Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie (2002)
Transkrypt
Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie (2002)
12. Festiwal Kultury Żydowskiej Kraków, 22-30 czerwca 2002 r. ZIEMIA, CHMURY, KAZI MIERZ Wyjeżdżałem na tegoroczny festiwal, rozmyślając nad felietonem Konstantego Geberta Nieautentyczność1, napisanym na marginesie książki Ruth Ellen Gruber2. Gruber frapuje fakt, iż ludzie związani z licznymi żydowskimi instytucjami i imprezami kulturalnymi organizowanymi w Europie – to w większości nie-Żydzi. Kultura, która powstaje w wyniku tego procesu, byłaby więc kulturą żydowską tylko w sensie wirtualnym, bo niezwiązaną z działalnością autentycznych wspólnot żydowskich lub odtwarzaną w formie, jakiej nigdy nie posiadała. Gebert podchodzi do przejawów „wirtualnego żydostwa” w Polsce (w tym do krakowskiego festiwalu) z rezerwą, wychodząc z założenia, iż rodzima społeczność żydowska jest za mała i zbyt mocno zasymilowana, żeby wypracować własne propozycje kulturalne. W Polsce sytuacja jest więc o tyle paradoksalna, że nastąpiło odwrócenie ról: potomkowie Żydów polskich często poznają swoją kulturę od gojów. Znajduje to potwierdzenie we wcześniejszej rozmowie Geberta z Markiem Edelmanem3. Felietonista dochodzi jednak do wniosku, że „wirtualne żydostwo” stanowi konieczność dziejową w sytuacji, gdy „ci, którzy przeżyli, nie zawsze potrafią odróżnić to, co wirtualne od tego, co autentyczne”. Co niemniej istotne, „wirtualna kultura żydowska” prezentuje na ogół wysoki poziom artystyczny i daje realną szansę włączenia doświadczeń europejskich Żydów do wspólnego dziedzictwa kulturowego naszego kontynentu. Te krytyczne uwagi wydają się uzasadnione4, lecz należy pamiętać, iż Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie (FKŻ) został powołany do życia właśnie po to, aby ocalić ją od zapomnienia, likwidować ignorancję i stereotypy kulturowe oraz kształtować nowe pokolenia Polaków i polskich Żydów w duchu wzajemnego szacunku wypływającego z wiedzy. Sądzę, że krakowska impreza znakomicie spełnia swoją rolę i zrobiła na rzecz zrozumienia i zbliżenia kultur więcej niż jakakolwiek inna inicjatywa na tym polu. Janusz Makuch – główny strateg przedsięwzięcia – od początku doskonale zdawał sobie sprawę, że należy podejść do rzeczy jak najszerzej po to, aby dać jak najpełniejsze wyobrażenie o bogactwie tej kultury. Stąd nacisk kładziony na warsztaty, wykłady, spotkania, wystawy i koncerty, które eksplorują przeszłość i teraźniejszość żydowskiego życia. Zgoda, życia w Polsce już prawie nieobecnego, lecz tym bardziej proszącego o przypomnienie o swoim istnieniu. Gruber twierdzi, że żydowska historia w Polsce „nie powinna być definiowana przez śmierć”, a na Kazimierzu „można znaleźć wiele innych definicji”5 i dlatego Amerykanka chętnie wraca do Krakowa. 1 Midrasz nr 6 (62), czerwiec 2002. Ruth Ellen Gruber, Virtually Jewish. Reinventing Jewish Culture in Europe, University of California Press, Los Angeles 2002, ss. 304. 3 Gebert: „Powiedziałeś w pewnym momencie, że sobie wymyślamy to, że jesteśmy narodem. Ale my wcale nie uważamy, że jesteśmy narodem. Przez to, że jesteśmy Żydami, nie stajemy się mniej Polakami.” Edelman: „Nie ma w Polsce narodu żydowskiego, bo naród musi mieć ludzi, język, kulturę, literaturę, teatr, muzykę, malarstwo. To tworzy naród, a nie to tylko, że go biją.” [w: Midrasz nr 1 (31) listopad 1999, s. 9]. 