Bombonierka z milionami [podpis] Paweł KWAŚNIEWSKI Gazeta

Transkrypt

Bombonierka z milionami [podpis] Paweł KWAŚNIEWSKI Gazeta
Bombonierka z milionami
[podpis] Paweł KWAŚNIEWSKI
Gazeta Wyborcza nr 85, wydanie z dnia 10/04/1995 REPORTAŻ, str. 12
Dyrektorka i prezes banku zaklinają się, że łapówek nie brali. Biznesmeni przysięgają, że dawali
"Chcę złożyć zawiadomienie, że dyrektorka Banku Spółdzielczego w Ż. pani Zdzisława Golińska
zażądała ode mnie pieniędzy w wysokości 10 proc. sumy kredytu w zamian za wyrażenie zgody na
jego otrzymanie. Dawałem jej pieniądze trzy razy do ręki - zawsze gdy brałem kredyt. Łącznie 16
milionów złotych. Raz dałem także pieniądze prezesowi banku Wacławowi Krawczykowi - 2
miliony" - takie zeznania Bartłomieja Sosnowskiego zanotował protokolant Prokuratury Rejonowej
w Kutnie w czerwcu zeszłego roku. Tego samego dnia asesor Izabela Derez rozpoczęła śledztwo w
sprawie "uzależnienia czynności służbowej od uzyskania korzyści majątkowej przez dyrektorkę
Banku Spółdzielczego w Ż."
Jest o czym gadać na targu
Senne mazowieckie miasteczko między Łowiczem a Kutnem. Niewielki rynek, kościół, kilka
odrapanych kamieniczek, fabryka czekolady i 10 tys. mieszkańców w blokach systemu
Oszczędnościowej Wielkiej Płyty. Kiedyś znane z produkcji twarożku o słonym smaku. Dziś
największą atrakcją Ż. jest chyba grób skrzynkowy z V wieku p.n.e., ale turyści tu nie docierają,
choć międzynarodowa droga Warszawa - Berlin biegnie kilka kilometrów dalej.
Niedawno miasteczkiem wstrząsnęła afera korupcyjna. Po wielomiesięcznym śledztwie prokurator
skierował do sądu akt oskarżenia przeciwko siedmiu osobom: dyrektorce i prezesowi Banku
Spółdzielczego w Ż. o to, że łapówki brali, czworgu miejscowym przedsiębiorcom, że łapówki
dawali, i jednemu, że do łapówek namawiał. W polskim prawie popełnia przestępstwo i ten, który
wręcza korzyści materialne, i ten, który je przyjmuje.
Dyrektorka i prezes zaklinają się, że nie brali. Przedsiębiorcy przysięgają, że dawali. Miasteczko się
podzieliło - jedni wierzą bankowcom, inni - przedsiębiorcom. Jest o czym gadać na targu.
Mama w banku z awanturą
Bartłomiej Sosnowski - wysoki, baseballowa czapka, koszula, krawat, adidasy. 35 lat, zawód:
technik weterynarii. Od prawie dziesięciu lat prowadzi działalność gospodarczą.
- Sklep zoologiczny, potem kwiaciarnia, handel obwoźny - wymienia. - W 1990 r. dostałem
pozwolenie na skład opału. Chciałem wziąć kredyt, choćby 20 mln na jeden wagon węgla. Ale bank
odmawiał pożyczki, bo nie miałem zabezpieczenia. Kolega powiedział, że mam szansę na kredyt,
tylko gdy dam dyrektorce 10 proc. jego wartości. Poradził też, żebym poszedł do prezesa. Teraz
Jacek jest oskarżony o podżeganie do przestępstwa.
Bartłomiej Sosnowski zeznał, że we wrześniu 1990 r. poszedł do domu prezesa Wacława
Krawczyka (z zawodu rolnika). Znał go wcześniej, bo kupował od niego mleko i mięso. Prezes miał
powiedzieć: - Jak pan dasz, to kredyt będzie.
