Wykład Inauguracyjny
Transkrypt
Wykład Inauguracyjny
Skąd się biorą wartości… i czy w ogóle powinno nas to obchodzić? Karol Chrobak 19 września 1863 roku, około godziny 17. Fiodor Berg, namiestnik Królestwa Polskiego, jechał powozem przez ulicę Nowy Świat, wracając do swojej siedziby na Zamku Królewskim. Dla namiestnika był to trudny czas. Jego obecność w Warszawie wiązała się z niezwykle wymagającym zadaniem. Miał z pełną bezwzględnością stłumić niepodległościowe powstanie, które wybuchło w styczniu tego roku. Gdy przejeżdżał na wysokości Pałacu Zamoyskich, jego powozem wstrząsnęło kilka potężnych eksplozji. Jak się później okazało, z górnych okien Pałacu rzucono w jego kierunku kilka bomb oraz pocisków zapalających. Sam Berg w zamachu nie ucierpiał, jedynie jego adiutant odniósł lekkie obrażenia. W odwecie jednak Rosjanie doszczętnie spustoszyli Pałac Zamoyskich. Zniszczyli również fortepian, należący niegdyś do Fryderyka Chopina. W wydarzeniu tym do głosu dochodzi tragiczna ironia dziejów: obrona konstytutywnych dla nas wartości wprawia w ruch łańcuch zdarzeń, którego rezultatu nie możemy nigdy do końca przewidzieć. Proces ten, w dużym stopniu polegający na grze rozmaitych zbiegów okoliczności, przynosi niekiedy skutek przeciwny do oczekiwanego: zamiast potwierdzać tak cenione przez nas ideały, może prowadzić do ich unicestwienia. Tragizm tej historii zainspirował Cypriana Kamila Norwida do napisania poematu Fortepian Szopena. Zamykają go te oto frazy: „Ten!... co Polskę̨ głosił – od zenitu Wszechdoskonałości dziejów (…) Ten sam – runął – na bruki – z granitu! * Uderzmy w sądne pienie, Nawołując: "Ciesz się̨ późny wnuku!... Jękły głuche kamienie – Ideał sięgnął bruku - - " Niektórzy interpretują te słowa jako wyraz konfrontacji sfery sacrum ze sferą profanum, sfery wartości wysokich z dziedziną wartości niskich. Jednak, podczas gdy fortepian Chopina z pewnością symbolizuje wysokie wartości duchowe, to jakie wartości miałby w tym przypadku obrazować bruk? Sądzę, że u Norwida bruk nie wyraża żadnych wartości, w gruncie rzeczy nie różni się on zasadniczo od chodnika, po którym spacerujemy dzisiaj wzdłuż Nowego Światu. Na tym właśnie polega wstrząsający wydźwięk tych słów: wzniosłe, duchowe wartości, jakie kojarzymy 1 z fortepianem Chopina, zostają skonfrontowane z bezduszną materią i – co najbardziej bolesne – w wyniku tej konfrontacji zostają zupełnie roztrzaskane. W tych słowach zawarty jest dramat poniżenia oraz zbezczeszczenia. Nie byłby to jednak utwór patriotyczny, gdyby zabrakło w nim cienia nadziei, gdyby Norwid nie zarysował mglistej perspektywy przyszłości, w której wartości duchowe, zawarte w muzyce Chopina, zatriumfują nad prymitywną siłą. Perspektywę tę kształtujemy my, „późni wnukowie” jego wielkiego dzieła. W przytoczonych słowach Norwid ujmuje w poetycką formę kwestię opozycji pomiędzy sferą fizyczną a aksjologiczną, sferą materialnych przedmiotów, takich jak granitowy bruk na Nowym Świecie, a sferą duchowych wartości, takich jak piękno i patriotyczna wzniosłość muzyki Chopina. Poeta podkreśla, iż podczas gdy rzeczy materialne istnieją w określonym miejscu i czasie, wartości funkcjonują poza tymi wymiarami, w „przestrzeni” ponadczasowej pamięci. Tym zatem, co w pierwszej kolejności rzuca się w oczy, gdy porównujemy wartości z przedmiotami fizycznymi, to nieadekwatność odnośnie do tych pierwszych jakiejkolwiek charakterystyki czasoprzestrzennej. Znaczy to, że w ich przypadku nie mają zastosowania takie kategorie