Nieśmiały śnieg wirował płatkami w cichym lesie
Transkrypt
Nieśmiały śnieg wirował płatkami w cichym lesie
Nieśmiały śnieg wirował płatkami w cichym lesie i rozmazywał obraz na i tak wiecznie brudnych szkłach moich okularów. Jakoś tak w duszy sobie powtarzałem, aby nie zapomnieć do końca...... Drugi miot stanowisko piąte...... Po prawo stał Władek- były prezes naszego koła ,myśliwy „całą gębą” . Dobrze koło za jego „ prezesostwa” prosperowało, a i on to dostąpił zaszczytu strzelić bodajże ostatniego rysia w naszym łowisku .....ale i czasy były inne... Popatrzyłem na gęstwinę naprzeciwko. Drugi miot stanowisko piąte... Ot tak jak się, co przyczepi to i tak zostaje jak te głupie słowa piosenek od których się uwolnić nie można. Przez tę gęstwinę to niewiele widać, ot tu taka wizurka, dalej dołek no tak na brenekę. Może i z przyrzutu będzie dosyć miejsca i wystarczająco mało gałęzi... Płatki oklejały mi okulary, przetarłem chusteczką ale i tak na niewiele się to zdało... cisza absolutna. Po lewej stoi a właściwie siedzi Zygmunt. Niewielka to różnica czy Zygmunt stoi czy siedzi z powodu niewątpliwie małego wzrostu. Ten jego atrybut był często przedmiotem złośliwych docinków. W momencie kiedy przecierałem ponownie zawilgocone szkła Zygmunt zerwał się ze stołka i jakoś dziwacznie złożył się parę razy... taki miał zwyczaj, że lubił sobie wszystko na linii przetrenować czy wypróbować... Ja stojący pomiędzy tymi już wytrawnymi i nie pierwszej młodości Nemrodami byłem lekko zdezorientowany... Moje pierwsze zbiorowe polowanie, kiedy to nie stoję za czyimiś plecami czy też nie brnę przez listopadowo- grudniowo – styczniowe mioty. Prawie dwa sezony goniłem po lasach, podkładałem psy i stażowałem, skąpałem się nie raz w bagnie, spociłem i zlazłem do rozpadnięcia się butów... zwierza też wypchnąłem troszkę... Były drobne sukcesy jak wtedy, kiedy przetrzepałem trzcinowisko na prawie zupełnie „bezstrzałowym” polowaniu... oj poszła wtedy wataha, że aż ziemia dudniła i w ostatnim miocie padło trochę tego zwierza. Jakoś tak właśnie kiedy znowu zacząłem przecierać szkła okularów rozdarła się charakterystycznym skrzekiem nad moją głową wiewiórka... drugi miot, piąte stanowisko znowu przemknęło mi przez myśl: - Ile jeszcze tych drugich miotów i stanowisk będzie w tym sezonie ... a i w innych następnych ?! Wiewiórka zaczęła zrzucać szyszki.... pac... pac, koło mnie, zacząłem się zastanawiać czy trafi mnie w końcu czy tak sobie to piąte stanowisko upatrzyła... pac, znowu gdzieś tam między krzaki... pac... Naprzeciwko mnie lekko z dołka po prawej stronie czmychnęła. prawie bezszelestnie szara sylwetka, za nią druga... trzecia, czwarta... pią... szu... siu… i tak się sypało w defiladzie na blat między gałęziami... Strzelamy tylko małe dziki! Lochy oszczędzać! Brzmiały dźwięcznie słowa łowczego Tadeusza... małe - gdzie... które to...? Szare cienie przesuwały się w stronę upatrzonej wizurki... drugi miot, piąte sta...... skład, huk i własne zdziwienie... wszystko się rozmyło jak nagła mgła. Wiewiórka już w mej świadomości nie istniała, pociąg dzików też nie istniał z szumem oddalał się przerażająco szybko znacząc swoją drogę coraz odleglejszymi strzałami... Drugi miot, piąte stanowisko... z komory mojego merkla wyskoczyła łuska - ta jedna, jedyna, pierwsza… Mimo zaparowanych i mokrych okularów moje oczy spotkały się ze wzrokiem stojących na sąsiednich stanowiskach kolegów... po prawej stronie nie było strzału, ale zaobserwowałem zainteresowanie u Władka. Nie widział tych dzików mimo, że szły prawie od niego. Ale po lewej były aż dwa strzały, a dalej już chyba nikt nie liczył. Ze wzroku Zygmunta wyczytałem, że nie był przekonany o skuteczności swych strzałów machnął tylko na znak, że zmarnował raczej okazję... Ja natomiast stałem i nie wiedziałem co powiedzieć: strzał… nie zaznaczył... trudno powiedzieć nie mając praktycznie żadnego doświadczenia... drugie pędzenie... piąte sta... I tak w kółko kołatało się w myślach przerwane w końcu... odgłosem trąbki - koniec pędzenia. Rozładowałem merkla i zagłębiłem się w las... pięć... dziesięć... dwadzieścia osiem kroków do miejsca, gdzie gałęzie tworzyły wizurkę... miejsce zaznaczone na opadłych liściach pokrytych lepkim lekko topniejącym śniegiem... czarny ślad - jakby wierzgnięcie, a może to przycięcie breneką… jest mi gorąco... szkła coraz bardziej mokre, znowu czyszczę ... szukam farby... choć kropli... drugi miot... piąt... cholera ale mnie dopadło i kołacze to zdanie w łbie! Słyszę obok słowa Jurka no masz tu tego swego dzika... Pośród rozrzuconych gałęzi dębu przy starym zwalonym pniu leżał wtulony martwy dzik... co tam dzik to za dużo powiedziane... dziczek. Już nie pasiak, ale i taka ledwie co dzika świnka w zimowej sukni. Patrzyli na mnie w ciszy jak patroszyłem... z za pleców usłyszałem prześmiewczy głos Michała... patrz takiego małego i na czystą komorę w pełnym biegu... Dziczek ważył 12 kg w jednej ręce go doniosłem do ogniska... pasowanie, a potem trochę przycinków i gratulacji. Jeszcze parę pędzeń i tenże świeżo upieczony nemrod królem polowania... Jakoś tak dziwnie było, że już nikomu knieja nie darzyła. A Zygmunt został królem... pudlarzy. Dziwnie się w życiu plecie... parę lat temu w którymś tam miocie stanąłem nie na pamiętnym dla siebie stanowisku... ale na czwartym... tym razem po prawej na piątym stał Zygmunt... nie należy już do naszego koła... ma prawie osiemdziesiąt lat, kiepskie zdrowie i tylko czasami gościnnie się pojawia. Stanęliśmy obok siebie i widziałem w jego oczach błysk nadziei: tym razem ja zostałem królem pudlarzy, ale piąte stanowisko nie podzieliło się z Zygmuntem... Ot może nie było wiewiórki? Darz Bór! Opowiadanie to dedykuję Wszystkim Tym, co pierwszy raz na linii z kawałkiem stalowej rurki stają... ... niech im św. Hubert okaże swą dobroć. Olsztyn 2000