Bartłomiej Sosnowski: - Dałem mu 2 miliony. A on na to, żebym dał też dyrektorce. Wypisałem
druki na 40 mln kredytu. Zdzisława Golińska, dyrektorka, powiedziała, że pieniądze dostanę, ale za
10 proc. W kopercie wręczyłem jej przygotowane wcześniej dwie "bańki". Nie sprawdzała. Po kilku
dniach dostałem kredyt.
Sosnowski spłacał raty regularnie, dopóki z powodu inflacji oprocentowanie gwałtownie nie
wzrosło. Wtedy wpadł w spiralę kredytową - co zarobił, musiał wpłacać do banku. Żeby uciec
przed bankructwem, wystąpił o drugi kredyt - 80 mln.
- Zanim go dostałem, dałem dyrektorce do ręki 8 mln w kopercie - twierdzi. - Po przyznaniu
nowego kredytu dyrektorka zatrzymała część na spłatę starego i odsetek, a ja dostałem 36 mln
reszty.
Sosnowski drugiego kredytu jeszcze nie spłacił, a już dostał następny (jak twierdzi za kolejną
łapówkę). Manewr ten został powtórzony jeszcze raz. Z ostatniego kredytu już nic nie dostał do
ręki. - Wszystko poszło na spłatę poprzednich, więc jak mogłem inwestować? Zbankrutowałem. Jak
mama poszła zrobić awanturę, dyrektorka z własnej kieszeni pożyczyła mi 8 mln na towar.
Dziś długi Bartłomieja Sosnowskiego spłacają żyranci.
Zabezpieczeń nie było
Wioletta Makuła z mężem i dwiema znajomymi założyła w 1989 r. spółkę cywilną. Wygrali
przetarg na pawilon handlowy: 150 m kw. za 4 mln miesięcznie. Ale na meble i towar musieli wziąć
kredyt. Każdy z czworga wspólników wystąpił o 100 mln zł.
- Dyrektorka mówiła, że mamy szansę, ale jest dużo chętnych i to może trwać - wspomina pani
Wioletta, elegancka, rudowłosa. - A nam zależało na czasie, bo wszyscy byliśmy bez pracy.
Powiedziałam jej, że się odwdzięczymy.
Wspólnicy ustalili, że dadzą 10 mln. Wioletta Szewczuk twierdzi, że pieniądze wręczyła dyrektorce
osobiście w kopercie wsuniętej pod opakowanie bombonierki.
"Dyrektorka nie wzywała mnie poźniej, więc twierdzę, że łapówka została przyjęta - zeznała w
śledztwie pani Makuła.
- Dyrektorka nie chciała już potem ani zabezpieczeń, ani biznesplanu. To wbrew zasadom
bankowym. Trochę byłam zdziwiona, ale w duchu się cieszyłam. Nawet mieliśmy z mężem tych
samych żyrantów".
Przez pierwsze miesiące interes szedł świetnie - jeden z kredytów został spłacony, drugi - prawie w
połowie. Ale przyszły chude miesiące w handlu i wspólnicy przestali spłacać kredyty.
- Bank nie chciał renegocjować umów, bo twierdził, że wydaliśmy pieniądze na cele inne niż sklep mówi pani Wioletta. - Nieprawda, mamy wszystkie rachunki.
W styczniu 1992 spółka zawiesiła działalność, a majątek wyprzedała. Państwo Szewczukowie
wyszli na spółce jak Zabłocki na mydle: ponad 170 mln długu (wspólniczce zostało 40 mln), a po
nieudanej próbie ugody z bankiem co wartościowsze przedmioty w ich mieszkaniu zajął komornik.
Rencista żyrantem
Robert Lewicki miał 24 lata, gdy porzucił zawód kierowcy i frezera. W 1991 r. otworzył sklep
spożywczy. Na rozkręcenie interesu potrzebował 60 mln.
- Dałem dyrektorce banku
5 mln w białej kopercie. Mówiła, że nie trzeba, ale nie powiedziała, żeby zabrać. Kredyt dostałem
po kilku dniach.