4 Problem tożsamości współczesnego żydostwa bywa skomplikowany, czego dowodem może być np. wypowiedź amerykańskiego klarnecisty i kompozytora żydowskiego pochodzenia – Davida Krakauera, który zauważył, że nawet w Stanach Zjednoczonych „bycie Żydem jest utożsamiane z wyznawaniem judaizmu”. Ciekawa dyskusja na ten temat znajduje się również w nr 1 (31) Midrasza. 5 Myślą, że wiedzą – Anna Bugajska rozmawia z Ruth Ellen Gruber [w: Gazeta w Krakowie, 2 lipca 2002]. 2 1 Y Ograniczenia czasowe spowodowały, że mogłem uczestniczyć jedynie w kilku imprezach wybranych spośród różnorodnej oferty6. I tak 24 czerwca zacząłem od „klezmologicznego” wykładu prowadzonego przez Leopolda Kozłowskiego w Synagodze Poppera. Z uwagi na więzy krwi z Naftule Brandweinem, wspaniały dorobek artystyczny i niezwykłe perypetie życiowe przyjęło się nazywać Kozłowskiego „ostatnim klezmerem Galicji”. I faktycznie, coś w tym jest, skoro pielgrzymują do niego, niczym do jakiegoś cadyka klezmerów, coraz to nowe zespoły z całego świata. W końcu Maestro nieustannie podkreśla, że muzykę klezmerską dyktuje serce – a nie nuty. A skoro tak, to jest zrozumiałe, że otacza się ludźmi młodymi, u których zewnętrzne piękno idzie w parze z duchową otwartością. Tym razem zaprezentował swoją krakowską uczennicę, śpiewającą aktorkę Katarzynę Zielińską oraz młodziutki Stockholm Klezmer Quintet z uroczą wokalistką i flecistką Niną Lejderman na czele. Wieszczy im duże sukcesy artystyczne i nazywa to, co robią „prawdziwą muzyką klezmerską”. Rzeczywiście, szwedzki zespół – to sympatyczni ludzie, których odczytanie tradycji posiada w sobie dużą dozę temperamentu i odpowiednią dawkę humoru. Tym niemniej nie wykracza na razie poza warsztatową poprawność i szmoncesowe klimaty. Według Kozłowskiego, żeby grać muzykę klezmerską, trzeba wydobyć z tematu (skądkolwiek by nie pochodził – z klezmerskiej tradycji, z muzyki klasycznej, jazzowej czy popularnej) element emocjonalny – i nie zapominając o gramatyce i słowniku muzyki żydowskiej zagrać go tak, aby ująć słuchacza za serce. Stąd obce są mu wszelkie intelektualne eksperymenty formalne lub próby poszerzenia tradycji klezmerskiej, które tej wylewnej uczuciowości nie schlebiają. Czasami odnoszę wrażenie, że Maestro Kozłowski ma pretensję do współczesnych muzyków, że odchodzą od uznanego idiomu dawnego klezmerstwa i próbują grać „po swojemu”. A przecież dzisiejsza muzyka stwarza tak wiele możliwości, iż nie można poprzestać na choćby najwierniejszym odtwarzaniu tego, co było. Dodam jeszcze tylko, że jesienią br. ukaże się dwupłytowy album Leopold Kozłowski i jego przyjaciele z dwudziestoma dwiema piosenkami po polsku i w jidysz w aranżacji pianisty. Będzie to de facto jego debiut fonograficzny (!). Tego samego dnia w Centrum Kultury Żydowskiej na ulicy Meiselsa odbyły się warsztaty – pierwsze z serii trzech spotkań poświęconych przybliżeniu krakowskiej publiczności śpiewu chasydzkiego. Podobnie jak przed rokiem prowadził je, z towarzyszeniem Daniela Gildara (zresztą utytułowanego chazzana!) na fortepianie, amerykański kantor Benzion Miller. Ten obdarzony przejmującym głosem artysta przedstawił różne tradycje wykonawcze pieśni szabatowych zemirot, tłumacząc też towarzyszące święceniu szabatu rytuały oraz ujawniając wiele szczegółów biograficznych dotyczących twórców poszczególnych melodii. Kantor posłużył się świeżo