Część pierwsza projektu to niezbędna aklimatyzacja, czyli

Transkrypt

Część pierwsza projektu to niezbędna aklimatyzacja, czyli
Relacja z wyprawy „Aconcagua Speed Challenge”
Realizację projektu „Aconcagua Speed Challenge” podjęłam na przełomie roku 2016/2017.
Celem było zmierzenie się z obecnym rekordem świata w wejściu na najwyższy szczyt obu
Ameryk – Aconcaguę 6962 m n.p.m.. Należy on do Brazylijki Fernandy Maciel, która trasę
na wierzchołek i z powrotem, o długości 60 km i różnicy wysokości 4000 m pokonała
w czasie 22 godz. 52 min.
Wyprawę 4-osobowej ekipy zaplanowano na styczeń 2017 r., ponieważ wtedy warunki są
najkorzystniejsze, a pogoda najbardziej stabilna. W praktyce oznacza to, że zdarzają się dni,
tzw. „okna pogodowe”, kiedy wiatr wieje jedynie 20-30 km/h, a temperatura odczuwalna
powyżej 6000 m n.p.m. waha się w granicach -20C. Niestety wiele jest też dni, gdy wiatr
powyżej 80 km/h, a temperatury odczuwalne poniżej -35C uniemożliwiają wejście na szczyt.
Po dotarciu do Mendozy w Argentynie, trzeba było załatwić niezbędne pozwolenia wejścia
na szczyt oraz dokonać obowiązkowej opłaty po 800 dolarów od każdej osoby i załatwić
muły, które wniosły najcięższe bagaże (120 kg) do bazy w Plaza de Mulas na 4350 m n.p.m.
Droga tam zajmuje dwa dni, a pokonywanie jej za pierwszym razem bez aklimatyzacji jest
bardzo wyczerpujące. Należy wziąć duży zapas wody, ponieważ trasa wiedzie dnem suchej
doliny, a jedyna woda to mętny potok o kolorze kawy.
Część pierwsza projektu to niezbędna aklimatyzacja, czyli przyzwyczajenie organizmu
do warunków panujących na bardzo dużej wysokości. Bez tego nie jest możliwe nawet
wejście na szczyt, nie wspominając już o próbie wbiegnięcia. Podczas aklimatyzacji ekipa
spędziła dwa tygodnie w górach, stopniowo wychodząc coraz wyżej i zakładając kolejne
obozy.
Dokładnie w Sylwestra 2016 r. ekipa dotarła do bazy Plaza de Mulas, która na czas trwania
akcji stała się naszym domem i miejscem, gdzie zawsze czekał namiot, skromny zapas
jedzenia i pitna woda. Pierwsze wrażenie, jakie wywarła Plaza de Mulas nie było najlepsze.
Wiele namiotów rozbitych na kamieniach, żadnego schronienia przed słońcem i stale wiejący,
zimny wiatr. Późniejsze doświadczenia nocowania w obozach na 5400 m n.p.m. i 5900 m
n.p.m. sprawiły, że z czasem baza stawała się najbardziej przytulnym schronieniem.
Noc Sylwestrowa okazała się najbardziej bezsenną w moim życiu, mimo tego, że wcale
nie świętowałam Nowego Roku. Wysokość i zmęczenie sprawiło, że nikt z naszej ekipy
nie zmrużył oka do świtu, a ranek przywitał nas bólem głowy i brakiem apetytu.
Po dniu odpoczynku zrobiliśmy pierwsze jednodniowe wyjście aklimatyzacyjne do obozu
na przełęczy Nido de Condores na wysokość 5400 m n.p.m. Wynieśliśmy część depozytu
niezbędnego na atak szczytowy, w tym jeden namiot, który planowaliśmy rozłożyć
na przełęczy i w nim zostawić resztę rzeczy. Po 4 godz. podejścia, wolnym, ale męczącym
tempem, dotarliśmy na Nido. Wysokość powoduje uczucie „niemocy”. Chciałoby się iść
szybciej, ale jest to niemożliwe, a wszelkie próby przyspieszenia kończą się zadyszką
i przymusowym, długim odpoczynkiem. Na przełęczy bardzo mocno wiało, a próba
rozłożenia namiotu zakończyła się walką o utrzymanie go w rękach. W końcu udało się
zwinąć go z powrotem i cały depozyt schować pod kamieniami. Przemarznięci, zmęczeni jak
najszybciej chcieliśmy zejść do bazy, która nagle w naszych oczach okazała się być
bezpiecznym schronieniem.
W środę 4 stycznia 2017 r. kolejny raz pokonaliśmy podejście na Nido de Condores.
Wydeptana ścieżka wiodąca zakosami na przełęcz wydawała się być tym razem dłuższa.
Szliśmy z zamiarem spędzenia 2-3 nocy w wyższych obozach, więc plecaki z jedzeniem
i ekwipunkiem były bardzo ciężkie. Dodatkowo nieustający, zimny wiatr utrudniał podejście.
