Po co nam tytuły i stopnie naukowe?
Transkrypt
Po co nam tytuły i stopnie naukowe?
Po co nam tytuły i stopnie naukowe? © Copyright by Robert Surma, wyd. 3bird Projects 2013. Współcześnie utarło się przekonanie, że stopnie i tytuły naukowe, a także wszelka certyfikacja wiedzy, zostały stworzone po to, aby mieć gwarancję wysokiej jakości edukacji. Jednak zarówno geneza tej certyfikacji była zupełnie inna niż się przyjęło sądzić, jak i jej obecne skutki są często odmienne od zakładanych. W kolebce edukacji europejskiej, jakim była starożytna Grecja, tytułów i stopni naukowych nie było. Nie istniały także świadectwa, matury, certyfikaty, licencje, stopnie szkolne i oceny. Studenci (czyli „badacze1”) po prostu zgłębiali dane zagadnienie pod opieką swojego mistrza i w ten sposób poszerzali wiedzę, kształtowali swoją osobowość, doskonalili umiejętności. Mistrz był mistrzem nie dlatego, że tak orzekła jakaś komisja lub że posiadał licencję na bycie mistrzem, lecz dlatego, że miał ogólne poważanie ze strony środowiska intelektualistów. Zapracował sobie na to poważanie. Jeśli jakiś student nie miał talentu, zdolności intelektualnych... lub po prostu był leniwy czy też brak mu było ambicji - nie zdobywał uznania, a co za tym idzie, nie znajdował w przyszłości „klientów” na świadczone przez siebie usługi edukacyjne, naukowe, konstruktorskie, medyczne, itp. Ot i wszystko! Mało tego, takie same prawa rządziły nawet medycyną. Młody student przez wiele lat zgłębiał wiedzę medyczną i powoli wdrażał się w lekarską praktykę pod okiem mistrza. Skąd zatem można było mieć pewność, że taka osoba nabyła odpowiedniej wiedzy, umiejętności i kompetencji? Świadczyły o tym opinie pacjentów, którzy już skorzystali z usług świadczonych przez lekarza. Jeśli wiele osób poświadczało, że konkretny lekarz im pomógł, że choroba ustała... a po przeprowadzonym zabiegu (lub nawet operacji) powrócili do zdrowia - zaufanie do takiego fachowca rosło, a co za tym idzie, wzrastała także ilość pacjentów. Nie opierano się na żadnych certyfikatach, dyplomach ani tytułach naukowych. Pomimo tego, że wiedza w starożytnej Grecji nie była certyfikowana, jej jakość była nadzwyczaj wysoka biorąc pod uwagę ówczesne realia. Tym bardziej, gdy porównamy poziom ówczesnej edukacji i wiedzy z czasami średniowiecza, kiedy to na przykład medycyna „zastygła” na ~1500 lat (według jednych), a nawet obniżyła swój poziom w porównaniu do tego, co reprezentowali starożytni lekarze (według innych) 2. Nie bez kozery padło tutaj odwołanie do czasów średniowiecza, bo to właśnie wtedy wprowadzono tytuły i stopnie naukowe, oraz zaczęto certyfikować całą dziedzinę edukacji, a nawet rzemiosła (powstanie cechów). Zdecydowano się na to z dwóch względów: z jednej strony starano się ochronić swoje źródła dochodów (rzemiosło, medycyna, prawo), a z drugiej strony cenzurować i kontrolować wszelkie treści religijne, filozoficzne, społeczne, a nawet przyrodnicze. I tak, tylko osoba z tytułem doktora teologii (odpowiednik polskiego doktora habilitowanego), mogła publikować nowe treści o charakterze religijnym lub zawierające wątki religijne. Jeśli ktoś bez tego stopnia naukowego chciał opublikować jakiś tekst religijny, musiał uzyskać pozwolenie odpowiednich zwierzchników (np. biskupa) i zgodzić się na cenzurę swojej pracy. Aby jednak zostać doktorem teologii, trzeba było przejść wieloletnie i wieloetapowe „ostre sito” weryfikacji kościelnej. W praktyce udawało się to tylko tym, którzy wielokrotnie mogli dowieść swojej bezwarunkowej wierności Kościołowi oraz swojej prawomyślności. Suma sumarum, rzadko zdarzało się (odnotowano zaledwie kilka takich przypadków), kiedy by doktor teologii napisał jakiś tekst świadomie naruszający kościelne dogmaty, czy też celowo działał na niekorzyść tej instytucji. Z reguły system certyfikacji nauki działał zgodnie z życzeniem Kościoła i spełniał cele, do których został powołany. Należy podkreślić, że uniwersytety mogły być 1 2 Od łacińskiego „studere” („samodzielnie badać / zgłębiać”). Wynikało to głównie z przesłanek religijnych, tj. uznania ludzkiego ciała za świętość, której nie należy bezcześcić - co skutkowało zakazem przeprowadzania sekcji zwłok. Sądzono także, że o ludzkim życiu decyduje tylko Bóg, a więc próba ratowania pacjenta jest sprzeniewierzeniem się bożym zamysłom. Ostatecznie bowiem, „wszystko jest w rękach Boga”. 