ZŁOTOPOLSCY
Transkrypt
ZŁOTOPOLSCY
ZŁOTOPOLSCY CZYLI JAK CHCIAŁEM BYĆ DZIENNIKARZEM Młodego kandydata na dziennikarza czeka wiele niespodzianek na drodze do zawodu. Marzenia w zderzeniu z rzeczywistością to dobry początek. Tekst i zdjęcia: Marcin Piniak EPIZOD 1: STUDENCKIE PISMO „Każdy student może opublikować swoje prace w studenckim piśmie. W redakcji otrzymuje fachową pomoc doświadczonego dziennikarza i miejsce na łamach pisma.” Fragment ulotki reklamowej jednej z łódzkich prywatnych uczelni. Człowiek sobie dużo wyobraża jak zaczyna studia. Tak też było ze mną, gdy rozpocząłem kształcenie w jednej z prywatnych uczelni w Łodzi. Mówi się, że dziennikarz musi wiedzieć coś o wszystkim i wszystko o czymś. Tak jest. Dlatego Stosunki międzynarodowe z dziennikarstwem wydawały się dobrym pomysłem. Do tego pismo studenckie. Rewelacja. Nic lepszego nie mogło się zdarzyć. Pisać, robić zdjęcia, uczestniczyć w życiu redakcyjnym, niczym w amerykańskich filmach. Wielkie tematy, pomysłowi i kreatywni ludzie – tak miało być. Nie było. Pierwsze rozczarowanie, spotkało mnie, gdy natrafiłem na wcześniejsze wydania owego studenckiego pisma. Niedowierzanie. Gniot nie z tej planety. Gazetka młodych skautów po mutacji. Folder reklamowy do kolorowania dla najmłodszych. Na okładce – MOTYLEK! W środku martwica mózgu, rozpisana w literach. Klęska. Trzeba jednak zobaczyć, sprawdzić, dlaczego tak jest, kto to robi i po co? Kolegium redakcyjne w budynku szkoły dnia X o godz. X. Idę. Prowadzi fajna babka, dziennikarka i specjalistka od public relations. No to, jesteśmy w domu. Jednak nie jest tak źle, jak myślałem. Są pomysły, każdy dostaje swoją rubrykę, którą ma się zająć. Zawodowo. Entuzjazm nie trwa długo. Okładka zostaje nie zatwierdzona przez dyrekcję, bo ponoć jest zbyt kontrowersyjna (zdjęcie młodego chłopaka, który odsłania koszulę i pokazuje ściągi, zrolowane w gumowym pasku wokół brzucha). Nie ma mowy – twierdzi pani dyrektor. Trudno, wszak nie okładka świadczy o zawartości. Ale wciąż wnętrze należy do nas. Sterta materiałów z każdym tygodniem staje się coraz grubsza. Wreszcie na kolejnym kolegium redakcyjnym zjawia się ten wspomniany i z miejsca oferuje nam swoją „pomoc”. Na początek mówi, że nie można robić dobrego pisma nie studiując dziennikarstwa. No proszę! Później powiada, że wszystkie artykuły są fatalne. W tekstach nie ma piramidy (odwrócona piramida – najważniejsze na początku, głównie w informacji), wszystko jest źle napisane, zredagowane, konieczne są jego konsultacje. Później każdemu z osobna mówi, że jego artykuł nie jest taki zły. Trzeba dopracować i będzie cacy. Miał facet jeden cel, czyli zniechęcić nas do pisania. Prawie mu się udało. Mnie głównie zniechęcił do samego siebie. Na pohybel doświadczonym dziennikarzom. Dostaliśmy zlecenia na wywiad z jednym z profesorów. Wywiadów z profesorami na liście tego, co mamy napisać, było całe mnóstwo. Robiłem wywiad razem z kolegą. Profesor autoryzował wywiad kilka razy. Zadaliśmy mu kilka pytań odnośnie poziomu kształcenia w prywatnych uczelniach. Wywiad się nie ukazał. Okazało się, że to całe pismo jest jedynie po to, aby wysyłać je do szkół średnich jako reklamówki. W