magazynshiploverski_nakotwicy_rok2007nr4

Transkrypt

magazynshiploverski_nakotwicy_rok2007nr4
Magazyn shiploverski „Na kotwicy”
Nr 4, kwiecień 2007
Spis treści magazynu.
Aktualne wydarzenia:
1. Gawron niedługo na wodzie.
2.Bielik operował na Śródziemnym.
3.Groźba likwidacji Akademii Marynarki
Wojennej.
Magazyn historyczny:
1.Tallin 1939
2.Dlaczego zlikwidowano torpedowce?
3.Czy Ptaszki mogły postawić więcej
min?
Magazyn literacki:
1.Fragment powieści C.S.Forestera.
2.Szaman morski – fragment.
Aktualne wydarzenia
1.
Budowana z wielkim trudem korweta
rakietowa dla Marynarki Wojennej RP ma już
kadłub do zmontowania z sekcji i do
spuszczenia na wodę.
Żołnierz Polski tak informuje o nowej
korwecie: Uroczyste położenie stępki pod
nową korwetę (proj. 621) „Gawron”
nastąpiło w Stoczni Marynarki Wojennej
w Gdyni 28 listopada 2001 r. Projekt okrętu
powstał we współpracy z niemiecką stocznią
Blohm+Voss z Hamburga. Zastosowano
konstrukcję modułową, co pozwala na jej
modernizację przez wymianę całych sekcji,
oraz technologię stealth, która uczyni okręt
trudny do wykrycia.
Również na stronie internetowej ŻP
znajdziemy trochę danych okrętu i rysunek
koncepcyjny:
Korweta proj. 621
Długość – 95,2 m
Szerokość – 13,3 m
Zanurzenie – 3,6 m
Wyporność – 2050 t
Prędkość – ponad 30 węzłów
Zasięg – 4000 Mm
Załoga – 94 do 108 marynarzy
Podkreślaną wadą tego projektu jest brak
hangaru dla śmigłowca, co spowoduje
ograniczenie możliwości bojowych tej broni,
niezbędnej we współczesnych operacjach
morskich.
2.
Portal Morski tak opisuje powrót ORP Bielik
z misji na Morzu Śródziemnym: Po
półrocznej misji, do Polski wraca okręt
podwodny
ORP
„BIELIK”.
Okręt
uczestniczył w operacji antyterrorystycznej
pod kryptonimem „ACTIVE ENDEAVOUR”
na Morzu Śródziemnym. Załoga pokonała
ponad 20 tysięcy mil morskich, operując na
trudnych pod względem nawigacyjnym i
hydrologicznym
akwenach
Morza
Śródziemnego. To drugi udział polskiego
okrętu podwodnego w tej operacji.
Sama operacja też jest opisana w Portalu
Morskim: Siły polskiej Marynarki Wojennej
już po raz trzeci wzięły udział w operacji
Active Endeavour. Dwukrotnie uczestniczył w
niej okręt podwodny ORP Bielik i raz fregata
rakietowa ORP Gen. K. Pułaski operująca w
elitarnych Siłach Odpowiedzi NATO.
Operacja rozpoczęła się w październiku 2001
roku i jest jednym z elementów
przeciwdziałania terroryzmowi przez Sojusz
Północnoatlantycki w ramach Art. 5 Traktatu
Waszyngtońskiego. Intencją operacji jest
prezentacja determinacji i solidarności
państw NATO w kampanii przeciwko
terroryzmowi. Swoim zasięgiem obejmuje
akweny
międzynarodowe
Morza
Śródziemnego, a w szczególności rejony
mogące być potencjalnym celem ataków
terrorystycznych. W operacji uczestniczą
m.in. stałe zespoły okrętów Sił Odpowiedzi
NATO, które stanowią o ciągłej gotowości
Sojuszu do natychmiastowego reagowania w
sytuacjach kryzysowych. Od marca 2003 roku
do udziału w Active Endeavour zaproszone są
także państwa partnerskie. Głównym
zadaniem międzynarodowych sił morskich
jest przeciwdziałanie terroryzmowi, w tym
m.in. nielegalnemu transportowi uzbrojenia i
substancji
radioaktywnych,
a
także
zapewnienie bezpiecznej żeglugi, osłona
transportu
morskiego,
prowadzenie
monitoringu oraz kontrola jednostek.
