamienia, różniły się kształtem i
kolorem — od bieli kaczych kości i żółtej barwy baraniego tłuszczu, przez róż marzany
barwierskiej i błękit piór zimorodka aż po brąz skórki daktyla. Piękna para, która na zawsze
przykryje jej zamknięte oczy, cechowała się na przykład kasztanowym połyskiem i kształtem
ryb o wiecznie otwartych, stale czuwających oczach. Najwspanialszy kamień zostanie
umieszczony w jej ustach i przytrzyma język — klejnot był koloru porannej rosy
pokrywającej chryzantemy i ukształtowany jak cykada, stworzenie, które w stanie larwalnym
przebywa w ziemi wiele lat, symbolizując tym samym wskrzeszenie duszy i wiekuistą wiosnę.
Guma pomstowała długo i głośno, kiedy usłyszała, że nowa konkubina przeciwstawiła się
pragnieniom brata. Zażądała dla niej batów, głodówki i wycofania wszelkich przywilejów —
do czasu, aż dziewczyna okaże odpowiedni respekt i pokorę tym, którzy udzielili jej
schronienia i napełnili miseczkę ryżem. Czy ta źle wychowana dziewucha nie wie, jakim
szczęściem jest dla niej wybór Yik-Munna i możliwość mieszkania w domu tego ogromnie
zaszczytnego klanu? Brat guma, choć bezwartościowy głupiec, był wszak najstarszym
mężczyzną w rodzinie i zasługiwał na szacunek. Każdy, kto go obrażał, obrażał także guma, a
tego nie zamierzała tolerować.
Oznajmiła też zatroskanemu mężczyźnie, że wraz z jego żonami uznały zbuntowaną Bailing
za osobę bez wątpienia opętaną przez jakiegoś demona. Skąd bowiem wzięły się w niej te
pokłady nieposłuszeństwa, skoro trafiła w tak godne miejsce jak Dom Munna?
W kuchni Żona Numer Jeden knuła przeciwko „zuchwałej szanghajskiej suce”, przekonując
Numer Dwa i Numer Trzy o grożącym im wszystkim niebezpieczeństwie. Podburzała je, by
wyrzuciły dziewczynę — niech odejdzie wraz ze swymi cennymi stopami, gdyż w domostwie
pełnym wspaniałych i zasłużonych kobiet nie ma miejsca dla osoby tak młodej. Żony nie chcą
już przecież pod tym dachem kolejnych synów, którzy wezmą udział w podziale rodzinnego
majątku, ani pannicy, która mogłaby na nowo rozbudzić w ich mężu namiętność. Kochanki,
którym naprzykrzał się w wiosce, były im dobrze znane i mile widziane, ponieważ często i na
długo zatrzymywały go z dala od domu... Ale konkubina pod jednym dachem stanowiła
prawdziwe zagrożenie dla wszystkich trzech. Młoda i sprytna, mogłaby spróbować odebrać
im władzę — im, które zdobyły ją podczas wieloletniej służby małżonkowi i panu. Im, które
urodziły mu synów.
Żony pomyślały więc o truciźnie i potajemnie zapłaciły czarownikowi dużą kwotę za
najbardziej trujące grzyby, a jeszcze większą za talizmany, które miały pomóc w rzuceniu
klątwy na Bailing. Jednak dziewczyna z Szanghaju, zanim moce ciemności zaczęły działać,
okazała się płodna i zaszła w ciążę.
W trakcie tych gniewnych rozmów i kolejnych uczynków Pierwszej i Drugiej Trzecia Żona
trzymała się z dala i nie mówiła wiele. Nie potrafiła przeciwstawić się pozostałym, usiłowała
jednak przy każdej okazji okazywać samotnej konkubinie choć drobny dowód życzliwości.
Patrzyła na nią spokojnie, a gdy zostawały same, mówiła do niej bez złości lub czule
poklepywała. Tak, potajemnie, narodziła się ich zakazana przyjaźń.
Ręka Yik-Munna zadrżała, gdy stawiał przed kapliczką czarkę wypełnioną aż po brzegi
gorącym winem. Skąd u niego takie niezdrowe myśli w takiej chwili? Być może pochodziły
od przodków, patrzących na niego bez uśmiechu z drewnianych i metalowych ram.
