Debata - Podlaskie Hospicjum Onkologiczne
Transkrypt
Debata - Podlaskie Hospicjum Onkologiczne
Bachmura o tym jak w masie nie stracić na klasie Kruk wiersz: „Nie mogłem wrócić” Targalski: Przestańmy udawać idiotów Brenda: Niemcy o polskich obozach koncentracyjnych Białous rozmawia z dr. Pawłem Grabowskim, założycielem Hospicjum pw. Proroka Eliasza Olek o problemach frankowiczów Sumliński: „Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego” Jarosiński: Komorowski patronem WSI czy WSI patronem Komorowskiego? Czobanzade: Wiersze i poematy tatarskie Bachmura o narodowym kompleksie lokalnej tożsamości Białous o śledztwie w sprawie Obławy Augustowskiej Kaczorowski: Z Sobiboru do UB Korejwo o utrwalaczach władzy ludowej Falkowski o Łynie Felietony ks. Rosłana, Ulewicz, Krystka Łyna w Olsztynie, pocztówka z ok. 1914 r. ze zbiorów R. Bętkowskiego Bętkowski: Łyna, rzeka flisaków Wesprzyj finansowo niezależne i wolne medium „Fundacja Debata”, ul. Boenigka 10/26, 10-686 Olsztyn, nr konta bankowego: 26 24 90 0005 0000 4500 1354 7512 DEBATA Numer 5 (92) 2015 1 O tym jak w masie nie stracić na klasie Gdy piszę ten tekst, wokół panuje kojąca, znana wszystkim, cisza wyborcza. Ale to tylko pozory, bo wygląda na to, że Polska jest w przededniu rewolucji. Wskazują na to ostatnie notowania dwóch kandydatów, przeciwników obecnie panującego nam systemu politycznego: bezpartyjnego piosenkarza Pawła Kukiza i koncesjonowanego monarchisty Janusza Korwin-Mikkego. Sondażowy rzut na taśmę daje im razem niemal 25 proc. poparcia, co przy wyraźnej tendencji wzrostowej każe bić na alarm. Tak przynajmniej mogłoby się wydawać, gdyby tę wszechobecną, towarzyszącą całej kampanii, medialną żonglerkę słowami „antysystemowość” i „zmiana” brać serio. Chyba, że… mieliśmy do czynienia z kolejnym przedstawieniem, którego repertuar „podkręcono” dla wciągnięcia publiczności do udziału w końcowym, wyborczym epizodzie. bogdan bachmura A by to rozstrzygnąć warto przypomnieć czytelnikom, że istotą i podstawowym wyróżnikiem każdego systemu (ustroju) politycznego jest odpowiedź na pytanie „kto rządzi”. Tak więc w demokracji rządzi lud, czyli większość obywateli, w arystokracji i oligarchii rządzi niewielka grupa, w monarchii i tyranii – jeden człowiek. Ten klasyczny podział dopuszcza rzecz jasna wielość instytucjonalnych rozwiązań w ramach poszczególnych systemów oraz ich modyfikacje. Jedną z nich jest choćby panująca nam liberalna demokracja. Przyjrzyjmy się zatem, co proponuje nam „antysystemowy” Paweł Kukiz. W kończącym kampanię wyborczą tekście dla „Rzeczpospolitej” czytamy, że „Wprowadzenie JOW może sprzyjać tworzeniu stabilnych rządów, ustanowieniu jednoznacznej odpowiedzialności za sprawowanie władzy, a ponadto pogłębieniu demokracji”. Inne, „rewolucyjne” propozycje Kukiza to „pozostawienie systemu parlamentarno-gabinetowego” i ewentualnie Senatu, który wprawdzie jest „izbą bezproduktywną”, ale po pewnych modyfikacjach mógłby pozostać. Receptą na całe zło mają być wprawdzie jednomandatowe okręgi wyborcze, ale i one mają służyć „pogłębieniu demokracji”. Z większą uwagą warto pochylić się nad propozycjami Janusza KorwinMikkego. Z przekonań monarchista, na co dzień praktykujący demokrata, pro- ponuje silną prezydenturę, sprowadzenie premiera do roli pierwszego ministra podporządkowanego prezydentowi, Senat, jako izbę elitarną, w której uchwalane jest prawo, i Sejm, który „powinien co najwyżej akceptować albo odrzucać w całości akty prawne przygotowane przez Senat”. Te propozycje to jeszcze nie jest nowy system, ale poważna korekta istniejącego, w którym co prawda nadal rządzi lud, ale prezydent i Senat zyskują pozycję szczególnie silną i niezależną. Korwin zdaje się przypominać, że obalenie w Europie monarchii i powstanie demokracji z jej postulatem równości nie zaprzeczało istnieniu w każdej społeczności naturalnej hierarchii wyrażającej się w zapotrzebowaniu na silne, budzące zaufanie przywództwo (ojciec narodu), elity gwarantującej jej przetrwanie i ludu jako podstawy społecznej piramidy. Dlatego w tej nowej demokratyczno – instytucjonalnej układance systemowej przewidziano instytucję prezydenta jako personifikację dawnego monarchy, Senat, czyli izbę wyższą, reprezentującą pierwiastek arystokratyczny narodu (dzisiaj rozumiany głównie jako arystokracja ducha) oraz Sejm, jako pierwiastek ludowy. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie proponował jeszcze powszechnego prawa wyborczego. Wprowadzono różne cenzusy: urodzenia, majątkowy, zasług, wykształcenia, płci, które miały pełnić rolę kompetencyjnego sita. Było bowiem oczywiste, że upowszechnienie dostępu do wyborczych urn wpłynie negatywnie na poziom wybranych przedstawicieli, a w konsekwencji na jakość rządzenia i styl uprawiania polityki. Rozwój mediów masowych, a wraz z nimi technik manipulacji, sytuację wydatnie skomplikował, dostosowując rodzaj przekazu do możliwości percepcyjnych mas, co w efekcie daje przekaz spłycony, zinfantylizowany i emocjonalny, zamieniając aktywnego obywatela w konsumenta polityki, a wybory w pusty rytuał. Polityków, jako końcowy produkt tego procesu, znamy wszyscy. Jak podkreśla Karolina Churska w swojej pracy Rytuały w warunkach demokracji masowej, projekt demokracji masowej został stworzony dla o wiele mniej złożonych społeczeństw i struktur niż społeczeństwa współczesne. Temu m.in. przypisuje Churska tyle zawiedzionych nadziei i niespełnionych obietnic współczesnej demokracji. Dzisiaj już wiadomo, że zawiódł także system edukacji, w którym pokładano nadzieje na wykształcenie racjonalnego wyborcy, który potrafi być krytyczny wobec tego, co mu się podsuwa. Dlatego z nadzieją czekam na kandydata, który z konsekwencją Kukiza lansującego JOW, podniesie sprawę powrotu do rozsądnych cenzusów wyborczych. Względnie zaproponuje inny sposób na odsunięcie od władzy decydowania o sprawach wspólnych ludzi niemających o tym pojęcia. Człowieka, który nie ulęknie się nieuchronnego, od prawa do lewa, larum w obronie powszechnego i „zaszczytnego” prawa wyborczego, bo zaszczyt w masie i tak traci na klasie. Jestem przekonany, że wielu Polaków przerażonych stanem tzw. elity, jest na taką rozmowę gotowych. Ponoć demokracja potrafi pokojowo rozwiązywać kryzysy, gdyż jest zdolna do zakwestionowania samej siebie. Może już czas sprawdzić czy tak naprawdę jest. Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta Bogdan Bachmura DEBATA – miesięcznik regionalny Redaktor naczelny: Dariusz Jarosiński, tel. 604 59 37 44, e-mail: [email protected]; www.debata.olsztyn.pl. DTP: Bogdan Grochal Redakcja zastrzega sobie prawo do redagowania i skracania tekstów. Wydawca: „Fundacja Debata”, ul. Boenigka 10/26, 10–686 Olsztyn, nr konta bankowego 26 24 90 0005 0000 4500 1354 7512. 2 DEBATA Numer 5 (92) 2015 Erwin Kruk Nie mogłem wrócić Nie byłem na wojnie, Więc nie mogłem z niej wrócić. Stałem pośrodku wsi I ona przyszła do mnie. Uczyłem się przesłaniać te obrazy. To jednak nie pomaga. Czas nie jest lekarstwem Na przerażający i przeraźliwy Śpiew, w którego kręgach, Jak na obcych planetach, życie upływa. Miałem cztery lata, A przed sobą Lat ponad siedemdziesiąt, Jak teraz. Wojna przetoczyła się przeze mnie I toczy się nadal, Zostawiając ruiny, groby, przerażenie. I wszystko, czego nie doznałem I co w spokojnym domu Nie mogłoby się zdarzyć. Ale krzątam się dalej. I szukam domu, I odnajduję ślady, jakie na moim życiu zostawił. On gdzieś tu jest, milczy, oddycha nie za głośno I czeka pewnie, jakby miał nadzieję, Że go odnajdę w ogrodach pamięci. Nie od razu, ale w jakiś czas po wojnie. Panu Erwinowi Krukowi dziękujemy za wiersz, za okazywaną sympatię. Życzymy dużo zdrowia z okazji 74 rocznicy urodzin. Redakcja Zamach smoleński – przestańmy udawać idiotów Nieustanne podkreślanie błędów czy zaniechań rządu warszawskiego i prokuratury w sprawie smoleńskiej dowodzi zakłamania. Śledztwa miało nie być, a celem rządu, realizującego w ten sposób interes własny i obcy, było maksymalne zatuszowanie i uniemożliwienie śledztwa oraz ukrycie prawdy, która była niewygodna nie tylko dla władz i mocarstw, ale również dla większości zdeprawowanego społeczeństwa. jerzy targalski M iędzy 2010 a 2015 rokiem zmieniła się sytuacja geopolityczna i powoli następuje ewolucja społeczeństwa polskiego. Rok 2010 oznaczał apogeum resetu, czyli sprzedawania interesów mniejszych państw, jak sądził Barack Obama – w interesie amerykańskim, Rosji. Europę pozostawiono pod kuratelą niemiecką, a na Kaukazie przystąpiono wspólnie z Władimirem Putinem do obalania prezydenta Micheila Saakaszwilego. Niemcy