Nr 5-6 / styczeń 2006
Transkrypt
Nr 5-6 / styczeń 2006
Las Rzeczy PISMO KOŁA LITERACKIEGO UKSW · NUMER 5/6 · STYCZEŃ 2006 · ISSN 1730-0223 PUBLICYSTYKA poezja Barbara Białkowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13 Katarzyna Banul . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14 Michał Czaja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20 Bartłomiej Godusławski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 22 Agata Janulewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25 Patrycja Rosłoniec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26 Michał Szczerba . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30 Jan Gabriel Szutkowski · Wybór z tomiku Hipnokracja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 31 Ewangelina Tarasenko . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34 Rafał Trzciński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35 Szymon Wójcikowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36 proza Przemysław Chaber · Szkice . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 16 Michał Szczerba · Wywinda . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28 publicystyka Jacek Wiśnicki · In reklama veritas . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 4 Jolanta Rydel · Autoagresja – kobieca przypadłość? . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10 Rafał Trzciński · Zapiski o reportażu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 43 film Marta Koszowy · W Pradze czyli wszędzie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37 Aleksandra Weyna · We władzy mężczyzn . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 41 Redaktor prowadzący: Szymon Wójcikowski Korekta: Anna Szymonik Rysunki: Edyta Adamczak, Magdalena Buczkowska, Dorota Wełna Zespół/Recenzenci: Katarzyna Bujnowska, Bartłomiej Godusławski, Anna Kobyłecka, Patrycja Rosłoniec, Aleksandra Weyna, Agata Uhle Strona internetowa: www.lasrzeczy.prv.pl E-mail: [email protected] Redakcja tekstu: Magdalena Saganiak, Jakub Szlapański Druk: Sowa-Druk na Życzenie www.sowadruk.pl, tel. 022 431-81-40 Spotkania Koła Literackiego odbywają się w czwartki (szczegółowy harmonogram zamieszczony jest na stronie internetowej), o godz.16.30, w Nowym Budynku UKSW, w sali 303. Spotkania mają charakter otwarty. Zapraszamy wszystkich zainteresowanych. Materiały (formy literackie, eseje, pisma naukowe, publicystyczne) można nadsyłać pocztą elektroniczną, bądź na adres: Koło Literackie Wydział Nauk Humanistycznych UKSW ul. Dewajtis 5, 01-815 Warszawa. dy postanowiliśmy poświęcić słowo wstępne nowego numeru „Lasu Rzeczy” osobie zmarłego Papieża, poczuliśmy się nieco przytłoczeni. Natychmiast stanęły nam przed oczami setki zdjęć z życia Papieża i z jego uroczystości pogrzebowych; mnóstwo przeczytanych „płaczących” i lekko „uśmiechniętych” tekstów poświęconych Przejściu Jana Pawła II. Przejściu, bo wierzymy, że nie odejściu. Od 2. kwietnia 2005 minęło już ponad pół roku. Emocje powoli opadły. Życie zaczęło płynąć własnym tokiem, „białe marsze” – przynajmniej na jakiś czas – przeszły do historii. Jak na tle mijającego czasu, tych wszystkich wybrzmiałych i wciąż brzmiących słów odnaleźć coś własnego? Coś, co redakcja Lasu Rzeczy mogłaby powiedzieć nie tylko Janowi Pawłowi Wielkiemu, ale też – Karolowi, wielkiemu humaniście, który tak często uśmiechał się do młodych i mówił: „musisz iść do góry, pod prąd”. Jak, nie popadając w przesadną czułostkowość, po prostu podziękować Janowi Pawłowi II za to, że żył z nami i dla nas; że nie chciał i nie potrafił żyć tak, jakby Pan Bóg nie istniał. Umiał nas uczyć, jak być z Nim na swój własny, prywatny sposób, wszędzie – bez fałszu i bufonady. Nie swoim autorytetem, lecz swoimi czynami łączył oba te światy – we wspaniałą, radosną pieśń życia. G Boże w Trójcy Przenajświętszej, dziękujemy Ci za to, że dałeś Kościołowi Papieża Jana Pawła II... (początek modlitwy w intencji beatyfikacji Jana Pawła II) Redakcja Jan Paweł II (1920–2005) PUBLICYSTYKA In reklama veritas czyli sztuka nowego średniowiecza Jacek Wiśnicki ostatnich latach coraz większą popularność na zachodzie zdobywają apokaliptyczne wizje wieszczące koniec cywilizacji zachodniej, najróżniejsze wróżby poparte często prognozami naukowców i przez to jeszcze bardziej przerażające. Tego typu naiwne poglądy Umberto Eco obrał sobie za punkt wyjścia dla swoich rozważań na temat współczesnej kultury. Szczególnie inspirująca była dla niego głośna swego czasu książka Średniowiecze puka do naszych drzwi Roberto Vacciego, która pokazywała, jak krucha jest współczesna cywilizacja i jak splot mniejszych i większych, ale zawsze prawdopodobnych, wypadków może w krótkim czasie doprowadzić do powrotu mroków średniowiecza. W swoim szkicu Nowe średniowiecze1 z właściwą sobie błyskotliwością i erudycyjną swadą stawia i udowadnia śmiałą tezę: oto epoka, w której żyjemy ma wyraźne cechy średniowiecza, czyli okresu, który przez wielu uważany jest za czas wielkiego regresu cywilizacji. Eco jednak daleki jest od wartościowania czy snucia apokaliptycznych wizji upadku kultury i nastania ery ciemności w stylu Vacciego; po prostu wskazuje zjawiska, które można zestawić z określonymi cechami myślenia średniowiecznego, tworząc w ten sposób paralele. Co znamienne, spośród całej gamy zjawisk lub, jak chcą niektórzy, chaosu współczesności, wybiera tylko pojedyncze, często nader marginalne jego cząstki składowe, występujące zarówno w naszej epoce, jak i w każdej innej. Wydaje się jednak, że wspomniany esej nie jest tylko erudycyjną zabawą – wiele z jego spostrzeżeń jest niezwykle trafnych i inspirujących. W jednym z rozdziałów Nowego Średniowiecza Eco zajmuje się sztuką współczesną. Pozornie niefiguralna, antyestetyczna i abstrakcyjna sztuka znana z Zachęty czy Zamku Ujazdowskiego, nie ma nic wspólnego z zachowanymi dziełami sztuki średniowiecznej, jakie można zobaczyć W 4 w stałej ekspozycji w Muzeum Narodowym. Autor Imienia róży jednak nie zajmuje się oceną artystyczną dzieł, a raczej odbiorem sztuki w wymiarze społecznym. Stawia on tezę, że sztuka współczesna, a właściwie krytyka sztuki, zatraciła zdolność do oceny i wartościowania. Trudno bowiem wskazać wyższość drabiny stojącej na środku pomalowanego na biało pomieszczenia nad setką obrazów przedstawiających czerwony trójkąt równoboczny na czarnym tle. Można jedynie próbować odczytywać sens owych dzieł sztuki w jakimś kontekście, który zazwyczaj stanowią one same dla siebie. Eco zestawia ze sobą katalog jednej z wystaw sztuki nowoczesnej ze spisem przedmiotów znajdujących się w skarbcach średniowiecznych władców. Okazuje się, że podobieństwo, oparte na zupełnej przypadkowości zestawienia kolejnych eksponatów, jest uderzające. Ergo: współczesna świadomość artystyczna jest niezwykle podobna do świadomości ludzi średniowiecza. Załóżmy, że jest to prawda. Niech ta teza stanie się punktem wyjścia do poczynienia pewnych spostrzeżeń na temat współczesności. Przyjrzyjmy się najpierw dokładniej samemu jądru zarysowanego zagadnienia, czyli słowu „sztuka”. Otóż Eco patrzy na oba tak odmienne przecież zjawiska z perspektywy człowieka współczesności. Moim zdaniem warto jednak spojrzeć na to zagadnienie od drugiej strony i spróbować wskazać cechy dystynktywne sztuki średniowiecza oraz odnaleźć odpowiadające im elementy naszej współczesności. Intuicja podpowiada, że coś, co dziś nazywamy sztuką, nie pokrywa się, przynajmniej pod względem społecznego odbioru, z tym, co za sztukę uważali np. mieszkańcy trzynastowiecznego Krakowa. Na tropie sztuki Sztuka średniowieczna była w przeważającej części sztuką sakralną, więc dzieła sztuki można było znaleźć niemal wyłącznie w miejscach kultu. Co to oznacza? Po Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 PUBLICYSTYKA pierwsze, że była to twórczość powszechnie dostępna, na pewno bardziej niż ta zamknięta w galeriach. Po drugie, walory estetyczne dzieła sztuki schodziły w tym przypadku na drugi plan. O wiele ważniejsza wydawała się jej wartość użytkowa, czyli w tym przypadku – dewocyjna. Figura Chrystusa Modlącego się w Ogrójcu lub ikona Wniebowzięcia Matki Bożej w daleko większym stopniu są urzeczywistnieniem tych konkretnych zdarzeń niż tylko ich przedstawieniem – dzieła sztuki miały przede wszystkim przedstawiać prawdy wiary stanowiące duchowy gmach Kościoła, nie zaś ozdabiać budowlę. Zachwianie proporcji ciała, kwietyzm czy odejście od realizmu nie są tu motywowane kreacją artystyczną, a tylko (lub aż) wskazaniem na głębsze sensy – sens cierpienia Syna Bożego i boski charakter Maryi. Dlatego tak trudno wyobrazić sobie średniowiecznego krytyka sztuki, który wartościuje owe dzieła. Wymierną wartością mogła tu być jedynie cena, która świadczyła o zamożności donatora. Ważną cechą sztuki średniowiecznej była anonimowość artystów. Ale czy „artysta” to odpowiednie słowo na określenie twórcy nawet najbardziej misternych dzieł średniowiecza? Wydaje się, że bardziej stosowne byłoby tu słowo „rzemieślnik”. Lepszy lub gorszy, jednak właśnie rzemieślnik. Stąd brała się anonimowość twórców równa z anonimowością nawet najlepszych ówczesnych kołodziejów czy powroźników. Sztuka była więc rzemiosłem, a jako taka pełniła funkcje użytkowe – reprezentacyjne i modlitewne. I tu powracamy do punktu wyjścia: sztuka jest powszechna, więc musi być powszechnie zrozumiała, musi odnosić się do wspólnych wszystkim doświadczeń i wyrażać powszechne gusta. Jak widać, pod tym względem sztuce średniowiecznej bliżej do zawartości katalogu Ikei niż do ekspozycji w Centrum Sztuki Współczesnej. Sztukę współczesną kształtuje bowiem niezwykle wąskie grono ludzi, zazwyczaj wbrew gustom „filisterskiej” większości. Zarówno poezja, jak i sztuki plastyczne tamtego okresu były głęboko moralizatorskie i miały na celu naukę dobrego życia (także dobrej śmierci). W związku z tym używały całej gamy zaczerpniętych głownie z antyku chwytów retorycznych. Mówienie o retoryczności dzieł plastycznych wydaje się dosyć ryzykowne, jednak fakt, że katedra średniowieczna, której każdy element architektoniczny i każde malowidło posiadały własne znaczenie, w dodatku tworzące z innymi elementami spójny komunikat, może do tego uprawniać, i w takim kontekście duże nagromadzenie przedstawień alegorycznych, takich jak personifikowane czy animizowane cnoty, nie może dziwić. Spróbujmy krótko podsumować powyższy wywód. Sztuka średniowieczna to zjawisko: 1) powszechne; 2) o charakterze użytkowym; 3) tworzone przez anonimowych twórców (rzemieślników); 4) kształtowane przez powszechne gusta, 5) mające charakter retoryczny; 6) oparte na powszechnie zrozumiałych komunikatach. Ażeby odkryć ten komponent rzeczywistości, który najlepiej przylega do tak scharakteryzowanego zjawiska, posłużymy się pewną popularną, używaną też przez samego Eco, paralelą. Załóżmy, że sztuka średniowiecza była wytworem chrześcijaństwa, tj. została na chrześcijaństwie ufundowana w taki sposób, że niemożliwe jest jej zrozumienie bez wielorakich odniesień do niego. Kościoły były w tamtym okresie również „świątyniami sztuki”. Dzisiejsza kultura jawi się jako komponent niezliczonej ilości składników, jednak tym, co kształtuje świadomość ogółu, jest kapitalizm, a ściślej – coraz bardziej ekspansywny konsumpcjonizm. Wydaje się, że tak jak chrześcijaństwo w odległym średniowieczu, tak konsumpcjonizm współcześnie ma największy wpływ na modelowanie zbiorowej wyobraźni, definiowanie pojęć (miłość, prawda, dobro, piękno) czy wreszcie sposób odbioru rzeczywistości. Co wynika z takiego oglądu tych dwu zjawisk? Dla nas oznacza to, że „współczesnej sztuki średniowiecza” również należy szukać w swoistych odpowiednikach dawnych świątyń, czyli hipermarketach. Święte półki Użyjmy trochę wyobraźni spod znaku Mirona Białoszewskiego: oto hipermarket przemienia się w średniowieczną katedrę. Wysokie nawy regałów pokryte wielokolorowymi płaskorzeźbami produktów, rozety promocji, proporce z cenami, a u wyjścia: kasy – mistyczny ołtarz, na którym dokonuje się przemienienie – wirtualny reklamowy towar staje się ciałem. Czyż człowiek średniowiecza i klient centrum handlowego nie są poddani podobnym bodźcom, kiedy z czcią i namaszczeniem przekraczają progi „świątyń”? Pierwsze, co uderzało człowieka średniowiecza, to przestrzeń i kolor (pamiętajmy, że mroczne, ponure i tajemnicze średniowiecze jest wymysłem romantyków – średniowiecze uwielbiało kolor), czyli te same bodźce, które wprawiły mnie w osłupienie, kiedy kilka lat temu po raz pierwszy stanąłem wewnątrz hipermarketu. Pewne oszołomienie poznającego wpisane jest w ideę zarówno gotyckiej katedry, jak i nowoczesnego centrum handlowego, jednak by mógł on być bardziej otwarty na wszystko to, co oferują te budowle, potrzeba pewnego oswojenia przestrzeni. Kompozycja poszczególnych elementów musi być w przybliżeniu stała. W przypadku katedry można mówić o ciężarze tradycji, ale jeśli chodzi o centra handlowe – decydowała opinia psychologa – klient nie może czuć się zagubiony2, bo w takiej sytuacji nie odda swoich ciężko zarobionych pieniędzy. Dlatego układ wszystkich wielkich sklepów, jak też miejsc sakralnych, zawsze jest identyczny i nawet mało doświadczony klient szybko orientuje się, że aby kupić bułkę kajzerkę za 19 groszy, musi przejść nawą główną do samego końca, będąc po drodze narażonym na wszelkie pokusy, na jakie wystawiają go towary o obniżonych cenach. Jak widać, takie ujęcie tematu daje niezwykle ciekawe pole do obserwacji, tu ledwie zarysowane, ponieważ my w tych współczesnych świątyniach poszukujemy jednego tylko i jakże subtelnego elementu – sztuki. Sztuka i jej target „[Średniowiecze jest] okresem kultury wizualnej, w którym katedra jest wielką księgą z kamienia i pełni w istocie funkcje plakatu reklamowego […]” – pisze Eco w akapicie poświęconym sztuce współczesnej3. Rzeczywiście, wydaje się, że na poziomie intuicji oba zjawiska – reklama i sacrum – zdają się leżeć niezwykle blisko siebie. Każdy model kultury wytwarza własne narzędzia i schematy pozwalające na doświadczenie transcendencji, choć oczywiście bywa to transcendencja bardzo daleka od Boga Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 5 PUBLICYSTYKA osobowego. Wszak nawet w systemie totalitarnym, dogmatycznie ateistycznym, jakim był (i jest) komunizm, sfera sacrum odgrywała niezwykle ważna rolę. Józef Wissarionowicz Stalin kreowany był na mesjasza, który zaniesie dobrą nowinę rewolucji, by zbawić zły świat, w czym pomogą mu zastępy świętych (przodowników socjalistycznej pracy)4. Nic więc dziwnego, że również nasza współczesna „kultura konsumencka” daje możliwość, by zwykły szary klient choćby przez moment mógł poczuć dotknięcie Absolutu, czyli poczuć się jak w Niebie (albo centrum handlowym „Arkadia”). Początkowa intuicja, która skłania do nazywania centrów handlowych świątyniami, a katedry plakatami reklamowymi, pokazuje coś niezwykle ważnego – a mianowicie to, co w powszechnej świadomości (lub podświadomości) zajęło miejsce religii. Nie przypadkiem księża z ambon prowadzą krucjatę przeciwko hipermarketom, a lokalni politycy wydają zakazy handlu w niedzielę – w sferze sacrum zawsze toczyła się wojna o dusze, czyli świadomość, czyli hierarchię wartości – wojna o dusze, czyli o porządek świata. By wygrać tę batalię, należy być skutecznym, czyli efektywnym. Zarówno w niepiśmiennym średniowieczu, jak i współcześnie, w „nowym średniowieczu” wtórnych analfabetów, najskuteczniejszym narzędziem w walce o człowieka jest przekaz wizualny, ikoniczny. Stąd, jak w wiekach średnich orężem ewangelizacji była sztuka, tak orężem ery konsumpcjonizmu jest reklama. W ten sposób dochodzimy do sedna zagadnienia, które stało się tematem tej analizy – przekaz reklamowy jako współczesna sztuka sakralna. Sztuka reklamy, czyli reklama jako sztuka Wróćmy na moment do wyznaczników sztuki średniowiecza wyszczególnionych wcześniej. Przypomnę, są to: powszechność, użytkowość, anonimowość twórców, kształtowanie przez powszechne gusta, zrozumiałość oraz retoryczny charakter. Prześledźmy pokrótce, jak do tej formy przylega reklama i co z tego wynika dla naszych rozważań. Można się zastanawiać, czy zasadne jest zajmowanie się problemem powszechności reklamy. Na każdym niemal kroku jesteśmy bombardowani przekazami reklamowymi, domy mediowe udostępniają wciąż nowe nośniki reklamowe5. Oznacza to, że przestrzeń wolna od reklamy stale się zmniejsza. Jesteśmy tu w daleko gorszej sytuacji niż ludzie średniowiecza, lecz jednocześnie jesteśmy także bardziej na ów „ostrzał” odporni. Niewątpliwie więc głównym atrybutem reklamy jest jej powszechność. Na przykładzie naszego kraju można nawet powiedzieć, że w ciągu kilkunastu lat reklama zdobyła jedną z dominujących pozycji w krajobrazie III Rzeczpospolitej. Zadziwiający jest fakt, jak szybko Polacy odkryli siłę reklamy – chyba nigdzie w Europie ulice nie są aż tak pstrokate od wszelkiej maści plakatów i billboardów, jak u nas. Wydaje się, że na razie odkryliśmy prawdziwość sloganu mówiącego, że reklama jest dźwignią handlu. Prawdopodobnie w końcu nadejdzie moment, w którym odkryjemy, jak pisał Lec, że reklama jest dźwignią, ale głównie… reklamy. Również kolejny aspekt tego zjawiska, jakim jest użytkowość, nie powinien budzić żadnych wątpliwości. Rze- 6 czywiście, reklama jest jedną z głównych gałęzi tzw. sztuki użytkowej. Jedynym problemem, jaki możemy napotkać, jest jasne określenie, komu lub czemu reklama służy, czyli dla kogo jest właściwie użyteczna. Oczywiście nie dla klientów, choć pozornie tak właśnie jest – reklama przedstawia produkt, dzięki czemu klient ma swobodę wyboru. Jednak zazwyczaj reklama nie odwołuje się do argumentów racjonalnych6, a jedynie emocjonalnych, czyli niewymiernych, a co więcej, na „wizerunek medialny” produktu większy wpływ mają takie czynniki, jak: aktualna sytuacja na rynku, moda czy analiza grupy docelowej niż realne cechy oferowanego produktu. Produkt reklamowany zdaje się bardziej istnieć w reklamie niż na półkach sklepowych, jest tworem daleko bardziej wirtualnym niż realnym7. Dla kogo więc reklama jest użyteczna? Oczywiście dla szarych eminencji ery konsumpcjonizmu, czyli producentów, a przede wszystkim – dla branży reklamowej. Twórcy reklamy w większości mają