„Niebanita" do wynajęcia

Transkrypt

„Niebanita" do wynajęcia
Niebanita" do wynajęcia
„
z Robertem Kasprzyckim
- śpiewającym poetą, muzykalnym autorem rozmawia Dorota Nosowska
Co to jest „Zielone Szkiełko"? Chcieliście zrobić konkurencję Piwnicy pod
Baranami?
To nie miała być konkurencja, tylko alternatywa. Chcieliśmy zebrać grupę ludzi młodych,
zdolnych, inteligentnych, wrażliwych, którzy myślą podobnie, a mają różne
zainteresowania muzyczne, by w pewnym miejscu i o konkretnej porze się spotykali... Na
nazwę kabaretu wypchnięto tytuł mojej piosenki „Zielone szkiełko" (bo to niby taka fajna
piosenka i ludzie przy niej szaleją...) „Zielone szkiełko" to chyba też pewien sposób
spoglądania na świat - nie przez różowe ani czarne okulary -tylko z dystansem!
Chcieliśmy wytworzyć jakiś fluid intelektualny i to się chyba udawało w Jazz Rock Cafe
przy ul. Sławkowskiej w Krakowie. Nie wiem, jak to wygląda w tej chwili, bo teraz już
tam nie gram.
Dlaczego? Może dlatego, nie związałeś się z dużą firmą fonograficzną?!
To zupełnie nie tak! Przestałem tam grać w związku z narastającą w „Szkiełku"
frustracją.. Podczas któregoś koncertu, kiedy zobaczyłem na scenie jakiś kolejny
przyrząd służący do odtwarzania dźwięku z taśmy i ludzi podskakujących niemrawo do
jakiegoś banalnego rytmu -zrozumiałem, że nie mogę grać w miejscu, które staje się
jeszcze jedną żałosną piwniczką w Krakowie. Myślę, że nie ma sensu spieranie się z
publicznością która wymaga coraz głośniejszego grania, przekrzykiwania. Nie wytwarza,
jak dawniej, ruchu „zielonoszkiełkowców", którzy na Sławkowskiej po czwartkowych
koncertach zostawali - od ósmej do oporu, byli razem, pili piwo, rozmawiali, bawili się...
Na zmianę publiczności miało też wpływ przeniesienie „Zielonego szkiełka" w nowe
miejsce. Nie ma zresztą żadnego zainteresowania władz miasta, które mogłyby np.
znaleźć „zielonoszkiełkowcom" jakieś własne miejsce (musieli się przenieść do
działającego „od., .do" Art-Clubu). Kamil Śmiałkowski jako para - manager „Szkiełka "
napotykał niestety niechęć ludzi w Krakówku.
Krakówku?
Ma to szczęście: ja psychicznie jestem z Krakowa, zawsze byłem z Krakowa, bez względu
na to, gdzie mieszkałem... Teraz wynajmuję tu mieszkanie i myślę, że jest mi tu całkiem
nieźle: poziom publiczności jest bardzo wysoki, trudno osiągnąć sukces, zdobyć uznanie.
Niekiedy trzeba się strasznie namęczyć, żeby cię zauważyli. Mnie to już nie rusza. Ale z
przykrością obserwuję np. frustrację Maćka Maleńczuka, a zwłaszcza Marcina
Świetlickiego, który na zewnątrz Krakowa jest znany, podziwiany, a tu... nie. Człowiek jest
tu skazany na wieczne zdawanie matury z nieposiadania wpisu w dowodzie osobistym. Ale
za to, tak jak ktoś powiedział, kiedy rzuci się w Krakowie kamieniem, można trafić trzech
poetów- i ze dwóch filozofów rykoszetem.
Oj, nie lubisz tego środowiska...
Ja generalnie nie lubię środowisk. Jestem zwierzęciem solowym, banitą z własnego
wyboru i prowokuję zachowania, które każą mi być poza grupą. Wkurzam grupy!
Czym?
Znając reguły działania grupy staram się pytać ludzi: a co, jeśli nie to. A może by tak nie
mieć żadnych autorytetów (autorytet -głupie słowo: przecież nikt nie ma monopolu na
prawdę). Staram się prowokować ludzi do myślenia. W każdej grupie będę rył jak kret,
sprawdzając jej wyporność, bez względu na to, czy będzie to grupa tancerzy flamenco
czy gości froterujących podłogi. Denerwuje mnie każdy układ konstelacyjno-towarzyski...
Teraz wchodzisz w dokładnie takie środowisko - wielkiej wytwórni
fonograficznej! Czy to Cię nie ogranicza?