Wikipedia w ten sposób opisuje operację
NATO: Operacja prowadzona jest przez dwie
grupy operacyjne – Standing Naval Force
Mediterranean (Morze Śródziemne) i
Standing Naval Force Atlantic (Atlantyk).
Zabezpieczenie
Morza
Śródziemnego
realizowane jest głównie przez siły
hiszpańskie, włoskie, tureckie i greckie.
Eskortą statków przez cieśninę zajmują się
siły duńskie, niemieckie, norweskie i
hiszpańskie. W operacji uczestniczy też
Polska, która wysłała w rejon Morza
Śródziemnego okręt ORP Bielik. Ale jak
widać autorzy opracowania nie znali pełnego
składu sił MW RP biorących udział w
operacji.
3.
Strona http://krzysztof.borowiak.pl/ cytuje
zamiary wobec szkolnictwa wojskowego z
roku 2000: Likwidacja na przestrzeni
najbliższych 6 lat wszystkich akademii i
wyższych szkół oficerskich, utworzenie jednej
silnej i zintegrowanej uczelni: Uniwersytetu
Obrony Narodowej (UON) z wydziałem
strategiczno-obronnym
i
wydziałami
technicznymi oraz czterema wydziałami
zamiejscowymi: lekarskim w Łodzi, wojsk
lądowych w Poznaniu, lotniczym w Dęblinie
oraz morskim w Gdyni. UON stałby się
uczelnią wojskową, która daje absolwentom oficerom solidne i cenione również w świecie
cywilnym
wykształcenie
akademickie
najpierw pierwszego stopnia (inżynier lub
licencjat, za wyjątkiem wydziału lekarskiego,
gdzie prowadzone byłyby jednolite studia
magisterskie), z możliwością ukończenia
magisterskich
studiów
uzupełniających,
podyplomowych czy także doktoranckich. Z
dyplomem UON oficerowie odchodzący "do
cywila" z kolejnych szczebli kariery nie
mieliby problemów, jakie dzisiaj mają ich
koledzy - mimo zabiegów tzw. akcji
rekonwersyjnej. UON nie miałby problemów
z nasyceniem samodzielnymi pracownikami
nauki, jak to dzisiaj obserwujemy w
niektórych istniejących szkołach oficerskich,
wyższych tylko z nazwy...
Jak widać argumenty są mocne i byt
samodzielnej Akademii Marynarki Wojennej
może być zagrożony z bardzo prozaicznego
powodu – wymogów rynkowych.
Magazyn historyczny
1.
Tallin 1939 roku, dlaczego ten temat?
Otwarta dyskusja na forach shiploverskich
prowadzi do konkluzji, że komandor
podporucznik Kłoczkowski nie ma żadnej
winy w internowaniu ORP Orzeł w Tallinie.
Wniosek ten wynika z rekonstrukcji czasowej
zdarzeń na redzie portu w Tallinie, gdy chory
dowódca Orła kmdr ppor. Kłoczkowski udaje
się do szpitala i zdaje dowodzenie okrętem
swojemu zastępcy, kapitanowi marynarki
Grudzińskiemu. Niezdecydowanie nowego
dowódcy trwa kilkanaście godzin, w czasie
których Orzeł tkwi na redzie estońskiego
portu, co w końcu nawet przyjaźni Polakom
gospodarze musieli uznać za pobyt okrętu
jednej ze stron walczących i rozpoczęli
procedurę internowania okrętu. Tym samym
kapitan Grudziński nie wykonał rozkazów
poprzedniego
dowódcy
okrętu,
oraz
Dowództwa Marynarki Wojennej o treści:
...wysadzić dowódcę w porcie neutralnym i
kontynuować działanie pod dowództwem
zastępcy.
Jeszcze w roku 1936 torpedowce pełniły
dyżury bojowe w Gdańsku, zabezpieczając
polskie interesy w tym porcie.
2.
Jak opisane zostało to w poprzednim
magazynie shiploverskim, nasza PMW
dysponowała od roku 1922 dywizjonem
poniemieckich torpedowców typów A i V.
I zupełnie nieoczekiwanie Dowództwo
Marynarki Wojennej zdecydowało się na
likwidacje dywizjonu oraz rezygnację z
torpedowców poza Mazurem, który pełnił
role artyleryjskiego okrętu szkolnego.
