Szafirowy atrament

Transkrypt

Szafirowy atrament
Szafirowy atrament
Konrad Tłuchowski kl.III B
Część pierwsza
Maska Kruka i Wilka
W zaparowane szyby jadącego donikąd autobusu uderzają kolejne krople deszczu, wybijając takt marsza
pogrzebowego. Spoglądam w nicość, próbując dostrzec chociażby rysę wskazującą na to, że za szybą znajduje się
cokolwiek innego prócz szarej mgły. Jednak pustka to jedyne, na czym potrafi zatrzymać się mój wzrok. Spływające po
szybie łzy moich bliskich, którzy nie mogą się pogodzić z tym, że odszedłem do innego, miejmy nadzieję lepszego
świata, nie wzbudzają we mnie już żadnych uczuć. Żaden upadek nie jest w stanie zatrzymać ludzkiej duszy przed
kolejnym życiem, a moje życie tak naprawdę dopiero się zacznie.
Autobus zatrzymał się gwałtownie, wyrzucając moje ciało do przodu. Deszcz ucichł, pozostawiając po sobie jedynie
niepewny aksamit wspomnień. Z uczuciem zażenowania ostatni raz spoglądam w tekst, który właśnie zapisałem. To, co
tworzę, nie jest wystarczająco doskonałe, żebym mógł pokonać swój największy lęk. Muszę coś zmienić. Na moim
nienowym dzienniku zdarły się inicjały „J.T.”. Pozostawiając za sobą resztki nadziei, że osoba, której szukam, będzie
pewna, że należy on do mnie, wstałem z miejsca i ruszyłem ku przodowi autobusu. Drzwi metalowego potwora
otworzyły się, wydając przy tym przeraźliwy jazgot, który mógłby wyrwać nieżywych z wiecznego snu. Wychodząc z
autobusu, nadal dostrzegam jedynie szarą pustkę rozciągającą się aż po horyzont. Biały księżyc delikatnie oświetla
nicość swoim bladym światłem. Pustka to idealne słowo, które pasuje do wszystkiego, co aktualnie czuję. Nadal
niczego tutaj nie ma. Odwracam się na pięcie, lecz szukając wzrokiem autobusu, już go nie znajduję. Pozostał po nim
tylko rozszarpany cień, pozostawiający złudzenie, że nie zniknął od tak, lecz stał się niewidzialnym tworem mojego
umysłu. „Nicość, ja i wszechobecna nicość” - zapisuję dokładnie w moim postrzępionym dzienniku. Odwracam się
ponownie, lecz tym razem zamiast wyciszonej próżni dostrzegam starca w szarej szacie, zasiadającego na krześle obok
zniszczonej półki na książki. Pada na niego cień ogromnego, zniszczonego drzewa, na którym zasiadają wygłodzone
kruki. Marne, doszczętnie wychudzone ciała tych małych istot resztkami sił wyśpiewują pieśń tego świata. Ich ludzkie
głosy, bardzo delikatnie, doskonale, wręcz przeraźliwie, wyśpiewują kolejno A-A-E-I-O-A-A-A. Na półce zamiast
książek leżą maski zwierząt oraz jedna, rozerwana na pół maska człowieka, która przypomina moją twarz. Lecz nigdzie
w pobliżu nie ma lustra, a ja podróżowałem tutaj tak długo, że mogłem już zapomnieć, jak ona wygląda.
Podszedłem do podstarzałego mężczyzny. Tak, z pewnością był to starzec, aczkolwiek rysy jego twarzy były
bardzo młode. Gdyby nie szary zarost i zmarszczki niepozostawiające na jego ciele ani kawałka gładkości, uznałbym
go za bardzo młodego chłopca. Wyglądał wręcz tak, jakby coś wyssało z niego całą energię życiową, a serce zastąpiło
głazem i unieruchomiło go w takiej pozycji.
– Niestety nie znajdziesz tutaj, tego czego szukasz. Tego dawno tutaj już nie ma – wyszeptał zgorzkniałym
głosem starzec.
– Skąd wiesz, czego szukam, starcze? – spytałem ze zdziwieniem, ponieważ nie byłem świadomy tego, że w tym
świecie może być ktoś oprócz mnie oraz osoby, której szukam. Nawet autobus, którym tutaj dotarłem, był prowadzony
jedynie przez bardzo silny podmuch wiatru. Starzec nie odpowiedział na moje pytanie, lecz wstał z miejsca, podszedł
do półki na książki i wziął do ręki maskę kruka. Odwracając się w moją stronę, delikatnym ruchem ręki nałożył ją na
twarz, a następnie bardzo mocno ją docisnął. Palcem wskazującym drugiej ręki pokazał na mnie i krzyknął:
– Jestem pierwszym prorokiem tego świata, a ty nie będziesz w stanie nas pokonać! Zapamiętaj moją twarz! –
po czym po prostu zniknął, pozostawiając po sobie jedynie szary obłok duszącego dymu.
