Ad usum Delfini
Transkrypt
Ad usum Delfini
Ad usum Delphini Gdy Podróże Guliwera stały się popularne, zbiorowość zawładnęła tą opowiastką i od tej pory posypały się rozmaite wersje. Każdy nowy narrator zmieniał, dodawał opuszczał. Guliwer dla dorosłych, Guliwer dla dzieci... Defilada pod łukiem triumfalnym uformowanym z rozkraczonych nóg Guliwera. Defilada, podczas której młodzi oficerowie zerkali w górę. A ponieważ spodnie Guliwerarozbitka były w złym stanie i nie zakrywały tego, co miały zakrywać, dawało to patrzącym pobudkę do śmiechu i podziwu. Słowo podziw – tylko w książce dla dorosłych. Postarano się nie intrygować dzieci, nie nasuwać im pytania pod adresem lilipucich oficerów: co też takiego, ujrzanego przez dziurę w spodniach, mieliby oni podziwiać? Pożar pałacu. Tak się złożyło, że wino, które Guliwer pił nieco wcześniej, miało działanie szczególnie moczopędne. Gaszenie pożaru szło w parze z załatwianiem naturalnej potrzeby. Guliwer, zręcznie kierując strumieniem „masy płynnej”, uratował od spłonięcia wspaniały, w mnóstwo pysznych dzieł sztuki wyposażony budynek. Mimo wszystko królowa nie była zadowolona. Metoda zastosowana przez Guliwera wydała się jej bezwstydna i obrzydliwa. Człowiek-góra popadł w niełaskę. Można powiedzieć, że niektórzy redaktorzy opracowujący Podróże Guliwera do użytku dziecięcego przejęli się opinią królowej. Toteż w wersji dziecięcej nie ma mowy o posłużeniu się przez strażaka własnym interesem. W książkach wydawanych przez zasłużone wydawnictwo literatury dziecięcej, „Naszą Księgarnię”, mamy opisy dwu różnych metod, ale żadna z nich nie ma nic wspólnego z ową metodą najprostszą (choć istotnie nieco prostacką). Metoda pierwsza: uczynny cudzoziemiec nabrał zwykłej wody do lewatywy. Metoda druga: własnym kapeluszem nabrał cieczy z sadzawki gromadzącej nieczystości. Obie metody także nie znalazły aprobaty w oczach królowej. Zwykła woda, ale... lewatywa. Kapelusz, ale... ścieki. I tak źle, i tak niedobrze. Trzy razy czytamy o reakcji królowej i w trzech wypadkach – zgorszenie i niesmak tej koronowanej głowy. Opisując państwo Liliputów Swift poświęca parę stronic wychowaniu dzieci. Owe rozważania pedagogiczne znajdziemy tylko w wersji dla dorosłych. W wersji dla dzieci nie ma nic na temat lilipucich dzieci. Toteż jedynie w wersji nie ocenzurowanej, w opisie szkół „dla wysoko urodzonych” chłopców i dziewcząt, można przeczytać takie oto zdanie: „Mają oni wzbronione rozmawiać ze służącymi, przez co unikają głupstw i zdrożności, które tak wcześnie zaczynają psuć obyczaje i skłonności młodzieży.” I jeszcze czegoś nie ma w wersji do użytku Delfina; brak w niej opisu karmienia niemowląt. Tylko dorośli mogą przeczytać o karmiącej mamce; kontemplować opis piersi, która (jesteśmy w kraju olbrzymów) wystawała na sześć stóp, a jej sutka wedle słów Guliwera „była gruba jak pół mojej głowy”. Damy dworskie brały Guliwera do swoich pokoi. Po co? Odpowiedź zaczerpnięta z wersji dziecięcej brzmi: brały go, żeby je bawił. Stroiły Guliwera w kolorowe szmatki, a jedna z panienek sadzała go okrakiem na swoim uchu jak na koniu. Inaczej sprawa przedstawiona jest czytelnikowi, gdy zajrzy do wersji dla „starszaków”. W damskich pokojach nasz bohater był rozbierany ze swoich szatek i wyprawiano z nim rozmaite sztuczki. Jedno szesnastoletnie dziewczę brało w palce nagiego Guliwera, by posadzić go okrakiem na swojej sutce. Tu sutka, tam ucho. Oby tylko nie zgorszyć młodocianych czytelników. Tam biorą go dziewczyny, żeby je bawił; tu biorą, żeby się nim bawić. Drobna zmiana, ale istotna różnica. Król „mocno pragnął, aby mi wynaleźć żonę podobnego mnie wzrostu, dla rozmnożenia rodzaju mego”. Tego zdania także nie ma w adaptacjach do użytku szkolnego. Adaptatorzy wyraźnie unikali wszystkiego, co dotyczyło „rozmnażania”. Podsuwać dzieciaczkom myśl, iż żony służą do „rozmnożenia”, czyli podtrzymania rodzaju ludzkiego, wzniecać w młodych czytelnikach ciekawość, jak owo rozmnażanie się odbywa – e, lepiej nie. To nic, że wytworny XVIII-wieczny pisarz używał omówień, nie nazywając niczego po imieniu. To nie wystarczyło. W wersji dziecięcej istota ludzka liczy się tylko