Kadzidełka przeszywały ciemność iskrami w wiśniowym odcieniu czerwieni, a obok stała
misa ze świeżymi brzoskwiniami, złotymi kumkwatami i krągłymi granatami, których pestki,
duże i małe, miały zapewnić farmerowi wielu synów. Yik-Munn wiedział, jak ostrożny musi
być mężczyzna, który ma młodych synów. Bogowie są kapryśni i nieprzewidywalni niczym
marcowe wiatry. Kiedy synowie Yik-Munna byli mali, przebierał ich za dziewczynki, wieszał
im nawet na kostkach nóg łańcuszki z jadeitem — wszystko po to, aby wprowadzić w błąd złe
duchy, które powinny myśleć, że stoją przed nimi istoty żeńskie i ich niegodnego życia nie
warto nawet żądać.
Yik-Munn nadawał również synom proste imiona, takie jak Agou, czyli pies, i kazał nosić
srebrne obroże, chroniące ich przed głodnymi duchami stale przemierzającymi niebiosa i
chętnymi porwać każdego chłopca. Powierzył synów Zhang Xianowi, którego portret, z
łukiem w ręku, wisiał w ich pokoiku; niebiańska strzała boga gotowa była zastrzelić każdego
piekielnego ducha, który zapragnie zabrać cenną duszyczkę.
Strużka dymu kadzidła wznosiła się wśród rzędów tablic zajmujących okopcone półki. Na
kawałkach drewna, kości i kości słoniowej wyryto imiona dawno zmarłych krewnych i lata
ich życia. Na ołtarzu, w mosiężnej urnie, wciąż skręcały się w błękitnym ogniu papierowe
ofiary. Yik-Munna nie zaskoczyło, że myśli o siostrze przywiodły go do kapliczki.
Wkrótce oblicze guma dołączy do tych posępnych twarzy. Yik-Munn modlił się codziennie o
jej śmierć. Starsza siostra już lata temu przestała być użyteczna i żyła chyba jedynie po to,
aby mu wypominać niepowodzenia. Pochowała trzech mężów i odziedziczyła po nich
bogactwa, a teraz kontrolowała życie brata i decydowała o dobrobycie jego rodziny. Kiedy
nadejdzie dzień dodania jej fotografii do tej galerii groźnych twarzy, Yik-Munn stanie się
człowiekiem bogatym. I wolnym.
Nie miał poczucia winy, że modli się o zgon siostry, lecz w oczach stanęły mu łzy na myśl o
kosztach pochówku. Gdyby to zależało od niego, jej szczątki spoczęłyby w pustym dzbanie
po winie gdzieś na polach korzennych.
Od wielu miesięcy był gotów wysłać ją w drogę. Poczynił już wszelkie przygotowania i z
nadzieją patrzył na papierowe ofiary, które wypełniały każdy ciemny narożnik: wspaniały
palankin, dzięki któremu jej stopy w kształcie kwiatów lotosu nie dotkną ziemi, jej ulubione
potrawy i tykwa wypełniona świeżą wodą, wizerunki licznych służących, którzy spełnią
każdą jej potrzebę, niezwykła rezydencja dla jej duszy, wielkie zwitki niebiańskich pieniędzy,
które zapewnią jej wszelkie wygody w przyszłym ży-ciu — a wszystko wykonane z
kolorowego papieru przyklejonego do konstrukcji z rozciętego bambusa.
Yik-Munn był mężczyzną roztropnym, składał więc w świątyni hojne ofiary również dla
swego nienarodzonego syna: dopiero co upieczoną świnię, liczne owoce, dzbany z dobrym
winem i stosy ryżowych ciastek, wysokie jak on sam. Kładł je na ołtarzu, a później zjadał pod
drzewem wraz z rodziną. Marnowanie takich frykasów nie miało przecież sensu.
Rytuał ten farmer powtarzał co miesiąc, podczas gdy jego syn rósł w łonie Bailing. Palił w
kapliczce boga ziemi złote i srebrne papierki, a chcąc zadowolić duchy drzewne, swoje
modlitwy spisał i przypiął na świętym figowcu bengalskim w wiosce. Wiadomo wszak, że
mężczyzna, kiedy ma mu się urodzić syn, powinien szukać wszelkich dróg do nieba i wzywać
wszelkie możliwe moce. Tak, Yik-Munn błagał wszystkie, które znał.
