Laurence Freeman OSB

Transkrypt

Laurence Freeman OSB
Laurence Freeman OSB
7. Etapy wewnętrznej pielgrzymki *
Jak już mówiłem są takie podróże, które dadzą się zmierzyć i można śledzić ich tok,
jak np. lot samolotu na ekranie pokładowego komputera. Nie da się jednak zmierzyć
podróży natury duchowej, bo nie da się zmierzyć Ducha. Jezus określił Ducha jako „
o którym nie wiemy skąd i dokąd wieje.” Czujemy go, ale nie da się go schwycić.
Jednak i ta duchowa podróż, jak każda inna, ma swój początek.
Zaczynamy w jakimś miejscu i w jakimś czasie, ale zanim doszliśmy do punktu
podjęcia decyzji o rozpoczęciu praktyki medytacji, mamy za sobą niekiedy bardzo
długa drogę. Zaczęła się ona od naszego poczęcia, narodzin, wiodła przez wszystkie
etapy naszego rozwoju jako człowieka. Jestem przekonany, że dobrze pamiętamy ten
pierwszy raz, kiedy medytowaliśmy. Ktoś powiedział mam o medytacji, intuicyjnie
odpowiedzieliśmy „tak”. Coś w naszym sercu zadrgało na to wezwanie do ciszy,
odpocznienia i prostoty. I chociaż wszyscy lepiej, czy gorzej pamiętamy początek
naszej podróży, to warto mieć jakieś pojęcie o tym, dokąd ona prowadzi, nawet jeżeli
nie będziemy w stanie śledzić, jak daleko już zaszliśmy. Świadomość etapów, przez
które nas powiedzie, pozwoli nam wzrastać na jej drodze i być może da nam siłę, by
pozostać jej wiernym. Jak więc rozumiemy z perspektywy duchowej podróż
medytacyjną?
Pierwszy etap: Rozproszenia
Na tym poziomie rezygnuje wielu ludzi. Dzieje się tak, dlatego że poddają się
mówiąc: „Nie nadaję się do tego, to nie dla mnie, żaden ze mnie kontemplatyk”.
Ważne jest by pamiętać, że wszyscy mamy ten sam problem rozproszeń. Jan Kasjan
zajął się nim już w IV wieku w swej Dziesiątej Konferencji o medytacji – ona właśnie
zainspirowała Johna Maina do podjęcia na nowo podróży medytacyjnej. Jan Kasjan
napisał, że jest to problem uniwersalny i nikt nie jest od niego wolny. Nie ma nic
przyjemnego w tym odkryciu, że jesteśmy z natury rozproszeni. Faktem jest również,
że to część naszej ludzkiej kondycji. Tu jawi się wspierająca rola grupy osób
medytujących wspólnie. By przebrnąć przez pierwsze przeszkody, ich zachęta i
przykład są nie do przecenienia,. Dlatego nie dziwi, że wielu ludzi zaczyna, przestaje
i znów zaczyna, zanim utwierdzi się na dobre. Jeżeli naprawdę kontynuujemy, to
niezauważalnie mantra zaczyna zakorzeniać się w naszym sercu i zapadać coraz
głębiej w naszą świadomość. Jezus posłużył się metaforą wzrostu ziarna, gdy mówił o
Królestwie Bożym. Nie wiemy, ku czemu rośnie w nas ziarno i stąd jest to podróż w
nieznane. W miarę jak mantra zakorzenia się w naszych sercach, doprowadza nas do
następnego etapu świadomości.
Drugi etap: Uzdrawianie wspomnień
Na tym poziomie jest wszystko to, co sprawia, że jesteśmy właśnie tacy, jakimi Bóg
nas stwarza i jak my Mu w tym usiłujemy pomóc. Wszystko tu ulega scaleniu, bo
celem życia jest dojście do całkowitej pełni tak, aby to, co się nam wydarza,
pozostawało w harmonii ze wszystkim innym. W efekcie tego scalenia stajemy się
osobą doskonale zintegrowaną. Niestety, nie wszystko, co się na wydarza daje się
łatwo zintegrować – przerażające szoki życia, bolesne straty, ciężkie psychiczne i
fizyczne cierpienia. O dziecka kształtują one naszą osobowość i wywierają wpływ na
całe życie.