Te udane okręty najpierw były podstawową
siła bojową floty, a następnie, w związku z
pojawieniem się kontrtopedowców, przyjęły
role kuźni kadr morskich, tworzący Dywizjon
Szkolny.
Brak tych okrętów u boku Gryfa być może
zadecydował o klęsce operacji Rurka, która
miała zablokować dostęp do polskiego
wybrzeża we wrześniu 1939 roku. Okręty nie
były silniej uzbrojone po 1936 roku niż
minowce, ale jako jednostki regularne, a nie
używane do zadań liniowych okręty
specjalistyczne, jakimi bez wątpienia były
minowce, miałyby atut lepszego wyszkolenia
artyleryjskiego.
wyższym szczeblu pozbawiły ten Dywizjon
sukcesów, na które zasługiwał swoją postawą
i sprawnością.
ORP Kujawiak w 1938 roku
Ponadto szybkość zespołu byłaby znacznie
wyższa, bo Dywizjon Minowców miał w
swoim składzie kanonierki Generał Haller o
Komendant Piłsudski, które ograniczały
tempo marszu floty do 14,5 węzła.
Torpedowce
nawet
po
głębokich
modernizacjach siłowni wciąż mogły pływać
20 węzłów, co skróciłoby czas rejsu z Gdyni
do Helu o jedną trzecią, co zabrałoby
możliwość naloty samolotom niemieckim i
bitwy powietrzno-morskiej na redzie Helu by
nie było, a Gryf byłby cały oraz sprawny.
Dlatego warto postawić pytanie: dlaczego
wycofano torpedowce?
3.
Operacje Dywizjonu minowców we wrześniu
1939 roku wydają się być modelowym
przykładem użycia małych okrętów przez
zablokowaną flotę, i tak też jest. Zgodnie z
duchem rozkazów, komandor podporucznik
Boczkowski
wykonywał
starannie
wyznaczone zadania, czyli brał udział w
walce floty w pierwszych dniach wojny,
następnie operował na wodach Zatoki Puckiej
(blokada Depki, poszukiwania rozbitków,
zestrzelenie samolotu przez minowiec itp.).
Aż wreszcie krytykowane współcześnie za
brak inicjatywy Dowództwo MW ocknęło się
i wysłało minowce z misją postawienia
zagrody minowej, co zostało tez nad podziw
sprawnie i gładko wykonane przez Dywizjon.
Niestety, ostrożne dotąd DMW po tej operacji
nabrało wiatru w żagle i posłało minowce do
misji wsparcia piechoty, przydzielając
nieprzystosowanym w zasadzie okrętom
misję kanonierek! Tym samym zwróciło
uwagę dowództw nieprzyjacielskich na
dywizjon, a stąd prosta droga do użycia
lotnictwa dla neutralizacji resztek PMW pod
Półwyspem Helskim i tak postawienia
następnej zagrody minowej nie było. Dlatego
okręty były zdolne postawić nawet wszystkie
miny posiadane na Wybrzeżu w 1939 roku,
ale brak inicjatywy i błędy dowodzenia na
Magazyn literacki
1.
Pan midshipman Hornblower, C.S.Forester
Przybycie
Hornblowera
midshipmanów na Justinianie
do
mesy
Hornblower poszedł za chłopcem ku dziobowi, w
stronę głównego luku. Wystarczyłoby samej choroby morskiej, by chwiał się na nogach, lecz na
tym krótkim odcinku potknął się dwukrotnie, w
momencie gdy ostry poryw wiatru szarpnął „Justinianem", naprężając liny kotwiczne. U wejścia
do luku chłopiec ześliznął się w dół po trapie jak
węgorz po skale; Hornblower zaczął schodzić
bardzo ostrożnie i niepewnie w przymglone rejony
dolnego pokładu działowego, a potem w półmrok
międzypokładów. W nozdrzach czuł zapachy równie dziwne i pomieszane jak dźwięki atakujące
jego uszy. U stóp każdego trapu chłopiec czekał
na niego ze słabo maskowaną niecierpliwością.
