magazynshiploverski_nakotwicy_rok2007nr4
Transkrypt
magazynshiploverski_nakotwicy_rok2007nr4
Magazyn shiploverski „Na kotwicy” Nr 4, kwiecień 2007 Spis treści magazynu. Aktualne wydarzenia: 1. Gawron niedługo na wodzie. 2.Bielik operował na Śródziemnym. 3.Groźba likwidacji Akademii Marynarki Wojennej. Magazyn historyczny: 1.Tallin 1939 2.Dlaczego zlikwidowano torpedowce? 3.Czy Ptaszki mogły postawić więcej min? Magazyn literacki: 1.Fragment powieści C.S.Forestera. 2.Szaman morski – fragment. Aktualne wydarzenia 1. Budowana z wielkim trudem korweta rakietowa dla Marynarki Wojennej RP ma już kadłub do zmontowania z sekcji i do spuszczenia na wodę. Żołnierz Polski tak informuje o nowej korwecie: Uroczyste położenie stępki pod nową korwetę (proj. 621) „Gawron” nastąpiło w Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni 28 listopada 2001 r. Projekt okrętu powstał we współpracy z niemiecką stocznią Blohm+Voss z Hamburga. Zastosowano konstrukcję modułową, co pozwala na jej modernizację przez wymianę całych sekcji, oraz technologię stealth, która uczyni okręt trudny do wykrycia. Również na stronie internetowej ŻP znajdziemy trochę danych okrętu i rysunek koncepcyjny: Korweta proj. 621 Długość – 95,2 m Szerokość – 13,3 m Zanurzenie – 3,6 m Wyporność – 2050 t Prędkość – ponad 30 węzłów Zasięg – 4000 Mm Załoga – 94 do 108 marynarzy Podkreślaną wadą tego projektu jest brak hangaru dla śmigłowca, co spowoduje ograniczenie możliwości bojowych tej broni, niezbędnej we współczesnych operacjach morskich. 2. Portal Morski tak opisuje powrót ORP Bielik z misji na Morzu Śródziemnym: Po półrocznej misji, do Polski wraca okręt podwodny ORP „BIELIK”. Okręt uczestniczył w operacji antyterrorystycznej pod kryptonimem „ACTIVE ENDEAVOUR” na Morzu Śródziemnym. Załoga pokonała ponad 20 tysięcy mil morskich, operując na trudnych pod względem nawigacyjnym i hydrologicznym akwenach Morza Śródziemnego. To drugi udział polskiego okrętu podwodnego w tej operacji. Sama operacja też jest opisana w Portalu Morskim: Siły polskiej Marynarki Wojennej już po raz trzeci wzięły udział w operacji Active Endeavour. Dwukrotnie uczestniczył w niej okręt podwodny ORP Bielik i raz fregata rakietowa ORP Gen. K. Pułaski operująca w elitarnych Siłach Odpowiedzi NATO. Operacja rozpoczęła się w październiku 2001 roku i jest jednym z elementów przeciwdziałania terroryzmowi przez Sojusz Północnoatlantycki w ramach Art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego. Intencją operacji jest prezentacja determinacji i solidarności państw NATO w kampanii przeciwko terroryzmowi. Swoim zasięgiem obejmuje akweny międzynarodowe Morza Śródziemnego, a w szczególności rejony mogące być potencjalnym celem ataków terrorystycznych. W operacji uczestniczą m.in. stałe zespoły okrętów Sił Odpowiedzi NATO, które stanowią o ciągłej gotowości Sojuszu do natychmiastowego reagowania w sytuacjach kryzysowych. Od marca 2003 roku do udziału w Active Endeavour zaproszone są także państwa partnerskie. Głównym zadaniem międzynarodowych sił morskich jest przeciwdziałanie terroryzmowi, w tym m.in. nielegalnemu transportowi uzbrojenia i substancji radioaktywnych, a także zapewnienie bezpiecznej żeglugi, osłona transportu morskiego, prowadzenie