Przerwał nagle zadumę, gdyż wrzask rodzącej na górze kobiety przeszedł w zdławiony jęk. A
później usłyszał pierwszy donośny krzyk nowo narodzonego dziecka. Padł na kolana i trzy
razy głęboko się ukłonił. Po kilku sekundach jednak dom wypełnił się rozpaczliwym
zawodzeniem, po czym rozległy się słowa położ-nej — wyraźnie słyszalne, rozbrzmiewały
echem wśród krokwi, wypełniając smutkiem pokoje i wychodząc na dwór, na pola: „Aaach...
oooch... aaach... oooch. To dziewczynka. Dziewczynka. To dziewczynka!”.
I tak Yik-Munn dowiedział się, że wszystkie jego przygotowania i ofiary nie przyniosły
efektu. Że nie udało mu się ułagodzić Ośmiu Nieśmiertelnych. Że wyschnięty penis dzikiego
konia, za który płacił drogo co tydzień i który zjadał, by zwiększyć potencję i zapewnić sobie
syna, nie wystarczył. Że ośmieszył się wiarą w dwa kacze jaja, które tak starannie umieścił w
nocniku Bailing, chcąc przyspieszyć tworzenie się drogocennych chłopięcych jąder. Wszyscy
bogowie odwrócili się od niego i pozwolili żebraczym duchom porwać jego syna. Nie będzie
nowego chłopczyka, który dołączając do pozostałych, przyczyni się do pomnożenia bogactwa
Domu Munna, a synowskie oddanie nie stanie się dla Yik-Munna pociechą na starość i nie
pomoże zadbać o jego duszę w zaświatach. Dlaczego spadło na niego nieszczęście w postaci
córki?
Majętnej, arystokratycznej rodzinie córka mogłaby dać wielkie szczęście. Dziewczynka
uczyłaby się wytwornych manier i doskonaliła artystyczne umiejętności, a później wyszła za
mąż za człowieka zamożnego. Ale dla farmera dziecko płci żeńskiej równało się tylko
kolejnej gębie do wyżywienia.
Kilka minut później wziął mały tobołek i opuścił dom zbudowany pod ochroną strzelistej
sosny, od której plantacja wzięła nazwę. Była to sosna chińska, jedyna przedstawicielka tego
gatunku w okolicy i podobno trzystuletnia. Yik-Munn podniósł wzrok na gęste gałęzie
rozlegle rozrastające się nad budynkiem. Tak wysoka, że jej koronę było w pełni widać
dopiero ze środka pola gorczycy, tak gruba, że obejście jej wymagało pięciu długich kroków,
o omszałej korze w odcieniu stali i pokrytej zastygłymi strumykami złotego soku, który
ściekał jak krew z otwartych ran. Przez całe życie Yik-Munna wielka sosna była pomnikiem
dobrobytu i siły, opiekunką plantacji i domu, centrum ziemskiego szczęścia. A teraz go
zawiodła.
Wyrosła zbyt wysoka — powiedział do siebie — i zwróciła swoją moc przeciwko mnie.
Rzuca cień yin na domostwo, wabiąc zimnego kobiecego ducha.
Może trzeba będzie ją ściąć, niezależnie od kosztów, a wtedy dom skąpie się w ciepłym
świetle yang, które poprawi Yik--Munnowi nastrój i zwiększy jego siły. Cóż, da konkubinie
kilka tygodni spokoju, a później ponownie jej dosiądzie. Na wszystkich bogów, ta suka urodzi
mu jeszcze synów, o tak!
Choć miał już prawie siedemdziesiąt trzy lata, walczył dzielnie o potencję, regularnie płacąc
wioskowemu medykowi duże kwoty, za które otrzymywał produkty wzmacniające soki
młodości. Wiedział jednak, że jego ciało nigdy nie zregenerowało się po latach
wyniszczającej pracy i kiepskiego pożywienia z czasów dzieciństwa, a leki, które brał, były
rzadkie i drogie.
Kręgosłup miał skrzywiony jak wygięty trzonek łopaty, duża głowa kiwała się przy każdym
ciężkim kroku. Resztki włosów barwił sadzą. Był wysoki i straszliwie chudy, a rozdęty
brzuch, przygarbione ramiona i długa szyja nadawały mu wygląd zmęczonego, lecz
gniewnego koguta. Twarz, o cerze zażółconej od opium, pokrywały liczne pieprzyki, które
pstrzyły zapadnięte policzki niczym chrząszcze. Tylko oczy, niemal ukryte pod obwisłymi
powiekami, łypały chytrze jak zawsze.