1 powoływane do życia tylko za zgodą papieża lub podległego mu formalnie cesarza, a reguły podług których działały musiały zyskać wcześniej akceptację Kościoła. Chleb mógł sprzedawać tylko piekarz należący do cechu piekarskiego; krzesła mógł wytwarzać tylko stolarz mający licencję cechu stolarskiego; uczyć czytać mógł tylko nauczyciel mający pozwolenie Kościoła... pozwolenie w postaci tytułu lub stopnia naukowego. Same terminy, którymi dzisiaj określamy stopnie i tytuły naukowe funkcjonowały jednak na długo wcześniej zanim nabrały dzisiejszego znaczenia. I tak, łacińskim wyrazem „profesor” określano nauczyciela uczącego jakiejś „profesji”, z reguły dotyczyło to rzymskich szkół prawniczych, gdzie uczono retoryki (ponoć najważniejsza profesja dla każdego prawnika). Zwyczaj ten wprowadzony został przez rzymskich cesarzy w II wieku n.e. w czasach, gdy po Imperium rozprzestrzeniało się chrześcijaństwo. Kilka wieków później, wyrażenie to zaczęło funkcjonować na pierwszych uniwersytetach w Bolonii, Padwie, Pawii, gdzie stopniowo uzyskiwało status tytułu naukowego. Nie było to już zwykłe określenie nauczyciela, ale zyskało status certyfikatu przyznawanego przez uprawioną do tego celu komisję. Dopiero w XIII wieku tytułem tym zaczęto określać wykładowców sztuk wyzwolonych, którzy posiadali własną katedrę. Ale to pruska reforma edukacyjna z XIX wieku nadała temu tytułowi ostateczny kształt (funkcjonujący z grubsza do dzisiaj) wprowadzając przy tym podział na profesora zwyczajnego (ordinarius) i nadzwyczajnego (extraordinarius). Podobnie było z terminem „doctor”, który w łacinie oznaczał uczonego specjalizującego się w literaturze greckiej oraz w gramatyce i retoryce. W średniowieczu był to już „religijny uczony” i na początku przysługiwał tzw. Ojcom Kościoła. Sam termin pochodzi od czasownika „doceo” („uczę”) lub bezokolicznika „docere” („wykazywać”, „pokazywać”, „dostarczać wskazówek”, „doradzać”, „sprawiać, aby pojawiła się racja”). Każdy więc, kto dawniej tym właśnie zajmował się, był nazywany „doktorem”. Od 1151 roku, termin ten funkcjonuje na Uniwersytecie w Bolonii, gdzie po raz pierwszy opracowano procedurę przyznawania go. Jako stopień naukowy został powszechnie wprowadzony dopiero w XIV wieku na wydziałach prawa, medycyny i teologii. Stopień ten nie zajmował jednak wtedy niższej rangi od tytułu profesora ani wyższej od tytułu magistra. Pojęcia te były równorzędne. Zaś bliskoznaczny termin „docent” (od imiesłowu „docens”, czyli „nauczający”; oraz od „doceo”, czyli „uczę”), to jeszcze mniej odległa historia, bo wiąże się dopiero z pruską reformą szkolnictwa z XIX wieku (był mniej więcej równorzędny dzisiejszemu stopniowi „doktora habilitowanego”, gdzie „habilitas” znaczy „zręczny”). Na niektórych uczelniach i w niektórych momentach historycznych (z reguły w średniowieczu) termin „docent” był równoważny terminowi „licencjat” (łac. licentiatus, czyli „zwolniony / wyzwolony”), a więc posiadacz „licentia docendi” miał uprawnienia do wykładania na uniwersytecie. Co do „magistra”, to sprawa jest równie ciekawa. Jeszcze w XVIII wieku Ignacy Krasicki podawał, iż termin ten jest równoznaczny wyrażeniu „doktor filozofii” lub nawet „rektor” (jako przełożony szkoły). W edukacji europejskiej używano ich zamiennie do XIII wieku. Słowo „magister” wywodzi się z łaciny i zazwyczaj tłumaczy się je jako „mistrz”3, „majster” (termin używany także w cechach rzemieślniczych), choć biorąc pod uwagę dawny kontekst - częściej występuje w znaczeniu „biegły”, „przełożony”, ale także „usługujący” [jakiejś idei, instytucji], „urzędnik-zarządca” (szczególnie za panowania cesarzy rzymskich). W średniowieczu zazwyczaj określano nim absolwentów „septem artes liberales” („siedmiu nauk wyzwolonych4”, np. filozofii), co było warunkiem koniecznym do studiowania prawa, medycyny i teologii (gdzie uzyskiwało się stopień doktora). Jakąkolwiek etymologię zastosujemy, jedno jest pewne: w erze przedchrześcijańskiej, a nawet wczesnochrześcijańskiej, słowo