pobierz

Transkrypt

pobierz
W KILKA LAT PÓŹNIEJ
Po moim wyjeździe z Wenezueli rozpoczęła się tam rewolucja
nie mająca chyba precedensu w historii. W pierwszym etapie
partie opozycyjne wobec rządu starały się stworzyć możliwie jak
największy chaos. Tajne radiostacje nie proponowały żadnego
konkretnego programu politycznego, a jedynie nadawały
niezliczoną ilość sloganów skierowanych przeciwko dyktatorowi
i jego kamaryli. „Perez Jimenez es un monstruo" (Perez Jimenez
jest potworem) - wrzeszczały głośniki radiowe.
Mieszkańcy Caracas przysłuchiwali się z lękiem tym hasłom,
ale kiedy zobaczyli, że policja i Gwardia Narodowa są bezradne
wobec niewidocznych wrogów dyktatora, sami zaczęli powtarzać wyzwiska, wyśmiewając jednocześnie zakłopotanie
Pereza i jego popleczników.
Po skonsolidowaniu opinii publicznej w swojej niechęci do
dyktatora, rozpoczęła się druga faza rewolucji. Grupy ludzi
zjednoczonych w klubach, związkach zawodowych czy partiach
politycznych publikowały manifesty krytykujące rząd.
Figurowały na nich początkowo setki, a potem tysiące podpisów.
Podawano manifesty z rąk do rąk, rozlepiano je na widocznych
miejscach. Jak było do przewidzenia, nastąpiły potem liczne
aresztowania. Więzienia zapełniły się młodymi ludźmi, z
którymi Urząd Bezpieczeństwa Publicznego nie wiedział, co
robić. Lekceważyli sobie fakt pozbawienia ich wolności; wina
ich była zbyt mała, żeby ich rozstrzeliwać czy zsyłać do
Eldorado albo Guasimy. Miasto szalało, a dyktatorowi w
zastraszająco szybkim tempie ubywało zwolenników.
W trzeciej i ostatniej fazie bezkrwawej rewolucji nastąpił
rozłam w armii wiernej dotychczas Perezowi, a co najważniejsze
przestał go popierać generał Oscar Suarez, dowódca Gwardii
Narodowej, której głównym zadaniem było zapewnienie
bezpieczeństwa dyktaturze. Na czele zbuntowanych stanął
kontradmirał Larrazabal. Zażądał od dyktatora ustąpienia z
prezydentury i przekazania władzy zbuntowanym. Perez nie
odpowiedział na ultimatum, zapakował manatki i w towarzystwie najbliższej rodziny i kilku wiernych ministrów udał się z
pałacu Miraflores na wojskowe lotnisko la Carlota, a stamtąd
samolotem na wyspę Santo Domingo, gdzie poprosił o azyl
swojego przyjaciela dyktatora Rafaela Trujillo.
W kraju wiwatowano zwycięstwo. Nie pomogli policjanci
argentyńscy wypożyczeni usłużnie przez generała Perona,
korzystającego w tym czasie z azylu w Wenezueli. Lud zrobił
swoje, ale - jak to często bywa - nie umiał wykorzystać owoców
zwycięstwa. Kontradmirał Larrazabal wysunięty przez partię
komunistyczną przegrał wybory. Prezydentem został Romulo
Betancourt, jeden z członków rządu dzierżącego władzę przed
wojskowym zamachem stanu. Spędził ostatnio dziesięć lat w
USA, toteż jego uprzednie lewicowe przekonania polityczne
wyblakły i straciły na wigorze.
1
Dalsze losy Pereza Jimeneza nie miały także precedensu w
Ameryce Południowej. Nie zatrzymał się długo w Santo
Domingo. Przeniósł się rychło na Florydę, gdzie kupił sobie
pałacyk w Miami, otaczając się luksusem, na jaki pozwalały mu
zrabowane narodowi pieniądze i prywatną policją, rekrutującą
się głównie z Kubańczyków. Obstawa ta nie wydawała mu się
jednak dostateczna, wszedł więc w konszachty z władzami
policyjnymi miasta Miami, w wyniku czego policjanci ci otrzymywali podwójną gażę: jedną od zarządu miasta, a drugą od
Pereza. Funkcjonariuszom policyjnym nie wolno jest jednak
służyć osobom prywatnym. Takie praktyki wywołały sprzeciw w
senacie. Nowy rząd wenezuelski bombardował tymczasem Stany
Zjednoczone o wydanie im dyktatora. I tu stało się coś, czego
jeszcze nie było. Prezydent Kennedy zgodził się wydać Pereza
pod warunkiem, że nie będzie on sądzony za zbrodnie czy
przestępstwa polityczne. Żaden inny prezydent korzystający z
azylu nie został w ten sposób potraktowany. Perez wrócił do
kraju. Tak jak przedtem wrzeszczano „dlaczego został
wypuszczony", to teraz krytykowano decyzję sprowadzenia go
do kraju. Sądzono go wyłącznie za malwersacje pieniędzy
państwowych i osadzono w słynnym więzieniu w San Juan de
los Morros. Po kilku latach rewizja wyroku oczyściła go ze
wszystkich dotychczasowych zarzutów. Czysty jak łza wyszedł z
więzienia, ażeby kandydować ponownie na prezydenta kraju.