Oczywiście, że mnie onieśmiela, ogranicza i frustruje. Wchodzę w pewien układ, w
którym ludzie pracują na to, co mają od lat nastu. A jeśli są młodzi - to pracują od lat
dziesięciu.
Pomyślałem sobie, że na pewno nie będę Julio Iglesiasem polskiej piosenki ani Antonio
Banderasem polskiego dancigu. Ale mogę robić swoje - mogę ocalić siebie. Więc będę pisał
dobre - mam nadzieję - teksty i sensowną muzykę z duszą! W naszej muzyce jest mało
czegoś takiego jak dusza, chęć przebicia siebie na wylot....
Czy to, co robisz to jest piosenka poetycka?
Jest w tym dużo z ducha piosenki poetyckiej. Mój tekst nie jest „schowany za perkusją",
jak w kompozycjach Roberta Jansona czy Roberta Chojnackiego. Śpiewające kobiety
ograniczają w piosenkach swoje doznania do paru form czasownika „mieć" i zaimka, ja".
Proszę mnie źle nie zrozumieć - to, co mówię to nie jest zawiść czy zazdrość. To jest bezradność, która ogarnia mnie, kiedy słyszę infantylne słowa płynące z głośników, z kaset,
z radia, z telewizji. Więc - piosenka poetycka - tak... Moje teksty mają ambicję posiadania
sensu pozaliteralnego. Ale Kraina Łagodności -na pewno nie. Moje piosenki mogą być
smutne, ale nie smętne. Jest w nich więcej rozpaczy niż łagodności...
No... właśnie. Dlaczego tyle w nich autodestrukcji, jest nawet samobójstwo?
Jest rozpacz, bo ja ją czuję, często. My że autodestrukcyjne teksty paradoksalnie pisze
się po to, żeby ocalić siebie. Opisuje własną śmierć, żeby się nie zabić. Dlatego straszny wiem, że to głupio zabrzmi, alt den z gorszych dni w moim życiu to był dzień w którym
Cobain popełnił samobójstwo.I gdy po raz pierwszy usłyszałem Nirvanę natychmiast
poczułem wspólnotę - w tym było tyle ponurej desperacji... czystej i rozpaczy , zejście na
samo dno... Więc kiedy strzelił sobie w łeb - to poczułem do niego żal co, idioto.
Oczywiście, można powiedzieć było to „skrócenie męki" człowieka zaszczutego go przez
mass media i kreowanego przez koncerny płytowe idola pokolenia...
Na pewno myślałeś jak Twoje autodestrukcyjne teksty mogą działać na
odbiorców. Znane są w historii literatury i muzyki przykłady ludzi, którzy...
To są bzdury! Człowiek strzela sobie łeb dlatego, że strzela sobie w łeb - a nie dla go, że
słucha Nicka Cave'a, Judas Priest c ogląda „Stroszka" Herzoga. Człowiek odchodzi dlatego,
że chce odejść...
A stwarzanie mu klimatu...
Myślę, że większy klimat do popełnienia samobójstwa stwarzają rodzice, jak: dziś mówi,
„toksyczni" niż jakiekolwiek v wypociny, teksty kogokolwiek. Myślę, że człowiek jest
wystarczająco zrozpaczony i samotny sam z siebie i nie potrzebuje takich łączników.
Literatura i muzyka nie mają aż takiego wpływu na ludzkość, no...chyba że wybitne
rzeczy, które potrafią tak szarpnąć kimś... Ale nawet wtedy wydaje mi się, że „zejście na
dół" podczas słuchania kogoś jest nurkowaniem - im szybciej zejdę na dno, tym szybciej
się od niego odbiję. Ja, kiedy czuję się źle, staram się prowokować tak intensywny dół,
żeby on przeraził mnie samego. To jest tak jak w tym tekście:„kiedy patrzysz w otchłań,
to także otchłań patrzy w głąb ciebie". Patrzysz w śmierć albo w swoją depresję i ona
wymusza na tobie albo skok, albo odbicie. Sądzę jednak, że te skoki w głąb mają miejsce
u narkomanów, ludzi uzależnionych od jakichś środków stymulujących czy alkoholu.
Normalnie - można się nakręcać czymś innym.