Tym razem udało się nam rozbić namiot, który niestety okazał się być mniejszy niż się
spodziewaliśmy. Roztopiliśmy śnieg, żeby ugotować herbatę i liofilizowany posiłek. Noc
okazała się wyjątkowo ciężka. Ciasny namiot, szron osiadający na jego wewnętrznych
ścianach i sypiący się na twarz oraz silny wiatr sprawiły, że prawie nie zmrużyliśmy oka.
O poranku trudno było zmusić się do wyjścia z namiotu. Było zimno, całe ciało skostniałe
i obolałe, a śpiwory i ubrania zawilgnięte. Ledwo zmusiliśmy się, aby zjeść nieco kisielu
i kilku herbatników na śniadanie. Im wyżej tym apetyt gorszy, a wydatek energetyczny
większy. Ruszyliśmy w stronę kolejnego obozu, ale z zamiarem powrotu na noc do Nido.
Udało się osiągnąć wysokość 6000m n.p.m. i zostawić niewielki depozyt w obozie Berlina
na 5900 m n.p.m..
Druga noc na Nido była nieco lepsza. Moja siostra zdecydowała się wrócić do bazy Plaza
de Mulas, a ja z Łukaszem, po sprawdzeniu prognozy pogody, postanowiliśmy kolejnego dnia
iść na noc do obozu Berlina, po czym 7 stycznia zaatakować szczyt. Musieliśmy tym samym
skrócić planowaną aklimatyzację o 3 dni. Niestety prognozy pokazywały, że sobota jest
ostatnim dniem okna pogodowego, a kolejne dni niosą ze sobą silne wiatry i bardzo niskie
temperatury do -40C.
W sobotę 7 stycznia o godz. 7:30, po kolejnej z rzędu kiepskiej nocy i słabym śniadaniu
ruszyliśmy w stronę wierzchołka. Było bardzo zimno i jak zwykle wiał silny wiatr.
Po półtorej godziny podejścia, nie czułam już zupełnie palców u stóp. Po doświadczeniach
z wyprawy na siedmiotysięcznik Pik Lenina, gdy odmroziłam palce i na pół roku straciłam
w nich czucie, nie chciałam znowu ryzykować, tym bardziej, że kolejne odmrożenie mogłoby
wiązać się z utratą palców. Wróciłam do namiotu, ponad godzinę rozgrzewałam stopy, a gdy
zrobiło się cieplej zeszłam do bazy. Łukasz zdobył tego dnia szczyt. Od momentu jak się
rozstaliśmy, podejście zajęło mu jeszcze 5 godzin. Przed godz. 20:00, wycieńczony,
ale zadowolony był już w bazie Plaza de Mulas.
Nazajutrz odpoczywając w bazie sprawdziliśmy prognozy pogody, z których wynikało,
że kolejne okno pogodowe będzie miało miejsce12 stycznia. Nie było to po mojej myśli, gdyż
planowałam zdecydowanie dłuższy odpoczynek. Z Plaza de Mulas musiałam jeszcze pokonać
23 kilometrową dolinę Horcones i dostać się do oddalonej o kolejne kilkanaście kilometrów
małej wioski Penitentes, położonej na wysokości około 2600 m n.p.m.. Tam chciałam spędzić
kilka nocy w hostelu, żeby się zregenerować, odpocząć, umyć i najeść. Niestety miałam
jedynie dwa dni odpoczynku w hostelu, podczas których musiałam zorganizować całą „akcję
górską”. Nie miałam łączności z ekipą czekająca na mnie w górach. Uzgodniliśmy wcześniej
kto i gdzie będzie czekał, jaki sprzęt i jedzenie będzie miał oraz „deadline” czasowy. Niestety
żeby potwierdzić im godzinę startu musiałam posłużyć się dwoma pośrednikami, a zakup
bananów i kilku innych rzeczy, które chciałam zabrać ze sobą na pierwszy odcinek biegu,
wymagał jazdy do innej wioski, co zajęło mi kilka godzin.
W sobotę 12 stycznia o godz. 3:30 spod hostelu odebrał mnie kierowca Osvaldo. Obawiałam
się trochę, czy na pewno się pojawi, gdyż porozumiewaliśmy się łamanym językiem polsko-
hiszpańsko-angielskim i nie byłam do końca przekonana, czy się rozumiemy. Na szczęście
Osvaldo był na czas, więc uznałam to za dobry początek tego niezwykle długiego dnia.
O godz. 4:02 wystartowałam. Księżyc był w pełni, niebo bezchmurne, a wiatr o dziwo słaby.
Pierwszy odcinek do obozu przechodniego – Confluencji, pokonałam w 1 godz. 10 min.
Czułam się dobrze i trzymałam równe tempo. Za Confluencją dolina staje się zupełnie płaska,
a ścieżka piaszczysta, poprzetykana kamieniami. Bieg okazał się dla mnie prawie niemożliwy.
Stopy grzęzły w pyle i piachu, a w dodatku, co jakiś czas potykałam się o ukryte większe
skały. Zaczęły łapać mnie skurcze w udach. Musiałam przejść do szybkiego marszu.