monitoringu oraz kontrola jednostek. Wikipedia w ten sposób opisuje operację NATO: Operacja prowadzona jest przez dwie grupy operacyjne – Standing Naval Force Mediterranean (Morze Śródziemne) i Standing Naval Force Atlantic (Atlantyk). Zabezpieczenie Morza Śródziemnego realizowane jest głównie przez siły hiszpańskie, włoskie, tureckie i greckie. Eskortą statków przez cieśninę zajmują się siły duńskie, niemieckie, norweskie i hiszpańskie. W operacji uczestniczy też Polska, która wysłała w rejon Morza Śródziemnego okręt ORP Bielik. Ale jak widać autorzy opracowania nie znali pełnego składu sił MW RP biorących udział w operacji. 3. Strona http://krzysztof.borowiak.pl/ cytuje zamiary wobec szkolnictwa wojskowego z roku 2000: Likwidacja na przestrzeni najbliższych 6 lat wszystkich akademii i wyższych szkół oficerskich, utworzenie jednej silnej i zintegrowanej uczelni: Uniwersytetu Obrony Narodowej (UON) z wydziałem strategiczno-obronnym i wydziałami technicznymi oraz czterema wydziałami zamiejscowymi: lekarskim w Łodzi, wojsk lądowych w Poznaniu, lotniczym w Dęblinie oraz morskim w Gdyni. UON stałby się uczelnią wojskową, która daje absolwentom oficerom solidne i cenione również w świecie cywilnym wykształcenie akademickie najpierw pierwszego stopnia (inżynier lub licencjat, za wyjątkiem wydziału lekarskiego, gdzie prowadzone byłyby jednolite studia magisterskie), z możliwością ukończenia magisterskich studiów uzupełniających, podyplomowych czy także doktoranckich. Z dyplomem UON oficerowie odchodzący "do cywila" z kolejnych szczebli kariery nie mieliby problemów, jakie dzisiaj mają ich koledzy - mimo zabiegów tzw. akcji rekonwersyjnej. UON nie miałby problemów z nasyceniem samodzielnymi pracownikami nauki, jak to dzisiaj obserwujemy w niektórych istniejących szkołach oficerskich, wyższych tylko z nazwy... Jak widać argumenty są mocne i byt samodzielnej Akademii Marynarki Wojennej może być zagrożony z bardzo prozaicznego powodu – wymogów rynkowych. Magazyn historyczny 1. Tallin 1939 roku, dlaczego ten temat? Otwarta dyskusja na forach shiploverskich prowadzi do konkluzji, że komandor podporucznik Kłoczkowski nie ma żadnej winy w internowaniu ORP Orzeł w Tallinie. Wniosek ten wynika z rekonstrukcji czasowej zdarzeń na redzie portu w Tallinie, gdy chory dowódca Orła kmdr ppor. Kłoczkowski udaje się do szpitala i zdaje dowodzenie okrętem swojemu zastępcy, kapitanowi marynarki Grudzińskiemu. Niezdecydowanie nowego dowódcy trwa kilkanaście godzin, w czasie których Orzeł tkwi na redzie estońskiego portu, co w końcu nawet przyjaźni Polakom gospodarze musieli uznać za pobyt okrętu jednej ze stron walczących i rozpoczęli procedurę internowania okrętu. Tym samym kapitan Grudziński nie wykonał rozkazów poprzedniego dowódcy okrętu, oraz Dowództwa Marynarki Wojennej o treści: ...wysadzić dowódcę w porcie neutralnym i kontynuować działanie pod dowództwem zastępcy. Jeszcze w roku 1936 torpedowce pełniły dyżury bojowe w Gdańsku, zabezpieczając polskie interesy w tym porcie. 