jak: ciężar, wielkość, przestrzeń, czy nawet czas. Posługując się terminologią Kartezjusza, należałoby je przypisać do sfery tego, co nierozciągłe i myślowe, czyli do porządku res cogitans. Najogólniej, wartości można by scharakteryzować jako coś, co ma dla nas osobiste znaczenie, w co wierzymy i czemu staramy się sprostać, bądź czemu chcemy pozostać wierni. Choć wszystkie te określenia odnoszą się do subiektywnych postaw i przekonań, to jednak pojęcie wartości nie może być rozumiane w sposób czysto subiektywny. Wartością jest bowiem to, co ma osobiste znaczenie nie tylko dla mnie, ale również dla innych – szczególnie tych „znaczących innych” – z którymi dzielę tę samą przestrzeń społeczną. Ów kolektywny status wartości podkreślamy, kiedy mówimy, że wartości nie tyle istnieją, co obowiązują. Ten szczególny status wartości można wyjaśnić za pomocą dwóch kategorii: obiektywności (przeciwstawionej tutaj oczywiście subiektywności) oraz ogólności (skontrastowanej z jednostkowością). Aby uznać daną treść za obowiązującą, musimy przypisać jej znaczenie obiektywne, które swoim zasięgiem będzie w stanie objąć pewną wspólnotę czy społeczność. Drugim wyznacznikiem tego, co obowiązujące jest ogólność. Wszystko, co istnieje jest zawsze jednostkowe: istnieje pojedyncze krzesło, pojedynczy stół, pojedynczy człowiek. Jednak, gdy mówimy o obowiązywaniu, przypisujemy je wyłącznie 2 obiektom ogólnym, które możemy dowolną ilość razy multiplikować, w najmniejszym stopniu nie naruszając ich integralności. Nieważne ile czynów określę mianem „sprawiedliwych”, żaden z nich nie utraci w wyniku tego ani odrobinę ze swojej sprawiedliwości. Zupełnie inaczej ma się rzecz chociażby z bochenkiem chleba: dzieląc go bowiem pomiędzy coraz większą liczbę osób, muszę kroić go na coraz to mniejsze porcje. Wartości zatem, z tego względu, że są obiektywne oraz ogólne, uznajemy za obowiązujące. Za to szczytne określenie płacą one jednak niemałą cenę. Obowiązywanie mianowicie wiąże się z utratą samodzielności. Kamień do swojego istnienia nie potrzebuje niczego, jest w pełni samowystarczalny, wartość jednak, aby obowiązywać potrzebuje tych wszystkich, którzy dostrzegają jej wartość, respektują jej znaczenie i urzeczywistniają ją w swoim życiu, potrzebują tego „późnego wnuka”, o którym wspomina Norwid. Aby jednak zrozumieć, w jakim znaczeniu wartości są zależne od naszego zaangażowania w ich realizację, wpierw należy zadać inne, o wiele bardziej elementarne pytanie: czym są wartości? Trudność tej kwestii nie polega na tym, że nie wiemy jak na to pytanie odpowiedzieć, lecz że właśnie odpowiadamy na nie zbyt pośpiesznie, przeoczając inne możliwe rozstrzygnięcia. Jedną z praktycznych cnót filozofii jest to, że skłania nas do zatrzymania się i rozpatrzenia – w możliwie obiektywny sposób – wszystkich potencjalnych rozwiązań danego problemu. Co więcej, sama nam te rozwiązania podsuwa, nagromadzone na przestrzeni jej ponad 25-wiekowej historii. Jest to nieprzerwany strumień debat i dyskusji. Każda z nich cyzelując swoje pytania i odpowiedzi w porządku ciągłych krytyk, zarzutów i replik, doprowadziła wszystkie swoje potencjalne rozstrzygnięcia do takiej precyzji, że teraz leżą niczym gotowe do wykorzystania – lśniące i wypolerowane – narzędzia. Po jedno z nich pozwolę sobie tutaj sięgnąć. Dysputa, którą chcę przywołać znana jest pod nazwą „sporu o uniwersalia”, czyli dyskusji dotyczącej charakteru pojęć ogólnych. Nieco upraszczając, można powiedzieć że, zastanawiano się, co odpowiada takim pojęciom ogólnym, jak na przykład „człowiek”. Jest oczywiste, że nazwie indywidualnej „Jan Kowalski” odpowiada określony mężczyzna, którego można w miarę dokładnie opisać po jego cechach fizycznych. Do czego jednak odnosi się generalna kategoria „człowiek”? Może do człowieka w ogóle? Czy jest on jednak mężczyzną czy kobietą?, czy jest wysoki czy niski?, jest brunetem czy blondynem? Absurdalność wszystkich tych podpowiedzi pokazuje trudność problemu, z jakim się tutaj borykano. 