Zamęt, który pozostał w mojej głowie po jego zniknięciu, nie był w stanie opisać tego, co czułem. Otwierając kolejną
stronę mojego dziennika, zapisałem kolejne słowa: „Spotkałem pierwszego proroka tego świata; nie wiem, co czuję”.
Podszedłem do półki, na której leżały jeszcze cztery maski; świni, szakala, wilka oraz ta przypominająca moją twarz.
Wziąłem do swojej ręki maskę wilka, po czym ją założyłem. Poczułem armię ciepła przeszywającą ciało, wszystkie
morza rozstąpiły się pod falą krzyku wydobywającego się z moich ust, ręce zaczęły mi drżeć, upadłem na kolana. Przez
głowę przeleciały mi setki myśli, tak jakby ktoś na moment zawładnął moim umysłem i dokładnie go przeanalizował,
strona 1 / 3
Szafirowy atrament
Konrad Tłuchowski kl.III B
zostawiając w jego najgłębszych zakamarkach swoje tajemnice. Było już za późno na zdjęcie maski. Znalazłem się na
środku pustyni, gdzie według wizji, miałem spotkać kolejnego proroka.
Część druga
Maska Świni i Szakla
Stoję pośrodku piaszczystej pustyni. Czarne niebo nie pozostawia złudzeń; nadal znajduję się w tym samym miejscu,
lecz w nieco innej scenerii. Piasek odbija światło niewidzialnego słońca, oślepiając moje zmęczone oczy. Pierwszy
krok był dla mnie bardzo ciężki, coś zabrało mi wszystkie siły oraz energię do życia, następnie wyrzuciło to ze mnie
tworząc tę ogromną pustynię. Każdy element mojej duszy został wyssany i zamieniony w piasek, a uczucie
niepewności zamieniło się w gniew niewyobrażalnych rozmiarów. W uszach nadal dudnił chór kruków wyśpiewujący
kolejno A-A-E-I-O-A-A-A. Według wizji, którą widziałem, miałem poruszać się w stronę zachodzącego księżyca, tak
też postanowiłem zrobić. Przerażająca jest wizja nieskończenie wielkiej pustyni, po której podróżuję. W tym świecie
nie istnieje pojęcie czasu, mogę maszerować dopiero jeden dzień, a może już parę tygodni. Nie czuję głodu czy
zmęczenia, najwidoczniej cel, który sobie obrałem, dodaje mi sił. Czarne niebo styka się z jasnym piaskiem pustyni,
tworząc przy tym złudzenie nieskończenie długiej drogi. Maska w moim ręku przeraża mnie nieustannie, nie
powinienem był jej ponownie używać, ponieważ nie wiem, co tym razem może się ze mną stać, a kolejny prorok ma
mieć dla mnie wskazówkę, jak dostać się do celu mojej podróży.
– Ona chce Cię widzieć! Nie uciekniesz przed nią! Niedługo się spotkacie! – usłyszałem zza swoich pleców. Oglądając
się za siebie, nie byłem w stanie zobaczyć żadnej postaci, z której mógłby wydobyć się ten głos. Ponownie skierowałem
wzrok na zachodzący za widnokręgiem księżyc, lecz tym razem nie ujrzałem rozciągającej się w nieskończoność
pustyni, tylko dwie postacie siedzące przy niskim drewnianym stoliku. Zbliżając się powoli do nich, słyszałem tylko
narastające dudnienie kruków w moich uszach. A-A-E-I-O-A-A-A, A-A-E-I-O-A-A-A i tak w kółko, dając mi do
zrozumienia, że pieśń tego świata jest cudownym, lecz i przeraźliwym tworem. Nastała cisza.
– Kim jesteście? – Zapytałem spokojnym głosem dwóch mężczyzn w czarnych szatach, rozgrywających partię
szachów. Niestety, ich jedyną odpowiedzią było zerknięcie purpurowych oczu na moją postać. Wstali od stolika, po
czym wypowiadając bardzo cicho jakieś mniej znaczące słowa, przypominające zwykłe mamrotanie, wyjęli ze swoich
szat dwie kolejne maski: świni oraz szakala. Założyli je na swoje twarze, podeszli do mnie i obaj chwycili mnie za
ręce. Zostałem całkowicie sparaliżowany. Wiatr z siłą pędzącego pociągu uderzył w moją twarz, podnosząc przy tym
piaski pustyni znajdującej się za mną. Światy jakby równolegle ze mną podróżowały, bardzo szybko zmieniając swoje
pozycje. Lodowa pustynia, szum w uszach, wody oceanów, pustka, czarny las, zupełna ciemność, a następnie wielki
błysk.
