tekst recenzji

Transkrypt

tekst recenzji
Konrad Beniamin Puławski
http://www.laboratoriummuzycznychfuzji.com/2015/12/arlon-mimetic-desires.html
Arlon - Mimetic Desires
O poletku rocka progresywnego w Polsce rozpisywać się tu nie będę, bo temat chyba lekko
przereklamowany. Kiedyś takie zespoły jak Arlon byłyby na naszej scenie ewenementem.
Dziś to kolejne potwierdzenie naszej siły w arkanach tego gatunku. Nie możemy tego nazwać
kolejnym przypadkiem. Nasza pozycja staje się naprawdę mocna i to kwestia czasu, aż
rodzime formacje będą szturmować zagraniczną scenę na większą skalę. Co może im w tym
przeszkodzić w najgorszym przypadku? Zapraszam do lektury, w której doszukacie się
odpowiedzi, którą w jednym zdaniu jednak ciężko sformułować.
Zacznijmy od encyklopedii, która mówi: Mimetyzm, mimezja (z gr. mimetés – naśladowca) –
termin stosowany w różnych dziedzinach, oznaczający naśladowanie albo upodabnianie się.
[…] W literaturze i sztuce mimetyzm to naśladowanie, kopiowanie rzeczywistości w dziele
sztuki. Czyżby więc inspiracją zespołu Arlon mogło być upodabnianie się do znanych nam
formacji na tle muzycznym? Na szczęście tego kroku nie popełnili. Temat przewodni sugeruje
raczej liryczną treść owego albumu i tak głęboki koncept od razu jawi się wielkimi
ambicjami, jakie biją od tej formacji.
Co ciekawe, atmosfera instrumentalizacji, jaką prezentuje album, mimo żywych elementów,
raczej ma w zamiarze przekazanie dosyć pesymistycznej wizji ludzkości ubranej w jakże
piękne metafory: Sardonic silence hides/ eloquent monstrous lies./ Who has clad the Earth/ in
crimson red,/ in Deianira’s robe? Czy jest to więc krążek dla mizantropów? Tego bym tak
nie ujął, bo muzyka w tym samym momencie daje dużo rodzącej nadziei i światła. Nie wiem,
jak odbiorą treść albumu inni, ale dosłownie odzwierciedla ona obecną sytuację na świecie,
gdzie człowiek człowiekowi stał się niestety wilkiem. Współcześnie na naszych oczach
powstaje właśnie groźna odmiana mimezji, gdzie popularyzowanie zła i nienawiści zbiera
swoje żniwa. Za śmiałą parafrazę wyścigu szczurów, jaki nas otacza, można śmiało
wystosować całą gamę wirujących instrumentalizacji i kunszt aranży sensu stricto.
Arlon i jego najnowsze wydawnictwo „Mimetic Desires” to pozycja jak najbardziej dojrzała.
Być może nie słania się wielką oryginalnością, ale w takich przypadkach wystarczy, że jest to
po prostu muzyka przemyślana i niemalże perfekcyjnie dograna. Pomógł im w tym na pewno
debiut z 2013 roku „On The Edge”, który dobitnie uświadomił nam ich muzyczne zamiary, w
pełni reprezentując zdolności, które na swoim następcy wyłącznie potwierdzają, a może
nawet wynoszą na kolejny poziom muzycznej świadomości. Niemniej jednak skłaniałbym się
do stwierdzenia, że ostatnie wydawnictwo jest znacznie ciekawsze i o ile debiut minął w echu
innych formacji, to z „Mimetic Desires” to się powtórzyć już nie powinno.
Krążek to bardzo złożony i nawet nie wiem właściwie od czego zacząć, opisując całą gamę
środków, jaką użyto do popełnienia tego projektu. Wielowarstwowe kompozycje nie mienią
się najpopularniejszymi inspiracjami poletka progresji. Jeśli już, na pewno odnosić będą się
do mniej zasłużonych czy też bardziej należy tu nadmienić – mniej znanych – formacji, jak
Spock’s Beard, Enchant czy nasz polski Collage, jeżeli chodzi o starsze grupy. Cała
przestrzeń jednak pozytywnie wnosi w płytę przede wszystkim wrażenie wpływów
neoprogresji lat 80. spod znaku IQ.