numerze, który stworzyliśmy było połowę reklam a praktycznie cała reszta to wspomniane wywiady z profesorami uczelni. Na okładce szczęśliwi studenci. Tu się liczy tylko kasa. Choć wszyscy udają, że jest inaczej. EPIZOD 2: ZOSTAĆ RADIOWCEM Radio, to nie lada gratka dla kandydata na dziennikarza. Szkoła załatwiła nam praktyki w jednej z komercyjnych stacji radiowych w Łodzi. Myśleliśmy – wyzwanie trzeba podjąć, nauczyć się czegoś w prawdziwych mediach. Jaka różnica w porównaniu z pisemkiem dla licealistów. Redakcja to gwar, mnóstwo ludzi, czuć było już smak tego dziennikarskiego życia. Wreszcie jakiś zwrot w dobrą stronę. Dostaliśmy czas antenowy. Mogliśmy robić, co chcemy. Pomagali nam radiowi weterani. To było coś! Wypytywałem dziennikarzy o ich drogi do sukcesu. Za oknem panorama miasta. Wspaniale. Minął rok szkolny, szkoła przestała płacić w praktykach nastąpiła przerwa. Koleżanka z uczelni poszła do radia, by porozmawiać o możliwości robienia czegoś więcej. Nie ma mowy. Nie płacą za was, to praktyk nie ma. Też próbowałem podjąć taką próbę negocjacji. Daremnie. Minęły wakacje. Ze szkoły napłynęły fundusze. Praktyki ruszyły pełną parą. Dostaliśmy cztery minuty, co drugi tydzień czasu antenowego. Typowa robota reporterska – mówiła nam szefowa informacji. Cztery minuty o tym samym. Radio się sformatowało, odeszli ludzie. Została reklama i muzyka. Rozmawiałem z reporterami. Jeden pracuje za darmo. Przepraszam – za satysfakcję. Koleżanka odchodzi, bo nie ma szans na etat. Nie ma szans na publicystykę. Tylko lista pop, kino pop, reklama pop. Nie ma kontrowersyjnych niusów. Nie ma śledztw i gorących tematów. Trzeba zarobić, żeby to wszystko utrzymać. W redakcyjnym telewizorze „Złotopolscy”. EPIZOD 3: AGENCJA PRASOWA Gazeta Wyborcza: „Agencja prasowa zatrudni niedoświadczonych dziennikarzy.” Spotkanie w jednej z kamienic na Piotrkowskiej. Wszedłem na górę. Młodzi niedoświadczeni już byli. Na ścianach przed „redakcją” przyczepione były zdjęcia znanych sportowców i ludzi show biznesu. Zrobione w stylu pism dla zmęczonych kobiet. W środku dwa biurka, komputery, gazety. Co mnie zdziwiło nikt nie dzwonił, inaczej sobie wyobrażałem agencję prasową. Na biurku książka „Abecadło dziennikarza”. To wszystko przypominało rekwizyty na potrzebę jakiegoś przestawienia. Pan szef agencji zaczął od prezentacji „swoich osiągnięć” przedstawiając nam segregatory ze swoją dziennikarską robotą. Przecież nie jest byle kim, pisał dla Dziennika Łódzkiego i Expressu Ilustrowanego. Powycinał nawet krótkie informacje. Później wykład wprowadzający w tajniki fachu. Temat jest wtedy, gdy człowiek pogryzie psa – mówił do kandydatów. Pytał nas, co możemy napisać. Z miejsca odrzucał pomysły. Interesowały go jedynie ludzie, którzy pracują w jakiś instytucjach. Na propozycję tematu o nieuczciwych agencjach pozostawał obojętny. Dostałem próbne zlecenie. Mam napisać informację o imprezach w znanym ośrodku sztuki. No to jadę. Zdobywam informacje, zasiadam do komputera. Cały szczęśliwy wracam do Agencji. Są tylko dwie osoby. Szefa nie ma. Czekam. Nadchodzi w długim, czarnym płaszczu z reklamówką w dłoni. Ze zdziwieniem patrzy na mnie. Już zapomniał, że