Najbardziej spektakularnym z jego wysiłków czynionych w celu zachowania młodości i
godności wśród mieszkańców wioski była idealnie dopasowana sztuczna szczęka, którą
zamówił w Hongkongu. To dzięki niej mógł stale się uśmiechać w towarzystwie staruchów,
którzy mieli zepsute, połamane zęby i brzydkie, pomarszczone dziąsła. Tak, szczęka
stanowiła lśniący dowód jego fortuny.
— W moim domu jest zbyt wiele kobiet, a jednak los przeklął mnie kolejną — rzucił głośno
w stronę kaczek.
Zapalił papierosa i z wielką przyjemnością zaciągnął się głęboko gryzącym dymem. Niestety,
wraz z papierosem powróciły niemiłe i niepożądane wspomnienia, stając mu przed oczyma
wyraźnie niczym malowane obrazy. Jego pierwsza córka, ta, którą zatrzymał, aby obsługiwała
braci, żyła dziesięć lat — aż do pewnego przykrego zimowego dnia, gdy oddział żołnierzy
przysłanych po podatki przez lokalnego rządcę przejechał przez pola Yik-Munna. Czasy były
ciężkie i farmer nie mógł im zapłacić, nie miał też do zaoferowania zbyt dużo jedzenia. Pobili
go i kazali przynieść gołębie ze stodoły, ugotować je wraz z resztkami stanowiącego zapas na
zimę ryżu i dostarczyć wszystko do obozowiska na brzegu rzeki. Dla rozrywki zabrali mu
córkę, a kiedy jego żona sprawiała gołębie, małżonkowie słyszeli lamenty dziewczynki, które
brzmiały jak krzyki kulika na wietrze. Mała umarła tydzień później. Westchnął. Takie to są
problemy z córkami.
Schylona postać wymknęła się z domu niczym pająk. To odchodziła położna, dzierżąc w
dłoniach słoik z łożyskiem — jedyną zapłatę, której żądała za swoje usługi. Sprzeda je
później w wiosce starcom, którzy chętnie wykorzystują składniki odżywcze zawarte w tej
tkance żywiącej nowo narodzonych. Ze spichlerza ryżowego, czyli walącej się szopy pod
drzewem pieprzowym, Yik-Munn wyjął dużą żelazną motykę, która towarzyszyła mu od lat,
po czym ruszył w pole wysokiej po kolana, dojrzewającej gorczycy. Zatrzymał się na moment,
zapatrzył na pola fenkułu, szczwoligorza, arcydzięgla, czerwonego pieprzu i czosnku. Wśród
nich znajdowało się śnieżnobiałe pole kwitnącego imbiru, a bliżej domu — srebrne morze
czumizy obok poletek ryżowych, na których dostrzegł teraz szerokie kapelusze synów i
wnuków oraz zgarbione plecy ich żon i matek.
Jakże ciężko pracował, aby zdobyć wszystko, co posiadał. A mimo to bogowie nie docenili
jego wysiłków. Dlaczego go zdradzili?! Czyż nie kłaniał się aż do stóp Guanyin, bogini
miłosierdzia, i nie pokrył cieniutkimi płatkami złota kolan Buddy? Czym tak bardzo ich uraził?
Opuścił motykę i obwieścił swoje nieszczęście nieprzyjaznym niebiosom.
— Kiepski ryż, kiepski. Moje pola są puste, a rodzina złakniona. Bawół nie chce już ciągnąć
pękniętego pługa i zaraza spada na moje plony. — Załamał ręce. — Jestem ubogim
człowiekiem, moje zbiory wyschły i nie mogę napełnić ryżem miseczek głodnej rodziny.
Dlaczego zesłaliście mi dziewczynkę, która dużo kosztuje i nie daje nic poza synami...
innemu klanowi?
Niemowlę w tobołku pod jego pachą wierciło się i kopało. Stłumiony płacz potwierdzał
dodatkowo, że mała nadal żyje. A przecież owinął ją szczelnie, podczas gdy Bailing walczyła
z nim jak tygrysica. Drapała tak wściekle, starając się ratować swoje dziecko, że pozostałe
żony w ogóle nie wchodziły do pokoju, obawiając się kontaktu z tak opętaną kobietą. YikMunn uderzył nieszczęsną w twarz z całej siły, pchnął ją na podłogę, wyszedł i zamknął
drzwi na klucz. Nawet tutaj i teraz słyszał jednak jej krzyki dobiegające z otwartego okna
górnego piętra. Błagała wszystkich bogów, by ratowali jej córkę. Yik-Munn poczuł ból
świeżych zadrapań puchnących na twarzy i szyi, kiedy brnął głębiej w pole, chcąc uciec przed
jej lamentem i przeklinając dzień, kiedy pojechał po nią do Szanghaju.