wydanym przez Stowarzyszenie Pardes, wspomnianym niżej zbiorem pieśni szabatowych, które okazały się o tyle praktyczne, iż umożliwiały śledzenie na bieżąco hebrajskiego tekstu i rozumienie jego treści, dzięki zamieszczonemu obok tłumaczeniu na polski. Związanemu rodzinnymi więzami z Polską Millerowi pobyt w naszym kraju, a szczególnie w Bobowej i na Kazimierzu, sprawia widoczną przyjemność i pobudza do wzruszeń. Nam daje zaś rzadką okazję na bezpośredni kontakt z tradycją muzyczną Bobowerów i sztuką kantoralną światowej klasy, które nb. zrodziły się i rozkwitały na naszych ziemiach. W głosie Benziona Millera jest coś lirycznego, lecz zarazem mocnego i zdecydowanego, podnoszącego na duchu. W odróżnieniu od innych kantorów Miller nie epatuje techniką, nie szafuje rzewnością i nie szarżuje w wysokich rejestrach, koncentrując się na wiernym (czytaj: uduchowionym) przekazaniu melodii i tekstu. Ten wszechstronnie wykształcony muzyk ma w sobie wielką pokorę wobec przekazywanej tradycji i może dlatego tak łatwo dociera 6 Żałuję, że nie mogłem być np. na prezentacji przygotowanej przez Gary’ego Lucasa w dniach 25-26 czerwca w kinie „Pod Baranami”, gdzie gitarzysta The Captain Beefheart’s Magic Band (legendarnej grupy eksperymentalnego rocka) taperował pod niemy obraz Golem z 1920 r. w reżyserii Paula Wegenera i Carla Boese. Więcej informacji: http://www.garylucas.com/www/golem/ 2 do naszych serc i umysłów. Słuchając śpiewu Millera można znów uwierzyć w sens ludzkiej wędrówki przez życie. Wieczorem w Synagodze Tempel na Miodowej wystąpiło Andy Statman Trio w składzie: lider na klarnecie i mandolinie, Jim Whitney na kontrabasie oraz Larry Eagle na perkusji7. Na koncert złożyły się dewejkus niggunim8 i chasydzkie hymny, ale też artystycznie podane melodie rodem z amerykańskiej muzyki popularnej sprzed czterdziestu lat. Widziałem szczere zdumienie na wielu twarzach, gdy Andy zapowiedział wykonanie chwytliwego przeboju Last Date, aktywnego w Nashville w latach 60. pianisty Floyda Cramera. Potem trio zagrało jeszcze kilka tematów zaczerpniętych z bluegrassowej skarbnicy. W odróżnieniu od występów z lat ubiegłych odnosiło się wrażenie, iż Statman postawił na stworzenie lżejszej atmosfery. Usunięcie ze składu fortepianu – podyktowane modyfikacją stylistyczną programu – pozwoliło klarneciście osiągnąć klarowne, surowe i mniej ckliwe brzmienie. Przy ograniczonym zestawie środków tym lepiej słyszalna była intencja grających, aby przekazać słuchaczom „piękno bez upiększeń”. Tematy (m.in. Reb Mikhel’s Niggun, Modzitz Niggun, Reb Y’Heskel’s of Cusimir Niggun, Cherokee Shuffle, Backup and Push, Rosh Chodesh Benching Niggun czy Yiddishe Chussidl Tanz) – często oparte na bluesowej harmonice i swingowym rytmie – były rozwijane (improwizowane) w kierunku uwypuklenia treści melodycznej, a nie autycznych – rzekłbym – popisów, jakie często charakteryzują dżezmenów. Dzięki subtelnemu wykonaniu forma utworów nie stała w sprzeczności z ich treścią, ponieważ – jak udowodniło to trio Statmana – utwór country & western też może spełniać funkcję „błogosławienia dźwiękiem” – tak charakterystycznego dla tradycji chasydzkiej muzyki. Mało kto wie, iż Statman – już w czasach młodości w równym stopniu zafascynowany muzyką ludową Appalachów, co „nowym jazzem” Johna Coltrane’a, Charlesa Mingusa czy Django Reinhardta – wciąż ma kontakt ze sceną nowej muzyki i