3 Problem ten jest blisko spokrewniony z zajmującą nas kwestią natury wartości. Wartości bowiem – o czym mówiłem już wcześniej – mają również charakter ogólny. Wartość dobra nie odnosi się do jednego tylko określonego zachowania, lecz obejmuje swoim zasięgiem niezwykle obszerny, wprost niemożliwy do dokładnego zdefiniowania, zbiór zachowań. Co mam zatem na myśli, kiedy mówię na przykład o „sprawiedliwości”, albo o „uczciwości”? W rezultacie wielowiekowej dyskusji wykrystalizowały się trzy kluczowe odpowiedzi na pytanie o naturę pojęć ogólnych: realistyczne, nominalistyczne i konceptualistyczne. Postaram się przeformułować te odpowiedzi tak, by powiedziały nam coś na temat natury wartości. 1. Pierwsza z nich, kierując się określeniem wartości jako obiektywnych, skłania się do uznania ich za szczególnego rodzaju przedmioty, nie fizyczne jednak lecz idealne. Miałyby one istnieć w tajemniczej sferze, którą dla Platona na przykład był świat idei, a dla myślicieli średniowiecznych bądź to Umysł Boga, bądź porządek boskiego stworzenia. Dzisiaj tego rodzaju pogląd może się nam wydawać nieco naiwny, jako że rozumie wartości wprost na podobieństwo przedmiotów materialnych. Mimo to jednak nasz potoczny sposób myślenia o wartościach jest do niego bardzo zbliżony. Często bowiem mamy skłonność traktować je zgodnie z naszymi intuicjami biorącymi się z rzeczywistości fizycznej. Są to dla nas zatem swego rodzaju subtelne przedmioty, które będąc zupełnie niezależne od naszego postępowania, od zarania czasu figurują jako uniwersalny wzorzec tego, co słuszne, dobre i sprawiedliwe. Niezupełnie bez winy jest tu również język. W językach indoeuropejskich mamy bowiem przesadną skłonność do zastępowania czasowników rzeczownikami. Jeśli przeprowadzimy analizę stosunku rzeczowników do czasowników w dwóch kanonicznych dziełach tradycji Wschodniej i Zachodniej: „Analektach” Konfucjusza oraz Platońskiej „Obronie Sokratesa”, to uzyskany wynik będzie uderzający. Podczas gdy u Konfucjusza znajdujemy lekką przewagę czasowników nad rzeczownikami, to u Platona rzeczowniki biją czasowniki „na głowę”: jest ich aż o 45% więcej. W językach indoeuropejskich mamy zatem nadmierną skłonność do przedstawiania sobie rzeczywistości jako wielkiego pojemnika na przedmioty. Większość procesów i stanów – jak na przykład inflacja, postęp, czy choroby – traktujemy na wzór autonomicznych obiektów i – jak by to ujął George Lakoff – używamy tych terminów w funkcji „ontologicznych metafor”. Myśląc w ten sposób, zasiedlamy świat całą gamą fikcyjnych bytów, co do których zupełnie nie wiemy, jak istnieją. Wydaje się, że podobnie ma się rzecz również w przypadku wartości. 