Gdy ziemia pod nogami zmiękła, a on znalazł się dostatecznie daleko od domu, upuścił
tobołek na ziemię, wytrącony z równowagi przez to wątłe życie, które miał nadzieję zdławić
bez zadawania ciosu. Do tej pory dziecko wszakże nie udusiło się, niezwykła wola życia
zmuszała je do walki, więc szarpało się i wywijało niczym jedwabnik zrzucający kokon. To
będzie piąte niemowlę płci żeńskiej, które Yik-Munn pogrzebie w ciągu trzydziestu lat, odkąd
nabył tę ziemię i sypiał pod gwiazdami z motyką jako poduszką, na wypadek napaści
rabusiów.
Pierwszą dziewczynkę utopił przed laty na poletku ryżowym, niestety zbyt płytko, gdyż jej
malutkie kości wypłynęły wraz z wiosennym siewem i przez jakiś czas sprzeczały się o nie
kaczki. Coś takiego przynosiło pecha, lecz tu, w środku pola gorczycy, Yik-Munn mógł kopać
głęboko. Splunął na stwardniałe dłonie, a później kilkanaście razy wbijał w uległą glebę
szerokie, żelazne ostrze.
Bailing leżała wyczerpana w miejscu, na które upadła obok łóżka. Słyszała odległe, głuche
odgłosy żelaza wbijanego głęboko w przesiąkniętą wilgocią ziemię, z wielką mocą
trafiającego w ilaste podłoże. Hałasy rosły w siłę, coraz głośniej docierając przez otwarte
okiennice. Kobieta usiłowała się podnieść w zapamiętałym pośpiechu. W końcu wstała i z
przerażeniem patrzyła przez okno.
Dźwięk był teraz donośniejszy, łącząc się z zapachem świeżo spulchnionej darni i mdlącym
smrodem fekaliów. Bailing dojrzała Yik-Munna, który stał pośrodku pola po pas zanurzony w
gorczycy i raz za razem machał szerokim, tępym ostrzem motyki. Krzyk, który wyszedł z
głębi jej trzewi, zmienił się w skowyt rozpaczy tak dalekosiężny, że aż zerwały się gołębie z
krokwi stodoły, a dźwięk odbił się echem od ścian domu. Nawet guma, która miała kłopoty ze
słuchem, cmokała teraz językiem z irytacji i stukała laską, zdenerwowana niemiłym zgiełkiem.
W kuchni żony Pierwsza i Druga nie podnosiły oczu znad robótek, Trzecią jednak poderwał
na nogi udręczony lament dochodzący z piętra nad nimi.
— Nie mieszaj się — zasugerowała cicho Pierwsza, nie przestając szyć.
Druga jedynie potwierdziła skinieniem głowy, w równym stopniu pochłonięta haftowaniem
kwiatu piwonii. Wahanie Trzeciej trwało nie dłużej niż sekundę, po czym kobieta wbiegła na
schody. Zapukała gwałtownie w zamknięte drzwi i wołała imię Bailing, aż, z przerażającą
nagłością, okropne krzyki ustały.
Po zaledwie kilku minutach wąski rów był wystarczająco głęboki. Yik-Munn wyprostował się.
Był już niemłody i odwykł od ciężkiej pracy. Przystawił sobie tykwę z winem do warg i wlał
resztki płynu do ust. Czy będzie musiał użyć motyki, aby zakończyć tę nieludzką ruchliwość?
Poczekał jeszcze chwilę, aż powijaki zaduszą dziecko. I rzeczywiście, po pewnym czasie
zawiniątko przestało się poruszać i zapanowała cisza.
Rozejrzał się. Nie miał wyrzutów sumienia. Jego sąsiedzi robili to samo, co on musiał zrobić
teraz, aby zapewnić dobrobyt rodzinie. Upuścił pustą tykwę po winie, którą nosił zawieszoną
na powrozie z frędzlami wokół talii, przetarł grzbietem dłoni oczy i wypluł na ziemię gorzką
ślinę.