Otrzymał aż dwadzieścia pięć procent głosów wyborczych,
prezydentem jednak został kto inny - senor Caldera ze
stronnictwa COPEI. Twierdzi on, że uda mu się przeprowadzić
reformę rolną. Życzę mu powodzenia w tej imprezie, ale boję się
jednocześnie o jego życie. Znam dobrze tamtejszych
latyfundystów i wiem, do czego są zdolni.
Rewolucja, w której zamiast broni użyto sloganów i manifestów, trwała kilka miesięcy. Słowo rewolucja kojarzy się z rozlewem krwi; w Wenezueli zginęło wtedy zaledwie kilka osób,
głównie kobiet i dzieci. Były to ofiary strzałów oddawanych na
oślep do tłumu wykrzykującego obrażliwe epitety pod adresem
patroli policyjnych. Zaciekłość ludności cywilnej, w jej walce o
ustrój społeczny bardziej demokratyczny, potęgowała
interwencja i poparcie, jakiego udzielał Perezowi generał Peron.
Urząd Bezpieczeństwa Publicznego wchłonął kilkuset policjantów - uchodźców argentyńskich. Ich obecność i metody
postępowania były płachtą na byka dla miejscowej ludności.
Obca interwencja przyczyniła się znacznie do upadku dyktatora,
a przecież jej zadaniem miała być ochrona rządu Pereza.
***
Doktor Stanisław Windyga pracował ostatnio w Andach, w
klimacie znośnym dla Europejczyka. Ożenił się z młodą Polką i
miał z nią dwoje dzieci. Żona jego nie lubiła pasierbicy,
usiłowała posługiwać się nią jako służącą. Dziewczyna o ciemnej
skórze kochana była przez ojca nie mniej od pozostałych dzieci.
2
Kilka lat temu Windyga spędził urlop w podróży dookoła świata.
Zabrał ze sobą dorastającą córkę, sprawiając jej tym wielką
radość. Wkrótce po powrocie z urlopu zmarł na raka.
Doktor Jan Stosio po nostryfikacji dyplomu lekarskiego
założył w Barquisimeto prywatną klinikę położniczą, zatrudniając w niej kilku lekarzy. Część łóżek zarezerwowana jest dla
pracowników amerykańskich towarzystw naftowych. Zarabia
dobrze, spędza urlopy w atrakcyjnych miejscowościach za
granicą, bywa czasami w Polsce. Jest w dalszym ciągu kawalerem. Matka jego mieszka w Caracas.
Dr Irena Stosio, po licznych perypetiach w interiorze, wyjechała do miasta Merida, gdzie miała zamiar nostryfikować
dyplom. Poznała tam uroczego starszego pana i wyszła za niego
za mąż. Doktor Aleksander Rytel, tak nazywa się jej mąż, jest
jednym z filarów Polonii Amerykańskiej. Lekarz społecznik,
prezes Związku Lekarzy Polskich w USA. Rezyduje w Chicago,
ale bardzo dużo podróżuje. Niemal co roku odwiedza Polskę.
Jest naczelnym redaktorem miesięcznika lekarskiego informującego społeczeństwo amerykańskie o zdobyczach nauki polskiej. Nie tak dawno uzyskał od kustosza Muzeum Narodowego
w Warszawie, prof. S.Lorentza, prawo wypożyczenia najciekawszych eksponatów. Zademonstrował je Polonii z USA na
wystawie w Chicago i Filadelfii podczas obchodów Milenium.
Irena nie zajmuje się już praktyką lekarską, pomaga w pracy
mężowi.
Dr Daniel Alum i jego żona prowadzą prywatną praktykę w
Caracas. On przyjmuje pacjentów, ona wykonuje analizy,
lekarskie. Dwa lata temu witałem ją na lotnisku Okęcie. Przyjechała leczyć się w Krynicy. Uważa, że u nas leczą taniej i lepiej.
Na twarzy Kasi pojawiły się drobne zmarszczki, a na rękach i
szyi liczne wyroby biżuteryjne. Odwiozłem Kasię do Grand
Hotelu. Odniosłem wrażenie, że Kasia wolałaby wrócić do kraju
i że jednym z celów przyjazdu było zorientowanie się w sytuacji
i możliwościach urządzenia się.