Aranżacyjnie materiał jest niebagatelnie wzbogacony heterogeniczną warstwą wspomnianych
mrowich elementów instrumentalizacji. Na początku naszą uwagę zwrócą ciekawe
saksofonowe wstawki samego lidera Jacka Szotta, które kojarzyć nam się będą z popularną w
tym kręgu użytych narzędzi polską grupą Moonrise. To świetny ruch, który idealnie
kontrastuje swoją miękką barwą drastyczniejsze i bardziej agresywniejsze motywy. Co jednak
najważniejsze, wiele kompozycji upiększają znakomite orkiestracje Michała Mierzejewskiego
z Orchestra Sinfonietta Consonus; przeszywające wokalizy Przemyskiego Chóru
Kameralnego; ujmujące melancholią akustyczne i cleanowe zagrywki gitary, etc. Kompozycje
mają w sobie dużo więcej niesionej ze sobą przestrzeni. Nie ukrywam, że dużą w tym rolę
miał udział wspomnianej orkiestry, która umiejętnie podkreśla dramaturgię i każdy szczegół z
poszczególnych kompozycji, chociaż szkoda, że są ich zaledwie trzy.
Należy zwrócić uwagę również na niezastąpione w takiej specyfice gatunku klawisze, które
zawsze mają w kompozycjach ostatnie „słowo” do powiedzenia oraz naturalność
fortepianowych wstawek, które uwrażliwiają atmosferę albumu. Pozornie tylko są zmieszane,
zlane z echem namiętnego tła, klasycznie przejawiając sobą mistykę rocka progresywnego
wzorem takich tuzów jak sam Neal Morse. Przestrzeni i pewnej megalomanii dodają same
motywy gitar Wiesława Rutka, które rozciągają melodyczne i rytmiczne frazy, tworząc
emocjonalne trzewia muzycznej myśli i jego brzmienia. Zaskakują nas delikatnością, ale i
specyficzną gitarową łapczywością, pokazującą, jak wielką rolę pełnią w kompozycyjnych
strukturach, nadając im niesamowitej energii. Ta utrzymana jest dzięki solidności sekcji
rytmicznej, gdzie w szczególności dużą rolę pełnią perkusjonalia Pawła Zwirna, dosłownie
„dobijającego” każdy takt swoim uderzeniem wigoru.
Pisząc tę recenzję, zdałem sobie właśnie sprawę, że nie wyszczególniam tu żadnych z
kompozycji. Można to uznać za pozytyw, ale dla innych może to być utożsamiane jako
ujemna strona tego albumu. Z jednej strony wszystkie wspomniane wyróżniające się elementy
spotykają się w zasadzie w każdej kompozycji, świetnie wykorzystując swój czas i miejsce,
zaspokajając twórcze ambicje. Mglą się swoim dopracowaniem, błyskotliwością, ale... Z
drugiej strony album staje się mało wyrazisty i paradoksalnie zbyt spójny, co inni zrównają z
określeniem monotonii. To bardzo surowe słowo i nie chciałbym obrazować nim całego
albumu, który pod względem aranżacji jest kurą znoszącą złote jajka. Ja owej brzmieniowej
inercji szczerze nie odczułem, bo album mimo dość długich i skomplikowanych aranży nie
wytrącił mnie ze skupienia, ale fakt faktem, chyba żaden z utworów nie zrobił na mnie na tyle
niewyobrażalnego wrażenia, abym chciał do niego specjalnie wracać. Może właśnie tak miała
wyglądać ta płyta. Jedna historia opowiedziana od początku do końca w tym samym
pryzmacie muzykalnego odniesienia.