Zeszli z ostatniego - Hornblower stracił już orientację i nie wiedział, czy był na dziobie, czy na rufie - i uczyniwszy kilka kroków znaleźli się w
ciemnej wnęce, której mrok bardziej podkreślał,
niż rozjaśniał, stoczek łojowy osadzony na kawałku blachy miedzianej na stole, wokół którego
siedziało sześciu ludzi w koszulach z zawiniętymi
rękawami. Chłopiec znikł, zostawiając Hornblowera, i upłynęła chwila, zanim mężczyzna z
bokobrodami, zajmujący miejsce u szczytu stołu,
spojrzał w jego stronę.
- Odezwij się, ty zjawo - rzekł.
Hornblower poczuł, że ogarniają go mdłości skutki podróży w łodzi nasiliły się w niewiarygodnym zaduchu i smrodzie międzypokładów. Było
mu trudno mówić, a fakt, że nie wie, w jakie słowa
ubrać to, co chce powiedzieć, jeszcze bardziej
sprawę pogarszał.
- Nazywam się Hornblower, sir - wydusił wreszcie
z siebie drżącym głosem.
- Cóż to za diabelny pech dla ciebie - odezwał się
drugi przy stole, z absolutnym brakiem sympatii.
W tym momencie wiatr wyjący wokół okrętu
zmienił nagle kierunek, przechylając „Justiniana"
lekko na bok i obracając go, tak że znów naprężyły się liny. Hornblower miał wrażenie, że to świat
zerwał się z uwięzi. Zatoczył się i chociaż drżał z
zimna, pot ciekł mu po twarzy.
- Coś mi się zdaje - odezwał się ten z bokobrodami u szczytu stołu - że przybyłeś, żeby wsadzać
nos w sprawy swoich zwierzchników. Jeszcze jeden głupawy nieuk zwala się na głowę, żeby zanudzać tych, co go będą musieli uczyć jego obowiązków. Spójrzcie tylko na niego - mówca gestem
przywołał uwagę wszystkich przy stole - patrzcie
na niego, powiadam wam. Oto najnowszy nędzny
nabytek królewski. Ile ty masz lat?
- S-siedemnaście, sir - wyjąkał Hornblower.
- Siedemnaście! - niechęć w głosie mówiącego
była aż za wyraźna. - Trzeba zaczynać w dwunastym roku życia, jeśli się chce w ogóle zostać
marynarzem. Siedemnaście! A znasz ty różnicę
między flagą a flaglinką?
Słowa te wzbudziły śmiech zebranych, a z tego,
jak on brzmiał, Hornblower zorientował się, że
czy powie „tak" czy „nie", jednakowo zostanie
wyśmiany. Spróbował odpowiedzieć wymijająco.
- To jest pierwsza rzecz, jakiej szukałbym w
„Wiedzy okrętowej" Noriego - powiedział.
Okręt zatoczył się znowu i Hornblower chwycił
się stołu.
- Panowie - zaczął patetycznie, zastanawiając się,
jak wyrazić to, co chciał powiedzieć.
- Na Boga - zawołał ktoś od stołu - on ma chorobę morską!
- Chorobę morską w Spithead! - dorzucił ktoś
inny tonem równie rozbawionym co pogardliwym.
Ale Hornblowerowi było już wszystko jedno;
przez jakiś czas potem nie zdawał sobie sprawy,
co się działo wokół niego. Było to spowodowane
w równym chyba stopniu napięciem nerwowym
ostatnich dni i jazdą w łodzi z lądu, co obłędnym
miotaniem się „Justiniana" na kotwicy, lecz dla
niego oznaczało, że od razu zyskał etykietkę
midszypmena wymiotującego w Spithead
2.
Karol Olgierd Borchardt – Szaman morski
fragment
SZAMAN MORSKI - tytuł nadany przeze mnie
kapitanowi Eustazemu Borkowskiemu jako
bohaterowi książki — narodził się w lutym 1942
roku w Szkocji u podnóża góry Tinto. Znalazłem
się tam na skutek (prawdopodobnie) skrzepu w
głowie. Uderzyłem się głową o nadburcie łodzi
ratunkowej, gdy usiłowałem się dostać do niej po
storpedowaniu „Piłsudskiego" w dniu 26
listopada 1939 roku na Morzu Północnym. Na
„Piłsudskim"
byłem
starszym
oficerem.
