kliknij aby pobrać
Transkrypt
kliknij aby pobrać
Kwiat paproci Gdy słońce ukryło swoją rumianą twarz za lasem a stada wron wracały po całym dniu na odpoczynek, z chatki na skraju wsi dochodziły słowa piosenki: „ Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga, chodź opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa ...”- to babunia śpiewała swoim wnuczętom siedząc na przypiecku. W kociołku na ogniu matka gotowała żurek ... mmm... jak pięknie pachniało w całej izbie. Aż ślinka ciekła. I choć niewielka to była izdebka, uboga, to schludnie tu było i miło. U powały wisiał pająk zrobiony ze słomy i suchych kwiatków. Na środku izby jaśniał stół nakryty białym obrusem. Z każdego kątka izby pachniało czystością. Dobrze w niej było dzieciom, oj dobrze! Mała Agatka, Wojtuś i Jacuś co wieczór słuchali baśni opowiadanych przez babcię : o królewnie i rycerzach w lśniących zbrojach, o skarbach ukrytych, o nimfach i rusałkach. Potem śnili o nich do świtu. Jacuś był najstarszy z dzieci, może miał trzynaście, może czternaście lat a choć wszyscy znali jego imię, nazywali go „ciekawy”. Dlaczego? A dlatego, że wszystko chciał wiedzieć, wszystko go interesowało, więc wciąż zadawał pytania:” Dlaczego? Po co? Skąd?” Nic dla niego nie było niemożliwe, niczego się nie bał, a jak się uparł, to dopiął swego! Taki już był! Jednego wieczoru usiadł blisko babci, ujął ją za rękę i słuchał, słuchał. Nawet Burek, wierny pies Jacusia, siedział spokojnie jakby wsłuchany w słowa babci. A babcia tak bajała: - Jest taka noc najkrótsza w roku. Młodzi chłopcy i dziewczęta tańczą wtedy przy księżycu i plotą wianki. Młodzieńcy skaczą przez ogień, dziewczęta śpiewają, zabawa trwa aż do świtu. Właśnie tej nocy zakwita paproć... Dziwny jest to kwiat, kwiat jednej nocy. Niektórzy opowiadają, że jest tak piękny jak nasze marzenia, że świeci niczym gwiazda ale gdy słońce wzejdzie i kogut zapieje, znika jak sen. Powiadają też ludzie, że ten kto kwiat znajdzie, odnajdzie szczęście i co zapragnie, to mu się spełni. Zamyślił się Jacuś i już nie słyszał, co babcia mówiła jeszcze. - Odnajdę ten kwiat, choćbym miał cały las przeszukać. Odnajdę – powiedział do siebie. Całą noc śniła mu się gęsta, wysoka paproć. Wyższa niż on. Pośród ciemnych liści pojawiało się nagle światło silniejsze z każdą chwilą. „To musi być ten cudowny kwiat„ myślał Jacek. Zaczynał gorączkowo rozgarniać liście i gdy był już blisko, gdy odsuwał ostatni strzępiasty liść i wyciągał rękę ku swemu szczęściu…budził się. Mijały dni, tygodnie i miesiące a jego marzenie nie słabło. Wreszcie nadeszła ta wyczekiwana noc, noc świętojańska. Ubrał się Jacuś odświętnie: w białą, krochmaloną koszulę, czerwony pas i czapkę z pawim piórem. Gdy zapadła ciemność poszedł do lasu. Minął polanę pełną młodzieńców i wystrojonych dziewcząt w wiankach. Ileż tu było śmiechu, zabawy. Chłopcy skakali przez ognisko, dziewczęta śpiewały, ale Jacuś jakby tego nie słyszał, jakby tego nie widział, szedł przed siebie na nic nie zwracając uwagi. Szedł i powtarzał: - Kwiat paproci! Znajdę go, znajdę! Kroczył pewnie drogą prowadzącą w głąb lasu. Znał tu każde drzewo, każdą trawkę... Ale, co to? Las się nagle zmienił. Teraz wszystko stało się inne. Nic tu poznać nie mógł! Drzewa były tak wielkie, jakby sięgały gwiazd na niebie a tak grube, że dziesięciu mężczyzn nie mogłoby objąć ich pni. Przedzierał się przez gąszcz, brodził w błocie po kolana. Ciemność otaczała go ciasno, nie widział nic nawet na krok. - Oj, co to? – przestraszył się chłopak. Jakieś tajemnicze ognie żółte i czerwone błyskały w mroku – Nie boję się! Odnajdę kwiat jednej nocy! Krok