to było niezobowiązującym 3 4 Według jednej z bardziej kontrowersyjnych i mało prawdopodobnych teorii (aczkolwiek pociągającej), można wiązać termin „ magister” z chaldejskim słowem „magus” / „majus” przejętym później do tradycji greckiej między innymi przez Heraklita, Horodota i Ksenofonta. Tak przynajmniej w starożytnym świecie określano uczonych „ zo-ro-astrów” (zaratusztrańskich astrologów-kapłanów), czyli „ mających ducha gwiazd”. Poważanie, jakim się cieszyli, było tak wielkie, że wspominają o nich nie tylko Grecy, ale także Egipcjanie, Hindusi, Semici. Znamy ich także w kulturze europejskiej, a to za sprawą biblijnej opowieści o trzech „mędrcach” („magach”) oddających pokłon nowo narodzonemu Jezusowi w Betlejem. Nauk godnych wolnego człowieka. Prawdopodobnie jako pierwszy nawiązuje do tego terminu Cyceron, choć robi to w formie „ magister artium”. Sam zaś podział tych nauk to dopiero wiek V CE i praca prawnika Martianusa Capelli „De nuptiis Philologiae et Mercuri”. W szkołach opartych na tym podziale najpierw uczono liter (uczyli tego literatores), potem grammatici uczyli gramatyki (czyli pisania), i na końcu retores uczyli retoryki (czyli sztuki przemowy i argumentowania). 2 (niecertyfikowanym) określeniem uczonego, który miał swoich uczniów (prowadził własną szkołę). Dopiero w późnym średniowieczu przekształca się w tytuł podlegający stopniowo certyfikacji, czyli kontroli Kościoła. Certyfikacja nauki i rzemiosła to część systemu feudalnego, którego logika nie była znana ludom przedchrześcijańskim. Przed wprowadzeniem chrześcijaństwa, w wielu rejonach świata, każdy miał tyle ziemi, ile był zdolny uprawiać; można było bez czyjegokolwiek pozwolenia wypiekać chleb, wytapiać rudy metali i sprzedawać wytworzone przez siebie towary bez ograniczeń... każdy mógł też uczyć i zakładać szkoły według własnego uznania, bez żadnej certyfikacji i pozwolenia kogokolwiek. Tak powstawały pierwsze gimnazja prowadzone przez sofistów, tak powstała pierwsza Akademia i pierwsze Liceum. Zdawać by się mogło, że po odrzuceniu systemu feudalnego, upadnie także i logika certyfikacji. Tak się jednak nie stało. Strukturalna wizja świata feudalnego tak mocno wryła się w naszą kulturę, iż przyjmujemy ją jako coś oczywistego, co istniało od zawsze; coś, co istnieć musi koniecznie nadal. W Polsce wciąż istnieje silny opór różnych grup interesu wobec „uwolnienia” niektórych zawodów czy choćby likwidacji stopnia „doktora habilitowanego” 5. Logika certyfikacji została zachowana we współczesnej edukacji, a nawet są próby jej wzmocnienia. Taki w każdym razie był i jest cel ogólnoeuropejskiej konwencji z 1999 roku zwanej „Procesem bolońskim”. Konwencja stara się ujednolicić sposób kształcenia oraz stać na straży jego jakości... oczywiście poprzez używanie narzędzi certyfikacyjnych. Każdy rząd na szczeblu poszczególnych państw także czuje się kompetentny wyznaczać edukacji drogę, po której ma kroczyć. Dzisiaj państwo, tak jak dawniej Kościół, jest monopolistą edukacyjnym: nie tylko narzuca obowiązek edukacji, ale także sposób jej przeprowadzenia. Nawet szkoły niepaństwowe mogą świadczyć usługi obowiązkowej edukacji tylko w oparciu o wytyczne Ministerstwa, i tylko za pomocą wyznaczonych do tego celu certyfikowanych nauczycieli mających odpowiednie dyplomy i pozwolenia. Efekty funkcjonowania takiego systemu oświatowego są jednak powszechnie krytykowane: poziom wiedzy przeciętnego maturzysty czy absolwenta studiów wyższych nie jest zadowalający, a jego intelektualna kreatywność i umiejętności racjonalnego myślenia wręcz mizerna. Średniowiecze minęło, ale wciąż wisi nad nami widmo dawnego feudalnego paradygmatu. Certyfikacja zawodów, rzemiosła i edukacji to ostatni bastion tego paradygmatu. Każdy intelektualista świadom tego faktu, zobowiązany jest wyciągnąć z niego właściwe wnioski i przyjąć odpowiednią postawę etyczną. Walczmy o wolną, zdrową naukę! 5 Tego typu procesy miały miejsce w Polsce w okresie 2008-2013. Zob. PAP, Profesorowie są przeciw, [w:] „Metro” 2008, 17 kwietnia; atque etiam: Andrzej Werblan, Uczony z łaski państwa, [w:] „Nie” 2008, nr 20; et: Janusz Korwin-Mikke, Rządy żonglerów, [w:] „Angora” 2011, nr 10. 3