4 2. Druga z proponowanych odpowiedzi postuluje uznanie wartości za puste słowa, pod którymi skrywa się zupełnie inna, o wiele bardziej prozaiczna rzeczywistość: rzeczywistość ludzkich emocji i instynktów. Zdaniem jednych zwolenników tego poglądu – zwanych emotywistami – wartości są zwykłymi eksklamacjami, czyli wyrazami naszego nastawienia emocjonalnego. Gdy więc mówię, iż dany czyn jest zły, wyrażam po prostu moje subiektywne odczucie, które wiąże się z tego rodzaju działaniem. Zgodnie z tym poglądem moje przekonanie, że zabijanie jest złe, wypływa tylko stąd, iż, gdy słyszę o tego rodzaju przypadkach, automatycznie odczuwam psychiczny dyskomfort. Zdaniem innych reprezentantów tego poglądu – wyznawców tak zwanej etyki ewolucyjnej – wartości są wyrazem uniwersalnych trendów ewolucyjnych, zabezpieczających nasze biologiczne przetrwanie, a tym samym dalszy sukces reprodukcyjny. W ich przekonaniu zabijanie jest przez nas intuicyjnie traktowane jako złe, ponieważ agresja wewnątrzgrupowa zmniejsza naszą konkurencyjność w konfrontacji z przedstawicielami innych grup. Zdaniem zarówno emotywistów, jak i etyków ewolucyjnych wartości są jedynie przebraniem, w jakie stroją się nasze skłonności psychiczne oraz biologiczne popędy. Ich działanie jest w pełni autonomiczne i instynktowne, i do swojego funkcjonowania nie wymagają już one jakichkolwiek dekalogów czy kodeksów. W przekonaniu wyznawców tego poglądu etyka zarówno jako dziedzina aksjologiczna, jak i normatywna jest w najlepszym razie przeżytkiem. 3. Trzecie rozwiązanie – które nazwałbym „pragmatycznym” – uznaje wartości za istniejące, lecz nie samoistnie, jak to ma miejsce w przypadku przedmiotów materialnych. Rozumiane są one raczej jako wzorce, które manifestują się w naszym indywidualnym zachowaniu i utrwalają w wyniku regularnego ich powielania przez członków określonej wspólnoty czy społeczeństwa. Tak więc z jednej strony są one subiektywne, gdyż zawsze funkcjonują jako motyw czyjegoś indywidualnego zachowania, z drugiej zaś strony są obiektywne, gdyż respektują je – uznając za obiektywnie ważne – członkowie całej społeczności. Niektórym z Państwa – tym, którzy się lekko zaniepokoili, słysząc w jednym opisie zestawione ze sobą kategorie „subiektywny” i „obiektywny” – należy się krótkie wyjaśnienie: nie ma w tej charakterystyce cienia sprzeczności, gdyż chcąc być precyzyjnym, należałoby się tutaj posłużyć rozróżnieniem zaproponowanym przez Johna Searle’a w jego słynnej książce Konstrukcja rzeczywistości społecznej z roku 1994. Wyróżnia on w niej subiektywizm i obiektywizm w sensie ontologicznym oraz epistemologicznym. Tak więc, by precyzji stało się zadość dookreślmy nasz opis: wartości w rozumieniu pragmatycznym są ontologicznie subiektywne – zawsze bowiem istnieją w czyjejś głowie jako na przykład racja 5 do działania – zaś epistemologicznie są obiektywne – gdyż każdy jest w stanie zrozumieć tę rację i potraktować ją albo jako zgodną bądź niezgodną z pewnymi wymogami moralnymi. Ten – powiedzmy „dwubiegunowy”, subiektywno-obiektywny – sposób istnienia możemy nazwać „intersubiektywnym”. Koncepcja wartości jako intersubiektywnych treści manifestujących się w indywidualnym działaniu przypisuje nam – indywidualnym aktorom życia społecznego – niezwykle doniosłą rolę w ich urzeczywistnianiu. Wartości istnieją bowiem tylko dzięki temu, że są nieustannie aktualizowane w naszym działaniu. Ich istnienie nie przypomina zatem istnienia przedmiotu – takiego, na przykład, jak kamień – który cały czas trwa w swojej materialności. Wartości istnieją raczej na podobieństwo migoczącego światła: pojawiają się, gdy ktoś je przywoła w swoim działaniu, gasną, gdy już nikogo nie inspirują do działania. Wartości zatem potrzebują nas do swojego istnienia, potrzebują tego, abyśmy podążali za ich wskazaniami. Sama świadomość