2. Jak opisane zostało to w poprzednim magazynie shiploverskim, nasza PMW dysponowała od roku 1922 dywizjonem poniemieckich torpedowców typów A i V. I zupełnie nieoczekiwanie Dowództwo Marynarki Wojennej zdecydowało się na likwidacje dywizjonu oraz rezygnację z torpedowców poza Mazurem, który pełnił role artyleryjskiego okrętu szkolnego. Te udane okręty najpierw były podstawową siła bojową floty, a następnie, w związku z pojawieniem się kontrtopedowców, przyjęły role kuźni kadr morskich, tworzący Dywizjon Szkolny. Brak tych okrętów u boku Gryfa być może zadecydował o klęsce operacji Rurka, która miała zablokować dostęp do polskiego wybrzeża we wrześniu 1939 roku. Okręty nie były silniej uzbrojone po 1936 roku niż minowce, ale jako jednostki regularne, a nie używane do zadań liniowych okręty specjalistyczne, jakimi bez wątpienia były minowce, miałyby atut lepszego wyszkolenia artyleryjskiego. wyższym szczeblu pozbawiły ten Dywizjon sukcesów, na które zasługiwał swoją postawą i sprawnością. ORP Kujawiak w 1938 roku Ponadto szybkość zespołu byłaby znacznie wyższa, bo Dywizjon Minowców miał w swoim składzie kanonierki Generał Haller o Komendant Piłsudski, które ograniczały tempo marszu floty do 14,5 węzła. Torpedowce nawet po głębokich modernizacjach siłowni wciąż mogły pływać 20 węzłów, co skróciłoby czas rejsu z Gdyni do Helu o jedną trzecią, co zabrałoby możliwość naloty samolotom niemieckim i bitwy powietrzno-morskiej na redzie Helu by nie było, a Gryf byłby cały oraz sprawny. Dlatego warto postawić pytanie: dlaczego wycofano torpedowce? 3. Operacje Dywizjonu minowców we wrześniu 1939 roku wydają się być modelowym przykładem użycia małych okrętów przez zablokowaną flotę, i tak też jest. Zgodnie z duchem rozkazów, komandor podporucznik Boczkowski wykonywał starannie wyznaczone zadania, czyli brał udział w walce floty w pierwszych dniach wojny, następnie operował na wodach Zatoki Puckiej (blokada Depki, poszukiwania rozbitków, zestrzelenie samolotu przez minowiec itp.). Aż wreszcie krytykowane współcześnie za brak inicjatywy Dowództwo MW ocknęło się i wysłało minowce z misją postawienia zagrody minowej, co zostało tez nad podziw sprawnie i gładko wykonane przez Dywizjon. Niestety, ostrożne dotąd DMW po tej operacji nabrało wiatru w żagle i posłało minowce do misji wsparcia piechoty, przydzielając nieprzystosowanym w zasadzie okrętom misję kanonierek! Tym samym zwróciło uwagę dowództw nieprzyjacielskich na dywizjon, a stąd prosta droga do użycia lotnictwa dla neutralizacji resztek PMW pod Półwyspem Helskim i tak postawienia następnej zagrody minowej nie było. Dlatego okręty były zdolne postawić nawet wszystkie miny posiadane na Wybrzeżu w 1939 roku, ale brak inicjatywy i błędy dowodzenia na Magazyn literacki 1. Pan midshipman Hornblower, C.S.Forester Przybycie Hornblowera midshipmanów na Justinianie do mesy Hornblower poszedł za chłopcem ku dziobowi, w stronę głównego luku. Wystarczyłoby samej choroby morskiej, by chwiał się na nogach, lecz na tym krótkim odcinku potknął się dwukrotnie, w momencie gdy ostry poryw wiatru szarpnął „Justinianem", naprężając liny kotwiczne. U wejścia do luku chłopiec ześliznął się w dół po trapie jak węgorz po skale; Hornblower zaczął schodzić bardzo ostrożnie i niepewnie w przymglone rejony dolnego pokładu działowego, a potem w półmrok międzypokładów. W nozdrzach czuł zapachy równie dziwne i pomieszane jak dźwięki atakujące jego uszy. U stóp każdego trapu