za sobą studia artystyczne, reklamy zaś często posiadają wyraźne piętno estetyczne, a w dodatku cieszą się niezwykłą popularnością, o której „prawdziwi artyści” mogą jedynie pomarzyć. Wiele zwrotów użytych w reklamie wchodzi do słownika. Również w tekstach reklam prasowych, tzw. body copy, a także spotów radiowych i telewizyjnych, wykorzystywane są tropy stylistyczne znane z poezji, zwłaszcza lingwistycznej. Od pewnego czasu organizowane są przeglądy i festiwale reklam – „Noc reklamożerców” – które przyciągają tłumy. Niepostrzeżenie w ciągu kilku lat status twórczości reklamowej w Polsce drastycznie się zmienił – oto na początku lat 90. artysta (przez wielkie „A”), który zdecydował się wziąć udział w reklamie, był niemalże pogardzany (odbierano mu prawo do wielkości, a przynajmniej do wielkiego „A”), dzisiaj zaś jest to nie tylko codzienność, ale też udział w ciekawej reklamie to swego rodzaju nobilitacja, a już na pewno dobry chwyt marketingowy. Twórczość reklamowa jest więc na wiele sposobów powiązana z twórczością artystyczną sensu stricto, jest jednak pewna cecha, która sprawia, że twórcom reklam zazwyczaj nie nadaje się statusu artystów. Ta cecha również w historii sztuki jest jednym z wyznaczników sztuki średniowiecznej – jest to anonimowość twórców. Niemal wszyscy twórcy reklam pozostają anonimowi, niczym średniowieczni rzeźbiarze czy malarze. Co ciekawe, w momencie kiedy twórca reklamy ujawnia swoją twarz (a więc także jego styl staje się rozpoznawalny), zaczyna być postrzegany właśnie jako artysta. Tak stało się w przypadku Ryszarda Horowitza, który jest dziś uznanym artystą fotografem, a jego wystawy na całym świecie przyciągają tłumy, jednak nadal trzon jego działalności stanowi fotografia reklamowa. Również uznany polski plakacista Andrzej Pągowski, podpisując swoje plakaty reklamowe, sytuuje się po stronie twórczości artystycznej, mimo iż jest właścicielem agencji reklamowej. Wielu doświadczonych i utytułowanych reżyserów traktuje działalność w reklamie jako ważną gałąź swojej twórczości, formę sprawdzenia biegłości w sztuce, choć prawdopodobnie przyciągają ich też niemałe pieniądze. Zasada jest jedna: we współczesnym świecie artysta ma swoje nazwisko, które coraz częściej staje się też dobrą marką i Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 PUBLICYSTYKA produktem reklamowym8, rzemieślnik zaś, taki jak większość twórców reklam, jest anonimowy. Jakość techniczna oraz wartość artystyczna reklam w poszczególnych krajach może być wymiernym wskaźnikiem nie tylko bogactwa, ale też ogólnie rozumianego poziomu umysłowego danego społeczeństwa. To nie przypadek, że z daleka rozróżnimy reklamę niemiecką od francuskiej, jednak kwestią dyskusji jest, czy reklama w podobny sposób jak poezja wyraża „ducha narodu”. Reklama to przekaz zubożony, bo nastawiony tylko na jak najsilniejsze oddziałanie na świadomość odbiorcy – to narzędzie, którego jedynym celem jest skuteczność, tak więc wszelki naddatek znaczeniowy, który nie służy sprzedaży, jest zbędny, bo odwraca uwagę od sedna. Zamiast romantycznego „ducha narodu”, reklama zdaje się odzwierciedlać po prostu gust danej społeczności. Zależność ta jest jednak obustronna – reklama jest kształtowana poprzez gusta odbiorców, a także kształtuje ich wyobraźnię, a co za tym idzie – gust. Poziom reklam jest warunkowany przez preferencje grupy odbiorczej. Według prawideł tej branży reklama proszku do szorowania musi być wysublimowana jak, nie przymierzając, radziecka polityka, w innym przypadku może się to skończyć zupełnym brakiem zainteresowania ze strony prostych kobiet. Reklama telefonu komórkowego musi z kolei zaskakiwać, bo modelowy młody, dynamiczny i roztrzepany odbiorca zbyt prostą reklamę po prostu przegapi w natłoku innych, ciekawszych. W przypadku reklam, jak w przypadku średniowiecznej sztuki, zasadniczą kwestią staje się utrafienie w gusta tych, do których przekaz jest adresowany. Z tym ostatnim problemem łączy się kolejny wyznacznik sztuki „nowego średniowiecza” – zrozumiałość. Reklama jest sztuką na krótkiej smyczy zrozumienia. Reklama może, ba – nawet musi – w jakimś sensie być zaskakująca, ale jednocześnie musi też być zrozumiała. Oczywiście tu znowu wszystko zależy od percepcji świętej grupy docelowej, targetu, jednak niezrozumiała reklama to coś znacznie gorszego niż wzgardzony poeta – ten drugi zawsze może liczyć na „późnego wnuka”, twórca reklamy jest pewien, że niezrozumiała reklama przepadnie na zawsze. Aby zapobiec niezrozumieniu, czyli nieefektywności przekazu reklamowego, twórcy reklamy wykorzystują całą gamę chwytów retorycznych, które na przestrzeni wielu wieków wykształciła zachodnia kultura. Co ciekawe, to nie poezja, ani nawet polityka, są polami, gdzie najściślej realizowane są założenia retoryki – tym obszarem naszej rzeczywistości, gdzie w najbardziej agresywny sposób stara się ona wpłynąć na naszą świadomość, jest właśnie reklama. Przekaz reklamowy realizuje wszystkie podstawowe funkcje retoryki: informacyjną, skierowaną do intelektu odbiorcy, argumentującą racjonalnie; estetyczną, wywołującą zachwyt, urzekającą pięknem formy, oraz emocjonalną, opanowującą wolę słuchacza, wzruszającą, argumentującą emocjonalnie, podczas gdy twórczość powszechnie uważana za artystyczną dawno już wyrzekła się prawa do „prawidłowego” kształtowania człowieka. Wyjątkiem może tu być sztuka silnie zaangażowana politycznie i światopoglądowo, jak filmy Michaela Moore’a, i oczywiście reklama, czyli oręż ery „nowego średniowiecza”. Wszystkie wyżej omówione cechy mogą charakteryzować zarówno sztukę średniowiecza, jak i reklamę. Wydaje się, że jakkolwiek brzmi to niewiarygodnie i apokaliptycznie, to właśnie reklama, jako reprezentant nowego konsumpcjonistycznego światopoglądu, zajęła miejsce średniowiecznej sztuki sakralnej. Podobieństwa te idą jednak jeszcze dalej – stanowią tylko punkt wyjścia dla dalszych rozważań. Średniowieczna katedra stanowiła próbę zbliżenia kultury elit – pisanej, z kulturą ludową – mówioną. Elity próbowały przełożyć ogólne prawdy, na których ufundowana była cała średniowieczna kultura, na język zrozumiały właśnie dla ludu. Na styku tych dwu kultur powstała kultura obrazkowa, powstał język, w którym zawarte zostały nie tylko prawdy wiary, historie biblijne, sylwetki świętych, hierarchia wartości, nie tylko projekt piramidy społecznej społeczeństwa feudalnego, ale też cała sfera przynależna życiu codziennemu zwykłych ludzi – pory roku, zwierzęta, figury rzemieślników różnych cechów. Katedra średniowieczna była swoistą encyklopedią, była eklektyczną księgą, w której zapisana została cała dostępna wiedza o świecie – była Biblią dla prostaczków, w ewangelicznym sensie tego słowa. Biblia pauperum Wpływ reklamy jako Biblii pauperum, jako encyklopedii i źródła poznawania świata na nasze przeżywanie rzeczywistości jest znaczący, aczkolwiek pośredni. Reklama ma przede wszystkim zainteresować i przyciągnąć odbiorcę. W realizacji tego, jakże szczytnego, celu właściwie wszystkie chwyty są dozwolone, stąd reklamy stają się coraz bardziej kolorowe, głośne, coraz bardziej epatują nagością i seksem. To z kolei pociąga za sobą zmiany w naszej percepcji, co sprawia, że również inni nadawcy komunikatów muszą coraz staranniej dobierać tematy, a przede wszystkim formę, tak by była ona wystarczająco atrakcyjna. W ciągłej pogoni za klientem, bo już nie za odbiorcą, tracą dawne cechy media – komunikat musi zaciekawiać, na dalszy plan schodzą wiarygodność, wnikliwość czy tak starodawna kategoria, jak prawda. W ten oto sposób reklama pośrednio wpływa na to, jak kształtowany jest obraz świata, który do nas dociera oraz język, w którym ów świat jest opisywany. Warto też zastanowić się, jak przypisane sobie funkcje spełnia sztuka we współczesnych „katedrach”? Jak już powiedzieliśmy, sztuka średniowieczna nie odwzorowywała rzeczywistości – wyrażała pewien projekt, koncepcję wszechświata – wszechświata ufundowanego na prawdach objawionych. Co zatem wyraża reklama? Bo z pewnością tak samo jak sztuka średniowiecza daleka jest od realizmu. Sztuka sakralna ma pozwalać na komunikację odbiorcy z Bogiem. Z jakim bogiem lub bogami komunikuje nas reklama? Reklama pokazuje świat idealny, świat pragnień i marzeń. To lustro, w którym możemy zobaczyć siebie, zawsze młodego i pięknego, szczęśliwego i spełnionego, w otoczeniu kochającej rodziny i biegających wokoło uroczych zwierzątek. To świat, w którym każdy problem daje się rozwiązać za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – wystarczy kupić i mieć. Nie trzeba nawet codziennego wysiłku. Wystarczy pięć minut ćwiczeń przy użyciu kawałka gumy i plastiku, by, przy niewielkiej pomocy promieni Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 7 PUBLICYSTYKA kosmicznych, posiąść idealną figurę; wystarczy psiknąć lub kliknąć, by posiąść Figurę; wystarczy wetknąć mikrofon w nos, by posiąść niezwykłą wiedzę, przed którą skapitulują nawet najtrudniejsze krzyżówki świata. Tak, reklama przedstawia świat idealny, świat bogów i bogiń, którzy popijając ambrozję za nic mają zmartwienia śmiertelników. Reklama przedstawia świat mitów, który wywodzi się wprost ze świętej góry Olimp. I tu tkwi najbardziej zadziwiająca cecha reklamy jako sztuki sakralnej – komunikuje nas ona z naszą własną podświadomością, z własnymi pragnieniami. Bo my, w myśl nowej etyki, jesteśmy dla siebie samych bogami, to my wyznaczamy prawa i my możemy je łamać. Reklama ukazuje więc idealne wyobrażenie świata konsumpcji i jednocześnie, podobnie jak malowidła i płaskorzeźby w XIII-wiecznej katedrze, pewien projekt wszechświata. Już na pierwszy rzut oka widać, że jest to wizja niezwykle płaska, jednowymiarowa, ograniczona do kilku zaledwie elementów życia. Gdzie bowiem w świecie konsumpcji mieszczą się takie nieodzowne elementy życia, jak cierpienie czy śmierć? Reklama prezentuje świat niezwykle ubogi, to język, z którego wyrugowane zostały niemal wszystkie słowa pozwalające mówić o realnym doświadczeniu. Tak oto kultura konsumpcji, która jest zaprzeczeniem kultury średniowiecza, wykształciła język, który jest namiastką języka, karykaturą tamtego bogactwa mowy – reklama jest tylko skarlałym odpowiednikiem tamtej sztuki. Może dlatego w świadomości współczesnego człowieka coraz mniej miejsca pozostaje na dyskusje o sprawach zasadniczych, na mierzenie się z tematami trudnymi. Najpierw bowiem wyjałowiał język, medium, przez które te najtrudniejsze prawdy można próbować oswajać. Teraz nie pozostaje nic innego, jak wyrugować te sfery doświadczeń człowieka, o których mówić jest coraz trudniej – starość, chorobę, śmierć – poza nawias rzeczywistości. Niepodobieństwem byłoby twierdzenie, iż wszystkiemu winna jest reklama, jednak wydaje się, że na tym przykładzie można świetnie zaobserwować tę wyraźną tendencję współczesnego świata. Cowboy lękiem podszyty Czy jednak rzeczywiście możliwe jest całkowite wyłączenie tych podstawowych doświadczeń istoty ludzkiej poza nawias świadomości ogółu? Czy nie przypomina to raczej dziecięcego gestu zamknięcia oczu i udawania, że wtedy staje się niewidocznym? Psychoanaliza uczy, że treści wyparte ze świadomości nie znikają, nie rozpływają się w powietrzu, gdy odwrócimy od nich wzrok – wręcz przeciwnie, zepchnięte do mrocznej sfery podświadomości z tym większą mocą oddziałują na nasze życie. Podobnie rzecz ma się w przypadku całych cywilizacji – tematy, które podlegają największym wytłumieniom, paradoksalnie decydują o kształcie danej kultury. Także dziś odwieczne lęki człowieka, choćby odsuwane i maskowane przez wiarę w nieograniczony postęp medycyny i cudowne diety, nie znikają – są stale obecne tuż pod cienką warstwą treści przefiltrowanych przez współczesna cenzurę. W taki sposób można też spojrzeć na język reklamy i na reklamę jako wyraz współczesnego modelu świata Zachodu. 8 Symbolem tego typu relacji są reklamy papierosów, w których obok szczęśliwych i pięknych, a przede wszystkim wolnych ludzi, występuje proporcjonalna do wielkości nośnika informacja, że „Palenie zabija!”, która to pojawia się w kolorowym świecie reklamy, jak kostucha w średniowiecznych przedstawieniach danse macabre. Ciekawe, że właśnie reklamy tytoniu, łatwo i śmiertelnie uzależniającego, najwyraźniej eksponują poczucie wolności, które to ma być ową wartością naddaną palenia. Kilka lat temu widoczna była zmasowana reklama papierosów West – „wyzwolonych stanów Ameryki” – zaś symbolem najpopularniejszej marki papierosów na świecie – Marlboro – jest cowboy w otoczeniu bezkresnej prerii. Co ciekawe, człowiek, który na reklamach wcielił się w tę postać, zmarł na raka płuc… Na jeszcze inną cechę języka reklamy zwraca uwagę Tadeusz Sobolewski: „Jeśli wczytać się w hasła reklamowe, trudno oprzeć się wrażeniu, że są one podszyte smutkiem i niewiarą. Nie tylko dlatego, że uprzedzają o śmierci i chorobach, jak w przypadku reklam papierosów. Te hasła, zdradzające niekiedy talent literacki (karykatura poezji lingwistycznej), kryją w sobie ironię. […] Reklamy mówią: nie masz żadnego wyboru, nie pozostaje nic innego, jak namiastka spełnienia”9. Czy rzeczywiście tak? Przecież współczesny świat Zachodu jest światem zupełnie zdemokratyzowanym. Właśnie prawo wyboru, także w kwestiach moralnych lub związanych z takimi aksjomatami „starodawnego myślenia”, jak płeć czy przynależność rodzinna, staje się najważniejszym prawem jednostki. To ten podstawowy akt wyboru, także wedle współczesnych myślicieli10, ma być kamieniem węgielnym pod budowę nowego szczęśliwego człowieka i nowych szczęśliwych społeczeństw. Czy jednak w ponowoczesnym świecie, w którym wszelkie hierarchie uległy przewartościowaniu, w niezmierzonym chaosie możliwości, ów wolny wybór nie zamienia się w pusty slogan? Czy nie jest to raczej znak tragicznej „kosmicznej” wolności, której smutnym symbolem są przebogate półki supermarketów, w rzeczywistości uniemożliwiające wybór, a której wyrazem jest pstrokaty świat reklam krzyczących „Bądź sobą! Wybierz Pepsi!”? O rzeczywistym wyborze możemy mówić, gdy potrafimy określić jego konsekwencje i określić, która z dróg w danym momencie jest dla nas lepsza. W świecie, w którym brak jakiejkolwiek hierarchii wartości, kiedy nawet mówienie o jakościowych różnicach staje się oznaką zacofania, „wolny wybór” przypomina grę z ulicznym szulerem w trzy karty. *** Dosyć daleko stąd do punktu wyjścia, początkowej „zabawy”, podjęcia i rozwinięcia zaproponowanej przez Umberto Eco paraleli. Daleko stąd do średniowiecza z jego celową i trwałą strukturą świata, dającą człowiekowi podstawowe poczucie bezpieczeństwa. Również jednak według włoskiego myśliciela „nowe średniowiecze” to raczej czas zabobonów i wtórnego analfabetyzmu niż ojców kościoła, z ich bogactwem myśli. Co dalej? Trudno to przewidzieć; historia uczy, że to, co wewnętrznie sprzeczne, nie może się ostać. Mimo że pod wpływem krzykliwej propagandy głoszącej niezwykły postęp cywilizacyjny, jaki dokonuje się Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 PUBLICYSTYKA na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat, stosunkowo łatwo przychodzi nam wiara w „koniec dziejów”, w to, że ogólny poziom i kształt świata osiągnął swój najwyższy pułap, pozwalający na skupieniu się już tylko na doskonaleniu tego modelu. Z typowym dla świata Zachodu egocentryzmem zapominamy o miliardach ludzi pozostających poza współczesną cywilizacyjną Arkadią. Lansowany przez lata model człowieka-konsumenta, bożka reklamy, łatwo możemy uznać za wzorzec przyszłości, który zapewni ludziom dobrobyt, a gospodarce trwały wzrost. Zapominamy jednak o jednej ważnej prawdzie dziejów – po średniowieczu nadszedł renesans. n PRZYPISY 1. Szkic ten zawarty jest w tomie: U. Eco, Semiologia życia codziennego, Warszawa 1998. 2. Również olbrzymi sukces sieci restauracji McDonald’s w dużej mierze jest zasługą tego, że na całym świecie wyglądają one tak samo i serwują te same dania. 3. U. Eco, Nowe średniowiecze, [w:] Semiologia życia codziennego, s. 96. 4. Sakralna stronę kultu jednostki świetnie pokazuje Wojciech Wiszniewski w filmie „Wanda Gościmińska – włókniarka”, w którym główna bohaterka, przodowniczka pracy z lat 50., jest stylizowana między innymi na Matkę Boską. 5. Oczywiście, bardzo daleko nam jeszcze do krajów najbardziej rozwiniętych. W Japonii, gdzie jak wiadomo każdy centymetr ma wagę złota, albo układów scalonych, wprowadzono ostatnio plecaki z ekranem ciekłokrystalicznym, na którym przez cały czas emitowane są reklamy – oczywiście odbiorcami reklamy są ci, którzy np. w tokijskim metrze stoją za nosicielem nośnika. Trzeba przyznać, że jest to jednak wygodniejsze niż chodzenie po Krakowskim Przedmieściu, będąc przebranym za kufel do piwa, nawet jeśli jest to piwo Pilsner Urquel. 6. Reklamy porównawcze, czyli takie, które pokazują jasno, który produkt jest lepszy i dlaczego, są w Polsce dozwolone od niedawna, ale wykorzystywane są niezwykle rzadko. Wynika to zapewne z faktu, że poszczególne produkty nie różnią się między sobą niczym poza opakowaniem. 7. Znakomicie w odniesieniu do reklamy można zastosować teorię simulacrum – rzeczywistości wirtualnej. 8. Chyba najjaskrawszymi przykładami mogą być tu Andrzej Mleczko i jego cieszące się dużą popularnością galerie autorskie, a także młodzi artyści związani z galerią „Raster”, którzy przekształcają swoje dzieła i tworzą w oparciu o nie… gadżety w stylu kubków z nadrukami, które sprzedają. 9. T. Sobolewski, Dziecko peerelu, Warszawa 2000, s. 12 10. Por.: Z. Bauman, Jak stać się obcym i jak przestać nim być, [w:] Ponowoczesność jako źródło cierpień, Warszawa 2004, s. 3569. Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 9 PUBLICYSTYKA Autoagresja – kobieca przypadłość? Ekstatyczki, histeryczki i inne święte Anny Baumgart Jolanta Rydel iedy przed kilkoma laty oglądałam „Pianistkę” Michaela Haneke, odrazę i przerażenie budziły we mnie sceny samookaleczania się głównej bohaterki. Jednakże niepokój, jaki wywoływały wspomniane, sceny stosunkowo łatwo było oswoić, uprzytomniając sobie, że stanowią one filmową fikcję, są elementem pewnej konwencji, gry, jaką reżyser nieustannie prowadzi z widzem. Tego rodzaju psychicznego komfortu nie daje „lektura” zaledwie dziesięciominutowego filmu Anny Baumgart „Ekstatyczki, histeryczki i inne święte”. W kolejnych scenach bohaterki nacinają sobie skórę, turlają się po rozbitym szkle, uderzają głową w stół, wymiotują, gryzą swoje ramię, wyrywają włosy... Sceny te zostały zagrane dla potrzeb projektu, lecz nie były one wymyślone. Bohaterki (wyłonione w drodze dość makabrycznego – moim zdaniem – castingu) co prawda odgrywają przed kamerą wspomniane zachowania, lecz na co dzień, w zaciszu domowym, faktycznie tych rytuałów dokonują. Granica pomiędzy rzeczywistością a fikcją zostaje zatarta, bohaterki w istocie grają same siebie; nie ma tu mowy o filmowej kreacji, którą można porzucić po zejściu z planu filmowego. Projekcja ta, cechująca się dużym zagęszczeniem akcji oraz utrzymana w naturalistycznej stylistyce, nie pozwala przejść obojętnie obok. Mnie skłoniła do dalszych poszukiwań i próby zrozumienia problemu. Autoagresja to agresja wymierzona przeciwko sobie, przeciwko własnemu ciału. Samookaleczenie (samouszkodzenie) to najbardziej charakterystyczny i być może konstytutywny element zachowań autoagresywnych1. Samouszkodzenie to „akt polegający na celowym zadawaniu bólu i/lub ran swemu ciału, pozbawiony jednakże intencji samobójczej”2. Do jego najczęstszych form należy nacinanie skóry (przede wszystkim ramion i dłoni) oraz – nieco rzadziej – parzenie się wrzątkiem lub substancjami chemicznymi, zadawanie sobie ciosów lub obijanie się o przedmioty, a także: drapanie, nakłuwanie, gryzienie, pocieranie i wprowadzanie pod powłokę skórną lub w otwory ciała ostrych przedmiotów, podwiązywanie kończyn, wyrywanie włosów oraz połykanie ostrych przedmiotów lub szkodliwych substancji3. Wachlarz dostępnych środków jest szeroki. Nie w tym jednak rzecz, by drobiazgowo opisywać każdą z metod zadawania sobie ran i bólu. Nie czu- K 10 ję się również upoważniona do analizowania problemu autoagresji z perspektywy psychologicznej. Świadomie ograniczam się w swojej analizie do ujęcia środowiskowego (politycznego). Tym, co interesuje mnie najbardziej, jest poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, dlaczego autoagresja należy do kobiecych „przypadłości” oraz dlaczego niektóre zachowania autoagresywne są szeroko akceptowane w społeczeństwie, podczas gdy inne uchodzą za patologiczne, anormalne i objęte zostają społecznym tabu. W moim przekonaniu oba te zagadnienia splatają się ze sobą, dlatego próbę odpowiedzi na postawione wcześniej pytania potraktuję wspólnie dla nich obu. Zajmę się więc tylko niewielkim wycinkiem złożonego i wieloaspektowego problemu, jakim jest autoagresja. Punktem wyjścia uczyniłam film Anny Baumgart „Ekstatyczki, histeryczki i inne święte”. Znamienne jest, iż pośród osób dokonujących okaleczeń własnego ciała 83% stanowią kobiety pomiędzy dwudziestym a trzydziestym rokiem życia4. Autoagresja to „choroba” kobiet. Co więcej – jak się okazuje – kobiet młodych, przeżywających apogeum swojej atrakcyjności fizycznej i możliwości reprodukcyjnych. Abstrahując od indywidualnego rozwoju psychoseksualnego poszczególnych kobiet (niezwykle istotnego w etiologii skłonności i zachowań autoagresywnych), chcę się zastanowić nad sposobem, w jaki kultura, w której żyją kobiety, wpływa na praktykowanie przez nie czynności autoagresywnych. Bohaterki filmu Anny Baumgart są młodymi i ładnymi kobietami. Zadbane, atrakcyjnie ubrane przechadzają się we wnętrzach schludnych mieszkań. Wszechobecny estetyzm, sącząca się w tle melodyjna piosenka nie wskazuje na to, że za chwilę jedna z kobiet w histerycznym uniesieniu rozerwie na sobie sweterek i stłucze szklane naczynia, by następnie tarzać się wśród szklanych odłamków, druga w konwulsjach zwróci do toalety zawartość żołądka, a jeszcze inna skulona i kiwająca się jednostajnie – jak w transie – będzie monotonnie wyła i gryzła swe ramię. Bezpieczna powierzchowność bohaterek i typowość wnętrz mieszkań kontrastują z ich późniejszymi zachowaniami. Pozorna normalność zostaje zburzona, bohaterki unicestwiają stereotypowy wizerunek grzecznej i stonowanej kobiety. Sama autorka mówi o autoagresji jako o „rodzaju donosu na kulturę, w której zostaliśmy wychowani”, buntu Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 PUBLICYSTYKA przeciwko społeczeństwu. Bo czego ta kultura i społeczeństwo wymagają od kobiet? Podejście feministyczne tym wyróżnia się spośród innych ujęć problemu autoagresji, że kładzie nacisk na odmienność doświadczeń mężczyzn i kobiet, jak również innych grup społecznych (np. homoseksualistów, niepełnosprawnych, mniejszości etnicznych etc.). B. Burstow twierdzi, iż w społeczeństwie patriarchalnym tak naprawdę wszystkie kobiety dopuszczają się pewnych rodzajów samookaleczenia, co więcej – są do nich zachęcane5. W tym miejscu pojawia się problem wyznaczenia granicy pomiędzy praktykami akceptowanymi społecznie a kwalifikowanymi jako psychopatologia. Okazuje się, że jednoznaczne jej wytyczenie jest praktycznie niewykonalne, gdyż jest ona niezwykle płynna i niewyraźna. Jak pokazują badania antropologiczne, akty samouszkodzenia podejmowane w imię tradycji czy też korzyści duchowych lub społecznych stanowią element kultury rozlicznych społeczności. Nie trzeba zresztą daleko szukać – „autoagresywne kierunki w modzie”6 we współczesnej zachodnioeuropejskiej kulturze są aż nadto widoczne. W kontekście filmu Anny Baumgart istotnym aspektem problemu (w nawiązaniu do tytułu pracy) wydają się autoagresywne zachowania w ramach obrzędów religijnych. Z racji przynależności do kręgu kultury chrześcijańskiej skupię się na praktykach uszkadzania ciała w religii chrześcijańskiej. Funkcjonujący w jej obrębie symbol cierpiącego Chrystusa stał się niedoścignionym wzorem dla osób, które w umęczaniu swojego ciała upatrują możliwości pokuty, uwolnienia od doczesnych potrzeb, ale także drogi rozwoju duchowego, oświecenia i mądrości. Katalog chrześcijańskich męczenników jest długi. Okazuje się, że znaczącą rolę odegrały wśród nich kobiety. Wystarczy wspomnieć stygmatyków (uznawanych za świętych): pomiędzy XIII a XX wiekiem opisano około 300 takich przypadków, z których 269 stanowiły kobiety7. Powiązanie fizycznego cierpienia z dostąpieniem bożej łaski jest głęboko zakorzenione w tradycji chrześcijańskiej. Doświadczenia mistyczne częstokroć poprzedzone były silnym bólem. Jak zauważa Maciej Michalski w swoim artykule Autodestrukcja i ekstaza8, przeżyć mistycznych doświadczały głównie kobiety. Dręcząc swe ciała (poprzez stosowanie chłosty i głodówek, utrzymywanie na ciele gnijących ran i pielęgnowanie stanów chorobowych), wprowadzały się w stan ekstazy, który umożliwiał mistyczny kontakt z Bogiem. Patriarchalny Kościół musiał pogodzić się z faktem, iż zaszczytu obcowania z Absolutem dostępowali nie uczeni w piśmie mędrcy, lecz proste, niewykształcone kobiety. Mistyczki cieszyły się w średniowieczu i wczesnych czasach nowożytnych dużym szacunkiem. Ich przeżycia nobilitowały je i częściowo wyzwalały spod bezwzględnej władzy patriarchatu. Porównując gesty współczesnych kobiet dokonujących czynności samookaleczenia do gestów dawnych świętych, Anna Baumgart być może pragnie zwrócić uwagę na pewną analogię – obie grupy kobiet dzięki dręczeniu swojego ciała wyzwalają się (lub próbują wyzwolić) z krępujących więzów patriarchalnej kultury i społeczeństwa. Jednakże to, co było akceptowane (a nawet nobilitowane) w imię religii, potępiane jest i traktowane jako społecznie niedopu- szczalne w przypadku dzisiejszych autoagresywnych kobiet. Dlaczego tak się dzieje? B. Burstow wskazuje na negatywne konotacje słowa „samookaleczenie”9. Otóż, rozwijając tę myśl, Burstow uświadamia, iż zawiera ono w sobie element „psucia”, które może być wyrazem sprzeciwu wobec obowiązującego kanonu piękna i estetyki kobiecego ciała. Naruszanie tych reguł spotyka się zaś ze zdecydowanym społecznym sprzeciwem, jak każde wystąpienie przeciwko normom kulturowym. Skoro uszkadzanie własnego ciała wywołuje tak silną dezaprobatę ze strony społeczeństwa, to dlaczego część zabiegów polegających na ingerencji w ciało, a nazywanych „udoskonalaniem” jest przez owo społeczeństwo akceptowana? Czym różni się nacinanie skóry przez osoby autoagresywne od eleganckiego liftingu i operacji plastycznych przeprowadzanych w klinikach chirurgii plastycznej? Dlaczego nakłuwanie skóry w zaciszu domowym uchodzi za patologię, podczas gdy tatuaż i body piercing (także w wyjątkowo wrażliwych i intymnych częściach ciała) jest ostatnim krzykiem mody? Z jakiego powodu potępiamy krępowanie stóp chińskich dziewczynek, natomiast bez zastanowienia kupujemy buty na wysokich obcasach lub z wąskimi noskami, deformujące kręgosłup i stopy? Z odrazą myślimy o wymiotujących bulimiczkach, a same stosujemy wyniszczające (w najlepszym wypadku po prostu uciążliwe) diety z kolorowych magazynów. Osoba wyrywająca sobie włosy z głowy uznana zostałaby za niezrównoważoną psychicznie, podczas gdy miliony kobiet stosują – niejednokrotnie bolesną – depilację innych części ciała. Z perspektywy czasu barbarzyństwem jawi się nam zmuszanie kobiet do noszenia gorsetów deformujących szkielet i uszkadzających organy wewnętrzne, jednak wciąż podziwiamy wyczyny gimnastyczek artystycznych czy grację baletnic, których ciała podczas wyczerpujących treningów są zniekształcane w znacznie większym stopniu. Przykłady można by mnożyć w nieskończoność. Gdzie zatem przebiega granica między tym, co „normalne”, a tym, co „chore”? Postanowiłam porozmawiać na ten temat z kilkoma osobami. Dla nich rozróżnienie tych dwóch kategorii zachowań okazało się zaskakująco łatwe. Różnicę upatrywali przede wszystkich w odmiennych celach. W pierwszym przypadku kobiety okaleczają się, ponieważ nienawidzą siebie tak bardzo, iż pragną ukarać się czy nawet doprowadzić do unicestwienia; pojawił się również głos, że samookaleczanie to kaprys znudzonych, dobrze sytuowanych kobiet, które mając już wszystko, nie wiedzą, co ze sobą począć10. Natomiast w drugim przypadku celem jest upiększenie ciała, skorygowanie niedoskonałości, powodowane chęcią wyglądania ładnie, podobania się innym; nie ma w tym przecież nic zdrożnego. Rzecz nie jest jednak tak prosta, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Prawda tkwi bowiem w fakcie, że tym, co konstytuuje zarówno zachowania samouszkadzające, jak i „udoskonalające” ciało, jest „przekonanie człowieka, że jeżeli nie modyfikuje on swojego ciała, nie nadaje się do niczego”11. Oba typy zachowań zawierają więc element nienawiści do siebie (dlatego tak ważne jest przeprowadzanie badań psychologicznych przed operacją plastyczną). Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 11 PUBLICYSTYKA Ciało jest nośnikiem wartości kulturowych, w nim są one reprezentowane. Od kobiecego ciała oczekuje się, że dostosuje się do uznawanych w danym społeczeństwie wartości oraz norm określających dopuszczalne u kobiet cechy i zachowania. Poza powszechnym przekonaniem o konieczności modyfikacji kobiecego ciała w celu osiągnięcia ideału piękna, okaleczanie ich związane było ze sprawowaniem nad nimi kontroli (np. praktykowane po dziś dzień w krajach afrykańskich obrzezanie dziewczynek). Kobiece ciało traktowane było jak własność mężczyzny, a zatem społeczeństwa uosabianego w postaci mężczyzny, dyktującego takie a nie inne normy. Zresztą i w dzisiejszej zachodnioeuropejskiej kulturze kobiece ciało jakby nie do końca należy do jego posiadaczki, lecz jest polem walk politycznych i ideologicznych (wystarczy wspomnieć dyskusję o ustawie aborcyjnej), przedmiotem kultury masowej, tworzywem, które należy formować zgodnie z obowiązującymi kanonami. Poczucie wyalienowania ze swojego ciała jest wysoko skorelowane ze skłonnościami do autoagresji. Agresja jest jednym z najsilniejszych ludzkich popędów, leży ona w ludzkiej naturze. Kultura zaś powinna dostarczać sposobów umożliwiających jej wyrażenie, i w istocie dostarcza, lecz tylko mężczyznom. Głęboko zakorzenione w świadomości społecznej stereotypy przypisują kobietom takie cechy, jak łagodność, uległość, delikatność – publiczne rozładowanie agresji, skierowanie jej na zewnątrz kobiecie po prostu nie przystoi. W tej sytuacji jedynym możliwym sposobem staje się skierowanie agresji przeciwko samej sobie, w postaci autoagresji. Anna Baumgart w swoim filmie „Ekstatyczki, histeryczki i inne święte” porusza trzy istotne kwestie: problem cielesności kobiet, ich stosunku do własnego ciała, problem radzenia sobie kobiet z własną agresją oraz kwestię społeczno-kulturowego uwarunkowania obu problemów. Po projekcji filmu spotkałam się z zarzutem ze strony towarzyszącej mi osoby, iż bezzasadne jest lokowanie przyczyny zachowań autoagresywnych w samym fakcie bycia kobietą i stanowi to pewne nadużycie ze strony autorki; o wiele bardziej prawdopodobne wydaje się, że ich przyczyna tkwi w indywidualnych cechach konkretnych jednostek. W jaki sposób można odeprzeć tego typu argumenty? Po pierwsze, o czym wspomniałam na samym początku, 83% wszystkich osób dokonujących aktów samookaleczenia stanowią kobiety. Mężczyźni dokonują ich przede wszystkim w ekstremalnych sytuacjach, takich jak przebywanie w więzieniu lub w wyniku traumatycznych przeżyć, np. wojennych. Po drugie, kierowanie agresji ku sobie ma co prawda związek z rozwojem kobiecej tożsamości (co wskazywałoby na przyczyny indywidualne), lecz także z czynnikami społecznymi. Starałam się pokazać, że obowiązujące w kulturze normy i wartości oraz stereotypy więżą kobietę w potrzasku. Po trzecie wreszcie, częstym błędem zarówno specjalistów, jak i laików jest sprowadzanie zjawiska autoagresji do problemu jednostki, bez uwzględnienia roli systemu, w ramach którego ona funkcjonuje. Łatwiej winą obarczyć jednostkę, niż system, gdyż łatwiej wyleczyć pojedynczą osobę, niż całe społeczeństwo (np. wyeliminować seksizm). 12 Tym, co zainteresowało mnie w pracy Anny Baumgart, jest kryterium „normalności” w odniesieniu do modyfikacji własnego ciała. Czy zachowania bohaterek filmu są „chore”, anormalne? Czy typowy, normalny wygląd ich samych i mieszkań nie sugerują raczej, że taki rodzaj radzenia sobie z przykrymi (lub traumatycznymi) doświadczeniami oraz napięciem nie jest najlepszym i – paradoksalnie – najnormalniejszym sposobem w otaczającym systemie? Czy zatem autoagresja faktycznie jest buntem kobiet przeciw społeczeństwu, co postuluje artystka? Czy nie jest raczej formą konformistycznego przystosowania się do życia wewnątrz niego, podporządkowania obowiązującym normom, które wykluczają publiczne, uzewnętrznione rozładowywanie agresji i napięć przez kobiety? Moim zdaniem autoagresja kobiet sama w sobie nie jest „rodzajem donosu na kulturę”. Donosem stał się dopiero film, który wyciągnął na światło dzienne i wprowadził w publiczną przestrzeń galerii praktyki ukrywane dotychczas w czterech ścianach prywatnych domów. n PRZYPISY 1. Z tego powodu będę w dalszej części pracy stosowała te terminy (autoagresja i samookaleczenie (samouszkodzenie)) zamiennie. G. Babiker, L. Arnold, Autoagresja – mowa zranionego ciała, s.17. 2. Ibidem, s. 21. 3. Za G. Babiker i L. Arnold. 4. A. Eckhardt, Autoagresja, s. 27. 5. G. Babiker, L. Arnold, Autoagresja – mowa zranionego ciała, s.42. 6. Np. operacje kosmetyczne, bodybuilding. A. Eckhardt, Autoagresja, s. 9. 7. Ibidem, s. 10. 8. „Czas kultury”, nr 1/2004. 9. G. Babiker, L. Arnold, Autoagresja – mowa zranionego ciała, s.43. 10. Takie potoczne przekonanie okazuje się nie być zupełnie bezzasadne. Statystyki pokazują, że najczęściej okaleczają się kobiety z klasy średniej, a więc znajdujące się w dobrej sytuacji ekonomicznej. 11. G. Babiker, L. Arnold, Autoagresja - mowa zranionego ciała, s. 23. BIBLIOGRAFIA 1. Gloria Babiker, Arnold Lois, Autoagresja – mowa zranionego ciała, Gdańsk 2002, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne 2. Eckhardt Annegret, Autoagresja, Warszawa 1998, Wydawnictwo W.A.B. 3. „Czas kultury”, nr 1/2004 Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 Barbara Białkowska *** *** Ciszej i mroczniej pajęczą subtelnością wyciskam znikome bruzdy wokół oczu ziemi Rozczochrana nieudolnie nieporadniej i samotniej równiny depczę Czasem bawię się czasem czasami zaczesuję zaczepne wczoraj na odczepne jutro przyczepione dzisiaj Czasem... cię kocham Myśli pomarszczonej skóry Rąk oceanów Mozolniej i nierozsądniej głaz niepokoju wtaczam na górę gdzie Syzyf z dłońmi przy brodzie gryzmoli na skale -oto jestem- *** Wpadł mi we włosy siedzi i nic nawet nie powie, że jest Wczepił się rozgościł pożegnał na chwilę z wiatrem siedzi i nic nawet nie powie, że jest! Zaprosił kolegę myśli, że jest u siebie wesoły jesienny jegomość liść siedzi i nic Ach, ty liściu zaczepny! Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 13 Katarzyna Banul *** kim będę jak dorosnę szłam za tobą aż tutaj do końca do ściany z kamienia skołatałam się walcząc z granitem, marmurem, byle kim byle gdzie byle było łóżko ciepła pościel i nie zgaszone za oknem latarnie byle ptaki drażniły Ci nerwy byle czasem noc bezsenna przytuliła mnie do Ciebie byle znaleźć trochę poezji na ławce w parku na zapas byle rysować gładką skórę wciąż bezkarnym śmiechem byle nie roztrwonić się na raty sztuczne światło i gaz byle nam wszystko pozostało byle jak byle gdzie piaskiem wchłonęły cię kamienne pustkowia zamieszkałe przez takie jak ja wprowadzone w nieustanny kamienny pokój nie zostawia się tu śladów nie rodzi się dzieci nie pisze się pamiętników ryje się swój lekki los na kamiennej podłodze obrasta się kamiennym wspomnieniem chowa się w kamiennej trumnie bez łez bez rozpaczy i wieńca na koniec kamiennej ścianie wyrasta nowa kamienna twarz *** Cóż ja?... ja biedna kobiéta, Kwiat, co jak lilija mami, Gwiazda co dziś tylko błyska... „Zawisza Czarny”, Juliusz Słowacki Laurą byłam przez chwilę twoim ramieniem mierzoną Nie papierową liryczną zagasłą w uścisku lecz wolną Od ciebie od kartki żółknącej na dnie łzawej skrzyni Lecz marną i kruchą na mgnieniu oka zaklętą w pamięci Lecz cichą i wierną do końca wiersza do kropki-żałobnicy Laurą byłam zmienioną przez czas przez epoki Przez zwrot gospodarczy przez industrializację uczuć I brak pieniędzy na nowe pończochy i sukienkę modną Lecz krew ciągle ludzka Ciągle tętni w skroni ta muzyka Co nas wiecznie goni do tańca Do pustych pokoi i poematów Niespokojnych nieskończonych zdań 14 próżno stacja trzecia znowu nie wiem po co jestem mówią jednym lekkim boskim gestem mówią ty jesteś bo on jest bo chce bo wie stacja siódma nie wiem po co jestem słucham patrzę czytam niebo wiatr powietrze nie wiem po co jestem mówię jednym boskim próżnym gestem stacja dziewiąta ostatnia *** między mną a światem toczą się słowa zadrapane moimi stanami twarde kamienie wciąż zbierane do papierowej torby jak trofea niedzielnej przechadzki nad Wisłę Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 *** *** wciąż to samo nagłe zdanie zastygłe na suchych wargach kruszy między nami czas zastygła w jego słowach nieporuszona wcale cała na cienkiej linii nie do przewidzenia jeszcze w tej chwili stała poczekalnia że stoisz w wejściu i czekasz nie-oczekiwanie moje pomiędzy nami staje jak brak jak nie-cud jak odłamek prawdziwego życia jak dotknięcie które zostawia nagi znak na skórze łuskami zamkniętej zamarła w tamtej myśli i wtedy ją zdmuchnęło z peronu ostre zdanie niepisanego wiersza *** popiołem jestem co pozostał po nocy letniej w palenisku twojego podbrzusza Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 15 PUBLICYSTYKA Szkice Przemysław Chaber cale nie wymagam wiary w moją opowieść. Wiem, że jest aż zanadto dziwna i pogmatwana. Zresztą to, czy ktokolwiek mi uwierzy, nie ma znaczenia. W miejscu, gdzie niedługo się znajdę, to, czy coś jest prawdą, czy nią nie jest, zależeć będzie już tylko ode mnie. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach po raz pierwszy spotkałem Gośkę. Wydawało mi się, że od zawsze przesiadywała w zakamarku przy schodach na drugie piętro, skupiona i pochylona nad kartką papieru. Od niepamiętnych czasów zajmowała miejsce dwie ławki przede mną. Do mistrzostwa opracowała system negowania wszelkich zaczepek i rozpływania się w tłumie na korytarzu. Była pęknięciem na ścianie, rdzą na kluczu, wyślizganym szóstym stopniem schodów prowadzących do mieszkania. Czymś, czego powstania nie jesteśmy w stanie uchwycić, co jest tak mało znaczące, że utrzymanie na tym naszej uwagi dłużej niż przez ułamek chwili jest niemożliwe. Po prostu jest, gdzieś obok, poza. W Kilka znajomych twarzy ukrytych w mroku korytarza. Głosy, obrazy i zapachy, których znaczenia nie znam, ale one wciąż do mnie powracają. Symbole i motywy, których jeszcze nie rozgryzłem, ale wiem, że już wkrótce staną się jasne. W czasie, gdy zaczynał się krystalizować podstawowy wątek tej opowieści, byłem zajęty głównie rozmienianiem się na drobne pomiędzy domem a szkołą. W pierwszym więzieniu przechodziłem z pokoju do pokoju ogłupiony nieświeżą telewizją i kolorowym jedzeniem. W drugim więzieniu przechodziłem z kolei wciąż z wojny do wojny, walcząc z nauczycielami usiłującymi wpoić mi choćby podstawowe wiadomości z zakresu matematyki, biologii, języków czy historii. Jedynie kobiecie od polskiego udało się wygrać parę bitew i zaszczepić w mojej hipotetycznej duszy (bo skąd mam wiedzieć, czy mam duszę?) miłość do 16 Blake’a, Poego, Nabokova, Borgesa i jeszcze kilku innych pisarzy. Byli oni jednak na tyle mało doceniani przez program nauczania, że uznałem, iż zwycięstwo i w tej wojnie jest moje. W taki oto sposób zostałem zaliczony przez szacowne, choć cokolwiek nadgniłe i mocno rozkładające się ciało pedagogiczne do tej samej kategorii co Gośka. Zdolni, ale leniwi, bezczelnie negujący system edukacji, choć jeśli chodzi o zachowanie – poprawni i raczej nie sprawiający kłopotu. Oboje nigdy nie mówią „dzień dobry”. I tak dochodzimy do pierwszego momentu zwrotnego. Praca semestralna z fizyki; być albo nie być za kilka miesięcy dopuszczonym do matury. Z pozostałych przedmiotów udało mi się jakoś wyratować, Gośce chyba też, jedynie bezsenne, wiecznie wirujące elektrony walencyjne i prąd zmienny nie dawały nam spokoju. Doszedłem wtedy do wniosku, że najlepszą metodą na pokonanie naszych „fizycznych” ograniczeń będzie połączenie sił i wspólna walka z wrogiem. Odnalazłem ją pomiędzy jednym a drugim sygnałem dzwonka tradycyjnie rysującą coś na kartce papieru. Naświetliłem jej sprawę, zaproponowałem wspólne pisanie pracy (praca czyni wolnym!), a ona, ku mojej radości, zgodziła się. Dokonałem wtedy pierwszego znaczącego odkrycia co do Małgorzaty: rysunki, które wciąż zawzięcie popełniała przedstawiały jakieś niesamowite scenerie – świat na poły Tolkienowski, na poły futurystyczny. Przedstawiały jakieś dziwne miejsca – las otulony mgłą i miasto w środku. Z podłoża wyrastały kilkusetmetrowe wieżowce–zamki powyginane w najrozmaitsze formy, jakby zaprzeczające grawitacji. Krajobraz ociekał groteską, miał jednak w sobie coś, co nieodparcie przyciągało uwagę. Gdy spytałem, co przedstawia rysunek, ona uśmiechnęła się tylko i powiedziała, że to jedynie wstępny szkic. Labirynty zatłoczonych ulic, gdzie tak bardzo lubię się gubić i odnajdywać. Szare niebo podwojone przez odbicie w kałuży. Papieros tlący się w ustach. Wiatr porywający strzępy wczorajszych gazet. Chlupot i uczucie paraliżującego zimna, gdy nawet nie próbuję ominąć kałuży. Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 PRZEMYSŁAW CHABER · SZKICE Kilka godzin później szliśmy do jej domu, by zacząć działać w związku z fizyką. Dzień był deszczowy i pochmurny, mimo że teoretycznie mieliśmy zimę. Wiatr przyjemnie przemykał ulicami, unosząc wilgoć, brud i zapach miasta, które przyjaźnie lgnęły do naszych ubrań. Zawsze lubiłem taką pogodę i w głębi ducha chwaliłem efekt cieplarniany, dziękując mu za piękną jesień trwającą do stycznia. Gośka szła obok mnie jakby nieobecna, nie próbowała nawet omijać kałuż, choć mógłbym przysiąc, że kiedy przechodziła przez wodę, nie zanurzała butów głębiej niż na półtora centymetra. Nie wnikałem jednak w ten fenomen; przecież hipotetyczny Jezus (bo skąd mam wiedzieć, czy istniał naprawdę?) podobno chodził po wzburzonych falach morza, poza tym mój wzrok połączony z wybujałą wyobraźnią co rusz sprawia, że widzę rzeczy, których nie ma. Szliśmy więc przez miasto, tamtego dnia szczególnie mokre i beznamiętne. Ludzie maszerowali w jednym rytmie pochyleni pod ciężarem nieba, które wyjątkowo hojnie tamtego dnia sączyło szare krople. Szliśmy monotonnie, w milczeniu, przemykając z gracją kotów między tłumem. Poniosła nas ludzka rzeka spływająca w dół ulicy. Pierwsze zaciągnięcie się papierosem. Nikotyna w moich żyłach. Dużo nikotyny. Uczucie odprężenia. Puste spojrzenie biegnące donikąd. Dym. Otuleni nikotynową mgiełką i zasłuchani w piosenki dzieci ulic doszliśmy w końcu do jej kamienicy. Starej, odrapanej, ale wciąż posiadającej elegancki charakter i swoisty urok. Drzwi były na wpół przegniłe i w zasadzie każdy mógł się wedrzeć do środka. Potencjalnych złodziei zapraszać też musiały powybijane szyby na parterze. Budynek był w tak tragicznym stanie, że wydawało się, że za chwilę runie albo też nastąpi inne nieszczęście. Wspięliśmy się na wysokość trzeciego piętra, ona otworzyła drzwi mieszkania i wprowadziła mnie do środka. Wtedy przeżyłem prawdopodobnie największy szok estetyczny w życiu. Ściany mieszkania pokryte były jej rysunkami. Wszystkie szaro–szare (nie „czarnobiałe”; te stare filmy i zdjęcia są w istocie rzeczy szare – czystej czerni i bieli jest tam niewiele), utrzymane w charakterystycznym stylu. Zdziwiło mnie, że zrobiła ich aż tyle. Przedstawiały jakby ulotne fotografie jakiegoś dziwnego świata zamieszkanego przez fantastyczne istoty. Posępny neogotyk mieszał się z kosmicznymi kształtami, panoramiczność scen przywodziła na myśl Hieronimusa Boscha, a nad wszystkim unosił się duch surrealizmu. Przynajmniej na taki opis pozwala mi moja wiedza z zakresu sztuk pięknych. Spytała, czy podobają mi się jej rysunki. Skłamałem, że tak. Po raz drugi zełgałem mówiąc, że smakuje mi herbata. Siedzieliśmy wtedy w jej pokoju otoczeni czterema ścianami fantazmatów zrealizowanych ołówkiem na papierze (Tak! W pokoju miała tego więcej!). Przebijaliśmy się przez kolejne zagadnienia elektromagnetyzmu, od czasu do czasu wymieniając strzępy zdań, co było pewną namiastką rozmowy. Czułem dziwny dyskomfort, jakby wszystkie istoty z rysunków Gośki wpatrywały się we mnie. By- łem pewien, że jeśli szybko się odwrócę, to zobaczę, jak błyskawicznie wracają na swoje miejsca na rysunkach. To niesamowite, jak bardzo pogmatwany jest nasz umysł. Czasem przyłapuję się na tym, że gdy patrzę na coś bezmyślnie, to widzę nie to, co faktycznie mam przed oczami, ale to, co chciałbym zobaczyć. Tak jakby moje prywatne wrażenia, obrazy i emocje cały czas próbowały się wydostać i opanować świat realny. Ale zawsze, niestety, zawsze bez wyjątku, nasz wewnętrzny świat przegrywa i nawet jeśli przez ułamek sekundy widzę na suficie kontury lecącego ptaka, to już po chwili rzeczywistość wlewa się w odpowiednie formy i symbol wolności staje się tylko plamą. Miejsca, w których przesiadują ludzie wieczorami. W powietrzu melanż zapachów perfum. Głosy nakładające się na siebie. Stonowane światło. Szminka koloru „kurewska czerwień” na pecie dogorywającym w popielniczce dwa stoliki na lewo. Czyjś wulgarny krzyk. W tle muzyka Joy Division. Odnalazłem siebie samego pół godziny później w jakimś barze. W moich żyłach grała już mała orkiestra złożona z kilku kieliszków kolorowego alkoholu. Nigdy wcześniej tam nie byłem, nie umiałem nawet powiedzieć, w jakiej części miasta się znajduję. Nie pamiętam, jak tam trafiłem. Co mnie podkusiło, by zaglądać do tego przybytku pełnego szemranego towarzystwa? Siedziałem tam, wpatrując się w krople deszczu spływające po szybie i co chwila prosząc siostrę miłosierdzia stojącą za barem o kolejne porcje alkoholu (ZABARW SZKŁO! POPCHNIJ SZKŁO!). Deszcz pukał coraz nachalniej, a ja marzyłem o tym, by to miasto wreszcie zatonęło. Kolejne opróżnione kieliszki i pety lądujące w popielniczce odmierzały mi czas. Gdy ostatni papieros wylądował wśród swoich dziewiętnastu braci, postanowiłem opuścić lokal. Pamiętam tylko drogę do drzwi. O mało co nie przewróciłem się o próg. Alkoholowa orkiestra symfoniczna w moich żyłach wygrywała coraz szybsze melodie i najwyraźniej nie trzymałem już rytmu. Reszty nie pamiętam. Obudziłem się kilka godzin później w swoim łóżku. Początkowo myślałem, że cała historia z barem tylko mi się przyśniła, ale już po chwili ból głowy uświadomił mi, jak spędziłem poprzedni wieczór. Z alkoholowej orkiestry symfonicznej pozostała jedynie garstka muzyków wygrywających jakieś kakofoniczne dźwięki. Otworzyłem oczy i tradycyjnie pozwoliłem konturom ptaka na suficie zamienić się w zwykłą plamę. Z trudem wytoczyłem się z łóżka, umyłem i opakowałem w świeże ciuchy. Nie siliłem się nawet na próbę ogolenia twarzy, nie miałem też jakichkolwiek złudzeń co do tego, że zdołam okiełznać nastroszoną fryzurę. Na śniadanie wystarczyła mi kawa. „Trudy” dnia poprzedniego sprawiły, że siedziałem na lekcjach półprzytomny(choć ci, którzy mnie znają, mogą stwierdzić, że to i tak o połowę lepiej niż zwykle, ale mniejsza o nich). Rozdrażniony i niewyspany wpatrywałem się w okno. Za szybą wciąż padało. Z czterdziestopięciominutowej lekcji biologii zarejestrowałem tylko coś na temat tkanek, które potrafią zregenerować się, nawet gdy ulegną poważnym uszkodzeniom. Wystarczy jedna zdrowa komórka, a na jej podstawie odtworzy się cała tkanka, Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 17 18 ba, nawet cały narząd. Odkąd pamiętam, cierpię na jakieś dziwne natręctwo, które objawia się tym, że moją uwagę przykuwają zdarzenia i przedmioty zupełnie bez znaczenia. Nie mogę jednak się od nich uwolnić; prześladują mnie i gnębią, dopóki nie zostaną wyparte przez inne myśli. Na szczęście zaraz po dzwonku dałem sobie spokój z wszelkimi biologicznymi dociekaniami, bo podeszła do mnie Gośka. Na zakończenie rozmowy dostałem od niej mały rysunek. Podejrzewam, że powstał na biologii; był niedopracowany i zdradzał, że autorka starała się go jak najszybciej ukończyć. Co przedstawiał? W sumie nic niezwykłego. Jakąś malutką zaciszną uliczkę(mógłbym przysiąc, że kiedyś już tam byłem) otoczoną z obu stron drzewami. Było już późno, bo na niebie wisiał księżyc. Gdzieś z tyłu stało dwoje ludzi. Oboje patrzyli w niebo, a ona( osoba z lewej była chyba kobietą) pokazywała coś palcem. Spytałem Gośki, co to ma oznaczać, a ona odparła, że to jej wersja obrazu (niestety zapomniałem jaki nosi tytuł) Edwarda Capesa – mało znanego angielskiego malarza z XVIII wieku. Zaraz po zakończeniu rozmowy rozpłynęła się w tłumie ludzi. mi dziwnymi rzeczami towarzyszącymi jej. Powoli mi się to chyba udawało. Mój pokój. Cztery ściany dwa okna. Na suficie plama, która czasem staje się konturami ptaka w locie. Wiem, że dziś nie muszę nigdzie wychodzić. Zakamuflowany barek na jednej z półek. Korzystam skrupulatnie. Pomocnik czarnoksiężnika. Jakaś inteligentna osoba; towarzysz do rozmowy. Prowokuje mnie do myślenia i tworzenia. Ktoś, kto mi pomoże zorganizować pewne rzeczy od początku. Bezsensowny śmiech. Tępe spojrzenie w ogień. Uwielbiam ogień. Zawsze przykuwa moją uwagę. Nie wiem, skąd śmiech. Próba dostrzeżenia czegoś w migających płomykach. Następnego dnia byłem u niej za kwadrans piąta. Wpadłem przemoczony do suchej nitki. Przywitała mnie dyskretnym uśmiechem i niedobrą herbatą. Przez godzinę zajmowaliśmy się kolejnymi zagadnieniami fizyki. Kiedy poczuliśmy znużenie, ona zrobiła kolejne dwie filiżanki herbaty (bez komentarza). Nie wiem, co mnie podkusiło, ale spytałem ją o rysunki. Uśmiechnęła się i zaczęła opowiadać. O swoich inspiracjach, ulubionych artystach, technikach rysowania, etc. „Sztuka to tworzenie świata alternatywnego, w którym artysta staje się Bogiem”. Tak powiedziała. Tamtego popołudnia mówiła dużo. Nie pamiętam dokładnie wszystkiego. Jakby jej słowa przelatywały przeze mnie na wylot, zostawiając jedynie delikatne ślady. Na pewno mówiła o Capesie – to zapamiętałem. Był jej ulubionym malarzem i to właśnie na nim się wzorowała. Oprócz wielkiego talentu pan Capes miał jednak kłopoty z odróżnianiem świata realnego od swoich własnych wyobrażeń. Dziś prawdopodobnie zostałby uznany za paranoika, niestety, trzysta lat temu spotkał go smutny los i trafił do zakładu dla obłąkanych. Ale nawet tam nie zrezygnował z tworzenia i z uporem maniaka pokrywał ściany zakładu coraz to bardziej wymyślnymi i niesamowitymi malowidłami. I to w zasadzie mógłby być koniec tej historii, gdyby nie pewne tajemnicze zdarzenie. Pewnego dnia Capes po prostu... zniknął. Drwiąc sobie ze wszystkich zamków, krat, strażników. Jedyne, co po nim zostało, to rysunki na ścianach. Tak przynajmniej twierdziła Gośka. To była jedna z ciekawszych rzeczy, jakie opowiadała. Spytała też, pokazując swoje rysunki, czy gdybym mógł, to chciałbym zamieszkać w takim świecie. Bezwiednie powiedziałem, że tak. Nie wiedziałem wtedy, o co jej chodzi... Mimo wszystko próbowałem oswoić się z wszystki- Pierwszego dnia po moim wyzdrowieniu przestało padać. Była niedziela. Chciałem spotkać się z nią, by omówić jeszcze parę szczegółów pracy. Ludzie jeszcze liczniej niż zwykle wylegli na ulice, wyjątkowo czyste, bo opłukane przecież kilkunastodniowym deszczem. Szedłem powoli do jej kamienicy, w jakimś dziwnym nastroju, jakbym wiedział, co zastanę. Wybuch gazu w jednym z mieszkań na trzecim piętrze. Pożar. Słyszałem coś o ofiarach w ludziach. Właśnie to mieszkanie. Jedna dziwna osoba obdarzona nadmiernie bujną wyobraźnią i jej rysunki. Został gruz i popiół. Strzępy szkiców wirowały w powietrzu. Deszcz fantazmatów zrealizowanych ołówkiem na papierze. Przez kilka dni tkwiłem w głębokim szoku. Nie do końca chyba wierzyłem w to, co się stało. Tłumaczenia na temat nieszczelnej instalacji gazowej i wypadkach, które przecież chodzą po ludziach, nie przekonywały mnie. To mógłby być koniec historii, ale, jak być może niektórzy się już domyślili, jest to zaledwie początek. Kolejne deszczowe dni spędziłem w domu. Wtedy, w drodze do domu Gośki przemokłem tak bardzo, że nie pomogły nawet litry niedobrej herbaty wtłoczone we mnie na rozgrzanie; dopadła mnie grypa. Miałem więc mnóstwo czasu, który z premedytacją marnowałem na leżenie przed telewizorem i rozmyślania na temat tego, o czym mówiła Gośka. Moje myśli zajmował szczególnie Capes, ten tajemniczy Edward Capes, który, uznany za wariata i uwięziony w domu dla obłąkanych, stworzył swój własny iluzoryczny świat i zniknął w tajemniczych okolicznościach. Nie było takiego nazwiska w żadnej encyklopedii. Nadal nie mogłem sobie przypomnieć, skąd znam to miejsce z obrazka od Gośki. Doszedłem do wniosku, że to jedna z tych tajemnic, których nigdy nie rozwiążę. Najlepszy przyjaciel czarownic, zwiastun nieszczęścia, posiadacz fosforyzujących oczu i elektryzującej się sierści. Lubię, kiedy bezszelestnie wskakuje na fotel, a stamtąd na biurko. Wpatruje się czasem we mnie, jakby miał mi coś do powiedzenia. Zaczęło się od kota. Pewnego dnia znalazłem go miauczącego w niebogłosy na wycieraczce. Chyba zrobiło mi się go żal, a może po prostu potrzebowałem przyjaciela? W każdym razie przygarnąłem nieszczęsnego zwierzaka. Był cały czarny (poza białą plamą w kształcie litery „v” na szyi), miał wielkie fosforyzujące zielenią oczy i lubił wygrzewać się na parapecie. Czasem wskakiwał na opar- Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 cie mojego fotela i łasił się do mnie. To właśnie dzięki niemu zrozumiałem. Najpierw odgrzebałem gdzieś tamten rysunek, który od niej dostałem. Rzuciłem kątem oka i wtedy dostrzegłem w prawym dolnym rogu to, co powinienem dostrzec już dawno temu. Zabawne, ale czasem gdy spoglądamy na coś od niechcenia, widzimy więcej niż gdy wpatrujemy się w to dokładnie, analizując każdy fragment. Kto widzi na pierwszy rzut oka mężczyznę schowanego w kiełkującym nasieniu na obrazie Boscha? Ale do rzeczy. W prawym dolnym rogu dostrzegłem kota. Przebiegał przez ulicę. Był cały czarny, jedynie na szyi miał białą plamę. Przypominała literę „v”. Wtedy wszystko stało się jasne. Uwierzyłem w to wszystko, co biedny czytelnik teraz próbuje ogarnąć umysłem. A to przecież nad wyraz proste. Rzeczywistość nie jest wcale taka rzeczywista ani tym bardziej oczywista. Przecież w każdym drzemie zapas sił witalnych wystarczający na to, by ożywić nasz wewnętrzny świat. A wtedy wystarczy już tylko kroczek, by opuścić chłodną i niegościnną