Bóle głowy powodowane tym skrzepem były tak
wielkie, że postanowiono mnie uśpić na dwa
tygodnie. Bóle ustąpiły, ale razem ze snem. Po
trzech kompletnie bezsennych miesiącach
spędzonych w szpitalu pod opieką najlepszych
specjalistów medycyna zachowała się w stosunku
do mnie podobnie jak ta pani w naszym Orłowie,
niosąca telewizor. Zapytana przez przechodnia,
gdzie jest ulica Przebendowskich, powiedziała:
„Proszę, niech pan potrzyma telewizor". Gdy się
go pozbyła, rozłożyła szeroko ręce i powiedziała:
„N i e
w i e m!"
Otrzymałem wysoką dożywotnią pensję
komandorską oraz dwie dobre rady: żebym
cieszył się z życia i sam sobie radził.
Zaopatrzyłem się w mikroskop oraz akwarele i z
nimi spocząłem na bezludnych wrzosowiskach
otaczających górę Tinto po rzekę Klajdę (Clyde),
ponieważ człowiek NIEŚPIĄCY nie nadaje się
zupełnie do życia towarzyskiego. Pomimo
dożywocia, jak na owe czasy bardzo „sytego", po
ośmiu bezsennych miesiącach tam spędzonych
udało mi się przy pomocy Hatha-Yogi wreszcie
zasnąć.
W okresie tej bezsenności, mając czas
nieograniczony do dwudziestu czterech godzin na
dobę, postanowiłem spełnić przyrzeczenie dane
kapitanowi Mamertowi Stankiewiczowi, gdy
rozmawiałem z nim, stojąc nad jego grobem —
przed wyjazdem na m.s. „Chrobry" w 1940 roku
na stanowisko starszego oficera — że napiszę
książkę o nim. Szybko udało mi się dać tytuł
książce i rysunek na obwolucie. Tytuł: ZNACZY
KAPITAN. Na obwolucie - kolorowy strzęp
rękawa munduru z czterema paskami i kotwicą
nad nimi, ponieważ miałem zamiar pisać o nim
wyłącznie jako o kapitanie okrętu. Opowiadań
miało być trzydzieści siedem (trzy i siedem były to
ulubione liczby kapitana). Na tym na razie
zakończyło się moje pisanie tej książki.
Dotychczasowe moje PIŚMIENNICTWO było
właściwie nijakie i dziecinne. Podczas okupacji
Wilna przez Niemców, od 19 września 1915 do 1
stycznia 1919 roku, matkę moją aresztowano za
książeczkę „Czy wiesz, kim jesteś?". Uważaliśmy
się za Litwinów, a znakomita większość
mieszkańców Wileńszczyzny na pytanie o
narodowość odpowiadała: TUTEJSZY. Matka
moja usiłowała przeciwdziałać niemieckiej akcji
przesiedlenia na Wileńszczyznę miliona trzystu
tysięcy osadników niemieckich w rzekomo
niepodległej, bo pod protektoratem niemieckim,
Litwie. Przesiedlenie to zaplanowane było po
spisie
ludności,
mającym
wykazać,
że
Wileńszczyzna jest zamieszkała przez rdzennych
Litwinów.
Miałem jedenaście lat, gdy matkę moją
osadzono w więzieniu, a ojczyma wysłano do
obozu na Pomorzu. Jesienią 1916 roku zacząłem
chodzić do trzeciej klasy gimnazjalnej Związku
Nauczycielstwa Polskiego. W tej klasie wydawana
była przez starszych ode mnie kolegów - Jana
Śliwińskiego, Wacława Ursyna, Szantyra i
Gajdzisa - gazetka pod tytułem „Róg". Hasło
gazetki brzmiało: PÓJDZIEM, GDY ZAGRZMI
ZLOTY RÓG. Redakcja mieściła się w rogu klasy.
Zaproszony zostałem do zespołu redakcyjnego, po
narysowaniu na tablicy pięknego orła,
początkowo na „etat" ilustratora, później
kontynuowałem pracę mojej matki, pisząc
artykuły pod tytułem „Laszka synowa". W domu
miałem dostateczną ilość materiałów zebranych
przez
nią
na
ten
temat.