chłopiec czekał na niego ze słabo maskowaną niecierpliwością. Zeszli z ostatniego - Hornblower stracił już orientację i nie wiedział, czy był na dziobie, czy na rufie - i uczyniwszy kilka kroków znaleźli się w ciemnej wnęce, której mrok bardziej podkreślał, niż rozjaśniał, stoczek łojowy osadzony na kawałku blachy miedzianej na stole, wokół którego siedziało sześciu ludzi w koszulach z zawiniętymi rękawami. Chłopiec znikł, zostawiając Hornblowera, i upłynęła chwila, zanim mężczyzna z bokobrodami, zajmujący miejsce u szczytu stołu, spojrzał w jego stronę. - Odezwij się, ty zjawo - rzekł. Hornblower poczuł, że ogarniają go mdłości skutki podróży w łodzi nasiliły się w niewiarygodnym zaduchu i smrodzie międzypokładów. Było mu trudno mówić, a fakt, że nie wie, w jakie słowa ubrać to, co chce powiedzieć, jeszcze bardziej sprawę pogarszał. - Nazywam się Hornblower, sir - wydusił wreszcie z siebie drżącym głosem. - Cóż to za diabelny pech dla ciebie - odezwał się drugi przy stole, z absolutnym brakiem sympatii. W tym momencie wiatr wyjący wokół okrętu zmienił nagle kierunek, przechylając „Justiniana" lekko na bok i obracając go, tak że znów naprężyły się liny. Hornblower miał wrażenie, że to świat zerwał się z uwięzi. Zatoczył się i chociaż drżał z zimna, pot ciekł mu po twarzy. - Coś mi się zdaje - odezwał się ten z bokobrodami u szczytu stołu - że przybyłeś, żeby wsadzać nos w sprawy swoich zwierzchników. Jeszcze jeden głupawy nieuk zwala się na głowę, żeby zanudzać tych, co go będą musieli uczyć jego obowiązków. Spójrzcie tylko na niego - mówca gestem przywołał uwagę wszystkich przy stole - patrzcie na niego, powiadam wam. Oto najnowszy nędzny nabytek królewski. Ile ty masz lat? - S-siedemnaście, sir - wyjąkał Hornblower. - Siedemnaście! - niechęć w głosie mówiącego była aż za wyraźna. - Trzeba zaczynać w dwunastym roku życia, jeśli się chce w ogóle zostać marynarzem. Siedemnaście! A znasz ty różnicę między flagą a flaglinką? Słowa te wzbudziły śmiech zebranych, a z tego, jak on brzmiał, Hornblower zorientował się, że czy powie „tak" czy „nie", jednakowo zostanie wyśmiany. Spróbował odpowiedzieć wymijająco. - To jest pierwsza rzecz, jakiej szukałbym w „Wiedzy okrętowej" Noriego - powiedział. Okręt zatoczył się znowu i Hornblower chwycił się stołu. - Panowie - zaczął patetycznie, zastanawiając się, jak wyrazić to, co chciał powiedzieć. - Na Boga - zawołał ktoś od stołu - on ma chorobę morską! - Chorobę morską w Spithead! - dorzucił ktoś inny tonem równie rozbawionym co pogardliwym. Ale Hornblowerowi było już wszystko jedno; przez jakiś czas potem nie zdawał sobie sprawy, co się działo wokół niego. Było to spowodowane w równym chyba stopniu napięciem nerwowym ostatnich dni i jazdą w łodzi z lądu, co obłędnym miotaniem się „Justiniana" na kotwicy, lecz dla niego oznaczało, że od razu zyskał etykietkę midszypmena wymiotującego w Spithead 2. Karol Olgierd Borchardt – Szaman morski fragment SZAMAN MORSKI - tytuł nadany przeze mnie kapitanowi Eustazemu Borkowskiemu jako bohaterowi książki — narodził się w lutym 1942 roku w Szkocji u podnóża góry Tinto. Znalazłem się tam na skutek (prawdopodobnie) skrzepu w głowie. Uderzyłem się głową o nadburcie łodzi ratunkowej, gdy usiłowałem