Doktor Misiński zmarł na nowotwór mózgu. Jego zdolności
adaptacyjne były nikłe. Nie mógł nigdy zrozumieć motywów
postępowania tubylców i wiecznie czegoś się bał albo o coś
martwił. Zawsze twierdził, że Ameryka jest imitacją Europy.
Tęsknił za krajem.
Żubrom niewiele brakowało, żeby zostać milionerami. Posiadali ostatnio własną agencję reklamową, a ich główny biznes
polegał na aranżacji reklam telewizyjnych. Zajmowali się także
propagowaniem sloganów reklamowych umieszczonych na
olbrzymich plakatach przy szosach i autostradach. Januszowi
zabrakło jednak zdrowia. Po siedemnastu bardzo kosztownych
operacjach zmarł na raka pęcherza moczowego, zostawiając
rodzinę prawie bez pieniędzy. Ewa Żubrowa wydała córkę za
pewnego bogatego Włocha z Caracas, a sama wróciła do kraju.
Syn jej pracuje jako plastyk przy reklamach, dużo podróżuje.
Przystojny młodzieniec o zabójczym meksykańskim wąsiku.
Żubrowa przyjęła obywatelstwo polskie i siedzi w War3
szawie. Kupiła sobie za dolary ładną kawalerkę i umeblowała ją
modnymi obecnie, zabytkowymi meblami. Próbuje handlować
wkładami do długopisów sprowadzonymi z Francji dla Spółdzielni Inwalidów. Zakupiła tego aż dwie tony. Jak dotychczas
ma z tym wszystkim same kłopoty i straty. Ma lat sześćdziesiąt i
sposób mówienia przypominający karabin maszynowy. Zawsze
dawała sobie radę w życiu, ciekawe, jak jej się teraz powiedzie.
Po dwudziestu latach nieobecności readaptacja nie jest łatwa i
wydaje się, że słuszniej zrobiłaby nie zajmując się handlem, a
prowadząc raczej tryb życia właściwy emerytom.
Ksiądz - Macario Prieto - utrzymywał ze mną korespondencję
trwającą kilka lat. Nie znosił bałaganu i wyrażał się często
sarkastycznie o tamtejszym systemie rządów. Informował mnie
także o nowinach z Mantecal. Po długotrwałej walce „na noże"
lekarza Manuela Hernandeza z Mediną, zwycięzcą został mi
caballo. Po obaleniu dyktatora mianowano go nawet prefektem.
Szczęście trwało jednak krótko ... rano otrzymał angaż, a
wieczorem został odwołany ze stanowiska. W tej maleńkiej
społeczności zdarzały się i wydarzenia tragiczne. I tak, pewnego
dnia miasteczko zostało zalane wodą. Nie była to jednak
zwyczajna powódź; właściciel hato El Cedral, senior Fuentes,
zrobił to naumyślnie. Kazał otworzyć śluzy na rzece Caicara, w
górnym jej biegu, ażeby ochłodzić trochę tych „przeklętych
rewolucjonistów". Połowa miasteczka znalazła się pod wodą.
Podczas przeprawy przez szeroką i głęboką rzekę, zbyt
obciążona łódź nabrała wody i poszła na dno. Na oczach tłumu
utopiły się trzy córki byłego prefekta - Enrique Navasa. Był to
człowiek nastawiony przyjaźnie do obszarnika Fuentesa. Po
wypadku stał się jego zaciętym wrogiem. Ksiądz pisał także, że
skończyła się bonanza, że cudzoziemcy, a zwłaszcza Włosi,
masowo wyjeżdżają z kraju. „Dyktatura jest zła, ale i chaos też
nie jest dobry" - twierdzi Macario Prieto.
Kilka dni temu do moich drzwi zadzwonił jeden z polskich
lekarzy pracujących od dwudziestu dwóch lat w Wenezueli.
Państwo Turowscy przyjechali do Polski na roczny, bezpłatny
urlop. Kolega mój pracował w Puerto Cabello jako kierownik
poradni przeciwgruźlicznej. Ma tam własny dom, ale wolałby
wrócić do kraju. Dzieci państwa Turowskich studiują medycynę
we Wrocławiu. Turowscy pytali mnie, co myślę o ich powrocie
na stałe? Czy natrafią na jakieś przeszkody? Nie mają przecież
obywatelstwa polskiego. Nie są pewni, czy zostaną tutaj
zatrudnieni i w ogóle jak im się wszystko ułoży. Ich obawy
wydały mi się płonne. Przecież wszędzie jest dobrze, ale w domu
najlepiej.
4

Podobne dokumenty