współpracuje m.in. z zamieszkałym w Berlinie amerykańskim kompozytorem Arnoldem Dreyblattem9. Precyzja wykonawcza – ale równocześnie dystans do samych siebie, szacunek dla wykonywanych tradycji muzycznych – lecz zarazem odświeżający humor, pełna koncentracja, ale i luz. Te twórcze kontrasty sprawiły, że dwie godziny minęły jak jedna chwila. Przystępność nowych propozycji Statmana to szansa dla tych, którzy nie chcą lub nie umieją wejść głębiej w jego muzykę – w sferę znaczeń mistycznych. Y W samo południe w czwartek wykład z klezmologii poprowadził Dave Krakauer lub – jak Janusz Makuch nazywa wypróbowanego przyjaciela festiwalu – Dawid Krakowski. Będąc ulubieńcem festiwalowej publiczności bodaj już od dziesięciu lat jest Krakauer częstym gościem na Kazimierzu. Początkowo przyjeżdżał z sekstetem The Klezmatics, natomiast przed rokiem (i obecnie) zagrał już z własną grupą The Klezmer Madness. Wykształcony klasycznie klarnecista, podobnie jak Andy Statman, fascynował się w młodości free jazzem (lecz bardziej spod znaku 7 Jim Whitney pobierał lekcje u Dave’a Hollanda oraz studiował w New England Conservatory. Gra i nagrywa z wykonawcami reprezentującymi szeroką gamę stylów (od muzyki filmowej i telewizyjnej, poprzez free jazz, aż po rdzennie amerykański folk i rock), jak np. Wayfaring Strangers, The Aardvark Orchestra, Brock Mumford Group czy Walter Thompson Orchestra. Larry Eagle – jak sam mówi – wychował się w Nowym Jorku, lecz gra country and western na fińskich promach, rock and roll w stylu lat 50. z The Platters w Monte Carlo i Malezji, free jazz w Hunstville w stanie Alabama oraz muzykę hawajską w Londynie. Ma również na swoim koncie współpracę z wykonującą style cajun i zydeco grupą Gotham Playboys, czarnoskórą Odettą – legendą amerykańskiego folku, bluesa i muzyki gospel oraz... Bruce’em Springsteenem. Jak widać, Statman nie bez powodu przypominał nazwiska swoich muzyków po każdym utworze. Więcej: http://www.andystatman.org. 8 dewejkus niggunim – bezsłowne modlitwy muzyczne, komponowane przez chasydzkich cadyków, umożliwiające „przylgnięcie” do Boga za pomocą wzbudzającej silne wzruszenie, lirycznej melodii. 9 Andy Statman towarzyszył zespołowi Arnolda Dreyblatta „The Orchestra of Excited Strings” na składance Haymische Groove wydanej przez austriacką wytwórnię Extraplatte w 1991 r. W 1995 r. Statman uczestniczył w koncercie zorganizowanym z okazji dziesięciolecia istnienia zespołu w berlińskim Podewilu. Próbki nagrań oraz opisy projektów znajdują się na stronie: http://www.dreyblatt.de. 3 Ornette’a Colemana i Anthony’ego Braxtona) oraz rozbrzmiewającą w Nowym Jorku ze wszystkich stron muzyką różnych kultur. Wywodząc się z rodziny zasymilowanej, muzyką klezmerską zainteresował się dość późno, bo pod koniec studiów, kiedy wielkie wrażenie zrobiła na nim gra Dave’a Tarrasa. W przeciwieństwie do Statmana, który dzięki kontaktowi z Tarrasem i melodiami niggunim wrócił do religii w wydaniu ortodoksyjnym, Krakauer przejął z tradycji klezmerskiej jedynie technikę gry oraz preferowane w tej stylistyce skale – niejako pomijając jej warstwę metafizyczną. Stopniowo wzbogacał poznaną tradycję wykonawczą o swoje wynalazki wykonawcze, które składają się na łatwo rozpoznawalny dziś styl nowojorskiego klarnecisty. Można powiedzieć, że Krakauer wprowadził klezmerski klarnet do królestwa muzyki XX wieku, m.in. dzięki zastosowaniu