od pasa w górę. * Guliwer, przebywając w krainie olbrzymów, poprosił królową, aby mu podarowała swoje wyczesane grzebieniem włosy. Użył ich do wyplatania krzeseł. Swift, któremu się nie śniło, że jego powieść stanie się lekturą szkolną dla IV klasy, wciąż korzysta z okazji, by lekko świntuszyć. I właśnie w związku z krzesłami taka okazja się nadarzyła: „Pewnego dnia chciała, abym usiadł na jednym z tych krzeseł, ale wymówiłem się oświadczając, że wolałbym tysiąc razy śmierć ponieść, niżeli tak nieszlachetną część mego ciała na wspaniałych włosach Jej Królewskiej Mości umieścić.” W wersjach dziecięcych już owej mieszanki pikanterii z rubasznością nie znajdziesz. Przebywamy znów w krainie Liliputów, w momencie gdy Guliwer jest jeszcze spętany sznurkami. Trzeba mu jednak pozwolić się wysikać. W tym celu popuszczono sznurki z lewej strony, aby więzień mógł się na prawą stronę przechylić i wypuścić urynę. Lud czym prędzej uskoczył, żeby uniknąć potopu. „Uwalnianie się z naturalnej potrzeby.” „Załatwianie naturalnych czynności.” „Owe naturalne sprawy, przy załatwianiu których nikt nikogo zastąpić nie może.” „Dwóch ludzi, specjalnie do tego przeznaczonych, wywoziło na taczkach nieczystości”. Swift jest niestrudzony w podkreślaniu tej strony życia, którą zazwyczaj powieściopisarze przemilczają, tak jakby dolna połowa ludzkiej istoty nie istniała. Niemniej należy podkreślić, że angielski pisarz, wzór XVIII-wiecznego dżentelmena, nigdy by sobie nie pozwolił na grube, dosadne określenia. Oto garść innych cytatów, gdzie wszystko jest z całą wytwornością omówione, czyli owinięte w bawełnę. „Naturalna potrzeba nagliła mnie do zejścia z łóżka.” „Odczuwałem gwałtowną potrzebę, której nikt inny za mnie wykonać nie mógł.” „Skrywszy się między dwa liście szczawiu, zrobiłem to, czego się, łaskawy czytelniku, domyślić możesz.” Tak jest, dwa liście wystarczyły za kryjówkę, gdyż w krainie olbrzymów przyroda także była gigantyczna. W wersji dla dzieci znajdujemy słowa Guliwera zwiedzającego napowietrzną wyspę i obserwującego jej mieszkańców, którzy łatwo wpadali w zadumę, stawali się nieobecni duchem i trzeba było budziciela, żeby ich z tego zamyślenia wyrwać. „Ilekroć – czytamy – nie było w pobliżu żadnego budziciela, żony wykorzystywały zadumę mężów i płatały im różne złośliwe figle.” Dopiero wersja oryginalna, dla dorosłych, wyjaśnia w sposób nie budzący wątpliwości, na czym owe figle polegały. Opisy Akademii Wynalazców także różnią się w zależności od tego, kto ma je czytać. W wersji dziecięcej wystrzegano się skatologicznych szczegółów. W Swiftowskim oryginale – bynajmniej. Oto straszliwy smród zatrzymuje Guliwera na progu pewnego pomieszczenia. Przewodnik popchnął go jednak, żeby nie urazić wynalazcy, którego twarz była bladożółta, a ręce i ubranie powalane „bezecnym plugastwem”. By nie popełnić nietaktu, zwiedzający odmawiał sobie zatykania nosa, pozwolił się nawet uściskać. Kał służył jako surowiec do wytwarzania czegoś pożytecznego, może nawet... jadalnego. Co tydzień pełną beczkę tej „substancji miękkiej i podatnej” dostarczano wynalazcy, by miał materiał do badań. Inny akademik wymyślił cudowną metodę uczenia się. Polegała na połykaniu opłatków, na których były wypisane różne mądrości. Po połknięciu należało trzy dni nie jeść, nie pić, aby mądrość swobodnie mogła z żołądka przejść do mózgu. Ale metoda nie przyniosła dobrych rezultatów. Niesforni studenci po kryjomu jedli i „szli na stolec”. I tym sposobem mnóstwo mądrości, zamiast do góry, by zostać na zawsze, szło w dół i wydalało się na zewnątrz. Nieznośny Jonathan! Musiał – nie licząc się z młodocianymi czytelnikami – palnąć o tym stolcu. Wytworność pisarza walczyła o lepsze z zamiłowaniem do szczegółu. Na szczęście adaptatorzy usunęli gadanie o stolcu. Na koniec obieżyświat trafia do krainy zamieszkałej przez rozumne, piękne konie i przez zezwierzęconych, szpetnych ludzi. Guliwer, zanim poznał ich bliżej, skłonny był do określeń: „samce i samice”. Stojącym samicom cyce wisiały między przednimi łapami, u posuwających się na czworakach – dotykały ziemi. O „cycach” nie ma oczywiście wzmianki w wersji dla dzieci. Sprawdziłem.