przeżywali miodowy miesiąc po ślubie z Rosją i raźno budowali Nord Stream, umacniając w Polsce kondominium DEBATA Numer 5 (92) 2015 i pilnując posłuszeństwa Warszawy wobec Rosji jako funkcji służalstwa wobec Berlina. Zarząd polskiego żerowiska, składający się z prowincjonalnych cwaniaczków, kombinatorów i złodziei, był zainteresowany w wykorzystaniu kłamstwa smoleńskiego do walki z opozycją. Rzecz jasna, gdyby społeczeństwo polskie nie było zdemoralizowane, zastraszone, a nawet zdegenerowane, to takie usiłowania skończyłyby się natychmiastowym obaleniem zarządu żerowiska. Czy gdyby Sowieci zamordowali prezydenta Mościckiego, Polacy też by twierdzili, że zabił się ze złośliwości, bo mówienie czegoś innego groziłoby wywołaniem wojny z Moskwą? Tuszowanie zamachu było więc w interesie zarówno USA i Niemiec, jak i większości społeczeństwa i aprobowanego przez nią zarządu polskiego żerowiska. Zarząd zdał egzamin Zarząd żerowiska pod kierownictwem Donalda Tuska miał więc tylko jedno zadanie – nie dopuścić do śledztwa, zatuszować winę Rosji, zniszczyć opozycję i dostarczyć uzasadnienia dla postawy zajętej przez większość społeczeństwa zdeprawowaną strachem, która wybrała życie w kłamstwie z powodu głębokiego kryzysu moralnego i tożsamościowego. Zarząd, w tym prokuratura, zdały egzamin z punktu widzenia celu, jaki sobie postawiły. Stanęły na wysokości zadania i zrobiły, co mogły, by ukryć prawdę, a przy okazji uderzyć w opozycję. Odpowiadało to interesom Rosji, Niemiec, USA, większości Polaków, którzy uważają, że walka o zachowanie godności jest bezsensowna. Stale podkreślając „błędy” podobno naszego rządu uczestniczymy w kłamstwie, ponieważ nie dość, że sugerujemy, iż zarząd żerowiska jest naszym rządem, to jeszcze wmawiamy ludziom, że jego i prokuratury celem było prowadzenie, a nie tuszowanie śledztwa, dochodzenie do prawdy, a nie jej ukrywanie. Piękny przykład zakłamania ze strachu, by nie zostać okrzyczanym rady- 3 kałem i odrzuconym przez zdemoralizowaną tchórzliwą większość, która nienawidzi prawdy, widząc w niej zagrożenie dla swojego gnuśnego bezpieczeństwa, a więc ją odrzuca, a ludzi, którzy ją głoszą, nienawidzi. Tymczasem walka o wolność nie jest radykalizmem. Radykalne lub umiarkowane mogą być tylko jej metody. Zwrot 2015 Pięć lat temu Putin, rozzuchwalony polityką USA i Niemiec, rozpoczynał operację nie tylko przywracania sowieckiej strefy wpływów, ale przede wszystkim wasalizacji Europy. Okazało się, że Zachód bez problemu przełknął zamach smoleński, więc można było posunąć się dalej. Eskalacja polityki rosyjskiej jednak napotkała w końcu opór. Stąd grożenie wojną i lokalne konflikty zbrojne dla osiągnięcia pierwotnego celu. Zmusiło to USA do zakończenia resetu i definitywnej stawki na normalizację z Iranem kosztem interesów Izraela, co dla Polski jest bardzo korzystne, gdyż zmniejsza znaczenie Rosji w polityce amerykańskiej. Również Niemcy spostrzegły, że Putin nie chce przystać na bliską współpracę kosztem kondominium w Polsce i na Ukrainie, ale bierze wszystko, sądząc, że RFN będzie sojusznikiem Rosji na każdych warunkach. USA i Niemcy postanowiły więc postraszyć Putina, ale w sposób umiarkowany, nie zamykając drogi do zgody. Dlatego Obama bez przerwy zapowiada jakąś pomoc wojskową dla Ukrainy, co pozostaje w sferze na ogół matriksowej lub symbolicznej. Ma przerazić Kreml, a rodzi tylko eskalację, gdyż Putin nie rozumie, że chodzi o przekaz symboliczny, i myśli, że tak wygląda prawdziwa potęga USA. W latach 1992–2013 pomoc amerykańska dla Rosji w sferze humanitarnej, wspierania demokracji, reform itp. wyniosła 20 mld dolarów, a w tym samym cza- sie na te same cele Ukraina otrzymała od USA 5 mld dol. W kategorii wspierania demokracji Rosjanie zainkasowali 1 mld, a Ukraińcy jedynie 0,5 mld. Może by więc maniacy twierdzący, że majdan sfinansowali Amerykanie, zapoznali się z faktami, zanim zaczną bredzić. Niemcy zorientowali się, że nie tylko Rosja nie chce podzielić się Ukrainą, ale też bierze samą Polskę. Dali więc znać za pośrednictwem Jürgena Rotha, że mogą zaszkodzić, ujawniając część prawdy, ale można też sprawę załatwić polubownie – winny zamachu jest jakiś sierżant FSB z Ukrainy, działający bez wiedzy i zgody Putina. Inicjatywa wyszła zaś od urzędnika z Warszawy – będzie trzeba tylko poświęcić kogoś z ekipy Komorowskiego. Korzyść polega na tym, że wraz ze zmianą sytuacji geopolitycznej zamach smoleński staje się instrumentem walki o wpływy między Niemcami i Rosją oraz ich służalcami, ale to dopiero dobry punkt wyjścia. Im bardziej ta walka będzie się zaostrzała, tym bliżej będziemy ujawnienia prawdy. Największe niebezpieczeństwo polega na tym, że hordy kłamców i agentów rosyjskich bardzo szybko zmienią orientację, a dzięki reżimowym mediom wszyscy natychmiast zapomną, co mówili i jak się zachowywali dotychczas. Jeśli będziemy stale przypominali kłamstwa tych nikczemników, będziemy mieli szansę pozbycia się ich z życia publicznego. Obawiam się jednak, że chorzy na amnezję Polacy natychmiast wszystko zapomną, „by się nie dzielić”. Dwa rozwiązania Zaostrzenie niemiecko-rosyjskich kłótni w rodzinie wcale nie jest dla nas korzystne. Wprawdzie kondominium zakończyć się wówczas może w najlepszym wypadku protektoratem niemieckim, ale nie uzyskamy swobody oporu przeciw Rosji, a będzie- my jedynie traktowani instrumentalnie bez możliwości wywalczenia sobie podmiotowości wobec żadnego z dwu rywali złączonych w miłosno-konfliktowym uścisku. Sytuacja z I wojny się nie powtórzy. Nieprzypadkowo w książce Rotha pojawiła się FSB z Połtawy na Ukrainie. W interesie niemieckim, może nawet bardziej niż w rosyjskim, jest niedopuszczenie do sojuszu polsko‑ukraińskiego. Byłby on bowiem skierowany nie tylko przeciw Rosji, ale także przeciwko niemieckiemu protektoratowi. Dlatego wszystko, co dzieli Polskę i Ukrainę, jest dla Berlina korzystne. Mamy być albo oddzielnymi protektoratami, albo kondominiami, ale nie niepodległymi państwami w sojuszu szachującymi sąsiednie mocarstwa. Ewentualne przerodzenie się sojuszu niemiecko-rosyjskiego w konflikt spowoduje jedynie, że USA sprawę naszego regionu w konflikcie z Rosją powierzą Niemcom, gdyż spór między Berlinem i Moskwą odsunie zerwanie niemiecko-amerykańskie. Paradoksalnie dopiero utrwalony sojusz niemiecko-rosyjski zmusi USA do zaangażowania się w naszym regionie ze względu na interes własny. Czyli tylko wówczas staniemy się atrakcyjni dla interesów USA jako czynnik mogący sprzeciwić się wzmiankowanemu sojuszowi. Tylko wtedy pojawią się warunki dla suwerennej elity politycznej do tworzenia przez Polskę własnej podmiotowości państwowej, przy wykorzystaniu interesów amerykańskich jako kryszy dla realizacji naszych celów. Źródło: „Gazeta Polska Codziennie”, 16.04. 2015 Ps. Józef Darski, politolog, historyk, publicysta, orientalista, współautor ostatnio głośnej książki „Resortowe dzieci” Jerzy Targalski Sztuka to niepodległość P onad dwadzieścia lat temu rozpoczęła się moja przygoda z „Listem Oceanicznym”, pismem literacko-artystycznym, które korzystając z gościnności torontońskiej „Gazety” przez blisko dziesięć lat starało się dać świadectwo przekonaniu, że literatura i kultura polska, po transformacji 1989 roku stanowi jedność. Pismo zyskało uznanie i pewną popularność, historia zweryfikowała jednak optymistyczne oceny stanu polskiej kultury i niepodległości. Po latach patrzę na „List Oceaniczny”, jak na swoistą formę zrealizowanego marzenia, które istniało i kwitło pomimo kryjącego się pod pozorami jedności rozdarcia. Polska nadal potrzebuje niezłomności Kazimierza Wierzyńskiego i postawy „pisarzy wyklę- 4 tych”, którzy twardo trzymali się prawdy i mówili wielkie NIE. Emigracja zaś potrzebuje głosów niepodległości intelektualnej i uznania wiekowej tradycji noszenia Polski w sercu, wbrew odległościom. Nowe pismo „Polska Canada” chce być mostem miedzy Polską i Kanadą, między Polską i wszystkimi krajami, w których żyją twórcy, dla których polskie korzenie nie są tylko kłopotliwym balastem. „Polska Canada” otwiera swoje łamy dla wszystkich, którzy wyrzekają się cynizmu, poszukują prawdy i nie wahają się przed zadawaniem trudnych pytań. Dla których sztuka, to niepodległość. Zapraszamy do współpracy, zapraszamy do lektury! Aleksander Rybczyński http://www.polskacanada.com DEBATA Numer 5 (92) 2015 Niemcy o polskich obozach koncentracyjnych 19 kwietnia 2015 r. w audycji Radia Olsztyn, przeznaczonej dla mniejszości niemieckiej i przygotowywanej na zlecenie Związku Stowarzyszeń Niemieckich Warmii i Mazur, ukazał się wywiad, jaki zatrudniony