Po trzech godzinach spotkałam Marka – fotografa wyjazdu, który wyszedł mi naprzeciw
z zapasem wody i jedzenia. Szybki przepak i dalej w drogę.
Po dokładnie 5 godz. dotarłam do bazy, gdzie czekała na mnie siostra. Tam zrobiłam dłuższą
30-minutową przerwę. Zmieniłam buty z biegowych na górskie. Zjadłam ciepły posiłek,
a w zasadzie dosłownie kilka łyżek ryżu z warzywami, gdyż więcej nie byłam w stanie
przełknąć, uzupełniłam płyny i wzięłam zapasowe ciepłe rzeczy. Od tego miejsca teren
znacznie się podnosi, a wysokość zaczyna być najważniejszym czynnikiem.
Byłam zadowolona z czasu, w jakim udało mi się dotrzeć do bazy. Zakładałam, że pokonam
ten odcinek w około 6 godz. Czułam się dobrze i wiedziałam, że mam jeszcze zapas sił
i realne szanse na zdobycie szczytu, tym bardziej, że pogoda była najlepsza od czasu jak
przyjechaliśmy.
Ruszyłam dalej z dobrym nastawieniem. Płaski etap, którego bardzo się obawiałam i gdzie
odległość odgrywała kluczową rolę miałam już za sobą. Pokonałam 23 km i 1 400 m
przewyższenia w 5 godz.. Teraz zaczynała się zupełnie inna walka. Znaczna wysokość nad
poziom morza i ponad 2 600 m przewyższenia do pokonania na jedynie 7 km. Wiedziałam,
że muszę dotrzeć na wierzchołek w czasie krótszym niż 9 godz., gdyż obecny rekord wyjścia
wynosi 14 godz. 53 min i wiedziałam, że mam szanse.
W obozie Nido de Condores czekał na mnie Łukasz i teraz dotarcie tam to był mój kolejny cel.
Zakładałam, że w czasie do 2 godz. powinnam być na przełęczy. Z Plaza de Mulas zaczęłam
podejście dobrym tempem, niestety na wysokości około 4 800 – 4 900 m n.p.m. zaczęłam
bardzo słabnąć. Z każdym krokiem zwalniałam. Na przełęczy byłam dopiero po ponad trzech
godzinach. Próbowałam jeszcze dalej iść. Mimo wszystko nadal miałam zapas czasu
i nadzieję, że może kryzys minie. Niestety dziewiąta godzina wysiłku okazała się kluczowa.
Nie byłam w stanie pokonać 100 m przewyższenia w godzinę.
Ciężko było zrezygnować, wrócić na dół. Ciężko było pogodzić się z myślą, że tyle
przygotowań i włożonej pracy, a to już koniec i kolejnej szansy nie będzie. Od następnego
dnia pogoda znowu miała się pogarszać, poza tym niezwykle drogi permit wejścia na teren
Parku Narodowego Aconcagua dobiegał końca.
Na około 5600 m n.p.m. zawróciłam. Zeszłam wycieńczona do bazy.
Spędziliśmy już ostatnią noc w Plaza de Mulas, a rano spakowaliśmy się i pożegnaliśmy
z zaprzyjaźnionymi gospodarzami z naszej bazy. Na czekającą nas 7-godzinną drogę
powrotną mieliśmy jedynie krakersy i zupę kurkową w proszku, to wszystko, co nam zostało.
Żałuję, że nie udało mi się osiągnąć wyznaczonego celu – pobić rekordu świata, ale był
on najbardziej wymagającym, z jakim do tej pory się mierzyłam. Bardzo wiele czynników
miało olbrzymi wpływ na powodzenie projektu. Zdawałam sobie sprawę, że choćby jeden
zawiódł, cała akcja może się nie udać.
Myślę, że dla mnie kluczową rolę miało skrócenie aklimatyzacji oraz czasu na odpoczynek.
Poza tym miałam duże problemy ze snem na wysokości, przez co organizm nie regenerował
się. Nie miałam apetytu, wręcz nie byłam w stanie niczego przełknąć. Czas spędzony
w górach na aklimatyzacji wycieńczył mnie zupełnie. Nie mogłam pozwolić sobie na np.
dwutygodniowy odpoczynek na nizinach, gdyż powrót i kolejne wejście na teren parku
kosztowałby mnie i moją ekipę dodatkowe 3200 dolarów. Myślę, że najlepiej jak potrafiłam
wykorzystałam możliwości, jakie miałam. Wiele rzeczy można by zmienić, zrobić lepiej,
tylko że wszystko wiąże się z funduszami, którymi się dysponuje.
Chciałabym spróbować jeszcze raz, albo nawet kilka razy, aż do skutku. Obecna rekordzistka
dopiero za trzecim razem zdobyła wierzchołek. Kto wie, może jeszcze kiedyś będzie okazja…
Anna Figura, luty 2017

Podobne dokumenty