wysłał mnie na miasto. Daję mu informację. Czyta. Po chwili zapytał mnie, czy już wcześniej pisałem. Dobry lid – przyznał. Po chwili zaczął z niezadowoleniem kręcić głową. Nie no nie tak – powiada. Mogłeś się czegoś dowiedzieć, napisać więcej. Pokazuje mi kilku szpaltowy artykuł w gazecie dla przykładu. Pytam, czy już nie pamięta, że zlecił mi napisanie informacji, a nie artykułu. No, niby mam rację, ale i tak jest źle. No i wbija mi w głowę gwóźdź programu, a mianowicie proponuje mi warsztaty dziennikarskie za jedyne osiemdziesiąt złotych. Już ma dla mnie gotową umowę. On jest mentorem. Warsztaty obejmują cztery spotkania. Kolega złożył mu wizytę przede mną, gdy Agencja mieściła się w starej kamienicy w śmierdzącym moczem budynku. Wtedy także proponował mu warsztaty. Kolega jak i ja nie skorzystaliśmy. Ktoś jednak musiał, bo na takie nowe lokum trzeba nauczyć dziennikarstwa wielu niedoświadczonych. A ponoć jego materiały drukuje prasa zagraniczna. Ciekaw jestem, czy przygotowują je słuchacze warsztatów. EPIZOD 4: GAZETA POLITYCZNIE REALNA Dostałem kontakt do faceta, który chce stworzyć nowe pismo w Łodzi. Zadzwoniłem pytając, czy moglibyśmy się spotkać. Redakcja znajdowała się w Skierniewicach, gdzie gość miał już podobne pismo. Wsiadamy z kolegą w pociąg na Fabrycznym i jazda. Gdzieś wyczytałem, że najlepiej się uczyć zawodu właśnie w takich tytułach. Błądziliśmy po Skierniewicach w poszukiwaniu siedziby gazety. W końcu – jest. Weszliśmy do środka. Pan już na nas czekał. Poinformował nas, że jest kilku znajomych. Poszliśmy do jego biura. Obejrzeliśmy egzemplarz gazety. „The Times” to nie jest. Ale nie ma co grymasić. Trzeba brać, co jest. Dajemy próbki swojej pisaniny. Pan rzuca je na biurko i ponagla, abyśmy zeszli z nim na dół do jego towarzyszy. Prosi też, byśmy kolekcjonowali dla niego gazetę łódzką „Dzień Dobry”. Czerwona żarówka zaczęła delikatnie świecić w moim mózgu. Zeszliśmy na dół do czegoś w rodzaju stołówki. Było sporo osób, wszyscy siedzieli za dużym, plastikowym stołem. I nagle znaleźliśmy się w samym centrum politycznej dyskusji. Temat – Unia europejska. Jesteśmy za, czy przeciw – padają pytania. My za, a wszyscy przeciw. Niedobrze. Zastanawiałem się czy to nie jest przypadkiem siedlisko jakiejś partii politycznej. Tak zagorzałej fanatycznej polemiki jeszcze w swoim życiu nie doświadczyłem. Jak by tego było mało jeszcze zaczęli nas przekonywać. Jakiś młody chłopak po naszej lewicy, zaczął nas uporczywie męczyć swoimi dywagacjami. Unia zła, katastrofa, w USA to jest ustrój i tak dalej. Wtórował mu chór innych zaangażowanych głosów. Staliśmy się punktem docelowym wszystkich wypowiedzianych słow. Koszmar. Gazeta musi spełniać rolę edukacyjną – powiada nasz znajomy od „Dzień Dobry”. Już wiedzieliśmy, jaką rolę ma spełniać ta gazeta. Wiedzieliśmy też, że bez nas. Oznajmiliśmy, że jesteśmy apolityczni. Zostawiliśmy nie dopitą kawę i wyszliśmy w stronę normalności. W naszej niedoszłej gazecie były dwa felietony, pomiędzy którymi różnica była nikła. Jeden napisał Janusz Korwin – Mikke, a drugi znany nam z forum dyskusyjnego w siedzibie redakcji starszy pan. Felietony oczywiście były anty europejskie.