przez tenże Związek dziennikarz przeprowadził z Pawłem Siegierem, autorem filmów dokumentalnych dotyczących najnowszej historii. Sieger był zaproszony na spotkanie Ziomkostwa Prus Wschodnich odbywające się w Mrągowie, z pokazem filmu dokumentalnego na temat… polskich obozów koncentracyjnych. Sam film, może poza negatywnymi skojarzeniami wywołanymi tytułem, nie budzi większych kontrowersji. Gorzej z omówieniem tematu, które autor wyartykułował we wspomnianym wywiadzie. waldemar brenda O polskich obozach koncentracyjnych: T e obozy powstawały od 44 roku i pierwszy obóz powstał pod Lublinem. Później systematycznie były przejmowane kolejne obozy niemieckie, Auschwitz – Birkenau/ Oświęcim – Brzezinka (…), Świętochłowice, Lamsdorf czyli Łambinowice, obóz który zresztą został założony jako obóz koncentracyjny. W tej metryce w dokumentach założenia obozu, powołania do życia, jest „obóz koncentracyjny dla Niemców”. Tych obozów było mnóstwo, można nawet powiedzieć, że kilkaset. Przez jakiś czas funkcjonował obóz w Warszawie, słynny KL [KLskrót od Koncentrationlager] Warschau 2, czyli tak zwany obóz na Gęsiówce, Rembertów. Tereny niemieckie, kresy wschodnie były przejmowane, a istniała infrastruktura obozowa, to była przejmowana, jeśli nie, to powstawały nowe obozy i to funkcjonowało właściwie do 53–54 roku, oficjalnie jako obozy pracy”. O reagowaniu Polaków: „Reakcja? Znaczy, jeśli ktoś ma problem, bo nie myśli, bo ma braki w wykształceniu, ma braki w wiedzy historycznej, to dla niego dowiedzenie się, że coś takiego było, to jest problem. Różni tacy – ja mówię „współcześni naziści” – kombinują, jak to wytłumaczyć, w związku z czym pojawiają się nazwiska żydowskie funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego czy komendantów obozu, no natomiast problem jest taki, że 90% ludzi w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego i ludzi w tych obozach powojennych to byli Polacy. W związku z tym poszuki- DEBATA Numer 5 (92) 2015 wanie sposobu, by zrzucić odpowiedzialność na innych, to jest typowa reakcja ludzi, którzy mają problem mentalny, czasami może nawet psychiczny, a przede wszystkim są to kretyni, no…” Wystarczy? Jedyne słowo, które tytułem komentarza ciśnie się na usta po takiej wypowiedzi, brzmi: skandal! Ale skwitowanie tego typu wypowiedzi w taki sposób zbyt łatwo mogłoby się wpisać w przekonanie Pawła Siegiera, że powodem uznania jego słów za skandaliczne, jest odrzucenie problemu „polskich obozów koncentracyjnych”, spowodowane „brakiem wiedzy historycznej” albo co gorsza „problemami mentalnymi…” To samo, ale inaczej…? Wszelkie rozważania historyczne, także te dotyczące historii najnowszej, powinny być dokonywane z uwzględnieniem kontekstu. Nadmierne uproszczenia, zbyt publicystyczne sformułowania itp. niekoniecznie sprzyjają zrozumieniu przeszłości, a w zamian oferują budowanie stereotypów. Takim stereotypem jest na przykład nagminne zastępowanie stwierdzenia o niemieckich obozach koncentracyjnych w czasie II wojny światowej, opowieściami o „nazistowskich obozach” lub – ponoć ze względu na geograficzne położenie – o „polskich obozach”. Na skutek takich uproszczeń co chwila wybucha afera. Dyrektor FBI James B. Comey kilka tygodni temu mówił w Muzeum Holocaustu o „Mordercach i ich wspólnikach z Niemiec, Polski, Węgier(…)”. W jednej z poczytnych izraelskich gazet „The Jerusalem Post” pojawiła się wzmianka o „polskich komorach gazowych”. Dorzućmy do tego „nazistowską Polskę” w karcianej grze edukacyjnej (!) firmy Mattel adresowanej do dzieci i już widzimy, jak pięknie w taką narrację wkomponowała się interpretacja historii dokonana w wywiadzie Pawła Siegiera. Nikt już nie będzie zwracał uwagi, że mowa o innym czasie, innych obozach i innych ofiarach! Były polskie obozy koncentracyjne? Takim stereotypem jest również uznawanie za „współczesnych nazistów” tych historyków czy publicystów, którzy stawiają pytania o oblicze etniczne polskiej (czytaj: komunistycznej) bezpieki. Można zastanawiać się nad zasadnością takich rozważań, ale nazywać ich z tego powodu „współczesnymi nazistami”? Niemiecki kontekst „polskich obozów” Kiedy mówimy o „polskich obozach koncentracyjnych” po wojnie, nie sposób odnosić się do tego problemu z pominięciem obozów, czy szerzej represji stosowanych przez państwo niemieckie na ziemiach okupowanej Polski w latach II wojny światowej. W Niemczech NSDAP wygrała wybory przy ogromnym poparciu społecznym. Po przejęciu władzy przez nazistów państwo niemieckie przystąpiło do budowania systemu obozów, od 1939 r. rozszerzanego na terytoria krajów okupowanych. Było ich łącznie może nawet 12 tysięcy! Obozy jenieckie, obozy pracy, obozy koncentracyjne, obozy zagłady… Miliony polskich obywateli stały się ofiarą wojny rozpoczętej przez Niemców. Wielu z nich traciło życie wraz przedstawicielami innych europejskich narodów w takich właśnie obozach. I wprawdzie symbolem niemieckiego ludobójstwa są dziś słowa Holocaust i Auschwitz, ale w samym tylko obozie jenieckim w Lamsdorf (Łambinowce) liczbę ofiar szacuje się z ogromną rozpiętością na 40 lub nawet 100 tysięcy! Kontekst komunistyczny Konieczne jest także uwzględnienie komunistycznego totalitaryzmu, od 1944 r. narzuconego Polsce przez Moskwę, wraz z okrutnym systemem represyjnego postępowania wobec całych grup społecznych i narodów. Polska komunistyczna była państwem 5 antydemokratycznym, nieakceptowanym przez większość społeczeństwa. Przeciwko totalitarnej władzy komunistów najpierw stawiano opór, a potem wielokrotnie buntowano się. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych przeciwnicy tej władzy, bądź ci, którzy za jej przeciwników zostali uznani, byli wywożeni do ZSRR, trafiali do więzień, obozów, często zwyczajnie byli mordowani. W ten sposób niemiecki obóz na Majdanku, w 1944 r. stał się obozem NKWD, do którego kierowano polskich patriotów. Niemiecki obóz w Działdowie w 1945 r. NKWD wykorzystywało do gromadzenia mieszkańców Pomorza, Warmii, Mazur, ale też polskich robotników przymusowych pracujących w czasie okupacji w Prusach, by ich następnie wywieźć do sowieckiego Gułagu. Podobną funkcję pełnił obóz w Ciechanowie. Tzw. Gęsiówka, czyli niemiecki KL Warschau, wyzwolona w pierwszych dniach sierpnia 1944 r. przez powstańców warszawskich, niemal natychmiast po zajęciu polskiej stolicy przez Armię Czerwoną, w początkach 1945 r. został wykorzystywany jako obóz przez sowietów, a od lata 1945 r. przez komunistyczny aparat bezpieczeństwa. Czy Działdowo, Ciechanów, Gęsiówka, Majdanek i wiele innych miejsc o podobnym przeznaczeniu były zatem „polskimi obozami” w tym znaczeniu, jakie temu pojęciu usiłuje nadać Paweł Siegier? Prawdy już dawno odkryte Z cytowanej wypowiedzi Pawła Siegiera można wnosić, że jest on odkrywcą prawd skrzętnie do tej pory w Polsce przemilczanych. Owszem, badania zaczęły się dosyć późno, bo przecież nad Wisłą można było o tym normalnie rozmawiać dopiero wraz z upadkiem PRL. Ale nie jest tak, że temat pozostaje nieznany i trzeba przełamywać jakieś straszliwe tabu. Pierwszą próbą usystematyzowania wiedzy na ten temat było opracowanie profesora Bogusława Kopki pt. „Obozy pracy w Polsce 1944 -1950 – przewodnik encyklopedyczny” (Warszawa 2002) – autor wymienia ponad 200 takich obiektów, ale i przed, i po roku 2002 pojawiły się liczne wartościowe publikacje. Sięgam po książkę profesora Tadeusza Wolszy pt. „Więzienia stalinowskie w Polsce. System – codzienność – represje” (Warszawa 2013). Mniej więcej połowa tego obszernego opracowania traktuje właśnie o codzien- 6 ności obozów stalinowskich w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Zaglądam do bibliografii. Dziesiątki publikacji, artykułów, monografii, edycji źródeł, przyczynków i wspomnień. W tytułach pojawiają się obozy w Jaworznie, Świętochłowicach, Łambinowicach, Wojciechowie, Majdanku, Bojanowie, Błotnicy Strzeleckiej, Złotowie, Mysłowicach, Rembertowie, Mielęcinie, Toszku, Skrobowie… Obozy dla młodocianych „przestępców”, dla żołnierzy polskiej konspiracji, dla Ukraińców i dla Niemców. Obozy NKWD i obozy MBP. Obozy pracy i obozy dla wysiedlanych. Wśród tytułów również takie: „O niemieckiej ludności cywilnej w polskich obozach (…)” (T. Wolsza, „Dzieje Najnowsze” 2003, nr 4), „Praca niewolnicza w obozach koncentracyjnych Bieruta” („Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza z 18 października 1952 r.), „Polski gułag” (B. Kopka, „Wprost” z 24 marca 2002). A jednak żaden z tych tytułów nie budzi wątpliwości co do intencji i rzetelności autorów. Bądź samoistnie, bądź w zestawieniu z treścią tworzą