za krokiem, krok za krokiem przedzierał się Jacuś przez chaszcze. Przewracał się, wstawał, znowu szedł. Szarpały go ostre kolce, gałęzie biły po twarzy. Ręce miał poranione, twarz podrapaną, odświętne ubranie w strzępach. - To nic, to nic, byle bym go tylko odnalazł... - powtarzał z uporem. Nagle las się znów odmienił. Zabłysły gwiazdy i księżyc rozjaśnił ciemności. Spojrzał Jacuś na swoje ręce - ani śladu zadrapań. Koszulę miał znowu bieluśką, wykrochmaloną... „Czary jakieś, czy co!?” przemknęło mu przez myśl i w tej samej chwili wyrosła przed nim, jak spod ziemi, rozłożysta paproć. Coś błysnęło wśród liści. To kwiat! Kwiat paproci! Jaki piękny, jakby zrobiony ze złota albo słonecznych promieni. Bił od niego jasny blask jak od ognia. Chłopak pochylił się, wyciągnął rękę a liście same rozsunęły się przed nim. To nie był sen! Odnalazł kwiat! Magiczny! Czarodziejski! Zacisnął mocno dłoń na łodydze i zerwał kwiat paproci. - Żebym tylko nie zgubił mojego skarbu – pomyślał Jacuś i schował go pod koszulą, na piersi. Wtedy poczuł coś dziwnego: najpierw gorąco, potem nieprzyjemny chłód, poczuł, że kwiat przylgnął do jego ciała, jakby do niego przyrósł. Serce zatłukło mu się w piersi jak oszalałe, lecz po chwili uspokoiło się. - Odtąd możesz mieć wszystko – usłyszał - ale pamiętaj, nie wolno ci się z nikim dzielić swoim majątkiem, bo wszystko stracisz. Skąd dochodził ten głos? Czyżby to kwiat przemówił? - A co mi tam! – pomyślał – będę bogaty. To najważniejsze! Teraz już każde moje życzenie się spełni i co zechcę, to się stanie. Droga powrotna sama prowadziła Jacusia przez las. Świeciła jak srebrna. Kwiaty i krzaki kłaniały mu się nisko, do samej ziemi a gałęzie drzew splotły baldachim nad jego głową. - Co za radość! Jakie szczęście! – powtarzał chłopiec - zdobyłem go. Nagle pomyślał: „chcę być bogaty, mieć pałac pełen skarbów, mnóstwo służby, karetę ze złota i szóstkę siwych koni ze złotymi podkówkami”. W tej samej chwili wszystko się spełniło. Spojrzał po sobie. Co to? Ubrany był w piękny strój wyszywany złotą nicią i klejnotami. A tu co? Stoi przed nim złota kareta zaprzężona w szóstkę koni. Lokaj w bogatej liberii, z głębokim ukłonem, otwiera przed nim drzwiczki. Rozsiadł się Jacuś na mięciutkim siedzeniu a stangret strzelił z bicza i pomknęli. Puk, puk, klik, klak – zastukały o bruk złote podkówki i kareta zajechała pod bramę pałacu. A co to był za pałac! Takiego przepychu nikt na świecie nie widział. Wspaniałe komnaty, jedna wspanialsza od drugiej. Wszystko kapie od złota, skrzą się klejnoty. Wytworna służba kłania mu się w pas i prowadzi do jadalni a tam stół zastawiony wyszukanymi potrawami: bażanty, pieczyste, ryby z najgłębszych wód, zamorskie owoce, wina w kryształowych pucharach. Usiadł Jacek w rzeźbionym fotelu, to tego spróbuje, to tamtego, lokaje krzątają się, dworska orkiestra przygrywa, a wszyscy grzeczni, przybiegają na każde skinienie, spełniają każdy jego kaprys, każde życzenie. A kiedy Jacuś już się nasycił, poczuł senność więc zaprowadzono go do sypialni, a tam czekało już na niego wielkie łoże z baldachimem. Ułożył się w puchowej pościeli i zasnął a we śnie ujrzał zatroskaną matkę, stojącą na progu domu i patrząca w dal. Ale gdy rankiem zbudziły go promienie słońca, sen zniknął a wraz z nim wspomnienie matczynej twarzy. I zaczął Jacuś używać życia. Bawił się na wystawnych balach, w lustrzanych komnatach tańczył z damami tak pięknymi, że światło przygasało od blasku ich urody, jadał wykwintne posiłki, zamorskie smakołyki, pyszne aż ślinka ciekła, polował, wylegiwał się w puchach do południa, tak dzień za dniem, dzień za dniem... Pałac