rzeczywistość i przejść w świat alternatywny. Teraz już wiem, dlaczego Gośka stworzyła aż tyle rysunków. Miejsce, w które się wybiera, musiało być dokładnie zaplanowane. Podobnie nieszczęsny Edward Capes. Najbardziej spektakularne przejście w dziejach historii. Chociaż mógł być wymysłem Gośki, który miał mi wyjaśnić, jak to wszystko funkcjonuje. E. Capes. Escape. Ale kilku prawdziwych uciekinierów by się znalazło. Poe zmarł w tajemniczych okolicznościach; jego ogromny potencjał twórczy musiał się gdzieś podziać. Podobnie Balzac. Tworzył do końca z uporem maniaka. Bajki o zatruciu dużą ilością czarnej kawy nigdy specjalnie mnie nie przekonywały. Obaj żyją sobie gdzieś poza naszym czasem i naszą przestrzenią. Też kiedyś udało mi się tam na chwilę trafić. Ten bar. Mieści się w uliczce z obrazka Gośki. Wiedziała, że nie uwierzyłbym, gdybym sam tam nie trafił, więc stworzyła malutki wycinek świata i mnie wysłała. Nieświadome, a tym bardziej wywołane przez osobę trzecią przejście jest krótkie i zazwyczaj niewiele z niego pamiętamy(ale są wyjątki! Patrz – E.A. Poe: Portret owalny). Dłuższe wejścia wiążą się z czymś, co nazwałem sobie „bilansowaniem równania”. Tak jak z niewiadomą, którą przenosimy z jednej strony równania na drugą. Stąd wybuch w jej mieszkaniu. Nie można być i tu, i tam. Teraz pora na moje przejście. Kluczem będzie rysunek. Od czegoś trzeba zacząć. „Wystarczy jedna zdrowa komórka, a na jej podstawie odtworzy się cała tkanka, ba, nawet cały narząd.” Wystarczy mi na początek drobny fragment mojego nowego świata, reszta wykiełkuje potem. Zabieram ze sobą kilka zapisanych na papierze wrażeń (kto powiedział, że słowa mają mniejszą moc od obrazów?), którymi przeplatałem swoją opowieść; osoby, rzeczy, miejsca i obrazy, których będzie mi brakować najbardziej. Stanie się tak, jak napisałem na początku; to ja będę teraz tworzył swoją prawdę, a jedynymi granicami mojego nowego świata będą granice mojej wyobraźni. n Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 19 Michał Czaja – CYKL ZWIĄZKU ZGODY – wiersz flagowy Umyta duszyczka to jest wiersz o niczym już ciebie nie zmyje z czasu przeszłego prysznic w trybie rozpaczliwie rozkazującym choć zlizać próbuję wszelkie byłe związki rządu dokonało się bez żadnych pozytywnych aspektów dla mnie zawsze będziesz w imię słowa umytą czyli o absolucie bogu mózgu duszy zmysłach ciele śmierci o przybyszewskim mejozie fotosyntezie o ziarenku piasku atomach nicości czyli o słowach mitach kulturze mieście o autobusach młodej i starej polsce postmodernizmie zboczeniach tożsamości narracji transie kryzysie ugięłaś się biernie bez strony zwrotnej tak że trudno jest ci odmienić na głos być na jestem to jest wiersz o wierszu pozostało nam szeptem wmawiać się wykrzyknikiem niełączliwie i bezosobowo niezaprzeczalnie jest bo język się wyrywa z podniebienia aż boli już nie dzierżawię ciebie zamiast imienia nie używam zbyt bolesnych przymiotników Oda do wolości słowa styl się przeraził i uciekł metaforą Pies położył się na ulicy nóżki w górze ma podobno to naturalne nie trzeba uczłowieczać zwierząt a jego brzuszek nie ma w sobie wstydu moja umyta duszyczko podobno to nic nadprzyrodzonego prosty zabieg językowy eufeminizm dziewictwa Przed zniknięciem bez grzechu pierworodnego pierwszorzędny święty od pasa do pyska cały wszedł do kanonu bez wstępnych uzgodnień cudu pies wybebeszył się na nas aż głupio patrzeć sobie w odbyt i wywąchiwać czystość wyszliśmy z rumieńcem zamiast listka prosto na ulicę w markowych ciuchach ale jakieś takie brzydkie te ciuchy więc wolimy się rozbierać ze wzajemnością pies położył się na ulicy nóżki w górze ma aż zacytuję i sam się położę dla zasady może ta pani od pieska dostrzeże mnie i pogłaszcze czucie głębokie to czucie mięśni stawów narządów świadomość sama się określa organicznie i nie wykracza poza stopy czucie głębokie wyznacza granicę wełnianym swetrem pod można nie przestrzegać zasad przestrzeni i języka czucie głębokie to tajemnica ale pożytku z niemej odpowiedzi brakuje jak z ust wyrwanego kciuka czucie głębokie to ja wszystko ze mnie ciałem się stało i zamieszkało jak ty to mówisz kochanie między kolanami przed zniknięciem sam siebie próbuję wymacać na wszelki wypadek gdy mi ciebie zabraknie do porównania umyta duszyczko 20 Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 Gangrena Kulturalnia Czucia głębokiego uczyła mnie matka bujając mój zmysł równowagi umyta duszyczko szukałem ciebie wszędzie szukałem nawet w kuchni gdy gotowałaś mi obiad a ja siedziałem w triumfalnej zadumie nad naturą uczyła mnie gdzie się kończę a zaczyna ona wtulała się mocno to sobie urządziliśmy gniazdko aż do wymiany cząsteczek w postaci ciepła rozpuszczając mój system obronny mówiła że to gratis że nie muszę prosić i zasługiwać że kiedyś wymagać będę od ciebie i że nie dostanę samcem będąc coraz głodniej patrzyłem na ciebie proletariacko żywicielko moja przyszła żono twoich rodziców chleba i miłości myślałem że możemy wszystko a sam siebie prześcigałem w słowach uznania kształtu rzeczy gdy stałaś jak bocian nad zlewem a teraz nie mieszczę się w twojej skórze może jesteś za mała ona wtedy była większa a może ja urosłem aż rozsadził mnie krystaliczny spokój plastyku i kulturę przegryzł mój wilczy głód języka dotknij tutaj od głaskania mam dziurę odciśnięty pustoślad może przejdzie może razem damy sobie radę ze sobą i łatwiej będzie znosić czucie poliż mój pępek jak ranę kochanie przedawkowałem Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 21 Bartłomiej Godusławski Take a break Rower Przy barze stoją dwie takie sobie. My siedzimy cicho. Nie lubię głośno rozmawiać o pewnych rzeczach. Pada deszcz. Miasto puchnie. Nic wtedy nie paruje. Rzeczywistość nasiąka. Wszystko rozpuszcza się od środka. Nasze organy wewnętrzne są z mydła, tak samo pewnie smakują. Mam nieszczelny balkon i dostaje się powietrze. Nieważne nawet jest ciepłe czy zimne. Sam fakt wchodzenia powoduje u mnie paranoję, że coś wypełni pokój i zabraknie miejsca dla B.G. Wrzucono nas, ten bar i przemoknięte spodnie w środek czegoś co już było. Ślizgam się po znaczeniach nie dotykając sedna. Tak po prostu. Czasem tylko trzeba wyjść. Rzadko. Odejść. Być samemu i z dala od. Kieruję się na oślep. Intuicyjnie. Trochę w bok i popod. Wsiadam na rower i zamykam oczy. Po wewnętrznej stronie powiek pojawi się noc. Dzisiaj już któryś raz. Uważanie Do końca tygodnia deszcz wszystko będzie spadało. Listonosz spóźni się, przyjdzie dwa piwa po czasie. Sąsiedzi oglądają telewizję do późna. Zauważyłem, że wcale do siebie nie mówią. Są pierwszym szczęśliwym związkiem jaki udało mi się podsłuchać. Papierosy skończą się dwa piwa przed czasem. Przyjedziesz na kilka dni Będziemy zjadać się powoli. Głośno połykając pestki, może kiedyś coś z tego urośnie. Nie będzie seriali i radia Plus. Tylko ty, ja i rower między nami. 22 Ulice ktoś pozamiatał z kroków a mi śnił się chyba Kraków, a właściwie rower Anki, którym chciałem uciec, opuścić krajobraz i być poza. Teraz wiem, byłem chwilę przed lub zaraz po. Miałem nawet całą jaskrawość, tylko że w formie oślepiającego blasku. Rower ukradli Ance w zeszłym tygodniu. Chociaż ona twierdzi, że sam odjechał i teraz szuka mnie na Błoniach albo wzdłuż trasy piętnastki. Chodnik jest naszą wspólną płaszczyzną. Jasność 2 Samotność jest równie wstydliwa, jak dziura w skarpecie. Zostaje ci tyle skarpetki, a ty i tak widzisz tylko dziurę. To zrozumiałe. Inaczej być nie powinno. Inicjatywa leży po stronie twoich ust. To też jest nieuniknione, jak zawroty głowy po zajściu zbyt wysoko. Zastanawiam się tylko, kto już wie, a kto ma jeszcze złudzenia. Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 Wstawanie 2 *** Tropiąc twoje ślady pozostawione nieopodal dochodzę do pewnych daleko idących wniosków. Lubię te spacery między biegunami kaloryferów dwadzieścia jeden kroków stąd do wietrzności okien i zarejestrowanych na szybie rozmytych makijaży córek, sióstr, żon, matek Świadom praw i obowiązków jakie nakłada na mnie poranek. Dostrzegam zagłębienie poduszki wynikające z małego tete-a-tete poduszka głowa przez membranę włosów. Efemeryczność tego zjawiska jest iloczynem moich wątpliwości. Że odciski twoich palców na mojej twarzy znikną wraz z zarostem. A stopy odbite na kafelkach będą skierowane w przeciwną stronę do wskazówek zegara. Odmierzającego nam czas. a po drodze w której ciągnę siedemdziesięcioośmiokilogramowy worek kości i wnętrzności jedyny bagaż który mi nie ciąży (aż tak bardzo) przestawiam sprzęty aż do utraty sensu znaczenia tylko po to by stworzyć kiedyś taki układ który według feng shui zapewni mi szczęście myślisz, że jestem samotny? Nie. Jestem tylko samowystarczalny i niepodzielny. Chodzę też do łazienki (od kaloryfera w kuchni siedemnaście kroków) żeby pozbyć się nadmiaru myśli. Wiem że kiedyś znajdę klucz zamknę drzwi i wyjdę w nieskończoność kroków nawet jeśli papierosy i piwo będą tam gdzie zwykle. Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 23 Rano zawsze puszczam sobie The Clash Węch budzi się pierwszy od wzroku. Dlatego czuję, że cię nie ma. Szyny podjęły dialog z chodnikiem. Błędnik z niezachwianą równowagą pozwala wstać. daleką płaską fosforyzującą jak twarze o zmierzchu arterie ulic powoli wypełniają się żywą materią o oczach czujnych saren Przejrzałem w lustrze ostatnie dni mojego życia. Mętnie przypomniałem sobie, że nie jadłem świt po raz kolejny uporał się z ciemnością od dwóch. Przyjmując pijacką postawę permanentnego nietrzeźwienia I bycia sobą, gdy wszyscy patrzą. Dlaczego współczują? stoję nagi pośrodku niewyobrażalnego ogromu wszechświata Jeśli spalę wszystkie książki i notatki, co mi zostanie. Nie można wyrywać przeczytanych stron, w imię jakiegoś buntu? A co z drugą szansą i retrospekcjami będącymi trendy. Nawet wiersze wyprowadzają się ode mnie. Weź je ze sobą. bo cóż może znaczyć ta odrobina strachu pomieszana z krwią kropelka w oceanie powietrza spokojny wszystkie sposoby budzenia nadziei są równie dobre Niezły dżez Niech nie nocują u obcych. Zapisałem sobie żeby Zapomnieć, że jutro nie przyjdziesz. Ostatnie słowa, którymi się pożegnałaś. Herbata była zimna. Brzmiały mniej więcej: „zamykaj okno na noc i nie pal tyle”. *** brzask przypomina wodę słyszałaś jak pięknie tak kłamać potrafi tylko Miles Davies odwlekać to co i tak przyjdzie nadspodziewanie gładko jak przejście z pianissimo do staccato odjeżdżającego pociągu kind of blue przelewa się przez parapet płynie wolno po podłodze szarą wodę podnosi się coraz wyżej i wyżej sięga stołu w końcu wypełnia cały pokój czas zwija się w ciasną pętlę zaciska na szyi za oknem niebo i przestrzeń w swojej nieskończoności o nieokreślonym kształcie wielkiej bryły krew jest jeszcze chłodna palce już opanowane i szybkie powoli wyzwalam się z przemijania rozklejam koperty snów wydostaję się w twardą perspektywę światła 24 Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 Agata Janulewska Gramatyka ruchów nasz związek zgody i przynależności mojej do ciebie naszych spraw i wspólnych godzin nocą kiedy we wszystkich możliwych koniugacjach przeplatamy deklinacje ciał słowami: kocham kochasz kocha ciało duszy myślom odmienia przez liczby pozostałych minut przez rodzaje pieszczot przez przypadek – PRZYPADKI RÓŻNE – Mianownik siedzimy obok siebie w niejednakowych pozycjach ja – gotowa do ucieczki z szerokim dystansem na ustach on – obejmując ciasno spojrzeniem nie pozwala mi spuścić wzroku poniżej granicy niedopowiedzenia rozmiaru wspomnienia za które płacę swobodą ruchów ciebie mam gratis Celownik fotografia w przeciwieństwie do gestu mówi sama za siebie wyglądam pięknie i coraz zgrabniej przebieram zużyte metafory żeby nimi zakryć ci oczy słońce dogasa jak nagrzana skóra między słowami wolność to tylko trójwymiar wspólnych nocy który przekreślę znakiem krzyża ułaskawię grzbietem dłoni pozwolę ci uciec kiedy ostygnie grunt pod stopami naiwne czyjeś palce wystukają na czarnych klawiszach złą minę do dobrej gry spróbuj jak ja rozszerzyć rozum do rozmiaru wolnej woli żeby chwila rozwinęła skrzydła a język skronią zasłonił obiektyw potem zamknij oczy żeby błysk jutra nie prześwietlił wspomnień kąty między nami już dawno przestały być proste Biernik każdy łyk sączonej kawy umacnia barykadę stężone myśli kłębią się w gardle podróżuję z przemokniętym bagażem doświadczeń stygnące poranki twardnieją pod pieszczotą słońca istnieje taka cisza która w wyniku reakcji rozpada się na słowa Dopełniacz obwód czekania wypełniają nabrzmiałe godziny czasoprzestrzeń niecierpliwie pręży się pod palcami bezruch wieczorów wariuje między szeptami nocy a dni naruszają fizjologię przestrzeni tęsknisz jak się tęsknić powinno a ja pieszczotą doprowadzam sytuację do rozwoju nie wiem czy to tak dobrze nic nie mówić kilka ostatnich minut wplątuje się we włosy rozgarniasz je spłaszczony do zanikają proporcje – osiemdziesiąt procent powietrza w chwilach którymi boję się oddychać a dwadzieścia – szczypta drżącej sytuacji stawiam wszystko na jedną kartę i czekam – aż podpalona obróci się w proch Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 25 moja amorfizacja. podtapianie Agata Janulewska grzęznę w błękicie niezapominajek zatapiam fragmentarycznie bicie serca w nie-istnieniu on pociąga za linki i broni mnie przed śmiechem zasypiam Narzędnik czy kiedykolwiek zastanawiałeś się dlaczego przy tobie tak nabrzmiewam jak reagują na ciebie zawarte między nami i rozwarte kąty cichy zarys brwi jak w pięty łaskocze każde uderzenie serca kiedy jesteś ze mną każdy blady świt rumieni się ze wstydu Miejscownik niebo utknęło w siatce na motyle jednym słowem ociera się o krawędź ziemi ciemność wystarczy objaśnić pociągnąć za sznur by zapalić światło nasz dom zbudować gdzie pieprz rośnie solą w oku wynoszą mnie na szczyt ich własnych możliwości strącają na dno rzeki pełnej prochu dostąpię zaszczytu nie-bycia? utonę w przebudzeniu pokolorowane niebo wyciąga ze mnie koszmarny puls ktoś tańczy w rytm tylko mojego tanga a stukot obcasów hipnotyzuje zarazę zapłaczę z psychozą i igłą w pośladku moje szklenie. amorfizacja zmywanie kolejnych płatków owsianych ze ścian żołądka to moje zajęcie na dzisiejszy wieczór wydrapię nawet małą chorągiewkę na znak że tu byłam uśmiechnę się krzywo i z zadowoleniem będę przyglądać się jak wyrasta moje trzecie żebro wygasam choć codziennie przysłuchuję się muszli nawet przy spuszczaniu wody nie potrafię wychwycić szumu morza pewnie to dlatego że nie jestem romantyczna ewentualnie to zwykłe nadciśnienie i głębokie tonie w uszach [stanąć na wysokości mostka i przejść na drugą stronę] niby wielka zmiana a ja nadal nie mogę przeciągać się lustrem 26 Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 Patrycja Rosłoniec pokuta z aurelianem w tle czarnoziemista święty garnuszek na wymyślone granice kanonizowanym blankietem wypływa zza widnokręgu trzymam wszystko gdzieś na dn(i)ach krępująco płytkiego umysłu kobiety piękne z nasturcjami we włosach na huśtawkach rozbujały swoje łona cała moja przeszłość pochłonęła nierówne gałęzie jak wycieniowane włosy nad przód w miarowych posunięciach wysuwają gołe stopy i wypłakują łzy co grochem spadają na ziemię nad tył marznę a słońce w zenicie wypala na policzku groteskowy znak maluj maluj maluj cieniste doliny w bruzdach na czole krystalizuj na grzbiecie malownicze pagórki marniej na szczycie zalotnych spojrzeń w moim macondo pozwól przespać jeszcze sto lat czarne suknie okrywają światy w falach toną złamane spojrzenia one szarymi dłońmi pozdrawiają ciężarne brzuchy nad przód wciąż w uśmiechach sinych i niemych krtaniach budują sumienie kobiety piękne posadziły nasturcje we włosach nad tył Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 27 PUBLICYSTYKA Wywinda Michał Szczerba astanawiałem się, ile pięter dzieli lęk od bezpieczeństwa codzienności. Drzwi z aluminium odsłoniły się do boków, ukazując wnętrze Windy. Trawienie trwało tu nieprzerwanie. Co minutę na numerowanych poziomach bezzębna i sucha paszcza przyjmowała milcząco nowe gadatliwe przekąski. Sam proces wyciszał pokarm, jakby strofując każdy dźwięk dydaktyzmem własnego cyklu. Ten trwał krótko, patologicznie. Wciąż przerywany, ignorowany indywidualizmem Połykanego, był jedynie przerwą w ciągu przewidzianych z góry torsji. Może ta właśnie cecha sprawiała, że cały tajemniczy układ pokarmowy wciąż przyciągał nowych i utrzymywał starych bywalców wnętrza Windy. Tunel zamknął się na boku i ruszył w narzuconym kierunku, przesuwając zwisającymi mięśniami pojedynczy moduł transportowy. Ja siedziałem w środku kamienia, który znów miał się stoczyć, beznadziejnie otwierając żołądek przed rozłożeniem mnie na białko, witaminy, węglowodany, wodę i śmieć. Poczułem rozbawienie ironiczną prezentacją kierunku podróży wraz z wykładnikiem liczbowym nabieranej wysokości, wyświetlanym nieco powyżej mojego spoconego czoła. Byłem przekonany o zbliżającym się ataku niestrawności i może aż nadto tego pewny. Jechałem o pięć sekund za długo. To nie powinno się zdarzyć. To było nielogiczne. Cel mojej podróży znajdował się niemal przy samym języczku Windy. Dawno temu, siedem siwych włosów na mej głowie wcześniej, zajechałem daleko, niemal na sam szczyt. Byłem przerażony. Winda do tamtego czasu (tak mi się wydawało) nie podejmowała żadnych działań zaczepnych, a jednak wywindowała mnie tak wysoko, że sufit jamy wrył się w gumowy ogranicznik przytwierdzony do stropu domu, w którym mieszkam. Gumowy języczek u wagi jej wolności. To ludzie go skonstruowali, oswajając Windę i pozostawiając w izolacji, wraz z jej ciężkimi kłopotami żołądkowymi. Przeczuwałem, że się kiedyś wścieknie. Z 28 Mimowolnie rozpocząłem więc podróż na nieznaną górę – na Nieznany Szczyt Wywindowania. Nie zatrzymała się... *** Osunąłem się na zakurzoną posadzkę. Próbowałem zebrać myśli, które rozeszły się w każdy zakamarek dusznego prostopadłościanu. Nie mogłem. Wirowały wokoło. Przeglądały się w lustrze i niczym małpa dziwiły własnym odbiciem. Co się dzieje? To groteska. Makabra, chwila, gdy nie można złapać oddechu, wynikła z wystrzału nienawiści Windy. Trzeba przyznać – trafionego. Czułem, że siedzę w kałuży własnej krwi. Spływał ze mnie jej szumiący potok, łącząc się z kłębkami kurzu w ciemnoszarą breję. Nagle poderwałem oniemiałe ciało energicznym skurczem mięśni. Znalazłem guzik z wiatraczkiem. Szum, jaki wydawałem przed chwilą, upadając na podłogę, przeszedł w podobny dźwięk wentylatora – zbawiennego, obmywającego twarz delikatnym podmuchem powietrza z zewnątrz, pozbawionym jednak smrodu ludzkiego strachu. Wzrok mimowolnie odnalazł płaszczyznę tablicy z cyferkami. 