określony, historycznie uzasadniony kontekst. Oczywiście, daleko nam do poznania wszystkich aspektów komunistycznego systemu represji, mimo że w ostatnich latach uzyskaliśmy szereg wartościowych publikacji, naukowych i popularno- naukowych, także artykułów prasowych, filmów itp. Wiele spraw jest wciąż przedmiotem dociekań historyków. Trwają polemiki, czasem zawzięte spory na temat faktów i ich interpretacji. Wszak nie wszystko musi być przedmiotem powszechnej akceptacji. Dyskusja to jeden z fundamentów nauk humanistycznych. Ale mówienie o „polskich obozach koncentracyjnych” bez uwzględnienia tych badań, kontekstów, okoliczności można uznać za poważne nadużycie. Nie tylko obozy W omawianej wypowiedzi można znaleźć więcej zdumiewających wątków, np. ubolewania nad likwidacją Prus w 1947 r., państwa, które powstało „na idei Rzeczypospolitej, tylko bez błędów, które popełnili Polacy”. Skrót myślowy? Możliwe, ale dla mnie trącący kolejnym stereotypem i to rodem z XVIII w. Albo taki fragment o Warmii i Mazurach: „Nagle się okazało, że tutaj nie mieszkają Niemcy czy Prusacy, tylko mieszkają Warmiacy, Mazurzy, autochtoni, nie ma Niemców. Nie ma Niemców, nie było i nigdy nie będzie”. A z kolei, by zapobiec znikaniu Prus ze świadomości „jest tylko jedno rozwiązanie, znaczy – koniec przepraszania, koniec chowania się. To jest nasze, było nasze i już. To, że w tej chwili tutaj jest Polska – ok., ale niech ta Polska wie, niech ci Polacy tutaj wiedzą (…) że to jest nasza ziemia, to są nasze Prusy z naszą tradycją (…). Trzeba zacząć walczyć o swoje”. Jak rozumiem, taki jest cel realizowanego przez Pawła Siegiera projektu „Pruska tragedia”, o którym również wspominał w wywiadzie. Chce „przekazać prawdę o tej ziemi”… Jaką prawdę? Odcinają się Treści audycji z 19 kwietnia wywołały burzę. O sprawie informowały media. Głos zabrali parlamentarzyści. Na stronie internetowej Radia Olsztyn ukazał się komunikat Zarządu: „rozgłośnia odcina się od treści zawartych w powyższej rozmowie, uznając ją za manipulację faktami i stanowczo protestuje przeciwko takiej formie pokazywania historii (…).Efektem dotychczasowej współpracy Radia ze Związkiem były programy, które wręcz wzorcowo pokazywały potrzebę jednoczenia narodów polskiego i niemieckiego. Tym razem, w kontrowersyjnej i jednostronnej rozmowie zabrakło dziennikarskiej rzetelności autora, który nie powinien dopuścić do bezkrytycznego prezentowania poglądów Pawła Siegera. Zarząd Radia Olsztyn wyraża ubolewanie, jednocześnie zwrócił się do Związku Stowarzyszeń Niemieckich Warmii i Mazur z żądaniem wyjaśnienia zaistniałej sytuacji, od czego uzależnia formę dalszej współpracy ze Związkiem Zarząd Radia Olsztyn podjął również decyzję o przygotowaniu cyklu audycji, które w rzetelny i obiektywny sposób odniosą się do treści i poglądów zawartych w rozmowie z Pawłem Siegerem”. Oświadczenie w zbliżonej treści zostało nadesłane do Delegatury IPN w Olsztynie. Równocześnie w trakcie audycji radiowej „Poranne pytania” w dniu 24 kwietnia br. prezes Związku Stowarzyszeń Niemieckich Warmii i Mazur Henryk Hoch stwierdził „przepraszam za tego pana”. Dr historii, naczelnik Delegatury Instytutu Pamięci Narodowej w Olsztynie Waldemar Brenda DEBATA Numer 5 (92) 2015 Chorego trzeba okryć płaszczem miłości Z doktorem onkologiem Pawłem Grabowskim, założycielem i kierownikiem Hospicjum Domowego pw. Proroka Eliasza w Nowej Woli, rozmawia Adam Białous Przy aucie doktor Paweł Grabowski Jest ewenementem w skali kraju, że już trzeci rok, założonej przez pana fundacji, udaje się prowadzić hospicjum nie mając kontraktu z NFZ… Kiedy w roku 2012 otwieraliśmy hospicjum domowe w Nowej Woli, staraliśmy się o kontrakt z podlaskim oddziałem NFZ. Jednak byliśmy w tym temacie zupełnie niedoświadczeni i wypełniając dokumenty, potrzebne do tego, aby przystąpić do konkursu o kontrakt, popełniliśmy mały błąd. Urzędnicy z NFZ odrzucili nasz wniosek z powodu „błędu formalnego”. Kiedy złożyliśmy wniosek poprawiony, poinformowano nas, że jest już za późno, a kolejny wniosek o kontrakt możemy złożyć dopiero w roku 2014. Czekaliśmy więc cierpliwie, jednak kiedy przyszedł roku 2014 Ministerstwo Zdrowia, jak tłumaczyli się mi urzędnicy w NFZ, niespodziewanie postanowiło, że do połowy roku 2016 NFZ nie będzie przeprowadzać żadnych nowych konkursów na usługi medyczne. Tak więc pozostaje nam znów czekać, tym razem do roku 2016. Z jakich środków udaje się fundacji utrzymać hospicjum? Możliwe jest to jedynie dzięki wsparciu hojnych darczyńców i sponsorów. Wie- DEBATA Numer 5 (92) 2015 lu mieszkańców okolicznych wsi co roku przekazuje nam 1 procent podatku, a niektórzy nawet co miesiąc przeznaczają na utrzymanie hospicjum część swoich dochodów. Dzięki temu mamy już zapewnione funkcjonowanie hospicjum domowego na dwie trzecie tego roku. Poza tym staram się otaczać ludźmi, którzy wiele dobrego robią w hospicjum pro bono lub za swoje usługi nie dyktują wygórowanych stawek. Czy brak środków z NFZ nie utrudnia funkcjonowania hospicjum? Dzięki hojności ludzi dobrej woli udaje się nam utrzymać hospicjum domowe, tak aby należycie funkcjonowało. Jednak to jest stan pewnej stagnacji. Wiadomo co stoi w miejscu i się nie rozwija, to ostatecznie ginie. Jest naszym wielkim marzeniem, aby w naszej siedzibie w Nowej Woli, a może w innym miejscu, niedaleko od obecnej siedziby, uruchomić hospicjum stacjonarne. Jednak bez kontraktu z NFZ nie jest to możliwe. Widzę wielką potrzebę istnienia takiego ośrodka, bo najbliższy jest położony od tych przygranicznych wsi, z których pochodzą nasi podopieczni, daleko, nawet ponad 60 km. Jeżeli osoba trafia do hospicjum, które jest tak daleko, to jej rodzina nie ma możliwości odwiedzać ją często. Czy hospicjum stacjonarne, które fundacja ma plany uruchomić, miałoby się czymś odróżniać od innych tego typu placówek? Chcielibyśmy utworzyć hospicjum nietypowe. Opiekujemy się bowiem także takimi chorymi, którzy według norm NFZ, nie kwalifikują się jako pacjenci hospicjum, nie spełniają także urzędowych norm, aby stać się mieszkańcami domów opieki społecznej. Dam przykład. Mamy pod opieką starsze małżeństwo. Żona leży już 15 lat w łóżku, bez przytomności, a opiekuje się nią, przez całą dobę, mąż, który myje ją, przewija i wykonuje inne trudne czynności. On mi mówi, że przez 15 lat nie przespał żadnej pełnej nocy. Chętnie poszedłby razem z żoną do hospicjum stacjonarnego i tam się nią pomagał zajmować, bo nie chce się z nią na dłużej rozstawać. To poruszający przykład miłości. Nie ma jednak takiego hospicjum, a my chcielibyśmy żeby u nas była taka możliwość, aby małżonek mógł być z osobą chorą. Oczywiście NFZ nie dofinansowałby takiej pacjentki hospicjum, ale chętnie zrobiliby to darczyńcy. Jak doszło do tego, że zorganizował pan hospicjum gdzieś na wschodnich krańcach Polski? Urodziłem się i wychowałem w Krakowie. Tam, na Uniwersytecie Jagiellońskim ukończyłem studia medyczne. W Krakowie zrobiłem specjalizację pierwszego stopnia. Później przeniosłem się do Warszawy, gdzie zrobiłem specjalizację drugiego stopnia z chirurgii szczękowo-twarzowej. W stolicy przez 10 lat pracowałem w Centrum Onkologii, w Klinice Nowotworów Głowy i Szyi, jako chirurg szczękowo-twarzowy. Pracowałem też jako lekarz w Hospicjum Caritas Archidiecezji Warszawskiej w Błoniu. Kiedy mieszkałem w Warszawie zdarzyło się coś, co skłoniło mnie, abym podjął dzieło szaleńczo trudne. Otóż moje serce przestało bić, zatrzymało się krążenie i około minuty nie oddychałem. Reanimowano mnie i ocalono. Kiedy wróciłem do życia – zrozumiałem że Pan Bóg wzywa mnie do czynienia rzeczy ważnych i bardzo ważnych, a to był moment żeby te ważne zostawić i zacząć czynić te bardzo ważne. Dotarło do mnie, że najpewniej wolą Boga wobec mnie jest to, abym zostawił wszystko co osiągnąłem pracując z chorymi w Warszawie, a również pozycję społeczną, dobre zarobki, stabilizację życiową i pójść tam, gdzie nikt nie chciał pójść. Długo się modliłem, aby rozeznać - czy moja pycha mi to podpowiada, czy rzeczywiście jest to wolą Boga. Wyszło, że prawdą jest ta druga opcja. Organizacje hospicjum zacząłem z 2 tysiącami złotych w kieszeni i grupą ludzi dobrej woli, którzy wkrótce do mnie dołączyli. Bu- 7 dynek po dawnej szkole podstawowej w Nowej Woli wydzierżawiła nam na 30 lat parafia prawosławna, która niegdyś otrzymała go od gminy. Tak zaczęliśmy. Mija już piąty rok od założenia Fundacji Podlaskie Hospicjum Onkologiczne. 