Adam Mickiewicz w „czarujący" sposób
przedstawił w „Trzech Budrysach" zagony
Litwinów, jakie nękały Polskę od 1201 roku
prawie przez dwa wieki. Docierały one nieomal
pod sam Kraków, bo aż do Tarnowa,
uprowadzając niekiedy po czterdzieści tysięcy
brańców. Według: obliczeń na jednego Litwina
przypadało nieraz po dwadzieścia „Laszek
synowych", a nie jedna „wychuchana" pod burką.
Po roku matka wróciła z więzienia. W kilka
miesięcy po jej powrocie zmarł mój dziad, ojciec
matki. Podczas jego pogrzebu o kilka mogił dalej
pochowano małżeństwo. Zmarło jedno po drugim,
w odstępie paru godzin, pozostawiając trzy
nieletnie córki, Marię, Jankę i Zorię, bez środków
do życia. Matka moja zabrała dziewczynki do
naszego domu. Należały do sławnej rodziny
aktorskiej Leszczyńskich. Przywiozły ze sobą
wiele rekwizytów teatralnych, wśród nich
mundury szwoleżerów, dzięki którym mogłem w
minimalny sposób odwdzięczyć się moim
żywicielom z okresu pobytu matki w więzieniu.
Matkę moją Niemcy aresztowali 19 czerwca
1916 roku. Skończyły się lekcje w szkołach, a
wraz z nimi przestało istnieć jedyne źródło mego
wyżywienia, jakim była wydawana nam co dzień
przez Gimnazjalny Komitet Rodzicielski jedna
kromka PRAWDZIWEGO chleba — bez dodatku
brukwi — oraz miseczka zupy z kilku ziarnkami
pęcaku
i
grochu.
W naszym mieszkaniu zakwaterował agent
policji niemieckiej - wobec czego znajomi i
krewni, którzy wiedzieli, że byłem śledzony, nie
mieli możności kontaktowania się ze mną. Ja
także do nikogo się nie zbliżałem. W tej
beznadziejnej sytuacji przyszedł do mnie mój
rówieśnik Antoś, sąsiad z przylegającego do
naszego podwórka domu. Bawiąc się w Indian,
staliśmy się braćmi przez połączenie jego i mojej
krwi z naciętych nożem ramion oraz po
wymówieniu
zaklęcia:
— Unkas (Antoś) jest bratem Tenangi.
Howgh!!!
— Tenanga (to ja) jest bratem Unkasa.
Howgh!!!
Antoś podarował mi piękny sztylet korsykański
w srebrnej oprawie. Wiedział o aresztowaniu
matki i ojczyma. O żywność jednak miałem się nie
martwić, ponieważ on ma „otriad" składający się
z pięćdziesięciu ludzi. (Zabawa w wojnę była
wówczas jak najbardziej modna). „Otriad" ten
przez cały rok z narażeniem życia zdobywał dla
mnie pożywienie w nocnych wyprawach na
pomocnicze tabory niemieckie, stojące na placu
przed dawną szkołą junkierską koło ZAKRĘTU.
Uważali oni, że odbierają Niemcom to, co ci
zrabowali dla siebie w naszym kraju.
Oczarowany mundurami szwoleżerów,
postanowiłem napisać dramat historyczny
„Książę Józef pod Raszynem" i odegrać go, za
zgodą panien Leszczyńskich, w owych mundurach
na naszym podwórku. Wybrałem Raszyn, bo nie
było potrzeby używać na scenie koni. Nie
potrzebuję dodawać, że rolę księcia Józefa grałem
ja sam. Najpiękniejszym dla mnie sukcesem tego
przedstawienia było przyjęcie przez moich
rówieśników-żywicieli dla ich oddziału miana
PIERWSZEGO SZWADRONU imienia ks. Józefa
Poniatowskiego.
Podobno Persowie twierdzą, że dobry kogut w
jajku pieje! Tyle w nim „napiałem".
Natomiast jeśli chodzi o pisanie przeze mnie
listów, przypomina mi się opinia moich kolegów,
że jeden list na trzydzieści lat - to wszystko, czego
mogą
się
ode
mnie
spodziewać.
W gimnazjum, podbity zwięzłością wypowiedzi
Cezara i naśladując jego VENI VIDI VICI,
wypracowanie na temat „Dziadów" Adama
Mickiewicza ująłem w jednym zdaniu: „»Dziady«
Adama
Mickiewicza
przypominają
mi
powiedzenie: Z MEGO WIELKIEGO BÓLU
MOJA MAŁA PIOSENKA!" Nauczyciel, pan
Stolarzewicz, postawił ocenę „bardzo dobrze" za
„głębokie przemyślenie tematu i rzeczowe ujęcie
całości
w
jednym
zdaniu".