73...74...75... wolniej, jakby zmieniając koncepcję, windowała mnie Winda, grając w swoją ruletkę. A ja bezmyślnie postawiłem w tej grze całe prywatne ciało. Bez żadnej nadziei na opłacalność zakładu. Udźwig – tysiąc kilogramów. Silna suka. Obdarzona siłą we wnętrzu. To wielki dar, budzący zazdrość w delikatnych trzewiach ludzkich. W moich wywołał ponowny napływ płynów, które ścieżką zwilżyły fragmenty suchej jeszcze skóry, rozpływając się plamą na podłodze. Podle śmiała mi się w twarz przez weneckie lustro. Szczerzyła nagi pępek swojego świata wychodzący na mój świat. I jechałem. *** Sto dwa piętra wyżej zacząłem chodzić w kółko. Sto dalej usiadłem na powrót we własnym strachu. Pięćdziesiąt, i nastała obojętność. Myśli szukały sposobu na wyjście, by Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 po kilku sekundach rozpęknąć z nadzieją, rozbijając się na krawędziach pułapki. Czas płynął, męcząc szumem wiatraka i tykaniem strzałek na wątłej ręce. – Łaaaaaaaa! Horror! Koszmar się spełnia!! Człowieka połknęła Winda... oswojona suka aportująca ludzi z piętra do piętra. Tadaaaa!– Nie mogłem znieść mikroklimatu dźwiękowego, który wlewał się w uszy. Dźwiękowej atmosfery wnętrzności, zwartej niczym woda pięciolinii. Rozwaliłem kości ściśniętej pięści na jej strunach, upuszczając kolejne krople krwi. Płacząc, wyciągałem wnioski z niebieskiej nadziei sztucznych ścian. Wciąż jechałem. *** nienie, znów zatykając uszy. Wstałem z trudem. Ból rozpinał moje mięśnie, nie zezwalając na panikę umysłu. Wszystko, co mnie otaczało, zbliżyło się i opłynęło niebieskim żarem. Razem z ciałem zaczęło się wywijać. Zamknąłem oczy. *** Czymś zmuszony uniosłem powieki. Niebo. Nie poznałem na jego twarzy koloru Windy, ani też tej cegły w moim wnętrzu. Było mi ciężej. Nie mogłem się podnieść. Resztką sił wypchnąłem zgniłe powietrze z ciężkich płuc, czując znany zapach. Poczułem ludzki strach. Głęboki oddech dał mi życie. n Ja. Ułożony wypełniłem wszelkie nie przykryte miejsca w Windzie. Już dawno zdjąłem ubranie, by odciąć się od kolejnych przytłoczeń, wilgoci podłoża i spięcia guzikami. Kim teraz jestem? Wjeżdżałem huśtającą się cegłą na Nieznany Szczyt Wywindowania. Byłem częścią struktury – niebieskiej wewnątrz, a czerwonej na zewnątrz. Cegła z niebem w środku. I gdzieś przy dwa tysiące szóstym piętrze coś się stało. Ściany weszły w ruch. Winda traciła przestrzeń. Rosło ciś- Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 29 Michał Szczerba 2.04.2005 Umarł człowiek z serca Z rozumu z części tak spójnych Jak ogniwa różańca To jakby część nienaruszalna Do 21:37 Dumna część każdego Polaka Odłączyła się odeszła w spokoju Zostawiając I zabierając Wielką Tajemnicę I teraz patrzymy w górę I sobie w oczy Tak bardzo nie rozumiejąc Że życie się zaczęło Studia się zaczęły Teatr się zaczął (tam była księgarnia) (tu cukiernia) I kapłaństwo się zaczęło tu Na ziemi a tam Jest nowe Tam jest studnia zaufania Źródła wiecznej wody Przecież nie giniemy Jaki sens miałoby Każde narodzenie? Nie ma drugiego człowieka Który tak mocno by ufał Tak spokojnie przekraczał Próg Wchodził na barkę To wiem na pewno Jesteś-nazywasz Wdrapałem się na pewien pagórek Z kieszeni wyjąłem łopatkę i wykopałem dołek Niewielki Na średnicę trójka lub najwyżej trzy i pół Sam do przestrzeni zacząłem mówić „Jam jest Zdobywca tego pagórka Mam prawo go nazwać Sam Bóg dał prawo nazywania To jest Pagórek Co udaje Górę” 30 I w dołek wetknąłem malutką flagę Ciepło Znów wyszło słońce Kwiaty łapczywie pochłaniają Widma Kolory stają się dumne Samiczki motyli Zauważają swych upstrzonych partnerów Pod ziemią Gniją resztki *** Co podskoczy Musi spaść A ja wciąż skaczę I spadam Na ryj Nieba Z Tatrami w tle Gdzieś w Tatrach zgubiłem guzik Teraz go szukam po dusznych szlakach (Obserwuje mnie Morskie Oko) Szperam po zakamarkach Szepczę do kwiatów Szeleszczę do liści Świszczę do świstaków Gdzie mój przyjaciel? TOPR odkurza lasy w pomarańczowych kamizelkach Nikt nic nie widział Nikt nic nie słyszał Źle go traktowałem W kurtce naprężał się jak mięsień Próbując zmieścić warstwy ciepłej odzieży Pewnie piszczał o pomoc Przepraszam ...guzik wtoczył mi się po nodze i przyszył, Czasami go przytulę składając dłonie. Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 Jan Gabriel Szutkowski HOMO LEDWO SAPIENS PSY gdzieś na początku zberkowała mnie nirwana a raj zaklepał grzechem pierworodnym od tamtej pory ciągle przegrywam dziecięca histeria pobite gary! hodowcy groźnych snów szturchają klatki karmią proste kąty zdarzeń palec od wysysania pomysłów puchnie nie do pustki wystarczająco którą ma zatkać pustki rozlanej przez Salomonów tego świata w gniewie na durne powiedzenia czekają na każdym skrzyżowaniu pragnień obuci w skórkę z powiek i nie wystarczy mi sens co z drzew zrywa wronogrona złuszcza śnieg z nieba łączy nas w związki organiczne uwaga zły sen bez tabliczki zrywa się z łańcucha upokorzeń bo snów nie wolno uczłowieczać nie wolno cofać się przed snem za kolorowe pudełka odkupują szczenięta zmrużeń (ze Snu) ani wygrana w wyścigu zbrojeń kijem samobijem ani radość rozpierzchnięta białą pastelą chwili w zmierzchu przedwczor-ja bo homo ledwo sapiens jakby to było wliczone w koszty spokojnie i nie przekrzyczy tego skowyt karetki demokracji że wyczerpane odpowiedzi padają niedoszłe (z Prologu) Autor urodził się 31 maja 1983 r. w Warszawie. Studiuje psychologię Uniwersytecie Warszawskim. Ma za sobą 2 lata studiów na AWF, a także 13-letnią edukację muzyczną zakończoną uzyskaniem dyplomu Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia im J. Elsnera w klasie altówki. Jak dotąd nie miał żadnych ważniejszych publikacji. Na łamach „Lasu Rzeczy” prezentujemy wybór z ukończonego tomiku pt. Hipnokracja, składającego się z 17 utworów, w tym dwóch prozą. Autor o Hipnokracji Hipnokracja, czyli rządy snów, jest tomikiem, który opowiada pewną historię. Historię podmiotu, który zmęczony ciągłym pobudzeniem i skłócony z tzw. umowną rzeczywistością (PROLOG) ulega w końcu pokusie i zapada w głęboki sen (SEN). Nie chodzi, rzecz jasna, tylko o fizjologiczny sen. Podmiot nawet na jawie traktuje otaczające go zdarzenia jako znaki, symbole, przepowiednie, coraz bardziej oddalając się od ludzi. W archetypowym świetle opiewa swoje uczucia, upadki, impresje, aury, niemal zupełnie wyrzekając się siebie. Czy komuś w końcu uda się nawiązać kontakt z Abaddonem? Czy Świt oznacza przebudzenie? Czy raz oddawszy się we władanie snów można wrócić do normalnego życia? Czy warto? Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 31 PUBLICYSTYKA Człowiek z Miasta Ognia Jan Gabriel Szutkowski iasto Ognia, choć nigdy go nie było, leży pośród wielkich płomieni, odgrodzone murem od ich niepojętej siły. Księgi proroków mówiące o tym, co dobre, a co złe, dawno już spłonęły i wszystko, co nie jest Miastem nazwane zostało Ogniem. W kamiennych domach dzieci rodzą się szczęśliwe i takimi pozostają. Dorastają pod czułym okiem Mędrców, karmione prawdą o Ogniu. Odpowiedzi w tym Mieście jest zawsze więcej niż pytań i każdy człowiek z każdym dniem rozumie więcej ze świata i z ludzi. Każdy też, stając się Mędrcem, oddala się, co dnia od środka Miasta, gdzie narodził się z Ognia. Kiedy dojdzie do muru wspina się nań i skacze w Ogień, a wtedy osiąga Absolut. Każde pokolenie rodzi większą mądrość, wraz z mądrością rośnie Ogień, który się nią żywi, mur zaś staje się coraz wyższy i grubszy. I tak trwa Miasto Ognia i trwać będzie wiecznie. A oto jednego dnia w Mieście Ognia urodził się człowiek imieniem Abaddon. Abaddon od początku był nieszczęśliwy i takim miał pozostać do końca. Gdy otworzył oczy matka jego, jak i ojciec, umarli w pół drogi do muru, a nie zdarzało się to nigdy, by ktoś umarł wewnątrz murów Miasta. I tak ludzie ujrzeli śmierć, ale nie zrozumieli i zapomnieli. A Mędrcy zatarli ślady i milczeli przed ludem i przed sobą. Kiedy dziecko wydało z siebie krzyk po raz pierwszy, a brzmiał on „dobro”, głodni poczuli głód, odrzuceni poczuli żal, a szukający poczuli się zagubieni. Kiedy dziecko wydało z siebie krzyk po raz drugi, a brzmiał on „zło”, głodni poczuli sytość, odrzuceni poczuli miłość, a szukający poczuli, że znaleźli. I tak ludzie ujrzeli dobro i zło ale nie zrozumieli i zapomnieli. A Mędrcy zatarli ślady i milczeli przed sobą i przed ludem. Człowiek, o którym mowa, zawsze zadawał wiele pytań, a odpowiedzi słuchał z uwagą. W tej samej chwili jednak, w której przyjmował jakąś prawdę za ostateczną, zauważał rzeczy i zjawiska, które nie były zgodne z tą prawdą. Krok po kroku, wiara Abaddona w nauki Mędrców upadała – tym szybciej im bardziej chciał jej bronić, tym boleśniej im bardziej chciał wierzyć. I tak człowiek z Miasta Ognia zwątpił we wszystkie nauki Mędrców, zwątpił i w mądrość, zwątpił i w Miasto. W końcu rzekł sobie:”Skoro ja nie jestem Miasto, a wszystko, co nie jest Miastem, jest M 32 Ogniem to ja jestem Ogień”. I ujrzał Abaddon siebie w płomieniach, a wszystko, co go otaczało i co pamiętał gorzało. Oto jest prawda pomyślał i w jednej chwili Ogień zniknął, a z nim wszelki lęk i niepokój. Wtedy postanowił pouczyć ludzi o tym, że Ognia nie ma, aby stali się wolni i nigdy więcej się nie bali. Całymi dniami wędrował Abaddon po wilgotnych brukach Miasta rozmawiając z każdym, bez względu na wiek i mądrość. Ludzie widząc, że prawa go nie obowiązują słuchali cierpliwie, a On mówił im o tym, o czym milczeli Mędrcy: o śmierci, o dobru i o złu. Zawsze zaś witał uczniów słowami: „Ognia nie ma, Miasto jest wolne”. Kiedy wszyscy poznali już Abaddona, jedni pokochali go, a inni znienawidzili i nie było ludzi, którym byłby obojętny. Ci, którzy nienawidzili i widzieli w nim zagrożenie, rzekli do Abaddona: „Idź w Ogień i bądź przeklęty”, a tym samym wychwalali go. Ci, którzy kochali i widzieli w nim nadzieję, rzekli do Abaddona: „Zostań w Mieście, nauczaj i bądź błogosławiony”, a tym samym zniesławiali go. Widząc to Abaddon postanowił dać świadectwo prawdzie. Wziął więc złote przybory – cyrkiel oraz kielnię i począł drążyć przejście w murze. W dzień wytrwale skrobał kielnią, a pary siarki gryzły mu nozdrza i oczy; w noc wytrwale mierzył cyrklem by nie zmylić drogi, a węże gryzły mu kostki i dłonie. Spostrzegłszy to, ludzie rzekli do Abaddona: „Co czynisz? Czy nie wiesz, że mur wciąż staje się grubszy i nigdy go nie przegonisz? Twoje złote przybory na nic się nie zdadzą, wobec potęgi czarno-rudego kamienia”. A wtedy zarówno Ci, co kochali, jak i Ci, co nienawidzili poczęli się od niego odwracać. Pierwszego dnia odszedł jeden człowiek, drugiego znów jeden, a każdego następnego dnia odchodziło tylu ludzi, ilu odeszło przez poprzednie dwa dni. On jednak drążył wytrwale przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy, bez strawy, wsparcia ani wiary i z każdym dniem coraz bardziej odczuwał głód, żal i zagubienie. Czterdziestej nocy mur otworzył się przed nim tak, jakby ktoś drążył z naprzeciwka. Poczynił Abaddon tedy krok na przód i ogarnęła go światłość, gdyż tam był dzień czterdziesty pierwszy. Widząc to, ludzie upadli na kolana i rzekli:”Oto Abaddon wszedł w Ogień i posiadł jego tajemnicę. Kochajmy go i wysławiajmy”. I tak ludzie z Miasta Ognia ujrzeli Prawdę, lecz jej nie zrozumieli. Nie było je- Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 dnak, komu zatrzeć śladów, a pisma Abaddona i jego uczniów, długo jeszcze miały mówić nim zamilkły na wieki. Wtedy w Mieście zapanował Ogień i dopóki ludzie pamiętali Prawdę, a nie rozumieli jej, dopóty trwał. Gdy Abaddon otworzył oczy podano mu rękę i nakarmiono go. A kiedy doszedł do siebie, zapytał gdzie jest i usłyszał: „Jesteś w Mieście gdzie panuje Ogień. Nikt tutaj nie wie skąd się bierzemy i dokąd dążymy, lecz ja czuję, że Ty wiesz”. Usłyszawszy to Abaddon, poczuł, że odnalazł Prawdę, której szukał, a wtedy zobaczył jej przeciwieństwo i rzekł: „Rodzicie się z Ognia i do Ognia dążycie. Zacznijcie budować mur dookoła Miasta. Budujcie go coraz wyższym i grubszym, i wyrzucajcie za niego wszystko co nie jest Miastem, a będzie to Ogień. Im wyższy będzie mur i większy Ogień za nim, tym mądrzejsi się staniecie. Dzieci wasze rodzić się będą szczęśliwe i takimi będą przez całe życie, dorastając wśród Mędrców, którzy znać będą więcej odpowiedzi niż będzie pytań. Wędrować będziecie zawsze od środka, do murów Miasta, aby z nich skoczyć w płomienie. To będzie wasza droga od Absolutu do Absolutu.” Uwierzył mu człowiek, który go słuchał i począł czynić wedle jego nauk. Drugiego dnia przyłączył się następny, a każdego następnego dnia przyłączało się tylu, ilu przez dwa poprzednie dni. I tak Abaddon stał się Prawdą, która rozumie samą siebie i nigdy siebie nie zapomni. I choć nigdy jej nie było, trwać będzie wiecznie, jak Ogień, Miasto i Człowiek. n Świt wymknął się szparą w podłodze zostawił koty pod łóżkiem i wschód wyświetlacza na pocieszenie godzin jawa niespiesznie rozwiera kąty myślę sikam więc nie śpię jestem głodny lodówka pusta jak po mastektomii maskotka postukam paliczkiem w zimowy pomidor czy nie ma go bardzo jak w południe świtu Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 (z Epilogu) 33 Ewangelina Tarasenko *** – IMPRESJE – Kiedy pisze się wiersz na stronie jest dużo światła i milczenia, żebyś usłyszał Słowo wcielające się nieustannie *** *** *** Naucz się dziwić w kościele, że Hostia Najświętsza tak mała, że w dłonie by ją schowała najniższa dziewczynka w bieli w Białym Tygodniu małe panny młode idą dumnie uczą się kołysać biodrami niedługo wrócą tu w jego towarzystwie modnych w tym sezonie sukienkach z-łamanej-bieli Światło latarni jest ciepłe i miękkie jak dzieciństwo zapala się tylko wieczorem *** – CZEKANIA – Przeczytałam że Umarła Małgosia żona Piotra nie znałam jej widziałam tylko długo ciągnący się za nią tren *** Oczy Piotra są jasne i otwarte na nią W dzień wypalamy wszystkie świece przeznaczone na wieczór *** Wiersze pisane w telefonie wiersze wystukiwane wiersze bezdotykowe wieczorem na dworcu czuć lękiem przetrawionym alkoholem, wymiotami ludzi – – i brakiem ludzi Adwentem *** Biały śnieg przyprószy duszę na przejściu granicznym zmęczone oczy celnika nie ma. Zimno tędy wyjeżdżać. 34 Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 Rafał Trzciński dla rozproszonych uczniów Plagiat „Kto powstrzymuje swoją duszę przed namiętnościami i osiągnie stopień ludzi bliskich Bogu, ten będzie osiągał coraz wyższe stopnie oczyszczenia, aż jego natura wyzwolona zostanie z tego, co ludzkie. Kiedy zaś nie zostanie w nim nic, co ludzkie, wtedy zamieszka w nim duch Boga, z którego był Jezus, syn Marii.” w taki sposób al-Istachri wyjaśniał naukę al-Halladża; Adam Mez, Renesans islamu). „Halladż powiedział: Ja jestem Prawdą”. „Od czasu męczeńskiej śmierci mistyka al-Halladża w 922 roku n.e. sufici na Wschodzie starali się unikać oskarżeń o herezję” (Waldemar Hansen, Pawi tron). Bóg nie uczynił nic żeby go wskrzesić do życia chociaż z nieba na ziemię tylko rękę podać aniołowie unieśli się honorem nad repliką cedru o słonecznej koronie powiedział ja jestem – prawda i poszedł na X Do nocy poślubnej. Podróż długo mu zazdrościłem tej bluźnierczej frazy Od zachodu do wschodu światła byłaś dla mnie światłem wschodu i zachodu przez które wyruszyłem w podróż nocną bez snu (zresztą niby dlaczego to przecież zwykły plagiat) najbardziej wytrwały naśladowca miał na imię al-halladż w czasie nieobjętym w przestrzeni nieogarnionej czułem się niczym autorzy dziejów opisania świata w poszukiwaniu nowych kanonów na tropie czułych objawień widziałem poeta mistyk asceta ułożył księgę talizmanów i czterdzieści sześć innych traktatów w czternastym roku panowania abbasydy al-muktadira oskarżono mistyka o herezję kadi zatwierdził wyrok tłumu nie było w bagdadzie zawodowców z doświadczonego X legionu kto więc uderzył w gwóźdź przyłożony do jego nadgarstka a później czy skonał szybko w słońcu babilonii czy też szarzał powoli jak dom pusty dom bez studni z dwoma na X zabitymi oknami ukrzyżowany pod bagdadzkim kalifem umarł nie pogrzebany a jego spopielały szept wzruszył wody dwurzecza nie zmartwychwstał trzeciego dnia i chyba już nie zmartwychwstanie – w ciele i krwi hennę na szczupłej dłoni liliowy sopran ust ślady laki na stopach i mogłem porównywać porowatą nagość podobną do nagości ascetów Pendżabu z tuniką w dotyku marmurową twój kształt nieodkryty – amfora z Sinope w której musuje niewinna krew pulsują czerwone wina dotkliwe palce bardziej wyrafinowane niż orchidea deszczem niż indyjski taniec zachód i wschód w najjaśniejszej twarzy oczy weneckiego kupca ale nad oczami nad smutnymi oczami lekko zatarte kliny alfabetu z Ugarit wschód i zachód nie mają dzisiaj znaczenia na środku oceanu podróż pierwsza skończona czy odróżnisz golfsztrom od monsunu kiedy niebo jest ciemne bez gwiazd i burza zabrała astrolabium Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 35 Szymon Wójcikowski — MAŁA MITOLOGIA — — ROZTOPY, PRZYMROZKI, UMIERANIA — Hefajstos *** plastikowe kowadełka młoteczki w uszach też sztuczne mój płatku na wietrze tak lekki tak kruchy tak wdzięczny Głowa Zeusa Atena położyła na szali swojej dłoni znieważona do niedowagi jak mogłam wyjść z tak lekkiej głowy? lodowy brylant boskie stworzenie błysk słońca i tęcza i łza zostaje nie rozpłyń mi się proszę Prometejski sen Sylena *** gdy kąsa go cytra Apollina jak ptak wątrobę ogniokrada wierzga niepodkuta dusza gdy śmierć przychodzi latem niczym atak zbyt wczesnej zimy jesteśmy zaskoczeni Nieletni Posejdon tapla się w wannie trzęsą się rozchybotane łajby na starość już tylko dłonie zanurza w pianie ciała Afrodyty Utrapienie Apollina śliska to lira i przewrotna gdy jej struna pękając palec potnie gdy śmierć przychodzi latem my do ciepłego życia przyzwyczajeni jesteśmy w szoku na zmianę temperatur gdy śmierć przychodzi latem i zasypuje płatkami ziemi tyle lat bliskości jesteśmy