3 lata od powołania przez nią hospicjum domowego. Działamy, pomagamy, wyraźnie widzę jak Bóg to dzieło prowadzi, i to na każdym kroku, który czynimy. Dlaczego jako patrona hospicjum obrał pan św. proroka Eliasza? Jestem katolikiem. Kiedy pracowałem w Warszawie, przez pięć lat należałem do świeckiego Karmelu. Kiedy jednak przyjechałem na Białostocczyznę organizować hospicjum, nie było możliwe, z powodu odległości i nawału obowiązków, przedłużać moich zobowiązań świeckiego karmelity. Z moim kierownikiem duchowym doszliśmy do wniosku, że Bóg chce abym służył mu tu gdzie dziś żyję i pracuję. Jednak karmelita we mnie ciągle żyje. Wciąż jestem zafascynowany patronem Karmelu – osobą św. proroka Eliasza. Jego historia jest niesamowita. Wygnany przez królową Isabel na pustynię, cierpi głód i prosi Boga o śmierć (ta scena jest przedstawiona na logo naszego hospicjum), lecz Bóg decyduje inaczej, posyła mu, przez kruka, pożywienie – codziennie kawałek chleba - aby nie chciał umierać, aby chciał dalej żyć. Dla mnie to czytelny symbol opieki paliatywnej. Człowiek cierpiący, u kresu życia, otrzymuje w darze od życzliwych osób pomoc i miłość – a wtedy pragnienie śmierci znika. To właśnie jest nasza rola – przynieść choremu ten życiodajny kawałek chleba. Symbolem jest też płaszcz Eliasza, przy pomocy którego dokonywał on cudów. Przypomnę, iż płaszcz to po łacinie palium i stąd nazwa specjalności – opieka paliatywna. Karmelici wierzą, że Eliasz, osłania ich tym płaszczem, a my płaszczem miłości osłaniamy chorych. Powiem panu, że Eliasz to osoba czytelna dla katolików, prawosławnych, ale też dla muzułmanów. A na terenach gdzie prowadzimy hospicjum żyją również Tatarzy. Może się zdarzyć, iż jakiś Tatar też będzie potrzebował naszej pomocy. Jaki teren obsługuje hospicjum? Posługujemy na ubogich obszarach wiejskich wschodniej Polski. Siedziba naszego hospicjum znajduje się we wsi Nowa Wola, położonej około 40 km na wschód od Białegostoku. Jest to Hospicjum Domowe z Poradnią Medycyny Paliatywnej pw. Proroka Eliasza. Odwiedzamy stale kilkunastu obłożnie chorych zamieszkałych w miejscowościach położonych w 4 przygranicznych (chodzi o granicę z Białorusią) gminach województwa podlaskiego. Ciągle zgłaszają się do nas nowi pacjenci. Aby dotrzeć do chorych, zamieszkałych w przygranicznych wsiach, nasz zespół hospicyjny (lekarz, fizjoterapeuta, psycholog, pielęgniarka) musi 8 Budynek hospicjum pokonywać dziennie dziesiątki kilometrów. Pracownicy i woluntariusze hospicjum pomagają również rodzinom chorych oraz prowadzą Warsztaty Terapii Zajęciowej dla osób niepełnosprawnych umysłowo. Organizują też warsztaty, konferencje i wykłady dla osób, które pracują z chorymi u kresu życia – tj. personelu medycznego oraz wolontariuszy. Czy w razie takiego życzenia chorego, wzywacie osobę duchowną? Nasi podopieczni należą do różnych kościołów chrześcijańskich. Są katolikami, prawosławnymi i protestantami. Są też osoby innych religii i wyznań. Niedawno zmarli w naszym hospicjum w Nowej Woli protestancki pastor oraz świadek Jehowy. Dlatego współpracujemy z duchownymi różnych wyznań, których, jeśli taka jest wola chorego, wzywamy do niej. Sami również, w miarę możliwości dzielimy się z chorymi wiarą. Chory czasem zaufa i chce o sprawach wiary rozmawiać z lekarzem, czasem z pielęgniarką, a czasem z fizjoterapeutką czy psychologiem. Wszyscy jesteśmy wierzącymi chrześcijanami. Osobie terminalnie chorej na ból duszy nie pomoże żadna tabletka, pomaga wtedy spowiedź święta czy rozmowa z osobą duchowną. W społeczeństwie utarła się opinia, że hospicjum to „umieralnia”. Co pan sądzi o tym stereotypie myślenia? Niewłaściwym jest spojrzenie na hospicjum jak na dom dla umierających ludzi. Często patrzy się na nich nawet jak na osoby właściwie już umarłe. To jest mylny stereotyp. My pracujemy z osobami żywymi, które mają prawo mieć swoje marzenia, swoje plany, nawet swoje jakieś zachcianki. I mają je. To nie jest ważne, czy człowiekowi zostało do końca życia 5 dni czy 5 minut. To jest dalej człowiek w pełni wartościowy i nie ma w nim nic gorszego. Jedynie panosząca się dziś na świecie cywilizacja śmierci twierdzi, że dzieci nienarodzone są gorsze do pewnego momentu życia oraz ludzie starzy, chorzy też są niewiele warci. Być może na tym oparta zostanie niedługo próba przekonania polskiego społeczeństwa do kłamstwa, że eutanazja jest wartościowa dla niewartościowego życia. A prawda jest taka, że nie ma niewartościowego życia. Ono ma wielką wartość od początku do końca. Ja pracuję z osobami chorymi od przeszło 20 lat. W tym czasie tylko raz, jeden pacjent, będący pod presją wielkiego cierpienia, prosił mnie o eutanazję, lecz kiedy ból minął, więcej już nie wracał do tego. Co ciekawe, nie każdy pacjent chce żeby całkowicie wyeliminować ból, który odczuwa. Wiele osób, które są wierzące, proszą, aby jedynie zmniejszyć go do znośnych rozmiarów. Swoje cierpienia chcą one bowiem ofiarować Bogu w intencji swoich dzieci czy w wielu innych intencjach. Ten ostatni okres życia ludzkiego ma ogromną wartość. To właśnie wówczas jest ostatnia szansa, aby pewne rzeczy, których się w życiu żałuje, wyprostować, naprawić. Ja jestem zafascynowany medycyną paliatywną i onkologią. Jest to dziedzina piękna i rozległa w swoich zainteresowaniach. Medycyną paliatywną interesuje się coraz więcej studentów wydziałów lekarskich czy pielęgniarstwa. Wraz z psychologiem i fizjoterapeutką napisaliśmy autorski program „Umieranie ludzka rzecz”. Na jego podstawie organizujemy dwudniowe warsztaty dla studentów medycyny. Każdego roku przeprowadzamy je w trzech uczelniach w Polsce. Za każdym razem jest komplet słuchaczy. Dziękuję za rozmowę. Niezależny dziennikarz, publicysta, związany do niedawna z „Naszym Dziennikiem”, lider zespołu rockowego „ignoto Deo”. Mieszka w Białymstoku Adam Białous DEBATA Numer 5 (92) 2015 Frankowicze: ofiary czy cwaniacy? „Złodzieje”, „Stop banksterom”, „Banki kpią z prawa i Polaków” – to tylko kilka haseł, jakie przedstawiciele ok. 550 tysięcy tzw. frankowiczów nieśli na transparentach w już dwóch warszawskich protestach przeciwko instytucjom bankowym. W mediach mainstreamowych dominuje obraz frankowiczów – osób, które zaciągnęły tzw. kredyty frankowe – jako cwaniaków i malkontentów, którzy najpierw skorzystali z nadarzającej się okazji, aby uzyskać tanio kredyty, a teraz - gdy koszty obsługi zadłużenia nieznacznie wzrosły – chcą przerzucić ciężar jego spłacania na resztę obywateli. Na czym polega tzw. kredyt frankowy? O co toczy się od wielu miesięcy zacięty spór między frankowiczami a bankami? I czego tak naprawdę oczekują frankowicze? magdalena olek B oom na tzw. kredyty frankowe rozpoczął się w 2005 r. – ich zaletami miały być niższe oprocentowanie w porównaniu do kredytów złotówkowych oraz niski, stabilny kurs franka szwajcarskiego (CHF). Dzięki temu klienci otrzymywali kredyty o wysokiej wartości przy relatywnie niskich kosztach, banki zaś udzielając dużej liczby takich kredytów zarabiały na oprocentowaniu. Pierwszy problem pojawił się, kiedy w ślad za podobnymi wyrokami w innych krajach europejskich Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumenta orzekł, że część zapisów z umów na tzw. kredyty frankowe stanowią klauzule abuzywne, czyli niedozwolone. Konflikt interesów znacząco nasilił się, gdy kurs franka szwajcarskiego z rekordowo niskiego, tj. nieco ponad 2 zł, wzrósł niemal dwukrotnie, na czym stracili kredytobiorcy, a zyskały banki. Na początek należy wyjaśnić, że wbrew obiegowej opinii tzw. kredyt frankowy nie jest kredytem walutowym: bank nie DEBATA Numer 5 (92) 2015 nabywa obcej waluty od podmiotu trzeciego i nie pożycza klientowi pieniędzy w tej obcej walucie. Kredyt denominowany we franku szwajcarskim to inaczej kredyt udzielony w złotówkach, którego suma wyliczana jest jako równowartość określonej kwoty wskazanej we franku szwajcarskim. Tym samym ostateczna wartość kredytu kształtuje się dopiero w dniu uruchomienia kredytu i uzależniona jest od kursu waluty obcej na dany dzień. Wysokość raty kapitału do spłaty również zostaje określona dopiero w dniu wymagalności tej raty – nie zaś w dniu podpisania umowy. A zatem, w uproszczeniu, jeżeli w dniu uruchomienia kredytu o równowartości 100 000 CHF frank kosztuje 2 zł, to kredytobiorca uzyskuje 200 000 PLN. Ale jeżeli w dniu przypadającym na spłatę zobowiązania kurs franka wzrasta do 3 zł, to i całe główne zobowiązanie zwiększa się do 300 000 PLN. I odwrotnie – jeżeli kurs franka spada, to wysokość kapitału zmniejsza się. De facto jednak kredytobiorca podpisując umowę nie wie, ile ostatecznie będzie musiał zwrócić w przyszłości bankowi. Powyższy mechanizm wskazuje na spekulacyjny charakter tzw. kredytu frankowego