zawsze był pełen ludzi ale wśród nich nie było nikogo bliskiego, ani jednego przyjaciela, sami obcy Czas mijał. Dni stawały się podobne do siebie jak krople wody, zaś w nocy coraz częściej powracał sen o matce. Widział dom a w nim babcię siedzącą na przypiecku, Agatkę, Wojtusia. I choć ranek rozwiewał te wspomnienia, to jednak nie do końca. Czasem jakby słyszał wołanie matki: „wróć synku, do domu, wróć”. - Grajcie muzykanci! – wołał wtedy, by wesoła melodia zagłuszyła jego tęsknotę. Jednak im weselej grała kapela, tym było mu ciężej na sercu, tym silniejsza była tęsknota. - Głośniej! głośniej! - krzyczał żeby zagłuszyć smutek i własne sumienie, ale ich się zagłuszyć dało. - Pojadę do domu! – myślał wtedy. Już konie kazał zaprzęgać, już chciał jechać, ale po chwili. – Co ja robię? – zastanawiał się – przecież nie wyrzeknę się tego co mam i nie wrócę. A jeśli dam im choćby odrobinę, to wszystko zniknie. Całe moje bogactwo pryśnie, jak bańka mydlana. I znowu kazał grać kapeli, bawił się, jeździł konno, jednak sumienia nie dało się już uspokoić. Z dnia na dzień chodził coraz bardziej ponury, chudł a jednak swoim bogactwem dzielić się nie chciał. I nie był szczęśliwy, bo człowiek nigdy nie jest szczęśliwy, jeśli się swoim szczęściem z nikim nie dzieli. Przyszedł w końcu dzień, kiedy tęsknota była tak silna, że serce mu omal nie pękło. - Niech się dzieje co chce, dłużej tak żyć nie mogę, wracam do domu - a gdy już to powiedział, stanęła mu przed oczami matka, jak żywa, zobaczył dobrą twarz babuni, i Agatkę, i Wojtusia… - do domu. - Zaprzęgać konie - rozkazał. Stuk, stuk stukają na pałacowym podjeździe końskie kopyta, słudzy zaprzęgają konie, wnoszą do złotej karety ciężkie, okute skrzynie pełne dukatów i sakwy wypełnione klejnotami. - Szybciej, szybciej - pogania Jacuś niecierpliwie służbę. Już ruszyli, już toczą się koła karety tur, tur, tur turkoczą w pędzie. Jeszcze chwila, jeszcze chwilka a Jacek zobaczy swoich bliskich! Oczy płoną mu radością, ale w piersi coś pali, dreszcz przebiega po plecach. „A niech się dzieje co chce, co chce…” - powtarza w myśli. O! widać już kapliczkę na rozstaju dróg, już niedaleko… A w piersi znowu ten straszny żar. Jacek wychylił się z okna karety, już widać dom. Serce tłucze mu się jak oszalałe. - Mój dom - szepce cichutko do siebie. Zajechała kareta na podwórze, ktoś stoi przed domem. - Mamo! - krzyknął chłopak i rzucił się kobiecie do stóp - to ja! Twój syn Jacek! Spójrz co ci przywiozłem! Matka oniemiała patrzy na bogate odzianego młodzieńca. Nie rozumie co on mówi i czego od niej chce…Ten możny pan ma być jej synem? Nie to niemożliwe. - Mateńko, nie poznajesz mnie? Przecież to ja, Jacek! Popatrz, to dla ciebie! Spójrz mamo! - i Jacek wysypuje przed nią kosztowności z wielkiej sakwy. I nagle znów targnął nim straszny ból, niebo pociemniało, rozdarła je czerwonym światłem błyskawica i rozległ się złowrogi głos: - Zapomniałeś, że nie wolno było ci się z nikim dzielić?! Nie wolno! Ale Jacek już nie słuchał, przytulił się do matki. Ziemia zadrżała, rozwarła się i pochłonęła karetę, konie, sakwy pełne kosztowności i skrzynie z pieniędzmi. Ciemności rozproszyły się. Zaświeciło słońce a przed chatą matka tuli swego syna. Jacuś ma na sobie poszarpaną koszulę, dłonie poranione kolczastymi krzewami ale oczy błyszczą mu radością. Cóż komu po skarbach, jeśli nie ma obok kochającego serca. Na co bogactwo, jeśli nie może obdzielić bliskich ludzi. Odtąd Jacek żył szczęśliwy bo choć złota nie miał, przestrzegał złotej zasady : postępował z ludźmi tak jak chciałby aby z nim postępowali. I to dawało mu szczęście i radość.