Za biurkiem się nie widzę

Transkrypt

Za biurkiem się nie widzę
Za biurkiem się nie widzę
Utworzono: czwartek, 27 października 2011
Teledyski, współpraca z gwiazdami, promocje, pokazy i szeroko pojęty showbiznes. Wszystko to pojawiło się w jego życiu już kilka lat
temu. Ciężko na to pracował, zaczynając pod koniec lat 90. jako jeden z pionierów breakdance’u w Polsce. Pięć lat temu wszystko to
stracił. Lekarze nie widzieli przed nim dalszej kariery...
Przygodę z breakdancem Robert Krajewski rozpoczął trzynaście lat temu. Fot.: Bartłomiej Szopa
Robert Krajewski, 27-letni mieszkaniec Mysłowic, na co dzień górnik w kopalni Mysłowice-Wesoła, wspomina swoje taneczne początki
z uśmiechem na twarzy. Jednak przyznaje, że nie było łatwo.
– Nie mieliśmy wtedy internetu, uczyliśmy się głównie z kaset wideo, które od czasu do czasu komuś udało się zdobyć z zagranicy.
Luksusem było, jak ktoś miał odtwarzacz ze stopklatką, bo wtedy mogliśmy krok po kroku oglądać, jak wykonuje się poszczególne
ruchy – opowiada.
Opłaciło się, bo po kilku latach ćwiczeń Roberta spotkało coś, co dla wielu tancerzy często pozostaje jedynie niespełnionym
marzeniem. Taniec – do tej pory będący jedynie ogromną pasją – stał się też jego pracą.
– Dużo tego było. Teledyski, współpraca z przeróżnymi gwiazdami, występy na koncertach, promocje nowych modeli samochodów,
rozmaite pokazy... – wylicza Robert.
Pojawiły się pierwsze pieniądze, a wraz z nimi masa nowych „przyjaciół”.
Nie zatańczysz
Piękny sen trwał. Wszystko wspaniale się układało aż do lutego 2007 roku.
Jednym z popisowych numerów Roberta jest obrót, a właściwie wirowanie na jednej ręce. Ustanowił rekord Polski, wykręcając
dwadzieścia obrotów. Teraz celuje w rekord świata – brakuje mu jeszcze siedmiu.
Zimą 2007 roku ćwiczył właśnie tę ewolucję, kiedy – jak wspomina – upadł i „usiadł sobie na nodze”. Efekt – skręcenie kolana.
– Od lekarza usłyszałem: nie zatańczysz już – wspomina czas, kiedy po kontuzji przez kilkanaście miesięcy wracał do sprawności. –
Wtedy większość „przyjaciół” się odwróciła. Skończyła się kariera, zniknęły kontakty, propozycje, a zarabiać trzeba było – przyznaje.
Śladami ojca ruszył więc do kopalni.
Nie żałuję
Tata Roberta przepracował w kopalni dziewięć lat. Przydarzył mu się jednak wypadek. Złamał udo.
– Potem pojawiły się komplikacje, a obecnie walczy z rakiem kości. Chodzi o kulach i jest na rencie – opowiada Robert, który mieszka
z rodzicami, bo wie, że potrzebują jego opieki.
– Nie żałuję, że trafiłem do kopalni. Lubię to. Pracuję w przodku, więc praca jest ciężka, ale jakoś nie widzę się za biurkiem –
stwierdza z uśmiechem.
W międzyczasie wrócił do intensywnych treningów. Z radością opowiada o wsparciu, które ma ze strony kolegów z pracy. – Mówią:
jesteśmy z tobą, trzymamy kciuki, walcz, bo możesz osiągnąć znacznie więcej niż pracą na dole – relacjonuje.
Tylko taniec
Na horyzoncie pojawiła się kolejna szansa. Robert trafił bowiem – za namową dziewczyny – do telewizyjnego programu „Got To
Dance – Tylko Taniec”, gdzie swoim tanecznym popisem zachwycił wszystkich jurorów, którzy nie dowierzali, słuchając o tym, że jest
górnikiem. Dzień po programie z gratulacjami zadzwonił nawet dyrektor kopalni.
To nie pierwsza przygoda Roberta z telewizją. Brał już udział w „You can dance”, z którego odpadł, gdyż Michał Piróg stwierdził, że
b-boy nie poradzi sobie w programie, w którym trzeba być wszechstronnym tancerzem.
– Tańczyłem w życiu między innymi salsę, jazz, balet właśnie po to, by przygotować się do „YCD”, no ale Michał był „na nie”. Reszta
jurorów była za mną, ale on się sprzeciwił, wstał, wyszedł ze studia. W telewizji tego nie pokazali – wyznaje Robert.
Show, w którym startuje teraz, nie zakłada mu jednak kajdanek w postaci stylów, w których nie czuje się mocny. Tu może pokazać
dokładnie to, co w nim gra, czyli breakdance. Konwencja programu zakłada, że każdy prezentuje taki styl, jaki chce. Mogą
występować duety, grupy, tancerze indywidualni – tacy jak Robert. – W zagranicznych edycjach zdarzało się, że wygrywali soliści –
tłumaczy.
Programy takie jak ten mają jednak to do siebie, że losy zawodników zależą od sms-ów, więc wszystko może się zdarzyć.
– Ja już wygrałem – podsumowuje Robert, pozostawiając domysłom to, czy ma na myśli program, czy to, że ciągle tańczy, emanuje
radością życia i wciąż podąża ścieżką, z której życie tyle razy chciało go zepchnąć.
Bartłomiej Szopa