i od lat budził wątpliwości prawników. Dopiero jednak gwałtowny, dwukrotny wzrost kursu franka szwajcarskiego i związane z nim pogorszenie sytuacji finansowej tysięcy rodzin spowodowały, że w całej Europie pochylono się nad pytaniem: czy tzw. kredyty frankowe w ogóle spełniają definicję kredytu, czy też należy uznać je za instrumenty finansowe? Kredytem bankowym jest umowa między bankiem a kredytobiorcą, na podstawie której bank pożycza ściśle określoną kwotę pieniędzy (kapitał) na określony czas, kredytobiorca zaś zobowiązuje się zwrócić kwotę kapitału wraz z należnym bankowi wynagrodzeniem w postaci prowizji i odsetek. Kwota kapitału nie ulega zatem zmianie i jest znana obu stronom w chwili podpisywania umowy. Instrumentami finansowymi z kolei są wszelkiego rodzaju umowy, na podstawie których powstają aktywa finansowe u jednej ze stron i zobowiązania finansowe albo instrumenty kapitałowe u drugiej strony, np. papiery wartościowe. Wyróżnia się pochodne instrumenty finansowe, czyli takie których wartość jest uzależniona np. od kursów akcji czy kursu waluty. Jednym z nich jest przykładowo kontrakt różnicowy – umowa pomiędzy sprzedającym i kupującym zakładająca, że sprzedający zapłaci różnicę między aktualną wartością (w dniu wykonania kontraktu) ściśle określonych aktywów, a ich wartością w dniu zawarcia kontraktu (jeśli różnica jest ujemna, to różnicę płaci kupujący sprzedającemu). Kredyt czy finansowy instrument pochodny – którą z tych form prawnych bardziej przypomina tzw. kredyt frankowy? 9 Odpowiedź na powyższe pytanie jest kluczowa dla rozstrzygnięcia konfliktu między bankami a frankowiczami. Prawo unijne nałożyło bowiem na podmioty oferujące usługi inwestycyjne (obejmujące instrumenty finansowe) szereg specjalnych obowiązków informacyjnych, mających na celu maksymalną ochronę interesu klienta (m.in. obowiązek oceny wiedzy i doświadczenia klienta w zakresie oferowanych usług inwestycyjnych). Uznanie tzw. kredytów frankowych za instrument finansowy byłoby zatem niekorzystne dla banków, które musiałyby ponieść prawne i ekonomiczne konsekwencje nieprzestrzegania przepisów przy zawieraniu umów. Obecnie powyższy spór prawny rozstrzyga Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej w wyniku zapytania prawnego węgierskiego Sądu Najwyższego. Koniecznie należy zwrócić również uwagę na drugi kontrowersyjny aspekt udzielanych w Polsce tzw. kredytów frankowych. Banki stosowały bowiem w umowach kredytowych klauzule uznawane od 2009 r. przez Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumenta za abuzywne (niedozwolone). W szczególności kontrowersje wzbudził zapis stanowiący, iż kredytobiorca zobowiązuje się spłacić kwotę kredytu z zastosowaniem kursu sprzedaży CHF obowiązującego w dniu płatności raty kredytu zgodnie z tabelą kursów walut danego banku. Miernikiem wysokości raty nie był zatem żaden obiektywny czynnik, np. średni kurs NBP, lecz dowolnie przyjęty przez bank, przy czym nie informowano klienta o zasadach ustalania kursu danej waluty. W konsekwencji banki mogły dodatkowo zarabiać na tzw. spreadzie, czyli różnicy między średnim kursem NBP a „bankowym” kursem waluty. Jednocześnie banki nie zgadzały się na spłatę zobowiązań bezpośrednio we frankach szwajcarskich. Sytuację tę nieco poprawiła tzw. ustawa antyspreadowa, przyjęta w 2011 r. Umożliwiła ona kredytobiorcom spłatę kredytu we frankach samodzielnie kupionych w dowolnej instytucji oraz nałożyła na banki obowiązek zapisywania w umowie kredytowej wartości spreadu, po którym bank będzie sprzedawał klientowi walutę. Do dziś jednak banki stosują w umowach tzw. klauzule abuzywne. Mimo powyższych wątpliwości prawnych oraz ewidentnie bezprawnego działania banków, polskie władze oraz media mainstreamowe przyjęły de facto „pro- 10 bankową” retorykę. Wbrew zapewnieniom o wsparciu i zrozumieniu dramatycznej sytuacji frankowiczów, w sprawie będącej przedmiotem rozstrzygnięcia TSUE polski rząd wydał 25-stronicowe stanowisko odrzucające teorię o tzw. kredytach frankowych jako instrumentach finansowych i przerzucające całkowicie skutki gwałtownego skoku kursu franka na kredytobiorców. Jednocześnie w mediach lansowano obraz frankowiczów jako spryciarzy domagających się pomocy finansowej państwa. Tymczasem frankowicze przede wszystkim żądają pomocy władz w egzekwowaniu stosowania prawa powszechnie obowiązującego – tzw. ustawy antyspreadowej i wyroków sądowych. Proponują również, aby wartość zobowiązań głównych przeliczyć według kursu franka z dnia zawierania umowy kredytowej. Nieprawdą jest przy tym mit o narażeniu banków na straty – podstawo- we źródło zarobku banku przy udzielaniu kredytu stanowi bowiem jego oprocentowanie (odsetki). Na gwałtownie rosnącym kursie franka banki dodatkowo wzbogaciły się kosztem kredytobiorców - bez wcześniejszego ryzyka i kosztu nabycia waluty obcej. Następnie, powtarzaną obiegowo opinię, że raty tzw. kredytów frankowych nie wzrosły, a zatem frankowicze nic nie stracili, przesłania fakt, że w sposób znaczący, niekiedy dramatyczny, powiększyło się całkowite saldo zaciągniętego kredytu. W wielu przypadkach przekracza ono wartość nieruchomości stanowiącej zabezpieczenie hipoteczne kredytu. Powyższe oznacza, że kredytobiorca do końca okresu kredytowania, czyli praktycznie do końca życia nie ma żadnych szans np. sprzedaży nieruchomości, na którą zaciągnął kredyt. W razie zaś wystąpienia niewypłacalności kredytobiorcy – dłużnika bank zaspokoi się nie tylko z hipoteki, ale sięgnie również do całego majątku kredy- tobiorcy. I choćby na następny dzień kurs franka spadł – bank nie zwróci klientowi różnicy. Niektórzy podkreślają, że banki przewidziały takie okoliczności, z góry wiedząc, że nie ryzykują na ewentualnej utracie wartości nieruchomości czy wzroście kursu franka. „Mogli wziąć kredyt w złotówkach” – to kolejny mit warty rozwiania. Banki skutecznie utrudniały wzięcie kredytu w polskiej walucie, ustanawiając bardzo restrykcyjne warunki udzielenia takiego kredytu, a jednocześnie kusiły i zachęcały klientów do tzw. kredytów frankowych. W rezultacie osoby niemające zdolności kredytowej przy kredycie złotówkowym bez problemu dostawały tzw. kredyt frankowy. Znacznie wyższe były też prowizje pośredników za udzielenie „kredytu we franku szwajcarskim” niż w polskiej walucie. Klienci byli też wprowadzani w błąd przez banki w zakresie ewentualnego ryzyka. Wielu frankowiczów twierdzi, iż przy zawieraniu umów na pytania o ryzyko wahania kursu waluty było zapewnianych o tym, że frank szwajcarski należy do najbardziej stabilnych walut i ewentualne nawet maksymalnie 10-procentowe wahania nie wpłyną negatywnie na sytuację kredytobiorcy. Na koniec należy zwrócić uwagę, że obecna sytuacja na rynku walut obcych uniemożliwia większości osobom przewalutowanie kredytu i tym samym zapobiegnięcie dalszemu wzrostowi zadłużenia – mało komu bowiem w ciągu kilku lat dwukrotnie zwiększyła się zdolność kredytowa. Obserwując obecne działania polskiego rządu, bezradność polskich sądów i Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów los frankowiczów wydaje się być przesądzony. Ich ostatnia nadzieja tkwi w Trybunale Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Czy organ ten jednak nie ugnie się pod presją lobby bankowego i obiektywnie oceni sytuację? Czas pokaże. Niewątpliwie jednak żadna ze stron nie odpuści tej walki łatwo. Absolwentka prawa na Uniwersytecie Warszawskim, wieloletnia działaczka Niezależnego Zrzeszenia Studentów, współautorka studenckiego czasopisma „Lexuss” Magdalena Olek DEBATA Numer 5 (92) 2015 wojciech sumliński „Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego” (fragment książki) Historia, którą opowiadam, nie jest napisana „na wybory”. Jest reporterskim zapisem faktów i przeżyć, które stały się moim udziałem i tak naprawdę powstała tylko z jednego powodu: bo lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć. – W powieściach kryminalnych nie ma wątpliwości co do dokładnej godziny śmierci znalezionej ofiary. Zazwyczaj po pobieżnym zbadaniu lekarz puszcza przegub nieboszczyka i mówi: „śmierć nastąpiła ubiegłej nocy o godzinie trzeciej trzydzieści siedem”, a następnie z pobłażliwym uśmiechem, przyznającym, że jest członkiem omylnej rasy ludzkiej, dodaje: „Kilka minut w tę czy w tamtą”. W rzeczywistości nawet dobry lekarz ma dużo więcej trudności, bo waga denata i okoliczności zgonu wpływają na ostygnięcie ciała, powodując że chwila śmierci może być określona jedynie w przybliżeniu, z dokładnością do kilku godzin. Nie jestem lekarzem, ani tym bardziej dobrym lekarzem, ale