Na niektóre z głębokich doświadczeń, które nas determinują, trzeba całego życia, by
je zasymilować. Znajdujemy się w środku życia, życia podświadomości i wiele się tu
dzieje. Być może nie wiemy, skąd nas nachodzą uczucia smutku, złości, żałoby i być
może nie musimy tego wiedzieć. A może musimy i wówczas się tego dowiemy. Do
sfery świadomości przedostaną się jakieś wspomnienia i niespodzianie opanują nas
myśli dotyczące jakiegoś związku z przeszłości, czy fazy w naszym życiu. Zaczyna
się proces leczenia emocji z tym związanych. Myślisz o tym w ciągu dnia nie
wiedząc, dlaczego właściwie tak się dzieje. A może są to pytania, które musisz sobie
na nowo postawić. Lub też stawić czoła czemuś, czego usilnie unikałeś. Powoli i
stopniowo następuje integracja tych wspomnień. I na tym poziomie istnieje
niebezpieczeństwo rezygnacji z medytacji. Zaczynasz zbyt mocno koncentrować się
na samym sobie, bo odbywa się coś w rodzaju opery mydlanej. Najlepsza z
możliwych, bo sam ją napisałeś, sam ją odgrywasz i jesteś jej całą widownią. Zajmuj
się nią na tyle, na ile to konieczne, ale nie ingeruj zbyt mocno. Przypomnij sobie
nauczanie Jezusa o ziarnie, które rośnie. Zostaw je tam, nie potrzebujesz co chwilę
dokopywać się do niego, by sprawdzić jak rośnie. Zaufaj całej podróży, jako
doświadczeniu wiary. W tej sytuacji nieocenioną rolę może spełnić wspierająca cię
wspólnota i duchowa przyjaźń z jej członkami. Pamiętaj, że choć medytacja jest
podróżą, którą odbywa się w pojedynkę, lecz nie jest się w niej samotnym. Podróż ta
prowadzi nas do wspólnoty i doświadczenia duchowej przyjaźni, innej więzi i
przyjaźni niż wszystkie te, które znamy. Jest to prawdziwy i cenny dar podczas naszej
duchowej wędrówki.
I tak ruszamy dalej. Medytujemy i uczymy się coraz bardziej i bardziej wsłuchiwać w
mantrę, powtarzając ją. Na pierwszym poziomie wypowiadaliśmy ją w obecności
wielu rozproszeń i musiałeś podejmować ciągły trud, by do niej powracać. Na tym
poziomie zapadła się ona nieco głębiej i wydaję się brzmieć bardziej w twoim sercu.
Coraz bardziej też się w nią wsłuchujesz. John Main uważał, że kiedy nauczymy się
wsłuchiwać w mantrę, dopiero wówczas nasza podróż rozpoczyna się na serio.
Dokąd więc idziemy dalej?
Etap trzeci: Smutek egzystencji
Kolejny poziom świadomości jest, jak zderzenie czołowe z murem z cegieł. Autor
Obłoku niewiedzy pisze o niej, jako o „nagiej świadomości samego siebie”. To tak
jakbyśmy właśnie wpadli we własne ego i samoświadomość. Nie jest to ani złe ani
dobre, to jeszcze jedna blokada i nie pokonamy jej o własnych siłach. Jak czytamy
dalej w Obłoku niewiedzy jest to miejsce, w którym doświadczamy „smutku
egzystencji”.
To piękna myśl. Nie jest to równoznaczne z depresją, bo ów smutek egzystencji jest
uświadomieniem sobie, że to własne ego zawsze stoi na drodze naszego pełnego
otwarcia, pełnej obecności. Ego oznacza tu naszą niemożność zupełnego oddania się
innej osobie, czy Bogu. Jest więc ono, jak kula u nogi, która nie pozwala nam biec w
pełni naszych sił. Celem każdej dyscypliny jest doprowadzenie nas do wolności.