się dostać do niej po storpedowaniu „Piłsudskiego" w dniu 26 listopada 1939 roku na Morzu Północnym. Na „Piłsudskim" byłem starszym oficerem. Bóle głowy powodowane tym skrzepem były tak wielkie, że postanowiono mnie uśpić na dwa tygodnie. Bóle ustąpiły, ale razem ze snem. Po trzech kompletnie bezsennych miesiącach spędzonych w szpitalu pod opieką najlepszych specjalistów medycyna zachowała się w stosunku do mnie podobnie jak ta pani w naszym Orłowie, niosąca telewizor. Zapytana przez przechodnia, gdzie jest ulica Przebendowskich, powiedziała: „Proszę, niech pan potrzyma telewizor". Gdy się go pozbyła, rozłożyła szeroko ręce i powiedziała: „N i e w i e m!" Otrzymałem wysoką dożywotnią pensję komandorską oraz dwie dobre rady: żebym cieszył się z życia i sam sobie radził. Zaopatrzyłem się w mikroskop oraz akwarele i z nimi spocząłem na bezludnych wrzosowiskach otaczających górę Tinto po rzekę Klajdę (Clyde), ponieważ człowiek NIEŚPIĄCY nie nadaje się zupełnie do życia towarzyskiego. Pomimo dożywocia, jak na owe czasy bardzo „sytego", po ośmiu bezsennych miesiącach tam spędzonych udało mi się przy pomocy Hatha-Yogi wreszcie zasnąć. W okresie tej bezsenności, mając czas nieograniczony do dwudziestu czterech godzin na dobę, postanowiłem spełnić przyrzeczenie dane kapitanowi Mamertowi Stankiewiczowi, gdy rozmawiałem z nim, stojąc nad jego grobem — przed wyjazdem na m.s. „Chrobry" w 1940 roku na stanowisko starszego oficera — że napiszę książkę o nim. Szybko udało mi się dać tytuł książce i rysunek na obwolucie. Tytuł: ZNACZY KAPITAN. Na obwolucie - kolorowy strzęp rękawa munduru z czterema paskami i kotwicą nad nimi, ponieważ miałem zamiar pisać o nim wyłącznie jako o kapitanie okrętu. Opowiadań miało być trzydzieści siedem (trzy i siedem były to ulubione liczby kapitana). Na tym na razie zakończyło się moje pisanie tej książki. Dotychczasowe moje PIŚMIENNICTWO było właściwie nijakie i dziecinne. Podczas okupacji Wilna przez Niemców, od 19 września 1915 do 1 stycznia 1919 roku, matkę moją aresztowano za książeczkę „Czy wiesz, kim jesteś?". Uważaliśmy się za Litwinów, a znakomita większość mieszkańców Wileńszczyzny na pytanie o narodowość odpowiadała: TUTEJSZY. Matka moja usiłowała przeciwdziałać niemieckiej akcji przesiedlenia na Wileńszczyznę miliona trzystu tysięcy osadników niemieckich w rzekomo niepodległej, bo pod protektoratem niemieckim, Litwie. Przesiedlenie to zaplanowane było po spisie ludności, mającym wykazać, że Wileńszczyzna jest zamieszkała przez rdzennych Litwinów. Miałem jedenaście lat, gdy matkę moją osadzono w więzieniu, a ojczyma wysłano do obozu na Pomorzu. Jesienią 1916 roku zacząłem chodzić do trzeciej klasy gimnazjalnej Związku Nauczycielstwa Polskiego. W tej klasie wydawana była przez starszych ode mnie kolegów - Jana Śliwińskiego, Wacława Ursyna, Szantyra i Gajdzisa - gazetka pod tytułem „Róg". Hasło gazetki brzmiało: PÓJDZIEM, GDY ZAGRZMI ZLOTY RÓG. Redakcja mieściła się w rogu klasy. Zaproszony zostałem do zespołu redakcyjnego, po narysowaniu na tablicy pięknego orła, początkowo na „etat" ilustratora, później kontynuowałem pracę mojej matki, pisząc artykuły pod tytułem „Laszka synowa". W domu miałem dostateczną ilość materiałów zebranych przez nią