jedno mogłem stwierdzić na pewno: dyrektor IV oddziału Banku PKO BP w Warszawie, zginął wystarczająco dawno, by wystąpiło pośmiertne stężenie mięśni, lecz nie na tyle dawno, by się cofnęło. Był sztywny, jak człowiek, który zamarzł podczas syberyjskiej zimy. Śmierć musiała nastąpić wiele godzin przed naszym przybyciem. Ile – nie wiem. Komisarz przerwał. Po raz kolejny tego dnia przyjrzałem się człowiekowi, który snuł swoją opowieść: wysokiemu mężczyźnie w dobrze skrojonym, ciemnym garniturze, z chłodnymi, przenikliwymi, szarymi oczami, sympatyczną twarzą, która bardzo szybko mogła przestać być sympatyczna, wyglądającemu bardzo fachowo. Nawet jeśli się go nie znało, nie można było mieć wątpliwości co do jego zawodu. W jego smagłej twarzy nie było ani niepokoju, ani wyczekiwania – po prostu spokojna pewność zawodowca, który na zimno relacjonuje niezwykłą historię W otoczeniu oficerów WSI Komorowski czuje się doskonale. Pierwszy z lewej gen. Marek Dukaczewski DEBATA Numer 5 (92) 2015 niezwykłego śledztwa. „Dobry, spokojny człowiek, a jednocześnie policjant, i to nie taki, którego można by lekceważyć” – zawsze tak o nim myślałem. I zawsze zadziwiała mnie ta pozorna sprzeczność – ot, dobry człowiek, a przy tym policjant, którego nie można lekceważyć… Komisarz powoli, z rozmysłem, zdusił niedopałek papierosa. Wydawało mi się, że ten gest zawierał w sobie dziwny przedsmak ostatecznej decyzji, jakby coś w sobie ważył i przełamał. Po chwili wyciągnął srebrną papierośnicę, starannie wybrał papierosa i wsunął papierośnicę na powrót do czarnej, dwurzędowej marynarki. Był rzetelnie zmęczony – nie na tyle jednak, by nie dokończyć tego, z czym przyszedł. Uśmiechnął się lekko, by po chwili podjąć przerwany wątek. – Głowa nieszczęśnika spoczywała na stole, na którym leżała Beretta PX 4. To pistolet niewiele większy od standardowego telefonu komórkowego, którego jednak pocisk, zamiast przebić ciało ofiary na wylot, niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze - kontynuował spokojnie. – Przypuszczenie, że dyrektor popełnił samobójstwo kilka godzin po tym, jak dzwonił do nas z deklaracją przekazania nazajutrz informacji najwyższej wagi, wydało mi się zbyt naciągane. Postanowiłem więc sprawę zbadać z bliska. Gdy podszedłem do trupa, już wiedziałem w jaki sposób umarł… Zniżył głos do szeptu. W pełnej napięcia ciszy zgrzytnęło kółko zapalniczki. Pochylił się do przodu, oparł o stół i mówił dalej cichym głosem: – Trzy ślady na piersi nie pozostawiały wątpliwości. Widziałem takie wiele razy, zbyt często, by się mylić. Mój zawód często sprawia, że stykam się z martwymi ludźmi, których zgon bynajmniej nie był naturalny. Nigdy jednak nie widziałem podobnej sytuacji: ofiara, w której ciele tkwiły trzy kule, wyglądała tak, jakby zginęła śmiercią samobójczą. Nie zauważyłem śladów bytności osób trzecich, ale wizja samobójcy pociągającego za spust raz za razem i trafiającego za każdym razem we własne serce, podczas gdy już pierwszy strzał musiał być śmiertelny, wydała mi się równie absurdalna, co groteskowa. Morderca byłby kompletnym idiotą, gdyby sądził, że ktoś uwierzy w taki scenariusz. Kimkolwiek jednak był, nie przywiązywał dużej wagi do uwiarygodniania pozorów. Na moment twarz mojego rozmówcy zlodowaciała. – A teraz uważaj, bo będzie najciekawsze. Sekcji zwłok denata nie przeprowadzono, a samo śledztwo zamknięto, nim tak naprawdę w ogóle się zaczęło. Nazajutrz po śmierci dyrektora w prasie 11 pojawiła się informacja, że zginął w niewyjaśnionych okolicznościach w trakcie pobytu na Ukrainie. Podobnie absurdalną informację znajdziesz w policyjnych dokumentach dotyczących tej sprawy, w tych aktach. Sięgnął po przepasane tasiemką dwie opasłe papierowe teczki i pchnął je w moją stronę. Wziąłem pierwszą teczkę z wierzchu i wyjąłem kilka spiętych kartek. Były to informacje Centralnego Biura Śledczego o Fundacji „Pro Civili” założonej przez oficerów Wojskowych Służb Informacyjnych. Już pobieżny ogląd wskazywał, że była to bardzo interesująca lektura. Oczywiście, jeżeli ktoś interesuje się wykradaniem tajemnic państwowych, samobójstwami, zabójstwami na zlecenie, defraudacjami na gigantyczną skalę i ogólnie rozumianymi słabościami ludzkimi ze wszystkim, co określenie to w sobie zawiera. U góry każdej kartki widniała adnotacja o tajności dokumentu, a niżej zaznaczono odnośniki. Najstarszy dokument pochodził sprzed kilku lat i w przeciwieństwie do pozostałych zawierał nie jedno, lecz kilka odnośników. Cała ta sprawa coraz mniej mi się podobała, o czym komisarz łatwo mógłby się przekonać, gdyby zobaczył moją minę. On jednak z drobiazgową skrupulatnością lustrował sufit, jak gdyby spodziewał się, że w każdej chwili może zlecieć nam na głowę. Byłem zmęczony, zirytowany i nie podobał mi się kierunek, w jakim zmierzała ta rozmowa. W towarzystwie mojego gospodarza spędziłem pięć godzin, by później wieczór poświecić na uporządkowanie notatek. Cała historia w trakcie naszej rozmowy zaczęła nabierać przejrzystości. Pokazywała, jak bardzo rzeczywisty wizerunek Wojskowych Służb Informacyjnych oraz najważniejszego polityka, który służb tych bronił, z konsekwencją godną lepszej sprawy, odbiega od wizerunku wykreowanego. Dochodziła dwudziesta, gdy sięgnąłem po drugą teczkę wypełnioną aktami śledztwa prowadzonego przez oficerów „polskiego FBI” - Centralnego Biura Śledczego. Jej lektura potwierdzała, że choć każdy polityk ma swojego trupa w szafie, to Bronisław Komorowski miał całe cmentarzysko. Z całościowej analizy zebranego materiału wynikało, że minister był na bieżąco informowany przez podległe mu służby o sytuacji na Wojskowej Akademii Technicznej. Mimo to nie tylko nie podjął żadnych działań, które położyłyby kres pandemonium, ale wprost przeciwnie usuwał przeszkody, które powstawały na drodze działalności „Pro Civili”. 12 Wspólna fotografia z kapitanem Piotrem P., głównym macherem w SKOK Wołomin, aktualnie przebywającym w areszcie Funkcjonariusze CBŚ ustalili też, że Rosjanin posługujący się personaliami „Igor Kopylow” – organizator procesu wyłudzania ogromnych kredytów bankowych na rzecz „Pro Civili”, współdziałający z WSI i grupą pruszkowską – miał niezbędne pełnomocnictwa wydane przez Ministerstwo Obrony Narodowej do zapoznawania się z pracami badawczymi na WAT, sięgającymi nawet tajemnic państwowych. Świadkowie potwierdzili, że Igor Kopylov regularnie kontaktował się z kapitanem Piotrem Polaszczykiem, który według relacji tych samych świadków miał z kolei mieć kontakt z Bronisławem Komorowskim. Kopylow był też inicjatorem factoringu, zwanego systemem satelitarnym, który polegał na zakładaniu fikcyjnych spółek na fałszywe tożsamości lub „ludzi – słupy”, w zamian za określoną gratyfikację. Osoby te, bądź firmy, zaciągały kredyty w bankach, głównie w IV Oddziale PKO BP w Warszawie. Po krótkim czasie spółki ogłaszały bankructwo lub upadłość, a zaraz potem upadały spółki, które poręczały im kredyty, jak Korporacje „Adar”, „Petimpex”, „Parsley Company Limited”, „Kipron”, „Czok”, „Kiumar”, czy „Glicor”. Wszystkie te spółki były kapitałowo i osobowo powiązane z Igorem Kapylovem. Kwota wyłudzeń dokonanych tylko w ten sposób przekroczyła sto milionów złotych, a przecież był to tylko drobny zakres działalności „Pro Civili”. Pieniądze transferowano z Polski za pośrednictwem Korporacji „Adar i Parsley Company Limited” zarejestrowanej na Cyprze, do państw byłego Związku Radzieckiego, głównie Rosji. Przykład takiego działania stanowiła umowa w sprawie zakupu jachtu motorowego przez „Adar” od firmy „Parsley” o wartości sześciu milionów dolarów. „Adar” zawarła umowę z WAT na leasing jachtu na sześć lat, której łączna wartość wynosiła trzydzieści sześć milionów złotych plus podatek VAT. Jednak już kilka miesięcy później zawarto kolejną umowę leasingu tego samego jachtu, której wysokość określono na dwadzieścia jeden milionów złotych plus VAT. Wartość każdej z tych umów była zatem wyższa od wartości jachtu, który po okresie leasingowania i tak miał pozostać własnością „Parsley”. W tym samym czasie „Adar” za pośrednictwem Wojskowej Akademii Technicznej kupił od „Parsley” platformę wiertniczą za sto dwadzieścia pięć milionów dolarów. Z uwagi na fakt, iż pieniądze wypłacone w wyniku obu umów – za jacht i za platformę - miały zostać wysłane na to samo konto w banku na Cyprze, stanowiły one prostą i szybką drogę do wytransferowania pod osłoną WSI ponad stu trzydziestu milionów mafijnych dolarów poza polski system bankowy. Niezależnie od skutków finansowych, jakie wynikały z powyższych kontraktów, umowy te zawierały również klauzule