Ja np. nie używam narkotyków ani alkoholu jako stymulatorów, które do czegokolwiek
byłyby mi potrzebne. Ja jestem najbardziej „nakręcony", kiedy jestem na scenie, kiedy
czuję, że ludzie, którzy mnie słuchają też są„nakręceni". "Zejście na dół" w tekście
sprawia, że są oczyszczeni. Ludzie schodzą na dół z tym, który śpiewa. A równocześnie
nie są nim. To tak jak katharsis w tragedii greckiej. Oczyszczamy się, żeby dalej być.
Dlatego tak brakuje mi w polskiej muzyce wymiaru czystej negacji, czystego odnalezienia
siebie!
Z jaką muzyką Ty chciałbyś być kojarzony?
Trudno zaliczyć mnie do rocka, ale sporo jest na płycie „Niebo do wynajęcia" odniesień do
muzyki folk:muzyka hiszpańska, konkretnie andaluzyjska, folk celtycki, muzyka
andyjska. Chciałem, żeby ten pierwszy album - pierwsze dziecko określał mnie jako
człowieka ponadkulturowego, niezamkniętego.
A nie będziesz się przyznawał do korzeni studenckich? Kiedyś te same piosenki
grałeś na festiwalach studenckich tylko z Januszem Radkiem. Na dwie gitary?
Na gitarę i dwa głosy. Potem, kiedy pojawiła się perspektywa poważnego grania,
zagrałem w Opolu z zespołem, inaczej zaaranżowałem te piosenki... Ale do studenckości
będę przyznawał się zawsze. Studia - przepraszam w tym momencie wszystkich
intelektualistów, którzy nie zdążyli zdać matury - dają człowiekowi pewien konieczny
dystans, sceptyczne podejście do świata. Ja zresztą bardzo dobrze wspominam swoje
studia na krakowskiej polonistyce -jako bardzo szybki okres, w którym dużo zrobiłem.
Jestem dość nietypowym przykładem człowieka, który poszedł po technikum
mechanicznym na polonistykę - na WSP, bo na UJ bałem się zdawać. W szkole średniej
wydawało mi się, że jestem totalnym kretynem, dopiero na studiach okazało się, że
niekoniecznie, bo przez całe życie moją pasją było czytanie książek.
Teraz jesteś doktorantem...
Właściwie byłem. Straciłem serce do pracy naukowej. Okazało się, że tak naprawdę to nie
ma znaczenia, czy się jest dobrym czy nie. Np. zostanie na uczelni to kwestia jeszcze
jednego układu. Na studiach przeczytałem dużo, tłumaczyłem wiersze. Myślałem, że będę
,Barańczakiem dwa" /ale powiedziałem!/ . Wiedziałem, że szybko powinienem dojść do
poziomu, na którym będę zadowolony z siebie - krytyka, czy siebie - tłumacza. Dostałem
stypendium ministra, zastępowałem wykładowców na zajęciach z teorii literatury.
Napisałem pracę magisterską o Miłoszu - trudną bo dotyczącą mistyki, metafizyki, spraw,
których tak naprawdę nikt nie tyka. Korzystałem z dużej angielskojęzycznej bibliografii. A
jednak dano mi odczuć, że nie tak łatwo jest zostać na uczelni... Zresztą później na studiach doktoranckich okazało się, że na zajęciach omawiamy - i to bardzo powierzchownie
- to, co już dawno przeczytałem. A może to ja mam chorą ambicję, dlatego że nie interesuje mnie, „że Jasiek jest taki dobry jak ja, a Józek trochę lepszy". Ja bym chciał być lepszy od Barańczaka, inny poziom mnie nie interesuje /uśmiecha się ironicznie/.
Co chciałbyś jeszcze powiedzieć naszym czytelnikom?
„Łapać dziesięć srok za ogon"! To jedyna sensowna rada, jaką mogę dać młodszym od
siebie ludziom. Nie ma nic piękniejszego niż korzystanie ze wszystkich wymiarów świata.
Dla mnie fajne jest to, że jednocześnie mogłem występować jako śpiewający poeta,
publikować tłumaczenia z łaciny, a później grałem z Wielką Orkiestrą Świątecznej
Pomocy, a pod sceną kłębili się goście i robili head-banging.
Nie warto być doskonałym w jednej rzeczy, podczas gdy reszta nas nie interesuje. W tej
chwili bardzo cenieni są specjaliści, to oni najwięcej zarabiają. Ale tak naprawdę ci perfekcjoniści w jednym są bardzo samotni! Łapanie dziesięciu srok za ogon sprawią że człowiekowi zostaje w ręku trochę piór. I z tych piór można sobie, jak dziecko, jakiś śmieszny
pióropusz zrobić. I ten pióropusz jest właśnie najważniejszy!