wartości jeszcze nie wystarcza, by nadać im moc obowiązywania, ważne jest, aby stały się one racjami dla naszego działania. Racja do zrobienia czegoś stanowi pewną ogólną zasadę, która odnosi się nie tylko do nas osobiście, lecz teoretycznie może objąć każdą racjonalnie myślącą osobę. Z tego też względu można starać się kogoś przekonać do swoich racji, poprzez apelowanie do jego osobistego doświadczenia i pokazanie mu, że podjąłby podobną decyzję, czy też przedsięwziął podobne działanie, gdyby znalazł się w analogicznej sytuacji. Racje zatem – tak jak wartości – są obiektywne: mogą posłużyć za przesłankę wyjaśnienia czyjegoś zachowania. Gdy zatem usprawiedliwiam swoje działanie mogę podawać różne względy, które skłoniły mnie do podjęcia takiej a nie innej decyzji. Jednak na końcu mojego wyjaśnienia zawsze znajdzie się argument, który nie będzie mógł już zostać zakwestionowany bez generalnego odrzucenia mojej postawy życiowej, a mianowicie wyznawane przeze mnie wartości. Stwierdzę na przykład, że postąpiłem tak a nie inaczej ponieważ uznałem, że tak jest najuczciwiej, czy też najbardziej sprawiedliwie. Stąd też nie należy mylić psychologicznego pojęcia motywu – z natury subiektywnego – z logicznym pojęciem racji. Nieadekwatną zatem odpowiedzią na pytanie: „dlaczego tak postąpiłeś?” jest: „no, bo tak mi się podobało?”. Pytanie to jest bowiem pytaniem o obiektywną rację, a nie subiektywny motyw. Na tak postawione pytanie można trafnie odpowiedzieć jedynie odwołując się do pojęcia pewnej wartości. Wartości zatem realizują się w indywidualnych zachowaniach jako ich ostateczne racje. Ten dług, który u nas zaciągają, spłacają jednak „z nawiązką”. Gdyby nie racje bowiem nasze zachowania obracałyby się w polu czysto subiektywnych pobudek, byłyby jedynie 6 bardziej lub mniej odruchowymi reakcjami, my zaś nie różnilibyśmy się szczególnie od zwierząt, ślepo podążających za swoimi instynktami i potrzebami. Nie byłoby wówczas mowy o jakimkolwiek świadomym porządku społecznym, czy współpracy. Ten podwójny aspekt funkcjonowania wartości – z jednej strony zależność od ludzkich zachowań, z drugiej strony to, że stanowią one ich konieczny warunek – trafnie oddaje Anthony Giddens za pomocą pojęcia „dwoistość struktury”. W książce Stanowienie społeczeństwa tak charakteryzuje to pojęcie: „Zgodnie z pojęciem dwoistości struktury właściwości strukturalne systemów społecznych są zarazem i nośnikiem, i wynikiem praktyk, które powtarzalnie organizują. Struktura nie jest czymś ‚zewnętrznym’ wobec ‚jednostek’; jako ślady pamięci i ucieleśnienie w praktykach społecznych jest ona w pewnym sensie czymś bardziej wobec nich ‚wewnętrznym’ niż ‚zewnętrznym’” [Giddens 2003: 65]. Kiedy mówimy, że wartości są czymś bardziej „wewnętrznym” niż „zewnętrznym” wskazujemy na samych siebie jako na źródło ich obowiązywania. Choć wartości przedstawiają się nam tak, jak gdyby istniały poza nami – niby stały i niezmienny punkt odniesienia – to są one od nas bezpośrednio zależne, potrzebują naszej uwagi i zaangażowania. Takie kategorie, jak „dobro”, „sprawiedliwość”, „uczciwość”, a nawet „prawda”, są definiowane w rezultacie ciągłego procesu twórczego powielania wzorców. To, jak szybko tego rodzaju proces może doprowadzić do degeneracji wartości, pokazują historie systemów totalitarnych. Zarówno system komunistyczny, jak i nazistowski potrzebowały zaledwie kilku lat, aby doprowadzić do zobojętnienia społeczeństwa na wartości, do zapanowania powszechnego braku decyzyjności