na ten temat. Adam Mickiewicz w „czarujący" sposób przedstawił w „Trzech Budrysach" zagony Litwinów, jakie nękały Polskę od 1201 roku prawie przez dwa wieki. Docierały one nieomal pod sam Kraków, bo aż do Tarnowa, uprowadzając niekiedy po czterdzieści tysięcy brańców. Według: obliczeń na jednego Litwina przypadało nieraz po dwadzieścia „Laszek synowych", a nie jedna „wychuchana" pod burką. Po roku matka wróciła z więzienia. W kilka miesięcy po jej powrocie zmarł mój dziad, ojciec matki. Podczas jego pogrzebu o kilka mogił dalej pochowano małżeństwo. Zmarło jedno po drugim, w odstępie paru godzin, pozostawiając trzy nieletnie córki, Marię, Jankę i Zorię, bez środków do życia. Matka moja zabrała dziewczynki do naszego domu. Należały do sławnej rodziny aktorskiej Leszczyńskich. Przywiozły ze sobą wiele rekwizytów teatralnych, wśród nich mundury szwoleżerów, dzięki którym mogłem w minimalny sposób odwdzięczyć się moim żywicielom z okresu pobytu matki w więzieniu. Matkę moją Niemcy aresztowali 19 czerwca 1916 roku. Skończyły się lekcje w szkołach, a wraz z nimi przestało istnieć jedyne źródło mego wyżywienia, jakim była wydawana nam co dzień przez Gimnazjalny Komitet Rodzicielski jedna kromka PRAWDZIWEGO chleba — bez dodatku brukwi — oraz miseczka zupy z kilku ziarnkami pęcaku i grochu. W naszym mieszkaniu zakwaterował agent policji niemieckiej - wobec czego znajomi i krewni, którzy wiedzieli, że byłem śledzony, nie mieli możności kontaktowania się ze mną. Ja także do nikogo się nie zbliżałem. W tej beznadziejnej sytuacji przyszedł do mnie mój rówieśnik Antoś, sąsiad z przylegającego do naszego podwórka domu. Bawiąc się w Indian, staliśmy się braćmi przez połączenie jego i mojej krwi z naciętych nożem ramion oraz po wymówieniu zaklęcia: — Unkas (Antoś) jest bratem Tenangi. Howgh!!! — Tenanga (to ja) jest bratem Unkasa. Howgh!!! Antoś podarował mi piękny sztylet korsykański w srebrnej oprawie. Wiedział o aresztowaniu matki i ojczyma. O żywność jednak miałem się nie martwić, ponieważ on ma „otriad" składający się z pięćdziesięciu ludzi. (Zabawa w wojnę była wówczas jak najbardziej modna). „Otriad" ten przez cały rok z narażeniem życia zdobywał dla mnie pożywienie w nocnych wyprawach na pomocnicze tabory niemieckie, stojące na placu przed dawną szkołą junkierską koło ZAKRĘTU. Uważali oni, że odbierają Niemcom to, co ci zrabowali dla siebie w naszym kraju. Oczarowany mundurami szwoleżerów, postanowiłem napisać dramat historyczny „Książę Józef pod Raszynem" i odegrać go, za zgodą panien Leszczyńskich, w owych mundurach na naszym podwórku. Wybrałem Raszyn, bo nie było potrzeby używać na scenie koni. Nie potrzebuję dodawać, że rolę księcia Józefa grałem ja sam. Najpiękniejszym dla mnie sukcesem tego przedstawienia było przyjęcie przez moich rówieśników-żywicieli dla ich oddziału miana PIERWSZEGO SZWADRONU imienia ks. Józefa Poniatowskiego. Podobno Persowie twierdzą, że dobry kogut w jajku pieje! Tyle w nim „napiałem". Natomiast jeśli chodzi o pisanie przeze mnie listów, przypomina mi się opinia moich kolegów, że jeden list na trzydzieści lat - to wszystko, czego mogą się ode mnie spodziewać. W gimnazjum, podbity zwięzłością wypowiedzi Cezara i naśladując jego VENI VIDI VICI, wypracowanie