O drugi kredyt wystąpiła żona Roberta Róża. Na spłatę pierwszego i towar potrzebowali 87 mln.
Z zeznań Róży Lewickiej: "Poszłam do dyrektorki do domu. Przyjęła mnie w korytarzu. Dałam
kawę i bombonierkę, a w niej 5 milionów. Nie odpakowała. Po dwóch dniach dostałam kredyt, ale
po przelewie na spłatę poprzedniego zadłużenia do ręki dostałam sto tysięcy."
Rada banku zgodziła się, by żyrantami obu kredytów (razem wartości 147 mln) byli rodzice
Lewickiego - renciści o łącznych dochodach niewiele ponad 3 mln.
W 1992 r. sklep splajtował - pani Róża pracuje w zakładzie krawieckim, jej mąż przy robotach
interwencyjnych. Ponad 130 mln długu spłaca poręczyciel Stanisław Lewicki, ojciec Roberta inwalida I grupy (chodzi o kulach, ma gościec, odwapnienie stawów, chore serce). Ponad milion z
renty oddaje bankowi. Drugi milion wydaje na lekarstwa.
- Pani dyrektor banku chciała zabrać jeszcze część renty chorobowej mojej żony, ale ZUS się nie
zgodził. Żona jest po amputacji piersi, choruje na serce. Utrzymujemy jeszcze córkę, która nie
pracuje.
Taki wstyd
Dyrektor Zdzisława Golińska przyjmuje mnie w swoim gabinecie: skórzane fotele, droga
wykładzina. Jest bardzo zdenerwowana - nerwowo poprawia czapkę na głowie.
- Łapówek nie brałam. Przysięgam - mówi. - To zemsta tych, którym się nie udało. Inni też brali
kredyty, spłacili w terminie i o nic nas nie oskarżają. Sosnowski i Lewiccy swoje zaległe pożyczki
spłacali z własnych środków. Nie było żadnych przelewów.
- Ale daty udzielenia nowych kredytów i spłaty starych są te same - mówię.
- Może i są. Ja tam nie pamiętam.
Pani dyrektor piastuje swoją funkcję od 13 lat, ma Srebrny Krzyż Zasługi ZSL, Honorową Odznakę
"Za Zasługi dla Spółdzielczości Bankowej", dyplom inżyniera ogrodnika, 14 hektarów, małego
fiata, trochę ponad 700 złotych pensji miesięcznie i olbrzymi dom w stanie surowym.
W październiku 1994 r. prokuratura nałożyła na nią dozór policyjny. - Muszę dwa razy w tygodniu
meldować się w komisariacie - mówi Zdzisława Golińska. - Taki wstyd.
Znam tylko ogólne zasady
Prezes Wacław Krawczyk (6 hektarów, milion z hakiem renty, represjonowany przez organa
ścigania PRL członek Stowarzyszenia Byłych Więźniów Politycznych ze Złotym Krzyżem Zasługi)
mówi: - Nie wiem, jak niby dyrektorka miała za łapówki załatwiać kredyty, jeśli o tym decyduje
trzyosobowa komisja, czyli jeszcze ja i członek zarządu.
W czasie przesłuchań pytany o zabezpieczenie kredytów stwierdził: "Nie wiem, jakie przepisy
regulują zasady przyznawania kredytów, np. wysokość dochodów żyrantów czy wysokość
emerytury. Jestem społecznym prezesem, a nie etatowym. Za posiedzenie zarządu dostaję 10
złotych".
Bez zawieszenia
Jesienią zeszłego roku w czasie konfrontacji w prokuraturze rejonowej w Kutnie obie strony stały
naprzeciw siebie.
- Wiem, że dając pieniądze dyrektorce też przekroczyłam prawo - mówiła Wioletta Makuła - Ale
chcę, żeby prawda wyszła wreszcie na jaw.
Dyrektor banku Zdzisława Golińska mówi mi drżącym głosem: - W sumieniach przed Bogiem będą
się tłumaczyć.