oraz obrania przez większość społeczeństwa postawy pasywnej. Teoretycznym modelem człowieka pozbawionego wrażliwości moralnej, oraz ogołoconego z jakiegokolwiek kompasu etycznego jest homo sovieticus. Leszek Kołakowski wykorzystuje tę kategorię na oznaczenie człowieka uciekającego od wolności i odpowiedzialności, pozbawionego godności i osobowości, oraz całkowicie podporządkowanego władzy. Ilustracje tego rodzaju anty-postawy możemy znaleźć w każdym systemie totalitarnym. Victor Klemperer, uważny obserwator rzeczywistości niemieckiej lat trzydziestych, tak pisał w swoim Dzienniku pod datą 25 maja 1938 roku, zaledwie pięć lat po dojściu Hitlera do władzy: „Ludzie stali się zobojętniali i jest im wszystko jedno. (…) traktują to, co się dzieje, jak teatr, nie traktują niczego poważnie i będą bardzo zdziwieni, gdy kiedyś teatr zmieni się w krwawą rzeczywistość”. Wartości mogą zostać zatem unicestwione, gdy już nikt więcej się nimi nie kieruje w swoim postępowaniu. Podobnie wymierają języki, gdy już nikt się nimi nie posługuje. Wartości, podobnie jak języki, umierają po cichu, zupełnie niepostrzeżenie. Należy zatem 7 odróżnić dwa typy odpowiedzialności wobec wartości: jesteśmy po pierwsze odpowiedzialni za nasze indywidualne działania, by korespondowały z obowiązującymi wartościami, ale również za same te wartości, by nieustannie potwierdzać w działaniu ich ważność i doniosłość. Z pewnością mógłby w tym momencie paść zarzut, że rozciągnięcie odpowiedzialności również na same wartości jest jej przesadnym „rozdęciem”, stawiającym w ogóle pod znakiem zapytania sensowność tej kategorii. Odpowiedzialność powinna stwarzać realne możliwości „pociągnięcia kogoś do odpowiedzialności”, nałożenia na niego sankcji za jej niewypełnienie. Trudno zatem wyobrażać sobie, by odpowiedzialność jednostki mogła sięgać aż samych wartości. Jednak – i oto moja replika – skoro odpowiedzialność prawna może być nakładana nie tylko na jednostki, ale również na zbiorowości, takie na przykład jak korporacje, to dlaczego nie miałoby mieć sensu mówienie o kolektywnej odpowiedzialności za wartości? Jest to odpowiedzialność spoczywająca na całych grupach, narodach, pokoleniach, za przekazanie i wzbogacenie tego, co otrzymane od minionych pokoleń. Tym czymś, posługując się kategorią Pierre’a Bourdieu, jest „kapitał kulturowy”, zarówno w formie materialnej, jak i niematerialnej. Odpowiedzialność za kapitał kulturowy określam mianem „odpowiedzialności kulturowej”. To właśnie ją przywołuje Norwid, gdy dostrzega nadzieję na wskrzeszenie dzieła Chopina wśród przyszłych pokoleń, wśród „późnych wnuków” tego genialnego romantyka. Na tę samą odpowiedzialność powoływał się Ernst Cassirer, gdy w Göteborgu w 1936 roku nakładał na filozofię chwalebny ciężar odpowiedzialności za kulturę. Sięgał po nią również Albert Schweitzer, gdy z kolei beształ filozofów za to, że jako strażnicy kultury posnęli, gdy ta osuwała się w tragedię Pierwszej Wojny Światowej. W pojęciu odpowiedzialności kulturowej swoje ostateczne domknięcie znajduje odpowiedź na oba postawione w tytule pytania. W ścisłym znaczeniu, wartości obowiązują jedynie dlatego, ponieważ ktoś się nimi kieruje w swoim postępowaniu, czyli opiera na nich racje swojego działania. Gdyby wszyscy stali się głusi na pewne wartości nie byłoby sensu o nich mówić w innym sensie, niż czysto historyczny. To tak jak z pieniędzmi, które wychodzą z obiegu; ich znaczenie jest wyłącznie sentymentalne albo numizmatyczne, w rzeczywistym obrocie