na temat „Dziadów" Adama Mickiewicza ująłem w jednym zdaniu: „»Dziady« Adama Mickiewicza przypominają mi powiedzenie: Z MEGO WIELKIEGO BÓLU MOJA MAŁA PIOSENKA!" Nauczyciel, pan Stolarzewicz, postawił ocenę „bardzo dobrze" za „głębokie przemyślenie tematu i rzeczowe ujęcie całości w jednym zdaniu". Natomiast pani Zofia Domaniewska na moich wypracowaniach z języka francuskiego oraz pracach z historii powszechnej i Polski do oceny dopisywała uwagę: „Gimnazjum nie jest urzędem pocztowym do nadawania telegramów!" Obarczony wspomnieniami o Cezarze, zabrałem się do spełnienia „ślubu", czyli napisania książki o kapitanie Mamercie Stankiewiczu - wśród pustkowia szkockich wrzosowisk, gdy „reszta świata we krwi i łzach tonęła". Przypomniało mi się, że podobno Henryk Sienkiewicz, zabierając się do pisania — to znaczy biorąc pióro do ręki — miał już całe opowiadanie gotowe w pamięci. Należało je tylko mechanicznie utrwalić na papierze. U siebie w tym momencie stwierdziłem w głowie absolutną próżnię. Pocieszając się, złożyłem to na karb trapiącej mnie kilkumiesięcznej całkowitej bezsenności. Sięgnąłem po znalezioną w pokoju, w którym mieszkałem, książkę: „Samouczek języka włoskiego". Zostawił ją tu prawdopodobnie jakiś polski wojak, którego oddział tędy przechodził, a on sam w pokoju tym zanocował. Trafiłem w niej na włoską „maksymę", jak należy pisać. Otóż PISAĆ NALEŻY TAK, ŻEBY BYŁO ŁADNIE! Ponieważ nie tylko nie umiałem, ale i nie wiedziałem, jak należy pisać, postanowiłem pisząc zwracać wyłącznie uwagę na to, żeby było "ładnie", bez oglądania się na prawdziwość i ścisłość faktów, bez ujmowania tego, co warto naśladować, a co miało być najważniejszym zadaniem w mojej zamierzonej książce o kapitanie Mamercie Stankiewiczu. O czymże więc mam pisać? W mesach naszych transatlantyków nieustającym tematem były zadziwiające wyczyny kapitana Eustazego Borkowskiego. Zawodowi opowiadacze dowcipów nigdy nie prześcignęli w swych fantazjach na temat kapitana Eustazego tych CUDÓW, które on sam wyczyniał lub opowiadał. Pobudką do nich była jego nienasycona chęć prześcignięcia konkurencji w popularności u pasażerów. Postanowiłem rozpocząć od opisania zasłyszanych lub przeze mnie widzianych poczynań kapitana Eustazego. Opowiadań postanowiłem napisać siedemnaście. Tytuł książki? Pod względem fantazjowania kapitan Eustazy przypominał mi Zagłobę z Trylogii Sienkiewicza. Ale Zagłoba był zawsze sobą, a kapitan Eustazy stale GRAŁ rolę kapitana, a więc AKTOR MORSKI? Tytuł nic właściwie nie mówiący. ARTYSTA MORSKI? Poczynania kapitana Eustazego nie zawsze były artystyczne. ZAGŁOBA MORSKI? Zagłoba nigdy nie używał SIŁ WYŻSZYCH, natomiast szafował nimi kapitan Eustazy, nie licząc się z nikim i z niczym. A więc? SZAMAN MORSKI! Miałem zatem już tytuł. Po napisaniu zaplanowanych siedemnastu opowiadań chciałem się zorientować, czy potrafię wykonać PORZĄDNIE przyrzeczenie złożone na grobie kapitana Mamerta Stankiewicza. Adorowane przeze mnie VENI VIDI VICI były teraz raczej przeszkodą. Pisząc, nie liczyłem się przecież nawet z prawdziwością faktów. Usiłując pisać „ładnie", też nie miałem pojęcia, na czym to ŁADNIE ma polegać. Pierwszymi czytelnikami tych opowiadań byli uczniowie z żaglowca szkolnego „Dar