Znalazłem się przed wielką świątynią, która została zapowiedziana tabliczką: „Witaj w upadłym imperium”. Jej
ceglane mury porośnięte mchem rozciągały się tak daleko, że nie mogłem dostrzec, jak długie są naprawdę. Szum w
uszach zamienił się w szept przeszywający moją głowę. Słowa te wwiercały się w umysł z niewiarygodnie ogromną
siłą. „Kolejni prorocy zstąpili, aby ujrzeć twoją klęskę!” zapisałem w dzienniku.
Część trzecia
Maska człowieka
Głosy w głowie ustały. Powoli wszedłem do świątyni porośniętej cierniami. Idąc po drodze z lodu, zastanawiałem się,
czemu chcę to wszystko zrobić. Chwila niepewności zaszyta w mojej głowie. Zawsze chcemy grać, lecz nigdy nie
strona 2 / 3
Szafirowy atrament
Konrad Tłuchowski kl.III B
chcemy przegrywać. Zawsze chcemy iść naprzód, lecz nigdy nie chcemy się zatrzymywać, chociażby na sekundę.
Czasami nawet ta sekunda może nam wystarczyć. Ja poświęciłem wszystko, aby dotrzeć do swojego celu.
Przechodząc przez świątynię, dostrzegłem drzewo, które spotkałem już wcześniej. Kruki coraz dostojniej wyśpiewują
hymn tego świata, pokazując przy tym, jak wiele to dla nich znaczy. „Jestem coraz bliżej celu!” zapisuję w swoim
dzienniku. Trzech proroków popijających gorący wywar usiadło na krzesłach przy postaci zasiadającej na głównym
tronie. Tasowała ona w swoich dłoniach talię kart do tarota. W świątyni nie było złota i kosztowności, lecz stare,
opustoszałe wnętrze, sypiący się ze ścian tynk, mech porastający sklepienie, drewniane belki, które w każdej chwili
grożą zawaleniem budynku czy kartki powyrywane z różnych ksiąg, porozsypywane po całej świątyni. Wszechobecny
brud, brak roślinności czy jakiekolwiek życia z wyjątkiem kruków, proroków i osoby której szukałem.
– A więc ciebie szukałem! – krzyknąłem bez namysłu. – Tutaj jest zapisane całe moje życie, które zniszczyłaś!
– rzuciłem dziennikiem do przodu, tak, aby trafił prosto pod jej nogi.
– Wiem, co jest zapisane w tym dzienniku. Znam twoje nudne życie. Bene quiescas. – Odparła zupełnie bez
przekonania. Źrenice jej niebieskich oczu stały się bardzo wyraźne, przeszywały moją duszę na wylot. Upadłem na
kolana. „Mój cel jest tak blisko”, miałem ochotę zapisać, lecz dziennik leżał u jej stóp. U stóp samej śmierci. Podeszła
do mnie lekkim krokiem, szyderczo się uśmiechając, złapała mnie za twarz i wyszeptała:
– Wiem, po co tutaj przyszedłeś, lecz to, co chcesz osiągnąć, jest nie do wykonania. Nie uda Ci się mnie zniszczyć. W
tym świecie jestem nieśmiertelna!
Śmierć powolnym ruchem założyła na swoją gładką twarz maskę człowieka. Jej długie, jasne włosy ukazywały piękno
zagnieżdżone gdzieś głęboko, nawet w tak złej osobie. Wyjąłem z torby szafirowy atrament, którym zapisywałem całe
swoje życie. Według moich wizji to on właśnie miał uchronić ludzi przed śmiercią. Zanim zdążyłem otworzyć flakonik
z ciekłą substancją, paznokcie śmierci wbiły mi się w serce, rozdzielając ciało na pół. Dreszcze przeszyły moje na pół
martwe ciało. Aksamit krwi rozlanej na kafelkowej posadzce doskonale oddał pustkę mojej duszy. Opadam w nicość, w
ruiny zapomnienia. W ruiny dawnego świata, który sam stworzyłem.
– Jestem śmierć, a imię me Victoria. – To ostanie słowa, które usłyszałem. Teraz została tylko pustka i ciemność.
Konrad Tłuchowski kl.III B gimnazjum
strona 3 / 3