zawiedzeni że nasz zasiew - miłość naszą ściął nieprzewidziany przymrozek gdy śmierć przychodzi latem nikt nie daje prognozy dziś w nocy przygruntowa śmierć Koło Fortuny ślepo odśrodkowe siłą rozrzuci okruchy bogów i pył ludzki Zgarbione muskuły czarny humor Syzyfa na kartach Małej mitologii bo ma co robić pewny jutra Atropos ostra noc przecina nić zostało jeszcze... już nic 36 Wysychanie brudne trupy na moich ustach ciemne punkty, znaki zębów czarne dziury, delty krwi bolesne wgłębienia, zadry zaskórne wentyle duszy, cienie natchnienia rozsiane rozrzutnie wzrastają w sobie tężejąc owocami mroku urywa je wiatr rozmazuje czas wydycham Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 FILM W Pradze czyli wszędzie „Samotni” Davida Ondricka Marta Koszowy iniejszą pracę zainspirowało pytanie Aleksandra Jackiewicza: „może film jest sposobem rozciągnięcia kultury miasta na świat, chwytania w miejskie stosunki przestrzenne natury?” Dodam: natury człowieka. Tezy zawarte w pracy wypływają z refleksji nad filmem Davida Ondricka Samotari. Jest on sensu stricto znakiem (po)nowoczesności, ukazującym swoiste rozbicie świadomości współczesnego człowieka – człowieka miejskiego i specyficzną uniwersalizację przestrzeni miasta, które częściowo odrywa się od swego historycznego, lokalnego i kulturowego mitu, by stać się parabolą aktualnego zagadnienia wyobcowania i braku poczucia tożsamości. Myśli tu zawarte będą więc przede wszystkim próbą refleksji antropologicznej, w końcu „Odkrycie dokonane przez film polega na możności ukazywania naszym oczom najprostszych, a zarazem najtrudniejszych do pokazania elementów stosunków międzyludzkich.”1 N Bohaterowie, inicjacja i tożsamość.2 Bohaterowie Samotari: studentka Hanka i pracujący w radiu Petr, barmanka – przesiedlona z Macedonii – Vesna i Robert – dokumentalista-amator, podglądający okiem kamery cyfrowej życie przyjaciół, małżeństwo Lenka (pracująca z Robertem w biurze turystycznym) i Ondrzej – neurochirurg, wreszcie muzyk Jakub, stykają się ze sobą i wymijają, tworząc quasi-wspólnotę pokoleniową rozbijają się o siebie, rzadko odnajdując zrozumienie (często wbrew szczerym intencjom). Chcą nadać sens swojemu życiu, jednak ich próby z góry skazane są na niepowodzenie. O losie Hanki i Petra decyduje rzut monetą (rozstają się by zacząć szukać „kogoś, kto nie będzie szukał już nikogo innego”), Andrzej porzuca rodzinę (żonę Lenkę i dwie córeczki) dla beznadziejnych prób odzyskania pierwszej miłości – Hanki, Jakub – nowa szansa dziewczyny, nieświadomie krzywdzi ją, bo „zapomniał, że obiecał czekać na inną”, Vesna-barmanka zakochuje się w Robercie – wiecznym chłopcu, który swoją wrażliwość ukrył pod maską życia w nowym stylu – nowoczesnym i niedojrzałym, w myśl zasady: „nie każde życie miejskie jest nowoczesne – ale wszelkie życie nowoczesne jest życiem miejskim.”3 Obnażając niedojrzałość swoich przyjaciół Robert zapomina o swojej własnej, z wyrachowaniem prowokuje sytuacje niezręczne, odsłaniające prawdę, by dręczyć nimi siebie i bliskich. Sam mówi o sobie: „Może na tym polega mój problem, fascynuje mnie to, co smutne, bez smutku niczego nie czuję”. Wybory bohaterów są przypadkowe, styl życia pół-poważny, nie ma dla nich rzeczy świętych, godnych poszanowania. Przechodzą niby-inicjację, której celem nie jest i nie może być inkorporacja, która nie zakłada zetknięcia ze sferą sacrum, bo sacrum dla nich nie istnieje (tylko Robert styka się ze sferą sakralną poprzez śmierć matki – to zresztą, zgodnie z rytuałami inicjacyjnymi, będzie stanowiło o jego próbie przemiany). Inicjacja zakłada „ontologiczną przemianę porządku egzystencjalnego. Po zakończeniu swych prób neofita cieszy się egzystencją zupełnie inną niż przed inicjacją: stał się innym.”4 Próby, przez które przechodzą Samotni, nie dają im jednak mądrości – wiedzy egzystencjalnej koniecznej do odnalezienia się w (po)nowoczesnym świecie i jego strukturach. Bohaterowie zyskują może jedynie rozpoznanie egzystencjalne, które jest zespołem pustych praw, stwierdzeń, nie dających się zastosować, które nie pomogą im żyć. Próby te nie utwierdzają struktur, w których żyją, nie prowadzą do zrozumienia funkcjonowania podstawowych instytucji i zachowań życia społecznego, które organizują miasto i miejską społeczność, wreszcie nie stwarzają bohaterów na nowo. Czy nie jest tak, że to niby-inicjacyjne poznanie reguł (po)nowoczesnej rzeczywistości nie pozwala na ich zrozumienie, nie łączy się z ich akceptacją? Inicjacja staje się w ten sposób rytuałem nie kończącym się inkorporacją, włączeniem, ale wykluczeniem. Rytuał zatrzymuje się na pierwszym etapie swojego przebiegu, jego mechanizm zostaje zatrzaśnięty w trakcie fazy wykluczenia, z której bohaterowie już nigdy nie wyjdą, przestaje funkcjonować w swoim tradycyjnym, pierwotnym kształcie. Bohaterowie nie mogą stworzyć nowej jakości w swoim życiu, bo poznali mroczne prawdy – na nic nie mamy wpływu, każdy wybór budzi wątpliwość, żyjemy między niepokojem i lękiem.5 Istnienie ludzkie jest stawaniem się (jak u Kierkrgaarda), Samotni wiecznie przekształcają się, wiecznie dojrzewają, przechodzą wieczną, nie dającą się unormować i zakończyć inicjację. Brakuje im nie tylko poczucia tożsamości z grupą, którą stanowią. Tożsamości pokoleniowej. Brakuje im również poczucia tożsamości lokalnej i narodowej. Jeden z bohaterów – Jakub nie rozpoznaje melodii hymnu narodowego, wreszcie nie rozpoznaje samej Pragi – „Spójrz na te domy, prawda, że odjazdowe? Co to za miasto? Dubrownik? […] Tu się urodziłem. Tu żyję. Dziś jednak Praga wydaje mi się jakaś inna. Turyści gapią się i bulą szmal.” Wątek wyobcowania bohatera i zatracenia tożsamości miejskiej powraca – „Szedłem dziwną ulicą wydawało mi się, że jestem w obcym mieście np. w Tokio w Japonii. Nigdy nie byłem w Tokio, ale wyobrażam sobie, że to chłodne miejsce, tak właśnie czuję się dzisiaj” – mówi, o swoim spacerze po Pradze, Petr z głośników radiowych. Praga-Tokio, Widz-Turysta W filmie kształtuje się przewijające się przez całą historię zestawienie Praga-Tokio. Jaką figurą jest Tokio, co znaczy dla kultury ustanowiona w filmie opozycja? Jak Europejczyk widzi to chłodne Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 37 FILM od szyb wieżowców miasto, tę wielką globalną metropolię? Czy nie stanowi ono dla nas pewnego ciemnego mitu, czy nie jest najczarniejszym uosobieniem (ucieleśnieniem) miasta-molocha, miasta (po)nowoczesnej kaźni? Czy nie jest ono dla nas znakiem unifikacji kulturowej i społecznej? Co znaczy być turystą-Japończykiem? W naszych umysłach istnieje przecież przerażający, wyssany z palca i z niezrozumienia kulturowego, stereotyp Japończyka–turysty. Japończyk-turysta jest znakiem obcości, niezrozumienia, nie przystawalności kulturowej. W filmie mowa jest o jeszcze jednym mieście – wcieleniu tego samego mitu – mitu miasta współczesnego, jednak realizującym nowy model i styl życia w sposób pożądany, będący idealną wersją Babilonu – o Bangkoku. Jesteśmy w pewnym sensie TURYSTAMI, oprowadzanymi po Pradze przez bohaterów (raz jesteśmy Japończykami podglądającymi życie „normalnej czeskiej rodziny” – w zorganizowanej przez Lenkę i Roberta tragifarsie w domu Hanki, raz razem z Vesną przemierzamy praskie uliczki – rano zwiedzamy stare miasto, popołudniu Hradczany, by wreszcie wraz z nią wieczorem podziwiać UFO z samochodu dostawczego Jakuba). Widz jest więc TURYSTĄ, co gorsza turystą-Japończykiem (zimnym obserwatorem robiącym zdjęcia bez względu na odpowiedniość momentu i uczucia podglądanych bohaterów). Obserwatorem, który nie roni łez, tak jak czyni to Lenka nad Hanką. Obie znajdują się w sytuacji niezręcznej, ekstremalnej. Pierwsza – Lenka (urzędowy tłumacz na japoński), ze swojej perspektywy (perspektywy opuszczonej żony Ondrzeja) dookreśla przebieg rozmowy „typowej czeskiej rodziny przy obiedzie” (tłumacząc słowa Hanki – tej, dla której Ondrzej ją porzucił, dopowiada przecież: „przyszła po poradę, bo napastuje ją żonaty mężczyzna”. Druga – Hanka odtrącona przez rodziców, publicznie wyszydzona wybiega z domu ścigana przez klaszczących w dłonie po skończonym widowisku Japończyków. To jednak Lenka roni łzę nad jej losem, my – turyści-Japończycy uczestniczymy w spektaklu. Jesteśmy też turystami – zakorzenionym już trochę w Pradze, przesiedleńcami, jak Vesna – to ona nas oprowadza i objawia egzystencjalne, filozoficzne prawdy. Prawdy obnażające podstawowy problem współczesności – brak możliwości porozumienia ze względu na samą istotę języka (antylogocentryzm). Jednym z kluczowych momentów filmu jest rozmowa Vesny z Jakubem, oddająca istotę – w ich mniemaniu – Pragi w naszym (mimo, ze jesteśmy zwiedzającymi) miasta lub rzeczywistości w ogóle: Vesna: Myślę, że ludzie są tutaj dla siebie tak wstrętni, bo czeski język jest wstrętny. Brzmi twardo i jest bardzo skomplikowany. Wkoło tylko może i jeżeli. Jakub: Aby i by. Vesna: Nikt nie potrafi powiedzieć tego, co chce. Jakub: Co chciałby. Vesna: I wszyscy tu kłamią. Tu też dokonuje się uniwersalizacja Pragi: każde miasto i każdy kraj jest taki, to jest istota wszelkich wspólnot i języków. 38 Praga nie uwalnia się do końca od swego mitu, nie może przestać być Pragą, jednak częściowo zatraca swoją tożsamość, staje się każdym miastem i zaczyna wpisywać się w nowy mit miasta – miasta wyobcowującego, miasta Nekropolis. „Akropolis stawało się polis, by wreszcie przejąć rolę nekropolis”6 – Tadeusz Sławek konstruuje ten ciąg historycznych przeobrażeń wizji przestrzeni miejskich w odniesieniu do ich architektury – miasta mają stać się wielkimi cmentarzami, budynki grobowcami. Dzieje się to w planie architektonicznym, przestrzennym, jednak czy prawda ta nie przenosi się również na przestrzeń swą architekturą zachwycającą, niewpisaną w (po)nowoczesność, czy nie stanowi mitu miasta już od czasów nowożytnych, bez względu na poszczególne historie, tradycje, architekturę i mity? Czy w każdym mieście nie żyje tłum ludzi samotnych, obcych sobie, choć żyjących w ramach jednej społeczności, żyjących obok siebie, ale nie z sobą nawzajem, społecznie martwych? Widz jest wreszcie turystą – mieszkańcem miasta; Angelo Maria Ripellino określa Pragę jako „scenę otwartą na wszechświat”7, Praga w filmie staje się pars pro toto świata. Staje się parabolą każdego miasta i każdego państwa, staje się też znakiem współczesności, znakiem pewnego „stylu życia”, znakiem pewnego pokolenia, które zyskało świadomość swojej niedojrzałości i niemożności dorośnięcia, którego tożsamość jednostkowa i społeczna została zachwiana, którego przeżyciem pokoleniowym jest brak tożsamości, brak przeżycia pokoleniowego – samotność w tłumie, niemożność stania się dojrzałym. Dojrzałość jest więc tu fantomem, który bohaterowie ścigają, fantomem, który starają się ucieleśnić. Ostatecznie film daje nadzieję na dorosłe jutro. Jednak nadzieja ta może okazać się czcza, bohaterowie mogą popaść w schemat, z którego wyszli, mogą utknąć w kłamstwie. Na nim choćby zaczyna się nowa droga Ondrzeja i Lenki: żona racjonalizuje i banalizuje problem – to nie szaleńcza miłość do Hanki sprawiła, że odszedł, lecz perwersyjna przyjemność przebierania się w nietypowe stroje, może to przecież robić w domu…), Hanka i Petr najprawdopodobniej skończą jak rodzice (analogia miedzy nimi jest w filmie silnie zarysowana), Robert zaczyna budowanie uczciwego związku od kupna psa – wie, że na więcej go nie stać, Vesna zostaje sama, podwójnie wyobcowana przybyszka z innego świata, Jakub wygłasza swoją prawdę: „Palę, bo świat jest okrutny, a ludzie samotni, pracuję po to żeby móc kupić trawę, po której ludzie wydają mi się mili, przyjacielscy, wolni i piękni. Problem w tym, że przez to przypalanie kogoś skrzywdziłem. Nie ma sensu żebym się dłużej wyniszczał. Kończę z tym. To mój ostatni skręt, nawet go nie dopalę” – odchodzi wyrzucając go na ziemię, jednak kadr zatrzymuje się widzimy buty i rękę podnoszącą z brakiem konsekwencji narkotyk, Jakub zaciąga się patrząc w obiektyw, patrząc widzowi prosto w oczy, zaciąga się i uśmiecha błogo. Czy decyzje pozostałych bohaterów, czy ich próba inicjacji w dojrzałość nie skończy się podobnie, czy nie są skazani na życie w wiecznej niedojrzałości i samotności, czy nie jest to wreszcie spowodowane, cytując pełne pogardy słowa matki Hanki ich „stylem życia”, a więc stylem życia współczesności, Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 FILM stylem życia miejskiego i miejskim rytuałem inicjacji prowadzącym do wykluczenia, samotności? W Dwóch szkicach o moralności ponowoczesnej Bauman wyróżnia cztery typy ponowoczesnej osobowości: spacerowicza (obserwatora, „widzącego, ale nie widzialnego, ukrytego w tłumie, ale do tłumu nie należącego”8), włóczęgę (z nikim nie związanego i nie wiążącego się, wciąż uciekającego, szukającego nowego celu tułaczki, w którym też za długo miejsca nie zagrzeje), turystę (wciąż zmieniającego hotele poszukiwacza przygód, nowych doświadczeń, „zabiera [on] w podróż dom: jako punkt odniesienia, czuje się w obcych stronach bezpiecznie, jest na wakacjach i kolekcjonuje wrażenia), wreszcie gracza (gracz musi być wojownikiem, „bo każda gra jest wojną”9, nade wszystko musi wygrać, „ale działania wojenne kończą się z chwilą, gdy decyzja o zwycięstwie i przegranej zapadła. Przeciwnicy podają sobie ręce, obejmują się, całują, są więc znów w przyjaźni”10). Typy te istniały i w czasach „przednowoczesnych”, jednak nie funkcjonowały wtedy jako normy zachowań, parafrazując Baumana, kiedyś były marginalne, dziś stały się powszechne, kiedyś stanowiły element wyboru, dziś po prostu istnieją. Każdy z nas łączy w sobie te charakterystyki w różnych konfiguracjach i nasileniu cech, które w ich modelach funkcjonują. Jako widzowie – odbiorcy Samotari jesteśmy przede wszystkim turystami, Samotni, których obserwujemy, to przede wszystkim spacerowicze, po trosze włóczędzy (jak Robert11), gracze (jak Hanka i Petr) i turyści (jak Ondrzej). Wykorzystując sformułowanie Baumana, Samotni są więc jako spacerowicze: „powierzchniami bez głębi”, „w świecie spacerowicza człowiek człowiekowi jest ekranem – ale i niczym więcej”12, jego życie jest „pełnią i pustką wolności”13. Wszystkich bohaterów Samotari można scharakteryzować słowami Paula Valéry: „Naprawdę ważne jest dla kogoś to – mam na myśli kogoś, kto jest jedyny i z istoty swej sam – co pozwala mu odczuć, że jest sam. Chodzi o to, co staje się dla niego jasne, gdy jest naprawdę sam (nawet przebywając materialnie z innymi).”14 Samotność, ta absolutna samotność, pozwala zrozumieć, że innej drogi po prostu nie ma…trzeba się pogodzić z tym, że w miejskim życiu nie odnajdzie się „kogoś, kto nie będzie szukał już nikogo innego”, że będzie się w najlepszym razie „takim szczęśliwym!”, lub skazanym na nie kochającego męża. Trwać w ułudzie upojenia i starać się nikogo nie krzywdzić oto tragiczna prawda Jakuba-sylena. Jest on tu wcieleniem nietscheańskiego człowieka tragicznego – zna prawdę i objawia ją, niczym Sylen królowi Midasowi – najlepszą rzeczą dla człowieka jest nie rodzić się i nie istnieć lub umrzeć jak najszybciej. Jakub żyje w upojeniu, zatraceniu swej jednostkowości na rzecz rozmytego spokoju zbiorowości, którego poczucie dają mu narkotyki, rozpoznaje kulturę (podobnie jak Nietzsche kulturę grecką) jako ufundowaną na pesymizmie, który pokonać może jedynie zapomnienie. Miasto i jego oblicza Praga ukazywana jest w filmie za pomocą trzech rodzajów ujęć: Najbardziej ogólne – ujęcia panoramiczne, malarskie, które stanowią niby-komentarz wydarzeń, umiejscawiają w czasie (najczęściej robione o świcie, o wschodzie słońca lub podczas zachodu słońca) i przestrzeni (mimo głębokiej perspektywy zarysowują przestrzeń, w której odbywać się będą kolejne wydarzenia – np. sylwetka wieży kościelnej ukazująca się przed sekwencją przedstawiającą pogrzeb matki Roberta). Są też jakby pocztówkami, które my – turyści kolekcjonujemy w trakcie naszej podróży po Pradze. Przestrzeń w nich ujęta oddycha, większą część ramy kadru stanowi niebo. Drugi typ stanowią ujęcia z samochodu, w których miasto stanowi tło wydarzeń. Widz jest pasażerem samochodu przejeżdżającego przez Pragę, patrzy na nią nieuważnie, jakby wyglądał przez okno zza ramienia bohaterów siedzących na przednich fotelach. Często jego punkt widzenia utożsamia się z punktem widzenia jednego z bohaterów. „Współczesne oblicze [miasta – MK] można ogarnąć tylko z okna samochodu albo lepiej helikoptera” konstatuje za Deyanem Sudjickiem Peter Martyn.15 Przestrzeń miejska nie jest przestrzenią zrozumiałą dla pieszych, „ale ujawnia swój kształt dopiero z lotu ptaka, z punktu widzenia kierowcy samochodu lub pasażera pociągu »masowo-dojazdowego« […] Punkty orientacyjne zredukowane tu zostały do błysku reflektorów wolno poruszających się pojazdów, postrzeganych migawkowo z wysokości nadziemnych wylotów autostrad wśród iskrzącego się strumienia czerwonych świateł hamowania, a nazwy słynnych budowli i dzielnic stały się oznaczeniami stacji metra, które punktują mroki jego tunelów”.16 Te spostrzeżenia Sudjic’ka (cytowane za Martynem) choć u niego zastosowane w opisie wielkich globalnych metropolii, doskonale wpisują się w sposób obrazowania Pragi w Samotari. Jestże więc ona rozmytą w kolorowych światłach metropolią oglądaną z wnętrza samochodu? Tak i nie, ale ten sposób jej obrazowania silnie podporządkowuje jej kształt mitowi nowego miasta. Mit ten, jak widzimy tworzony jest poprzez sposób obrazowania, sposób życia, niekoniecznie architekturę. Wreszcie Praga wciąż wyłania się zza graffiti. Kamera skupiona jest na przedstawieniu popisanego sprayem muru samochodu, by zza niego wysnuć panoramę miasta. Roch Sulima określa graffiti jako uobecnienie liminalności młodych – „Liminalność, za van Gennepem, to stan dwurzeczywistości: coś lub ktoś nie jest już „tu” (izolacja, wykluczenie) i nie jest jeszcze „tam” (brak włączenia)”17. Ujęcia te, w perspektywie problemu dojrzewania bohaterów Samotari, nie mogą być przypadkowym kaprysem operatora. Samotni są zagubieni, poszukują celu, tożsamości, dążą do szczęścia, szamocą się „nie przeżywają życia – rwą je po kawałku” (jak określa całe pokolenie matka Hanki), są pokoleniem wiecznie dojrzewającym, szukającym więzi, jednak wyobcowanym w gronie najbliższych. Graffiti