Wszystko, co możemy zrobić, to czekać, być obecnym, wiernie wyczekiwać łaski. Aż
pewnego razu, zupełnie nieoczekiwanie, wypadnie z muru jedna cegła, potem
następna w innym miejscu. A czymże są w zasadzie owe cegły? Może lękiem i
rozgoryczeniem, którymi w jakiś sposób bronimy się przed Bogiem, przed miłością,
przed innymi ludźmi. Lub jest to może jakieś uprzedzenie, poczucie winy, wstydu lub
niewłaściwe pożądanie. Bardzo powoli, jedno po drugim pożądania i lęki zaczną nas
opuszczać i na tym poziomie przebijemy się poza naszą własną orbitę spraw.
Opuścimy ego i zanurzymy się w ducha. Zaczniemy rozumieć, że mur ma dwie
strony. Po naszej jest smutek egzystencji, po tej drugiej radość istnienia.
Etap czwarty: Spotkanie z Jezusem
John Main powiedział, że w tym miejscu naszej wędrówki, na tej granicy naszej jaźni
spotkamy Przewodnika i rozpoznamy w Nim zmartwychwstałego Chrystusa. Jest
oczywiste, że Jezus był z nami w ciągu całej drogi, na każdym jej etapie. Podczas
naszych niemądrych rozproszeń, później gdy odczuwaliśmy ból i opuszczenie, czy też
teraz, gdy niesiemy nasz codzienny krzyż ego. Niemniej jednak właśnie tutaj
rozpoznajemy Go w ten szczególny sposób. W Ewangelii św. Jana Maria Magdalena
stoi przed pustym grobem i szlocha z bólu. Zabrano Jezusa z grobu i nie wie, dokąd
Go zabrano. Odwraca się i widzi Go stojącego w ogrodzie, lecz Go nie poznaje.
Myśli, że to ogrodnik, a Ten pyta: Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz?
Pytanie Jezusa jest pełne współczucia i leczącej siły. I wtedy On wymawia jej imię:
„Mario”. W tym momencie otwierają się jej oczy, poznaje Go i mówi „Rabbuni”, to
znaczy: Nauczycielu.
Ważne by zdawać sobie sprawę, że chociaż opisaliśmy jej etapy sekwencyjnue, to
dzieją się one jakby jednocześnie. Nie jest tak, że kolejne jej fazy dzielą wyznaczone
odcinki czasu. Jak już podkreślaliśmy wielokrotnie, tej podróży nie da się zmierzyć.
Podczas jej trwania zawsze będziemy rozpraszani, lecz nasze rozproszenia będą nas
niepokoiły coraz mniej i umysł nasz będzie coraz bardziej spokojny. Przestaniemy
oceniać naszą medytacje po obecnej podczas niej ilości rozproszeń. Najważniejsze, że
cały czas będziemy leczyć i integrować wewnętrznie nasze wspomnienia i przeszłe
doświadczenia. Będziemy też doświadczać coraz to nowych sytuacji życiowych, więc
ten proces oczyszczania będzie trwał do końca naszego życia. Jednakże będzie
wzrastało w nas zrozumienie, że droga do uporania się z naszymi konfliktami, nie
wiedzie poprzez osądzanie i obarczanie winą innych. Wiedzie ona poprzez
przebaczenie, a cała nasza podróż to wzrost w rozumieniu znaczenia siły przebaczenia
i sposobu, w jaki ono się naprawdę odbywa.
Nasze ego pozostanie z nami do końca życia, lecz stawać się będzie coraz bardziej
naszym sługą, nie panem. Jest ono bardzo ważne, potrzeba nam zdrowego ego, jednak
musi znać ono swoje właściwe miejsce. Wszystko to, o czym mówimy odbywa się w
miarę, jak coraz bardziej świadomie otwieramy się na nasze codzienne życie.
Zaczynamy rozpoznawać obecność Jezusa w różnych jego fazach. To proces
organicznego wzrostu na wszystkich poziomach naszego życia i każdy z nas będzie
doświadczał go na swój własny, nieco inny, sposób. W chrześcijańskiej wizji zmierza
on do pełnego miłości zjednoczenia w wierze z osobą Jezusa i wraz z nim poprzez
Ducha Świętego dojście do Ojca, w którym dotkniemy nieskończonej tajemnicy
samego życia.
* Zaadoptowano z ksiązki o. Laurencea Freemana „Wewnętrzna pielgrzymka”