Natomiast pani Zofia Domaniewska na moich
wypracowaniach z języka francuskiego oraz
pracach z historii powszechnej i Polski do oceny
dopisywała uwagę: „Gimnazjum nie jest urzędem
pocztowym
do
nadawania
telegramów!"
Obarczony wspomnieniami o Cezarze,
zabrałem się do spełnienia „ślubu", czyli
napisania książki o kapitanie Mamercie
Stankiewiczu - wśród pustkowia szkockich
wrzosowisk, gdy „reszta świata we krwi i łzach
tonęła".
Przypomniało mi się, że podobno Henryk
Sienkiewicz, zabierając się do pisania — to
znaczy biorąc pióro do ręki — miał już całe
opowiadanie gotowe w pamięci. Należało je tylko
mechanicznie utrwalić na papierze. U siebie w
tym momencie stwierdziłem w głowie absolutną
próżnię. Pocieszając się, złożyłem to na karb
trapiącej mnie kilkumiesięcznej całkowitej
bezsenności. Sięgnąłem po znalezioną w pokoju,
w którym mieszkałem, książkę: „Samouczek
języka
włoskiego".
Zostawił
ją
tu
prawdopodobnie jakiś polski wojak, którego
oddział tędy przechodził, a on sam w pokoju tym
zanocował. Trafiłem w niej na włoską
„maksymę", jak należy pisać. Otóż PISAĆ
NALEŻY TAK, ŻEBY BYŁO ŁADNIE!
Ponieważ nie tylko nie umiałem, ale i nie
wiedziałem, jak należy pisać, postanowiłem
pisząc zwracać wyłącznie uwagę na to, żeby było
"ładnie", bez oglądania się na prawdziwość i
ścisłość faktów, bez ujmowania tego, co warto
naśladować, a co miało być najważniejszym
zadaniem w mojej zamierzonej książce o kapitanie
Mamercie
Stankiewiczu.
O czymże więc mam pisać? W mesach naszych
transatlantyków nieustającym tematem były
zadziwiające wyczyny kapitana Eustazego
Borkowskiego. Zawodowi opowiadacze dowcipów
nigdy nie prześcignęli w swych fantazjach na
temat kapitana Eustazego tych CUDÓW, które on
sam wyczyniał lub opowiadał. Pobudką do nich
była jego nienasycona chęć prześcignięcia
konkurencji w popularności u pasażerów.
Postanowiłem
rozpocząć
od
opisania
zasłyszanych lub przeze mnie widzianych
poczynań
kapitana
Eustazego.
Opowiadań
postanowiłem
napisać
siedemnaście. Tytuł książki? Pod względem
fantazjowania kapitan Eustazy przypominał mi
Zagłobę z Trylogii Sienkiewicza. Ale Zagłoba był
zawsze sobą, a kapitan Eustazy stale GRAŁ rolę
kapitana, a więc AKTOR MORSKI? Tytuł nic
właściwie nie mówiący. ARTYSTA MORSKI?
Poczynania kapitana Eustazego nie zawsze były
artystyczne. ZAGŁOBA MORSKI? Zagłoba nigdy
nie używał SIŁ WYŻSZYCH, natomiast szafował
nimi kapitan Eustazy, nie licząc się z nikim i z
niczym. A więc? SZAMAN MORSKI! Miałem
zatem już tytuł. Po napisaniu zaplanowanych
siedemnastu
opowiadań
chciałem
się
zorientować, czy potrafię wykonać PORZĄDNIE
przyrzeczenie złożone na grobie kapitana
Mamerta
Stankiewicza.
Adorowane przeze mnie VENI VIDI VICI były
teraz raczej przeszkodą. Pisząc, nie liczyłem się
przecież nawet z prawdziwością faktów. Usiłując
pisać „ładnie", też nie miałem pojęcia, na czym to
ŁADNIE
ma
polegać.
Pierwszymi czytelnikami tych opowiadań byli
uczniowie z żaglowca szkolnego „Dar Pomorza",
na którym, jako zastępca kapitana, przybyłem z
chłopcami do Anglii jesienią 1939 roku.