Przez oczy zalane niecodziennym dla niego potem zobaczył ledwie dostrzegalny ruch,
niespodziewane drganie w rzędzie żółtych kwiatów, z których uniósł się pyłek. Poruszenie
spowodował lis, którego głowę widział Yik-Munn — białą jak u upiora, ze spiczastymi,
czujnie postawionymi uszami, oczami w odcieniu jasnozielonego jadeitu i o długim, wąskim
pysku węszącym powietrze. Strach przeszył ciało mężczyzny i ani na chwilę nie mógł
oderwać wzroku od upiornego zwierzęcia. Potem, nieoczekiwanie, bestia zniknęła, ślad po
niej zaginął i kwiaty znów poruszały się równomiernie w niesfornym wietrze.
Krople potu żądliły szyję farmera niczym ukłucia gorącego żelaza. Bał się. Nie miał
wątpliwości, że przez jego drogę przemknął duch lisa, który przybył zażądać prawa do
maleńkiego życia, które Yik-Munn właśnie miał zakończyć. To było dla niego jasne jak bicie
własnego serca, które tłukło się w piersi, szybko pompując krew. Drżąc, upadł na kolana,
złapał tobołek i szaleńczo, rozpaczliwie zaczął szarpać palcami fałdy powijaków, poluźniając
zwarte zwoje materiału wokół głowy niemowlęcia.
Maleńka główka była przekręcona na bok, buzia zasiniała. Po chwili jednak na ustach
pojawiły się bańki powietrza, dziecko zrobiło wdech i zapłakało gwałtownie. W tym samym
momencie, wydając ostatni udręczony skowyt, który uniósł się między gałęzie sosny, matka
córki Yik-Munna rozłożyła ramiona i rzuciła się z okna.
ROZDZIAŁ 1
Lisi duszek
Dopiero jakiś rok później Yik-Munn i jego żony zaczęli rzadziej wspominać ducha lisa.
Farmer nie wątpił, że właśnie lisi duszek nawiedził go na polu gorczycy. Gdyby dziewczynka
umarła, bestia weszłaby w jej ciało i straszyła zabójców aż po grób, a i po śmierci.
Ale Yik-Munn poszedł szybko do świątyni i namówił opata na przegonienie złych duchów i
oczyszczenie domu poprzez należyte obrzędy, na które nie zamierzał szczędzić kosztów.
Przybyli zatem kapłani w szkarłatnych szatach i czarnych nakryciach głowy, skropili framugi
drzwi kurzą krwią i powiesili lustro ba gua, które odpędzi niechciane duchy, gdy zobaczą
własne potworne odbicia.
Lew Oczyszczenia przebiegał z pokoju do pokoju. Towarzyszyły mu uderzenia w bębny i
odgłosy czyneli. Dym z trybularzy wypełnionych duszącym, płonącym popiołem okadzał
wszystkie pomieszczenia. Sznury petard wybuchały pomiędzy drzewami pieprzowymi i przed
każdymi drzwiami z hałasem, którego nie zlekceważą najgłębsze nawet pokłady krainy cieni.
Lwy zebrały szczodre lai-see, grube zwitki czerwonych pieniędzy na szczęście, które
uroczyście wkładano w ich otwarte paszcze, a świątynia przyjęła datek, na widok którego
wszyscy bogowie szeroko się uśmiechną.
Kapłani zapewnili Yik-Munna, że teraz wszystko będzie dobrze. Lis przemknął zresztą zbyt
szybko, by zdążył wejść w ciało niemowlęcia i dziecko przeżyło. Lisie duszki zaludniały
jedynie grobowce, cmentarze i zaniedbane groby, unikały istot żywych, towarzyszyły
zmarłym, choć równocześnie miały moc, dzięki której przybierały postać pięknej kobiety,
zdolnej skusić niczego niepodejrzewającego mężczyznę.
Wróżbita oznajmił wszem i wobec, że zamożny i dumny Yik--Munn to człowiek o wciąż
młodym sercu i sile dzikiego konia, godny i bogobojny, regularnie odmawiający modlitwy w
świątyni, a dziewczynka, którą spłodził, odwzajemni mu się niedługo za jego litość.