To ich drugi album, a więc jeżeli o zmiany chodzi, warto przyjrzeć się głębiej letargowi, jak
bym to określił w obsadzie wokalisty, który pomimo zmiany nadal należy określić jako daleki
od perfekcji. Poprzednik – Paweł Szykuła niestety, ale raził swoim akcentem i chociaż rzadko
czepiam się takich szczegółów, na które nie zawsze mamy wpływ jako osoby posiadające
inny język ojczysty, to był to naprawdę jawny mankament i nieco odbierał przyjemność z
obcowania z ich twórczością. Wojciech Mandzyn delikatnie poprawił ten element,
wprowadzając w wokale więcej ciepła i naturalności, ale nadal czuć w tym pewien chłód
niedokładności. Bardzo dobrze wypada na tle balladowych fragmentów, ale przy pozostałej
części muzyki dość zachowawczo, mocno kontrastując z żywiołowością całego materiału. Nie
da się tego uniknąć i nie ma właściwie co oczekiwać ideału. Kto wie, być może z czasem
stanie się to pewnym znakiem rozpoznawczym formacji, a nawet atutem, jak to się stało w
przypadku Riverside i specyfiki wokali Mariusza Dudy.
Niestety, ale muszę stwierdzić, że pomimo tak bogatego wnętrza utwory Arlon bardzo szybko
tracą na swojej dynamice, w szczególności w stricte balladowych utworach, jak Quest For
The Promised Land, który najzwyczajniej w świecie posiada zbyt wiele różnorodnych warstw
brzmienia, które skutecznie słuchacza dekoncentrują. Ponadto wszelkie kulminacyjne
momenty, jakkolwiek by nie trzymały w napięciu, rzadko prowadzą do ciekawych rozwiązań.
Właściwie można stwierdzić, że zawsze się z niego nieśmiało wycofują, pozostawiają trwały
niedosyt. Byłbym bardziej usatysfakcjonowany, gdyby przejścia atmosfery, brzmienia etc.
były ucharakteryzowane jak te w The Odd Theater czy też w prawidłowo ewoluującej
kompozycji Ekprhasis oraz thrillerowym Mimetic Desires, a także gdyby unikano rozwinięć
zastosowanych w The Wounded World, które po prostu słabo i niewyraźnie się ze sobą
łączą. Bardzo doceniam, kiedy w muzyce pojawiają się nietypowe kontrasty, ale te, które
zaaranżowane w wielu kompozycjach Arlon niestety z każdym wejściem tracą na swoim
znaczeniu i mocy bez odpowiedniego zespolenia środków. Warto jednak zwrócić uwagę na
majestat wydawnictwa, który utrzymany zostaje również bez magii orkiestracyjnych sztuczek.
Formacja nawet bez ich podparcia prezentuje muzykę dostojną w swoim koncepcie. Są plusy
i minusy jak przy każdym tak bardzo skomplikowanym projekcie tego typu, ale trzeba
ostatecznie zaświadczyć, że niestety, ale mimo posiadania na swoim koncie bardzo udanych
dwóch długogrających płyt, to nie wydaje mi się, że formacja znalazła swój złoty środek. Na
objawienie jeszcze zapewne trzeba poczekać, ale nie zmienia to faktu, że samej płyty słucha
się nadzwyczaj wybornie. Gigantyczny potencjał, któremu brakuje kilku szlifów.
Cóż, że też zakończę lirycznym przekazem z tekstu jednej kompozycji: Tenebrae factae sunt.
Na nasz świat opadła właśnie taka kurtyna ciemności. Cieszę się jednak, że mogę być
świadkiem tak ambitnego spektaklu, jaki prezentuje Arlon swoją twórczością. Sztuka nigdy
żadnej z wojen nie wygrała i raczej mentalności nikogo nie zmieni, ale być może inni ulegną
tej właśnie formie mimetyzmu i znajdą rozładowanie swych negatywnych emocji w innej
formie niż nienawiść do drugiego człowieka. Wyszłoby to wszystkim na dobre.