uobecnia ich permanentną liminalność w przestrzeni miejskiej. Jak obrazowana jest Praga w Samotari? Jaka jest poetyka tego obrazu? Czy nie doświadczamy pewnego rodzaju buntu kamery wobec wizji Pragi mitycznej, zakorzenionej w tradycji, kulturze czeskiej, w historii? Czy kamera nie pokazuje nam, że Praga jest zwykłym miastem, każdym miastem, nie umie oprzeć się nowej wizji miasta (po)no- Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 39 FILM woczesnego, więc tak naprawdę nie widzimy jej w filmie, kamera nie zachwyca się jej zakamarkami, uliczkami, zabytkami, pokazuje ją w sposób desakralizujący jej przestrzeń, stanowi ona tło, które nie ma zasadniczego znaczenia, jedynie pośrednie? Praga ta nie jest miastem Kafki, Nezvala (Vitezslava), Haška czy Seiferta. To Praga Hanki i Petra, to Praga samotnych. Miasto wpisane jest wiec w ich życie, poetyka opisu metropolii jest pozbawiona pietyzmu, pozbawiona namaszczenia dla praskich zabytków, dla majestatu wieków, których wpływom i sile Praga nie uległa, pozostając w nienaruszonym kształcie. Praga Samotnych jest Pragą z teledysku, tłem wydarzeń, kolorowym afiszem, jakby zawieszonym w tyle sceny billboardem, czy telebimem, na którym zmieniają się slajdy. Ale nie one nas interesują, a to, co dzieje się w pierwszym planie – potyczki bohaterów. Praga jest tu też miastem-labiryntem, miejscem zagubienia tożsamości. Taką wymowę podkreśla choćby figura tunelu, przez który Hanka wielokrotnie w filmie musi przejść, tunelu, który w kadrze jawi się jako ciemność, którego jedynym jasnym kontrapunktem jest dziewczyna paląca papierosa. Zamiast zakończenia W wyżej cytowanym, stanowiącym motto mych rozważań fragmencie refleksji Jackiewicza, film nie ustanwia tylko kultury miasta – jest konfrontacją wizji „miasta idealnego, dawnego, gdzie człowiek czuł się u siebie, z miastem współczesnym, człowiekowi wrogim”18, to w miejskiej przestrzeni uchwyconej na taśmie filmowej najwyraźniej ujawnia się wyobcowanie i brak tożsamości zbiorowej i jednostkowej. Samotność stała się kategorią ogólną, sposobem realizacji życia społecznego. Zrzeszeni w communitas jesteśmy jednocześnie poza nią, wrodzy wobec jej jedności, wspólnotowości, pragnący zachować własną tożsamość, paradoksalnie będąc jednocześnie wyrzuconymi poza miejską społeczność i tkwiącymi w niej. „Życie miejskie uprawiają obcy wśród obcych”19, świadomi, że uprzedmiotowujące reguły życia miejskiego dotyczą każdego w takim samym stopniu – są wrogością wymierzoną przeciw przechodniowi, ale i przeciw samemu sobie.20 Określenie własnej tożsamości, wykształcenie tożsamości osobistej możliwe jest tylko poprzez odniesienie własnej osoby do innych, porównanie z innymi, utożsamienie z grupą natomiast kształtuje tożsamość społeczną21. Miasto wypacza obie konieczne zależności, jego mieszkaniec jest rozdarty między szukanie swej indywidualności a masę, w której jest jednocześnie obcym i uczestnikiem. n PRZYPISY 1. Jean Duvignaud, Socjologia sztuki, Warszawa 1970, s. 147. 2. Jednym z najczęściej przywoływanych pojęć ponowoczesnej kultury jest właśnie tożsamość. Problem tożsamości miasta i „tożsamości z miastem”, wreszcie tożsamości filmu, przy współczesnym rozumieniu samej kategorii tożsamości, poruszony jest m.in. w pracy analizującej Atlantic City, USA Louis Malle dokonanej przez Konrada Klejsa, Przypadki utraconych tożsamości o Atlantic City Louis Malle’a, „Kwartalnik Filmowy” 1999, nr. 28, s. 129145. 3. Z. Bauman, Wśród nas nieznajomych – czyli o obcych w (po)nowoczesnym mieście, w: Czytanie miasta – pisanie miasta, red. A. Zeidler-Janiszewska, Wydawnictwo Fundacji Humaniora, Poznań 1997, s. 145 4. M. Eliade, Inicjacja, obrzędy, stowarzyszenia tajemne, Znak, Kraków 1997, s. 8. 5. T. Sławek, Akro/Nekro/Polis: wyobrażenie miejskich przestrzeni, w: Pisanie miasta – czytanie miasta, Ibidem, s. 29. 6. A.M. Ripellino, Praga magiczna, PIW, Warszawa 1997, s.18. 7. Z. Bauman, Dwa szkice o moralności ponowoczesnej, Biblioteka Kultury Współczesnej, Warszawa 1994, s. 22. 8. Ibidem, s. 35. 9. Ibidem, s. 35. 10. Choć w tym bohaterze równie silny jest spacerowicz: „Nic nie jest tak naprawdę rzeczywiste, zanim nie zostało utrwalone na taśmie video” – pisze Bauman o spacerowiczu. 12. Ibidem, s. 22. 13. Ibidem, s. 22. 14. P. Valéry, Niektóre myśli pana Teste, w tegoż: Estetyka słowa, PIW, Warszawa 1971, s. 281. 15. P. Martyn, „Miejskość” a urbanistyka – mit kontra rzeczywistość, „Kwartalnik Filmowy” 1999, nr 28, s. 6 -26. 16. Za: Ibidem, s. 7. D. Sudjic, The 100 Mile City, Londyn 1994, s. 327-328. 17. R. Sulima, Liminalni młodzi, w tegoż: Antropologia codzienności,Wydawnictwo UJ, Kraków 2000, s. 61. 18. Ibidem, s. 255 -256. 19. Z. Bauman, Ibidem, s. 146. 20. Podobne rozpoznanie odnaleźć można w wyżej cytowanej pracy. 21. Definicje pojęcia tożsamości odnaleźć można w: Psychologia. Podręcznik akademicki, red. J. Strelau, GWP, Gdańsk 2002, t 3, s. 108-138. BIBLIOGRAFIA 1. Pisanie miasta – czytanie miasta, red. A. Zeidler-Janiszewska, Wydawnictwo Fundacji Humaniora, Poznań 1997. 2. A. M. Rippelino, Praga magiczna, PIW, Warszawa 1997. 3. M. Eliade, Inicjacja, obrzędy, stowarzyszenia tajemne, Znak, Kraków 1997. 4. R, Sulima, Antropologia codzienności, Wydawnictwo UJ, Kraków 2000. 5. R. Barthes, Mit i znak, PIW, Warszawa 1970. 40 Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 FILM We władzy mężczyzn Przemoc wobec kobiet w kinie współczesnym Aleksandra Weyna obieta w kulturze jest tematem aktualnym. Wznawiane są książki pisane przez kobiety, o kobietach. Sztandarowe pozycje krytyki feministycznej pojawiają się we wznowieniach. O kobietach robi się także filmy. Przykładowo: w ostatnich dwóch latach mogliśmy prześledzić życie Iris Murdoch („Iris”), Sylvii Plath („Sylvia”) czy meksykańskiej malarki Fridy Kahlo („Frida”), wniknąć w gęstą siatkę biografii trzech kobiet („Godziny”), obserwować nieobecne duchem chore („Porozmawiaj z nią”), potańczyć w amerykańskim klubie z lat dwudziestych w rytm obcasów bohaterek („Chicago”) oraz zamyślić się nad niezwykłością prostoty hiszpańskiej matki i jej córki („Samotne”). Pisząc o przemocy wobec kobiet we współczesnym kinie, łatwo wpaść w pułapkę pisania o kobietach. Granicę między tymi zagadnieniami trudno uchwycić. Wprawdzie czymś innym jest film traktujący bezpośrednio o kobiecie niż film o przemocy wobec niej, jednakże ukazanie przemocy jest często środkiem do ukazania złożoności kobiecych zachowań. Pisząc tu o przemocy, mamy na myśli zarówno tę psychiczną, jak i fizyczną. Większość obrazów traktuje jednak o stronie fizycznej. Trudniej jest zrobić film o aspekcie psychicznym tego zagadnienia, taki jak „Pod presją” czy „Kolor purpury”. Dlatego skupimy się na utworach traktujących o przemocy fizycznej wobec kobiet, zarazem nie uciekając od mówienia o kobiecie. Jednym z takich filmów jest, powszechnie uznawany za wybitny, należący do nurtu kina drogi, obraz Ridleya Scotta „Thelma i Louise”, który swego czasu wywołał wielkie poruszenie w Ameryce. Krytycy i widzowie mieli świadomość, że ten film niewątpliwie zmienia coś w ich widzeniu kobiety. Początkowo fabuła nie sprawia nam problemu: dwie przyjaciółki, różniące się od siebie krańcowo, postanawiają zrzucić z siebie na dwa dni obowiązki i wyruszają w góry. Thelma, grana przez niedocenioną Genę Davies, jest typową kurą domową, ukrywającą temperament za burzą rudych włosów. Tworzy postać laleczki: urocza twarz, zalotne zachowanie, dziewczęce sukienki. Louise – w tej roli Susan Sarandon – kontruje jej kobiecość szorstkim sposo- K bem bycia, zasadniczością. Jest pewna siebie, ma charakter i wewnętrzną siłę. Do przemocy dochodzi prędko: Thelma, w której tętni życie, poznaje w przydrożnym barze mężczyznę, którego intencje wymalowane są na lubieżnej twarzy. Zmęczona tańcem i alkoholem daje się prowadzić na parking, gdzie wśród licznych samochodów mężczyzna próbują ją zgwałcić. Zalotne zachowanie Thelmy odbiera jednoznacznie i kiedy kobieta opiera się, bije ją i przewraca na maskę samochodu. Gdy gwałt staje się nieunikniony, pojawia się uzbrojona Louise. Mężczyzna puszcza łkającą Thelmę, ale nie przestaje ubliżać kobietom. Wtedy w Louise coś pęka – oddaje strzał. To morderstwo jest powodem ich szaleńczej jazdy przez kilka stanów, aż po kres – finałowy samobójczy lot samochodu prosto w objęcia Wielkiego Kanionu. W jaki sposób przedstawiono tu problem przemocy wobec kobiet? Kluczowa jest scena niedoszłego gwałtu, pośrednia przyczyna zabójstwa mężczyzny z baru. Louise uchroniła przyjaciółkę przed gwałtem, a potem broniła się przed inwektywami. To one spowodowały przelanie się czary hańby i śmierć napastnika. Ucieczka odkrytym samochodem w rytm energetycznej muzyki jest ucieczką przed karą, której bohaterki są pewne. Skutki doświadczonej przemocy psychicznej są tak wielkie, że zdesperowane kobiety dokonują rozboju, niszczą cysternę i zamykają policjanta w kufrze wozu policyjnego. Są przekonane, że nikt nie uwierzy w prawdziwe motywy ich postępowania. Nie mylą się: policja jest przeciwko nim, tylko jeden detektyw, grany przez Harveya Keitela, szuka usprawiedliwienia i sięga naprawdę głęboko, bo aż do traumatycznych przeżyć Louise, w wielkim stopniu determinujących jej postępek. Inaczej – w ujęciu groteskowym – potraktowano przemoc fizyczną w filmie Pedro Almodovara “Kika”, określanym jako czarna komedia. Tu również mamy do czynienia z gwałtem, aczkolwiek sposób jego ukazania czyni go niemal zabawnym. Tu przemoc jest śmieszna. Gwałcona Kika zachowuje się co najmniej dwuznacznie: z jednej strony rozpacza, a z drugiej strony traktuje gwałt jako okazję do rozmowy z gwałcicielem. Nie ma tu cierpienia, jest za to zabawa i śmiech. Znacząca jest scenografia, charakterystyczna dla Almodovara: bajkowe kolory, ostro cięte przez wyraziste światło. Podobnie jak w dziele Ridleya Scotta, przemoc jest środkiem do celu. Ma uwypuklić pewne cechy osobowościowe bohaterki. Kika, mimo dokonanego na niej gwałtu, wciąż jest wesołą, pełną życia i entuzjazmu kobietą, mieniącą się kolorami kreacji Gaultiera. Komizm podkreślają nieustannie prowadzone dialogi, gmatwanina słów i emocji. Zapamiętujemy trzy wypowiedzi; jedną wygłasza Kika: „Gwałt rozumiem, ale coś takiego?!” (o pobiciu służącej), a drugą jej rywalka, ekstrawagancka dziennikarka, grana przez Vi ctorię Abril. Co się tu stało – pyta policjanta. Nic, ktoś zgwałcił kobietę. To dla ciebie nic, męska świnio? – krzyczy Abril. Całość dopełnia cytat Kiki: „Nie pozwolę, by gwałt na mnie spowodował wzrost sprzedaży mięsa.” Te cytaty mó- Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 41 FILM wią o kondycji kobiety w społeczeństwie. Z jednej strony jest ona zniewolona, z drugiej – przeraźliwie wolna. Jak wygląda przemoc u Almodovara? Zjawisko, z natury dewiacyjne, ulega tu artystycznemu odkształceniu. Jego kobiety to kobiety bite, gwałcone, wiązane, mordowane. Reżyser nie ucieka od skrajności, ale za to łagodzi przerażenie żartem i śmiechem. Obraz Gaspara Noe, noszący tytuł „Nieodwracalne”, ukazuje gwałt, brutalność i okrucieństwo jeszcze bardziej sugestywnie. Piękna Alex, grana przez Monicę Bellucci, zostaje niemal zmasakrowana w przejściu podziemnym przez obrzydliwego zboczeńca. Przed pobiciem oglądamy długą scenę gwałtu analnego, która po prostu szokuje. Noe gra na naszych emocjach – już wiemy, że nie możemy pozostać obojętni. Wiemy, że ten film zamieszka w nas na długo. Ale reżyser nie osiąga pozadanego efektu li i jedynie dzięki scenom przemocy. Po mistrzowsku buduje kadr i prowadzi narrację: odwrócona chronologia zdarzeń, nerwowe zdjęcia z ręki, nasycone barwy (czerwień, pomarańczowy, brunatny), muzyka Daft Punk – dostajemy obraz surowy, ale także piękny. Trudno jest pisać o tym filmie. Bardziej się go odczuwa, niż rozumie. To chaos, ale zaplanowany. Brzydota, ale przełamana pięknem uczuć i szczerości. Zdrada i najpodlejsze instynkty współistnieją tu ze szlachetnością i dobrem. Przemoc u Gaspara Noe jest głównym tematem filmu, jednocześnie będąc znakomitą okazją do ukazania złożonych relacji międzyludzkich. Świetnie tu wypada aktorskie małżeństwo: Monica Bellucci i Vincent Cassel. Tworzą autentyczne postaci, którym wierzymy. Kiedy zadają pytania, ich myśli trafiają z ekranu prosto w krąg naszych myśli. Ciekawe jest to, że przemoc wobec kobiet pokazywana jest inaczej w różnych kulturach. W Stanach Zjednoczonych jakby poprawnie, w Hiszpanii w karykaturze, a we Francji dosadnie i szorstko. Jako puenta niech posłuży nam patetyczne zakończenie „Oskarżonych”: „Co sześć minut zostaje zgwałcona kobieta. Co czwarta kobieta zostaje zgwałcona przez dwóch mężczyzn.” n 42 Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 Zapiski o reportażu Rafał Trzciński 19 września 2002 (jeszcze Afganistan) W drodze powrotnej znad morza rozmawiałem z Rahimem. Chciałem dowiedzieć się, w jakich okolicznościach poznał Szacha Massuda (jednego z najważniejszych afgańskich komendantów, dowódcę Sojuszu Północnego). Rahim pochodzi z Pandższiru. Jego starszy brat służył pod Massudem dwa dziesięciolecia. W Kabulu Rahim chodził do szkoły, do maktaby, a jego brat walczył na ulicach. Pewnego dnia Rahim grał w piłkę przed domem swoich rodziców. Zobaczył terenową toyotę. Ktoś otworzył drzwi i powiedział do niego: twój brat jest ranny, nie wiadomo, czy przeżyje noc, masz tę samą co on grupę krwi. Rahim wsiadł do samochodu i dał się zawieźć do szpitala. Brat był ciężko ranny. Kula wybiła mu oko i zatrzymała się wewnątrz głowy. Bardzo krwawił. Uszkodzenie mózgu sprawiło, że nie mógł mówić, ani nawet poruszać mięśniami twarzy. Nie uśmiechnął się do Rahima. Zdjął tylko obrączkę i położył ją na dłoni brata. Potem Rahim dał krew i przyszedł lekarz, aby zabrać jego brata na operację. Potem brat umarł. Rahim płakał i zgłosił się do służby zamiast niego. Koledzy brata pozwolili mu walczyć na pierwszej linii frontu. Zresztą w takiej wojnie trudno powiedzieć, gdzie jest linia pierwsza, gdzie są druga i trzecia. Jego młodszego brata zabili talibowie w bitwie pod Majdan Szachr. Massud zmuszony był poddać Kabul. Rahim pamięta, jak opuszczali miasto i jak w górach walczyli w okrążeniu. Żywili się trawą i liśćmi. Częsta sytuacja w historii wojen. Tak samo robili żołnierze Wercyngetoryksa otoczonego przez Rzymian, zob. Juliusz Cezar, O wojnie galijskiej. 27 września 2002 Reportażysta spotyka buddyjskiego mnicha Ryszard Kapuściński pisze, że wybrał się w pewne miejsce bez żadnego powodu (muszę odnaleźć jego słowa wśród pustyń i lasów dziewiczych „Hebanu”). Nie przygotowywał się do podróży, pojechał w ciemno, w bezprzejrzystą saharyjską noc. Chciał być w stu procentach chłonny i niezależny od przesądów. Nie zmniejszać kąta widzenia, nie zawężać swojego postrzegania. Takiej postawy, dyspozycji (a może lepiej byłoby powiedzieć „ekspozycji”) uczą religie Wschodu. Na przykład ksiądz EnomiyaLasalle, misjonarz-jezuita, patron chrześcijańskiego buddyzmu: „Ja musi być bierne, innymi słowy receptywne, czyli otwarte. Nie chodzi tutaj o mówienie, lecz o postawę słuchania. Jednakże nie w tym sensie, żeby chciało się czegoś słuchać – byłoby to znowu czynnością kierowaną przez ja, w tym wypadku życzeniem”. Wschód uczy nas również uważności, która w tworzeniu literatury faktu jest może najważniejsza (podobnie w poezji, stąd chyba tak wielu medytujących w zendo, mieszkających w klasztorach i aśramach poetów na Zachodnim Wybrzeżu Zjednoczonych Stanów, w południowej i północnej Kalifornii, w San Francisco i Berkley na przykład). Lecz w jaki sposób tę uważność rozumieć? Przede wszystkim jako stałe skoncentrowanie na pracy, na wykonywanych przez siebie czynnościach. Reportażysta nie jest podróżnikiem, który wyjeżdża gdzieś dla rozkoszy przeżywania. Jego zadaniem jest pracować ciężej od człowieka morza; w skupieniu chińskiego starca, który z delikatnie kaligrafowanych liter wznosi pagody mądrości i piękna. „Pisarz moim zdaniem jest kimś, kto zwraca uwagę na świat. To oznacza próby zrozumienia, uświadomienia sobie zła, do jakiego zdolni są ludzie, i uniknięcia zepsucia – cynizmu i powierzchowności – wywołanego tym zrozumieniem” (Susan Sontag). 3 października 2002 Rzeczywiste i materialne – jakie są między nimi relacje? Nie jest chyba błędnym przekonanie, że niematerialne jest często bardziej rzeczywiste od materialnego. Niematerialne oddziałuje na nasz intelekt, wtapia się w niego niczym akkadyjski stempel w mokrą glinę tabliczki. Zostawia głębokie ślady – powiedzmy – w kształcie klinów. Zdaniem Edmunda Husserla i późniejszych od niego filozofów, docierają do nas jedynie obrazy rzeczy. Nikt nie ma kontaktu z rzeczami samymi. Co więcej, jesteśmy w stanie pozbawić te obrazy odniesień, zniszczyć referencję, dokonać „fenomenologicznej redukcji”. Tak twierdził Edmund Husserl – ale w tej właśnie chwili przyszło mi do głowy, że „Logische Untersuchungen” są kolejnymi przypisami do platońskich dialogów. Idee, alegoria jaskini, tęsknota za istotą (za istotą, której nie należy oczywiście rozumieć na sposób Arystotelesa). Czy można te myśli uogólnić, zastosować do teorii reportażu, powiedzieć, że nie może być jednej definicji gatunku, jednej reporterskiej estetyki, bo każdy z nas co innego za rzeczywistość bierze i co innego twierdzi na temat naszych z nią spotkań. Idealiści, realiści, platonicy i perypatetycy – nie będzie między nimi zgody. Zatem literatura faktu jest skazana na wieczne kontrowersje. Pytanie, czym jest reportaż, to pytanie o świat; czy jesteśmy w stanie go poznać, czy Bóg istnieje, a jeśli istnieje – i tak bez końca – 8 października 2002 Ryszard Kapuściński o słownych tkaninach Hanny Krall: „Jest to proza tak oszczędna, tak esencjonalna, że – aby dotrzeć do sedna jej sensu i przesłania – nie można uronić lub przeoczyć żadnego zdania, frazy czy słowa. Jest to ten wypadek, w którym temat wpływa na rodzaj obranego przez autora stylu, a styl z kolei służy bardziej wyrazistej i dramatycznej ekspozycji tematu”. n Las Rzeczy · nr 5/6 · styczeń 2006 43 Katarzyna Bujnowska ZESZPECENI SŁOWAMI Paweł Kuciński REKONWALESCENCJE Iwona Kwiatkowska-Milińska STRUMIENIE Adam Roguski MIZANTROP Magdalena Woźniewska NA BRZEGU CISZY Tomiki poetów Koła Literackiego do nabycia w bibliotece wydziałowej polonistyki pytaj też: [email protected]