Pomorza", na którym, jako zastępca kapitana, przybyłem z chłopcami do Anglii jesienią 1939 roku. Przyjeżdżali do mnie do Szkocji na kilka dni odpoczynku, schodząc na urlop z naszych okrętów wojennych. Niektórzy przez cały pobyt u mnie prawie nic nie mówili. Musieli swe przeżycia uporządkować, by o nich opowiadać. Wyjeżdżając, tylko pytali, czy mogą znów przyjechać na kilka dni, by odpocząć. Moje opowiadania bardzo im się podobały. Poczułem, że leżę „znaczy, na rumbie", jak by powiedział kapitan Stankiewicz, i zacząłem pisać intensywniej. Odwiedził mnie Kot (Konstanty) Kowalski. Był inspektorem załogowym w polskim Ministerstwie Żeglugi w Londynie, a przedtem kapitanem „Daru Pomorza". Powiadomił, że miałem być opiekunem uczniów, którzy pojechali do angielskiej Szkoły Morskiej w Southampton. Ponieważ byłem wówczas w szpitalu, pojechał kapitan Antoni Zieliński. Kotowi także moje opowiadania się spodobały. Najbardziej ucieszyło mnie nie to, co mówił, ale to, że się śmiał głośno, zapominając o mnie. Ludzie często uśmiechają się, widząc coś ładnego, wobec tego doszedłem do przekonania, że piszę ŁADNIE, choć zdawałem sobie sprawę, iż piszę najbardziej nieprawdopodobne głupstwa. W Szkocji odwiedził mnie również dyrektor departamentu, Leonard Możdżeński, zabierając ze sobą do Londynu kilka moich opowiadań. Odesłał je z opiniami Melchiora Wańkowicza i Terleckiego. Obaj nie wiedzieli, kim jestem. Wańkowicz miał powiedzieć: „Po co ten człowiek marnuje temat? Przecież z każdego opowiadania można napisać książkę, a nie jej streszczenie". Terlecki natomiast napisał wiele słów zachęty. W ten sposób powstało siedemnaście opowiadań o Szamanie Morskim i trzydzieści siedem o Znaczy Kapitanie. Po powrocie do kraju wydrukowałem w miesięczniku „Morze" kilkanaście opowiadań przeznaczonych do książki „Znaczy Kapitan". Gdy te się skończyły, oddałem do druku opowiadania z „Szamana Morskiego", bez przekonania o ich wartości, bez sprawdzania prawdziwości szczegółów, w stanie zupełnie surowym, tak jak je napisałem w Szkocji. Wreszcie chciano je wydać, ale okazało się, że SZAMAN MORSKI jest ZA CHUDY, jak na wymogi edytora. Zacząłem go podtuczać. Doszły opowiadania usłyszane od kapitana Jana Starzyckiego („Opatrzność") i kapitana Jerzego Mieszkowskiego („Hrabina" oraz „Bizony") jak również zapamiętane przeze mnie „cuda" o mniejszym rozgłosie. Sięgnąłem też sam i innych odsyłam do książki byłego pierwszego oficera u boku Borkowskiego, Władysława Milewskiego, „Na morzu i na lądzie". Kapitan Mamert Stankiewicz był dla mnie TEZĄ — mam na myśli wzór KAPITANA NAWIGATORA. Natomiast kapitan Eustazy Borowski, na podstawie moich własnych z nim przeżyć ANTYTEZĄ. Ale... nikt, czytając, nie potępiał ZAGŁOBY za to, że został regimentarzem, innymi słowy, sprawował funkcję HETMANA - tym bardziej nie potępi kapitana Eustazego Borkowskiego, że był kapitanem żeglugi wielkiej i dowodził naszymi transatlantykami. Natomiast w żadnym wypadku nie radziłbym nikomu naśladować go, ponieważ człowiek ten miał ABSURDALNE SZCZĘŚCIE, które w epoce żaglowców dla wielu armatorów było bardziej cenne niż WIEDZA. Stopka redakcyjna: Karol Keane GG 2765211 Źródła materiały www oraz książki C.S.Forestera i K.O.Borhardta, opracowanie własne.