oddechu okrężnego, wydobywania alikwotów, wielodźwięków i efektów perkusyjnych – czyli technik, które nawiasem mówiąc należą już dziś do kanonu akademickich umiejętności. Słuchając gry Krakauera oraz jego komentarzy nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że artysta daje prymat wiedzy teoretyczno-praktycznej nad wrodzoną wrażliwością. Przejawia się to, moim zdaniem, w męczącej manierze wykonawczej, której znakiem rozpoznawczym jest preferowanie wysokiej skali klarnetu przy wysokim stopniu dynamiki z zastosowaniem przedęć, obiegników i wielodźwięków. Wszystkie utwory podaje Krakauer z podobną dozą ornamentalnej gwałtowności. Zespół, co prawda, nazywa się „Klezmerskie szaleństwo”, lecz utrzymywanie wszystkich partii klarnetu w podobnej konwencji – bez próby ich cieniowania czy choćby ograniczenia – szybko zobojętnia słuchacza na efekty techniczne. Takie granie w moim odczuciu wynika jedynie z potrzeby popisania się przed publicznością. I strategia ta okazała się słuszna, gdyż grupa Krakauera (w skład której wchodzi m.in. znakomity perkusista Kevin Norton) odniosła na Kazimierzu kolejny wielki sukces, a jej proste formalnie, brzmiące ostro i głośno, obdarzone rockową energią granie wprawiło tłumy w trans. Ludzie w przeważającej części przychodzą na koncerty The Klezmer Madness nie po to, aby analizować kompozycje Krakauera i jego styl wykonawczy, tylko po to, aby dobrze się bawić. I Krakauer o tym doskonale wie. Z niecierpliwością czekałem na czwartkowy wieczór. W Synagodze Tempel miał się bowiem odbyć sensacyjny koncert The Cracow Klezmer Band w składzie poszerzonym o Franka Londona. Pomysł na dokooptowanie do składu CKB słynnego nowojorskiego trębacza powstał już rok temu i był marketingową próbą wylansowania naszego kwartetu za oceanem. Nikt jednak nie przypuszczał, że Jarosław Bester (lider CKB) oraz Frank London potraktują ją na tyle poważnie, by to spotkanie stało się punktem wyjściowym służącym zastosowaniu odświeżającej strategii aranżacyjnej dla potrzeb powstającej właśnie, trzeciej płyty krakowian. O samej muzyce CKB pisałem obszernie w innym miejscu10 – więc nie będę się powtarzał. Warto natomiast zauważyć, iż nawet dobrze znane utwory grupy (Obrazy przeszłości, Memento mori, Klezmerska karawana, Klezmerska rapsodia, Modlitwa, Wojownik czy Diabelski krąg) wiele zyskują w koncertowych wykonaniach – bogatszych o subtelne zróżnicowania fakturalne i czasowe. Tym razem różnica była tym dobitniejsza, iż paleta brzmieniowa CKB została poszerzona o spektrum tysiąca barw wyczarowywanych przy pomocy trąbki przez niesamowicie skupionego i zaangażowanego Londona. Trębacz – chwilami dramatycznie zmagający się z trudną partyturą – potrafił niezwykle szybko odnaleźć się w muzyce Bestera, wnosząc swoje adekwatne i charyzmatyczne frazowanie będące osobistym responsem na misterny wielogłos krakowskiej grupy. W rozmowie po koncercie London podkreślał, że współpraca z Besterem była dla niego nie tylko wyzwaniem pod względem instrumentalnym (przypomniał, że przed koncertem odbyły się tylko dwie próby), lecz wspaniałą okazją bliższego kontaktu z – jak to określił – pełną namiętności, piękną i uduchowioną muzyką krakowskiego akordeonisty. Jeśli powiodą się plany grupy, muzycy lepiej zgrają się ze sobą i materiał na trzecią płytę CKB (z którego pochodziły trzy wykonane na koncercie atrakcyjne kompozycje – Potęga żywiołów, Wędrówka duszy i Przemijanie) zostanie zarejestrowany z udziałem Franka Londona, to należy się spodziewać wydarzenia artystycznego na światową skalę. I nie ma w tym stwierdzeniu przesady. 