Przyjeżdżali do mnie do Szkocji na kilka dni
odpoczynku, schodząc na urlop z naszych okrętów
wojennych. Niektórzy przez cały pobyt u mnie
prawie nic nie mówili. Musieli swe przeżycia
uporządkować,
by
o
nich
opowiadać.
Wyjeżdżając, tylko pytali, czy mogą znów
przyjechać na kilka dni, by odpocząć. Moje
opowiadania bardzo im się podobały. Poczułem,
że leżę „znaczy, na rumbie", jak by powiedział
kapitan
Stankiewicz,
i
zacząłem
pisać
intensywniej.
Odwiedził mnie Kot (Konstanty) Kowalski. Był
inspektorem załogowym w polskim Ministerstwie
Żeglugi w Londynie, a przedtem kapitanem „Daru
Pomorza". Powiadomił, że miałem być opiekunem
uczniów, którzy pojechali do angielskiej Szkoły
Morskiej w Southampton. Ponieważ byłem
wówczas w szpitalu, pojechał kapitan Antoni
Zieliński.
Kotowi także moje opowiadania się spodobały.
Najbardziej ucieszyło mnie nie to, co mówił, ale
to, że się śmiał głośno, zapominając o mnie.
Ludzie często uśmiechają się, widząc coś ładnego,
wobec tego doszedłem do przekonania, że piszę
ŁADNIE, choć zdawałem sobie sprawę, iż piszę
najbardziej
nieprawdopodobne
głupstwa.
W Szkocji odwiedził mnie również dyrektor
departamentu, Leonard Możdżeński, zabierając ze
sobą do Londynu kilka moich opowiadań. Odesłał
je z opiniami Melchiora Wańkowicza i
Terleckiego. Obaj nie wiedzieli, kim jestem.
Wańkowicz miał powiedzieć: „Po co ten człowiek
marnuje temat? Przecież z każdego opowiadania
można napisać książkę, a nie jej streszczenie".
Terlecki natomiast napisał wiele słów zachęty. W
ten sposób powstało siedemnaście opowiadań o
Szamanie Morskim i trzydzieści siedem o Znaczy
Kapitanie.
Po powrocie do kraju wydrukowałem w
miesięczniku „Morze" kilkanaście opowiadań
przeznaczonych do książki „Znaczy Kapitan".
Gdy te się skończyły, oddałem do druku
opowiadania z „Szamana Morskiego", bez
przekonania o ich wartości, bez sprawdzania
prawdziwości szczegółów, w stanie zupełnie
surowym, tak jak je napisałem w Szkocji.
Wreszcie chciano je wydać, ale okazało się, że
SZAMAN MORSKI jest ZA CHUDY, jak na
wymogi edytora. Zacząłem go podtuczać. Doszły
opowiadania usłyszane od kapitana Jana
Starzyckiego („Opatrzność") i kapitana Jerzego
Mieszkowskiego („Hrabina" oraz „Bizony") jak
również zapamiętane przeze mnie „cuda" o
mniejszym rozgłosie. Sięgnąłem też sam i innych
odsyłam do książki byłego pierwszego oficera u
boku Borkowskiego, Władysława Milewskiego,
„Na
morzu
i
na
lądzie".
Kapitan Mamert Stankiewicz był dla mnie
TEZĄ — mam na myśli wzór KAPITANA
NAWIGATORA. Natomiast kapitan Eustazy
Borowski, na podstawie moich własnych z nim
przeżyć
ANTYTEZĄ.
Ale... nikt, czytając, nie potępiał ZAGŁOBY za
to, że został regimentarzem, innymi słowy,
sprawował funkcję HETMANA - tym bardziej nie
potępi kapitana Eustazego Borkowskiego, że był
kapitanem żeglugi wielkiej i dowodził naszymi
transatlantykami.
Natomiast w żadnym wypadku nie radziłbym
nikomu naśladować go, ponieważ człowiek ten
miał ABSURDALNE SZCZĘŚCIE, które w epoce
żaglowców dla wielu armatorów było bardziej
cenne niż WIEDZA.
Stopka redakcyjna:
Karol Keane GG 2765211
Źródła materiały www oraz książki C.S.Forestera
i K.O.Borhardta, opracowanie własne.

Podobne dokumenty