Zasugerował, że jeśli jej rączki pozostaną dostatecznie małe, a palce będą szybkie, być może
przyjmie ją do pracy tkalnia jedwabiu na farmie Dziesięć Wierzb. Jeśli natomiast dłonie
urosną jej zbyt wielkie, a palce będzie miała krótkie i mocne, należy ją wysłać na północ do
doliny Jangcy, gdzie będzie zbierała pomarańcze, brzoskwinie, morele i owoce głożyny, lub
w dół rzeki, do Kantonu, Makau czy Hongkongu, gdzie można ją będzie sprzedać bogatemu
Chińczykowi lub kupcowi Parsowi albo nawet rodzinie zagranicznego diabła. Yik-Munn
pomyślał zatem z ulgą, że wobec tak licznych perspektyw na pewno jakoś zarobi na
dziewczynie — jeśli nie w ten, to w inny sposób. Bardzo go uspokoiły te dobre wróżby.
Nakazał swoim kobietom dobrze karmić dziecko, które miało mieszkać w przybudówce.
Wprawdzie wypadek konkubiny Bailing, która przypadkowo wypadła z okna i poniosła
śmierć na ostrych kolcach żelaznej brony, był oczywiście pechowy, nikt jednak przecież nie
ponosił zań winy. Yik-Munn pobił żonę Numer Trzy za zamieszanie, które wywołała. Ją
również trzeba było trzymać pod kluczem, podczas gdy synowie farmera zdjęli zwłoki
konkubiny z zardzewiałych zębów, które wniknęły w jej ciało. Czekając na zmrok, gdy
będzie ją można pochować na polu imbiru, polecił im owinąć trupa w odpowiedni całun i
wybrać nieznane mu miejsce, w którym ziemia jest miękka, aby grób był głęboki.
Pochowanie konkubiny bez większych ceremonii oznaczało dla rodziny mniej kłopotów. W
przeciwnym razie historia o lisim duszku nawiedzającym Dom Munna i demonach
włóczących się po polach plantacji przypraw Wielka Sosna rozeszłaby się wzdłuż rzeki jak
szarańcza.
Żony Numer Jeden i Numer Dwa nienawidziły małej. Nie wierzyły ani kapłanowi, ani
wróżbicie, uważając ich za kłamców mówiących to, co chce usłyszeć człowiek, który płaci.
Od chwili gdy tylko potrafiła ustać na nogach, córka Bailing kręciła się po polach,
wymykając się z domu, ilekroć spuszczono z niej wzrok. Ukrywała się wśród gorczycy lub
zapuszczała dalej, aż do krawędzi pola imbiru, gdzie przykucała cicho niczym ropucha na
żyznej ziemi, przeczekując, aż żony przestaną wołać jej imię.
Numer Trzy, najmłodsza z żon, młodsza od pozostałych co najmniej o dziesięć lat, nie
potrafiła zapomnieć o nieszczęśliwej konkubinie. Tamtego dnia obserwowała trasę samotnej
latarni, przemieszczającej się niczym robaczek świętojański w ręku syna Yik-Munna przez
pola, aż do miejsca pochówku Bailing na polu imbiru, z nikim jednak o tej sprawie nie
rozmawiała. Nie słuchała też przerażonego trajkotania innych członków rodziny.
— Dziewczynkę wzywa jej matka-demon — lamentowała Żona Numer Dwa, która bała się
nawet własnego cienia. — Próbuje nas odciągnąć od domu. Bryka z diablikami i widmami.
— Nonsens — burknęła Numer Jeden, która obawiała się starości i biedy znacznie bardziej
niż nieprzyjaznych duchów. — Mała jest tylko głupim, samowolnym dzieckiem, któremu
trzeba pokazać, gdzie jego miejsce. Znajdę ją i stłukę tak, że bez pozwolenia będzie się bała
otworzyć oczy.
Jak zapowiedziała, tak zrobiła — wyciągnęła dziewczynkę z pola imbiru i przyprowadziła
przez splątane korzenie gorczycy, po czym zamknęła ją w ryżowym spichlerzu. Ale strach
przed lisim duszkiem był wszechobecny. Dziecko karmiono, ponieważ zażądał tego YikMunn, lecz Numer Dwa nieprzerwanie biadoliła, a oskarżycielskie milczenie Numeru Trzy
denerwowało farmera. Nie mógł nie zauważyć, że harmonia panująca do tej pory w jego
domostwie przestała istnieć. Nie mógł zaprzeczyć, że od śmierci konkubiny jego życie
zmieniło się na gorsze. W herbaciarni, do której często chadzał, stracił dobrą opinię,

Podobne dokumenty