Prokurator w akcie oskarżenia z 31 stycznia 1995 r. wyliczył, że dyrektorka miała w sumie dostać
30 mln starych zł, a prezes - dwa. W uzasadnieniu napisał: "Działanie Zdzisławy Golińskiej i
Wacława Krawczyka zakwalifikowano jako zbrodnie (...) z uwagi na fakt, że pełnili oni funkcje
związane nie tylko z wysokim stopniem zaufania publicznego, ale także wiążące się z
podejmowaniem przez nich kluczowych decyzji wywołujących określone skutki prawne dla banku,
w tym także skutki finansowe." Obojgu grozi wyrok nie krótszy niż trzy lata bez możliwości
warunkowego zawieszenia wykonania kary.
Pozostałym oskarżonym grozi od pół roku do pięciu lat. Bartłomiejowi Sosnowskiemu prokurator
zarzucił dodatkowo namawianie do fałszywych zeznań. Miał nakłaniać trzy inne osoby, żeby
zeznały, że też dawały łapówki.
- Jak to miałem zrobić - mówi Sosnowski - kiedy byłem wtedy w Niemczech za pracą. Są stemple
w paszporcie.
Syn się żeni
Jedni mówią: - Wszyscy wiedzą, że brała. A z czego by sobie ten dom wybudowała?
Inni odpowiadają: - Niemożliwe. To małe miasto, jakby brała, wcześniej by to wyszło na jaw.
W trakcie rozmowy dyrektorka łapie mnie za rękę i każe iść na bazar.
- Niech pan patrzy - wskazuje palcem na rudowłosą Wiolettę Makuła. - Niby działalność
gospodarcza wyrejestrowana, rat nie chce spłacać, a handluje z polówki. A ja dom dziesięć lat
buduję - systemem gospodarskim.
Potem prowadzi mnie do sklepu z używaną odzieżą, tuż za rogiem banku: - Sosnowski otwiera go
tylko po 15, gdy urząd skarbowy już nie działa. A pieniądze z kredytów wydał na balangi z
cygańską przyjaciółką.
Prezes banku dodaje: - A mnie spotkał jeden z nich i mówi, że mi łeb urżnie.
Z Bartłomiejem Sosnowskim rozmawiam w sklepie przed 15.:
- Mnie dyrektorka proponowała 30 "baniek", żebym od sprawy odstąpił. Potem z prezesem wyzwali
mnie od chamów i sk.... Grozili, że flaki wyprują.
Wracamy z dyrektorką do banku. Przed gabinetem dwie wiejskie kobiety: - Pani dyrektor - mówi
jedna - Potrzebuję kredyt, 15 mln, syn się żeni.
Dyrektorka służbowym tonem: - Pożyczki załatwia się w dziale kredytów na parterze.
Słowo przeciw słowu
- To pierwszy w Płockiem od wielu lat proces o łapówki - mówi Dariusz Wysocki, przewodniczący
Wydziału Karnego Sądu Wojewódzkiego w Płocku. - Kiedyś facet oskarżył policjanta, że dawał mu
pieniądze za ochronę interesów, ale w ostatniej chwili zmienił zeznania i policjanta uniewinniono.
Ta sprawa to czubek góry lodowej, bo wiadomo, że na łapówki idą w Polsce grube miliardy. A
trafiło akurat na sprawę o głupie 30 mln.
Przemysław Nowacki, prokurator rejonowy w Kutnie: - Sprawa będzie ciężka. Są tylko zeznania.
Słowo przeciw słowu. Nie wiadomo, której stronie sąd uwierzy.
PS Nazwiska oskarżonych zostały zmienione.
Paweł KWAŚNIEWSKI
[autor fot./rys] Rys. Hanna Pyrzyńska
RP-DGW
Tekst pochodzi z Internetowego Archiwum Gazety Wyborczej. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez odrębnej zgody Wydawcy zabronione.
© Archiwum GW 1998,2002,2004

Podobne dokumenty