10 Patrz: http://terra.pl/ckb. 4 Nazajutrz Frank London dał najbardziej przystępny, zrelaksowany i pamiętny wykład z klezmologii w ramach tegorocznego FKŻ. W odróżnieniu np. od Krakauera nie epatował techniką, lecz skoncentrował się na nauczeniu słuchaczy kilku prostych, lecz ujmujących chasydzkich melodii szabasowych. Udało mu się to znakomicie, bowiem wciąż mam w uszach – podjęty przez zebranych – zaśpiew Gut szabes, łagodnie „wylewający się” na ulicę Szeroką poprzez okna Synagogi Poppera. Cenne były również „anarchistyczne” uwagi Londona nt. idei „Boga jako Króla Wszechświata”, kiedy wyjaśniał, że co prawda sam jest przeciwny wszelkim ziemskim władcom, rządom i wojskom (nawiązanie do marszowego charakteru chasydzkich hymnów), lecz przecież Ha-Szem jest Królem Królów – ich niedościgłym wzorcem. Frank podkreślał potrzebę równomiernego pielęgnowania obu podstawowych pierwiastków ludzkiego życia – intelektualnego i duchowego. Jednocześnie zastrzegł, iż należy dbać o zachowanie równowagi pomiędzy ekstatycznym „wielbieniem Boga” (kiedy ludzie są najbardziej podatni na irracjonalne, fanatyczne zachowania niekiedy zagrażające otoczeniu) a intelektualną dyscypliną i duchową roztropnością, które pozwalają okiełznać wzloty duszy w niebezpiecznych kierunkach. Z drugiej strony, jak zauważył, osoby niereligijne z pewnością żyją życiem niepełnym i bezpowrotnie coś tracą. Było to oczywiste nawiązanie do wypadków 11 września, lecz zabrzmiało nad wyraz trzeźwo. Y Ale – jako się rzekło – FKŻ to nie tylko muzyka. Trudno byłoby choćby słowem nie wspomnieć o wystawie fotografii Altera Kacyzne Poyln. Świat, który przestał istnieć w krakowskim Muzeum Historii Fotografii. Reprodukcje pochodzą z wydanego w Stanach Zjednoczonych albumu Poyln: Jewish Life in the Old Country11. Urodzony w Wilnie, lecz mieszkający w Warszawie autor (18851941) był niezwykle aktywnym i utalentowanym człowiekiem. Fotografik, literat, scenarzysta, dramaturg, eseista, dziennikarz, prezes żydowskiego Pen Clubu, wydawca dzieł Szymona Anskiego i Icchaka Lejbusza Pereca, znawca kultury żydowskiej i opiekun młodych pisarzy tworzących w jidysz – w przedwojennej Warszawie najbardziej słynął właśnie ze swoich fotografii. Wystawa daje wgląd w zbiór około siedmiuset (!) zdjęć wykonanych przez Kacyzne na zamówienie nowojorskiego dziennika Forverts w latach 20. Są to jedyne zdjęcia z jego olbrzymiego archiwum, które ocalały z wojennej pożogi. Kacyzne utrwalił nieupozowane, najczęściej bardzo trudne życie żydowskiego proletariatu w rodzinnej Polsce. Sportretował nie tylko ogólny klimat nieistniejących już żydowskich dzielnic i miasteczek, lecz również poszczególnych ludzi, których problemy były mu tak bliskie. Ekspozycja jest czynna do 30 sierpnia br. Warto się więc na nią wybrać, choć ostrzegam, że ponure, źle oświetlone pomieszczenia muzeum nie ułatwiają odbioru i psują ogólne wrażenie. W mojej pamięci mocno utrwaliło się również niezwykłe spotkanie z Ambasadorem Izraela Szewachem Weissem i Joanną Szwedowską w ramach promocji ich książki Ziemia i chmury świeżo wydanej w serii „Sąsiedzi” przez sejnieńskie wydawnictwo Pogranicze. Życie ambasadora Weissa – urodzonego w Borysławiu