pieniężnym nie mają już one jednak żadnej wartości. To my urzeczywistniamy wartości, to my jesteśmy ich ostatecznym źródłem, każdego dnia na nowo wprowadzając je w obieg. W związku z tym naszą najwyższą powinnością wobec wartości jest poczuwanie się do odpowiedzialności za ich realizację. Nie wymaga to wielkich poświęceń, ofiar na polu walki, ani nawet geniuszu Fryderyka Chopina, lecz po prostu zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Zbigniew Herbert nazwał to po prostu „smakiem”. W wierszu Potęga smaku – 8 zadedykowanym wybitnemu polskiemu filozofowi i logikowi Izydorze Dąbskiej – odnosząc się do doświadczeń z czasów komunistycznych, pisał tak: „To wcale nie wymagało wielkiego charakteru mieliśmy odrobinę niezbędnej odwagi lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku Tak smaku” Jeśli powołujemy się na wzniosłe racje „dobra”, „sprawiedliwości” i „uczciwości”, a we własnym działaniu pozostajemy na nie zupełnie głusi, kierując się jedynie motywem indywidualnej korzyści, to do złudzenia przypominamy ów warszawski bruk, o który roztrzaskał się fortepian Chopina. Będąc wobec tych wartości obojętni, tym samym pasywnie przyczyniamy się do ich obumierania. Nie mamy w tym przypadku do czynienia ze wzniosłą konfrontacją sfery sacrum i profanum, lecz ze zderzeniem duchowej wzniosłości z bezduszną obojętnością. W niczym tutaj nie pomoże intelektualna dysputa nad wyższością jednych wartości nad innymi. Tutaj kończy się jakikolwiek dyskurs. To jest po prostu kwestia smaku. d Ze względu na kontekst dzisiejszego wykładu, należałoby na koniec postawić jeszcze jedno pytanie: jak możliwe jest wpajanie odpowiedzialności kulturowej, wychowywanie do odpowiedzialności kulturowej? Należy tutaj pamiętać o dwóch kwestiach: nie można propagować odpowiedzialności za kulturę, jeśli nie będzie się równocześnie propagować kultury odpowiedzialności. Podobnie ma się rzecz z szacunkiem do kultury, który jest koniecznym warunkiem odpowiedzialności kulturowej: nie jest on możliwy bez równoczesnego propagowania kultury szacunku. Szacunku i odpowiedzialności nie da się nauczyć z książek: lektury zapoznają nas co najwyżej z pojęciową analizą kategorii odpowiedzialności, albo też podsuwają nam osoby, przedmioty i treści, które możemy uznać za godne szacunku. Uczenie postaw – gdyż tak w tym kontekście należy rozumieć odpowiedzialność i szacunek – dokonuje się w zupełnie inny sposób: mianowicie poprzez codzienną praktykę. Wiedza akademicka co najwyżej ukierunkowuje naszą odpowiedzialność kulturową, samej postawy odpowiedzialności i szacunku do wartości i do wiedzy uczy dopiero przykład. Tutaj pojawia się nasza, wykładowców, zasadnicza odpowiedzialność za wzór, jaki dajemy młodemu pokoleniu. Uczelnie zdają się dzisiaj przypominać korporacje, których głównym zadaniem – mówiąc zupełnie wprost – jest nasycanie młodych ludzi przydatną dla ekonomii wiedzą. Jako 9 wydział nauk społecznych mamy jednak obowiązek – tak, sądzę, że obowiązek jest tutaj właściwym terminem – aby podążać pod prąd tym trendom i pamiętać, że na wiedzę składa się nie tylko teoretyczna treść, ale również określony etos praktyczny. Poprzez nas dokonuje się transfer nie tylko informacji, ale również postaw. Nasi studenci sami w przyszłości będą wychowywać, a może i nauczać młodszych od siebie: dajmy im do ręki nie tylko techniczną wiedzę, ale także przykład, za którym będą chcieli podążać i który sami w przyszłości będą rozwijać. Tego życzę zarówno Państwu, jak i sobie. Dziękuję 10