w 1935 r. i ocalałego z zagłady dzięki pomocy sąsiadek, Polki i Ukrainki – może być dobrym przykładem losów żydowskich emigrantów. Weiss opowiada (bowiem książka ma formę rozmowy) o swoim słodko-gorzkim dzieciństwie, wyjeździe z Polski, osiedleniu się i nauce w Izraelu, o rodzicach, swojej żonie i dzieciach, karierze wojskowej, sportowej, naukowej i politycznej. Pierwsze, co rzuca się w oczy i w lekturze, i podczas spotkania z Panem Weissem, to jego bezpośredniość, bliskość – chciałoby się rzec – w stosunku do ludzi, których spotyka na swojej drodze. A faktycznie, nie odgradza się od świata, nie zamyka na innych. Lubi wtapiać się w tłum, chętnie porzuca dyplomatyczną etykietę na rzecz szczerych (czasem aż do bólu) rozmów, nawet z 11 Poyln: Jewish Life in the Old Country by Alter Kacyzne (red. Marek Web i Shara Kay), Metropolitan Books listopad 1999 (op. twarda) oraz Owl Books, wrzesień 2001 (op. miękka). Pozycja do nabycia w wirtualnej księgarni Amazon.com. 5 przypadkowo napotkanymi osobami12. Chce poznać inne punkty widzenia. Inne prawdy. Jego dojrzałe życie upływa w Izraelu, lecz przecież nadal czuje się borysławianinem. Nadal odczuwa romantyczną tęsknotę do środkowoeuropejskich krajobrazów i przyrody. Bogato ilustrowana (fotografiami z rodzinnego albumu) książka stanowi dowód na odradzanie się więzi pomiędzy Polakami i Żydami – na najbardziej naturalnym, bo prywatnym poziomie. Dwa narody tym samym karmione cierpieniem13 mają sobie tak wiele do powiedzenia. Książka Weissa i Szwedowskiej pokazuje, że warto włączyć się w tę rozmowę. Rozmowę uczciwą i trudną, bo zapoczątkowaną przez książkę Jana Tomasza Grossa „Sąsiedzi”. To najlepszy czas. Na niewspółmiernym z wydarzeniami artystycznymi poziomie jawi się działalność edytorskoedukacyjna Stowarzyszenia Pardes – krakowskiego oddziału Fundacji Ronalda S. Laudera14, który w ostatnich latach przygotował i wydał m.in. cztery podstawowe pozycje z zakresu judaizmu: Tarjag micwot – 613 przykazań z Tory, Tora Pardes Lauder – Bereszit, Hagada na Pesach oraz Pardes Zemirot – pieśni szabatowe i błogosławieństwo po jedzeniu, wszystkie w tłumaczeniu rabina Saszy Pečariča oraz Ewy Gordon. Wbrew temu, co myślą sceptycy, można mieć nadzieję, że grupa skupiona w krakowskiej jeszywie da początek nowej wspólnocie. Wspólnocie opartej na tradycyjnej religijności, która umożliwiła przetrwanie narodowi żydowskiemu nawet w najtragiczniejszych momentach jego historii. Odnoszę bowiem wrażenie, iż atrakcyjne imprezy FKŻ – takie, jak koncerty muzyki klezmerskiej – są swego rodzaju magnesem, który ma przyciągnąć zainteresowanych i niejako przy okazji zwrócić im uwagę na podstawy kultury żydowskiej, w tym przede wszystkim właśnie na judaizm. IRENEUSZ SOCHA © 2002 e-mail: [email protected] http://dembitzer.terra.pl Panu Januszowi Makuchowi i gronu jego współpracowników i przyjaciół (w tym właścicielom Klezmer-Hois oraz Hotelu Eden) chciałbym przekazać najserdeczniejsze podziękowania za okazaną pomoc i gościnę na festiwalu. Special thanks to Mr. Larry Eagle. 12 Najlepszym tego przykładem jest jego już trzeci bodaj pobyt na FKŻ w Krakowie, gdzie bez ceremonii (i obstawy) – i jako aktywny uczestnik, i jako widz – bierze udział w różnych imprezach. 13 Antoni Słonimski, Elegia miasteczek żydowskich. 14 Więcej (m.in. arcyciekawe wykłady rabina Pečariča w formacie mp3) na stronach: http://www.pardes.pl. 6