umożliwiające kontrahentowi dostęp do informacji stanowiących co najmniej tajemnicę służbową. Dotyczyło to przede wszystkim możliwości wglądu w budżet i bilans finansowy Wojskowej Akademii Technicznej, w tym zakres i budżet finansowania prac naukowych, badawczych oraz wdrożeniowych na zapotrzebowanie Sił Zbrojnych i Komitetu Badań Naukowych. Nie mniej, nie więcej, oznaczało to, iż posługujący się kilkoma tożsamościami, powiązany z obcym wywiadem, międzynarodowy przestępca Igor Kapylow, mógł otrzymywać informacje o stopniu zaawansowania ściśle tajnych prac badawczych oraz o procesach ich wdrażania na potrzeby Sił Zbrojnych DEBATA Numer 5 (92) 2015 Rzeczypospolitej Polskiej. Ustalono, że szczególnie interesował go nowoczesny system rakietowy. Tuż przed odebraniem śledztwa przez Wojskowe Służby Informacyjne oficerom Centralnego Biura Śledczego - czyli tuż przed przerwaniem śledztwa - prowadzący je policjanci próbowali dociec, jak to możliwe, że Bronisław Komorowski, który o działalności Igora Kopylowa był informowany na bieżąco i miał w tej kwestii pełne rozeznanie, nie zrobił kompletnie nic, by położyć jej kres. Odbierając śledztwo policji Wojskowe Służby Informacyjne nie dopuściły do pełnego zrealizowania tego wątku śledztwa. Konkluzja oficerów Centralnego Biura Śledczego odnosząca się do tego fragmentu śledztwa była jednoznaczna: Wojskowe Służby Informacyjne, które odpowiadały za kontrwywiadowczą osłonę technologii rozwijanych w ramach projektów badawczych na Wojskowej Akademii Technicznej, same przekazały je w obce ręce. Zdaniem prowadzących śledztwo oficerów CBŚ kluczowymi postaciami, których działania - bądź zaniechanie działań – doprowadziły do takiej sytuacji, a nadto do wyłudzenia z WAT setek milionów złotych, byli kierujący resortem szef MON, Bronisław Komorowski, generał Andrzej Ameljańczyk oraz zastępca komendanta WAT do spraw ekonomiczno-organizacyjnych pułkownik Janusz Łada. Ten ostatni, przekraczając zresztą swoje uprawnienia, wyraził pisemną zgodę na założenie rachunku bankowego w IV Oddziale PKO BP w Warszawie – do czego upoważniony był tylko komendant WAT – a następnie założył w tym oddziale rachunek udzielając przy tym pełnomocnictw do korzystania z konta osobom powiązanym z „Pro Civili”. Na tak funkcjonującym koncie bankowym dokonywano szeregu operacji poza ewidencją WAT, a dotyczących fikcyjnych transakcji gospodarczych pomiędzy „CUP WAT” i licznymi firmami, m.in. „Budomix”, „Transatlantic Finance Division”, „Korporacja Adar”, „Glikor”, „Sicura”, „Kiumar”, czy „Nasz Dom”. Co ciekawe, pułkownik Łada zataił przed Urzędem Kontroli Skarbowej fakt istnienie tego konta, ułatwiając tym samym przeprowadzenie operacji służących do dokonania wyłudzeń. Przeprowadzane transakcje uwiarygadniały przed bankami kooperujące z WAT firmy, co z kolei skutkowało zaciąganiem kolejnych kredytów, który nigdy nie zostały spłacone. Tylko na tej jednej operacji kooperujące z „Pro Civili” banki straciły ponad siedemdziesiąt dwa miliony złotych, z kolei na współpracy z „CUP WAT” tylko jeden oddział tylko jednego DEBATA Numer 5 (92) 2015 banku – IV oddział PKO BP w Warszawie - stracił kolejnych sto trzynaście milionów złotych. Przy takim poziomie defraudacji, rzecz jasna, trudno było zamieść sprawę pod dywan, więc, jak to zwykle w takich razach bywa, poświęcono najsłabsze ogniwo. W zamian za skompromitowanego pułkownika Janusza Ładę na stanowisko zastępcy komendanta Wojskowej Akademii Technicznej do spraw ekonomiczno - organizacyjnych oddelegowano pułkownika WSI, Romualda Miernika, byłego zastępcę dowódcy Oddziału 36 Zarządu III WSI, w którym powstał specjalny zespół operacyjny do spraw malwersacji na WAT. W opinii policyjnych oficerów prowadzących śledztwo w sprawie „Pro Civili” pułkownik Miernik utrudniał im pracę, jak tylko mógł. Po objęciu urzędu regularnie meldował osobom zaangażowanym w działalność Fundacji o wszystkich posunięciach prokuratury i Urzędu Kontroli Skarbowej w sprawie śledztwa na WAT. Podejmował też kroki zmierzające do skierowania postępowania prokuratorskiego na boczne wątki. W efekcie jego działań m.in. przeprowadzono przeszukanie u pułkownika rezerwy Krzysztofa Biernata, prezesa Centrum Innowacji i Technologii WAT. Pułkownik Biernat podjął szereg działań mających udowodnić bezzasadność dokonanego u niego przeszukania, włącznie z wykorzystaniem swoich politycznych koneksji. Informacja ta wywołała popłoch wśród prowadzących procedurę, powstało bowiem realne zagrożenie interwencji z zewnątrz i poprowadzenia śledztwa w sposób rzetelny. W ocenie kierownictwa „Pro Civili” uznano, iż – jak to ujęto w wewnętrznej notatce – „należy domniemywać, iż z przedmiotową sytuacją mogą wiązać się pewne naciski ze strony osób powiązanych z elitami rządzącymi. Spowodować one mogą określone reperkusje w śledztwie. O uzyskanych danych należy poinformować grupę operacyjną Zarządu III WSI oraz Prokuraturę Okręgową”. Powyższa notatka, do której dotarli oficerowie CBŚ prowadzący śledztwo, dobrze obrazowała relacje Zarządu III WSI z Prokuraturą Okręgową w Warszawie prowadzącą śledztwo w sprawie malwersacji na WAT i stanowiła potwierdzenie, że prokuratura odgrywała podrzędną role względem WSI, które miały zadbać, by sprawa została wyciszona, a następnie umorzona. I tak też ostatecznie się stało. Konkluzja była porażająca: przez siedem lat udawało się pozostawiać śledztwo na etapie postępowania przygoto- wawczego, w którym nie podjęto decyzji o postawieniu komukolwiek zarzutów. Gdy po tym czasie funkcjonariuszom „polskiego FBI” udało się odkryć wątki prowadzące do obnażenia mafijno-agenturalnej struktury, nieomal natychmiast – trzy miesiące po pierwszym meldunku oficerów CBŚ do Komendanta Głównego Policji o sukcesach w prowadzonym śledztwie - w Ministerstwie Obrony Narodowej zainicjowano działania prowadzące do zamknięcia prowadzonego przez policję śledztwa przeciwko „Pro Civili”. W celu zapobieżenia potencjalnemu niebezpieczeństwu szef WSI, generał Tadeusz Rusak, podjął otwartą walkę z organami ścigania żądając przekazania śledztwa w sprawie Fundacji Wojskowym Służbom Informacyjnym i zakazując policji podejmowania jakichkolwiek dalszych działań przeciwko „Pro Civili”. W liście do zastępcy komendanta głównego policji generał Rusak napisał między innymi: „Uprzejmie informuję Pana Komendanta, że z uwagi na względy operacyjne oraz proceduralne dalsze czynności – w stosunku do osoby rozpoznawanej – Wojskowe Służby Informacyjne będą realizowały we współdziałaniu z Urzędem Ochrony Państwa. Nadmieniam, iż Zarząd Kontrwywiadu I WSI nawiązał roboczy kontakt z podległymi Panu Komendantowi funkcjonariuszami Biura do Walki z Przestępczością Zorganizowaną w celu wyjaśnienia sytuacji związanej z działalnością Fundacji ‘Pro Civili’”. Po otrzymaniu pisma tej treści i „konsultacjach” policja została zmuszona do odstąpienia od wszelkich działań dotyczących „Pro Civili” oraz „Planete”- klubu mafii pruszkowskiej prowadzonego przez Jarosława Sokołowskiego pseudonim „Masa” – i to mimo, że sprawa była rozwojowa, a zgromadzony materiał bardzo szczegółowy. Doszło do tego, choć na gruncie prawa nie istniała żadna możliwość, by generał Tadeusz Rusak mógł wydawać Komendantowi Głównemu Policji polecenia, a ten - by się do nich stosować. A jednak w obu przypadkach tak się dokładnie stało. Dopięte do akt analizy wskazywały, że interwencja w postaci przywołanych w piśmie „konsultacji” musiała odbyć się za poziomie ministerialnym – Ministra Obrony Narodowej oraz Ministra Spraw Wewnętrznych… Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, Biała Podlaska 2015 Wojciech Sumliński Dziennikarz śledczy, autor kilku książek 13 Komorowski patronem WSI czy WSI patronem Komorowskiego? Fundacja „Pro Civili” została założona w roku 1994 przez oficerów Wojskowych Służb Informacyjnych. Miała zajmować się m.in. ochroną funkcjonariuszy i pracowników służb państwowych oraz ich rodzin. Celem było też prowadzenie działalności charytatywnej na rzecz osób potrzebujących. Faktycznie działała w obszarze ubezpieczeń, budownictwa, nauki (Wojskowa Akademia Techniczna), importu – exportu. dariusz jarosiński B ronisław Komorowski był jedynym posłem Platformy Obywatelskiej, który w roku 2006 sprzeciwił się rozwiązaniu przez Sejm RP Wojskowych Służb Informacyjnych, służb poprzez które Rosjanie mogli oddziaływać na sytuację w III RP. Zbrodnią i hańbą nazwał prezydent Komorowski rozwiązanie WSI. Widać więc, że nie przebierał w słowach mówiąc nawet o swoich koleżankach i kolegach z PO - i to w pięć lat po rozmontowaniu w sposób lege artis przez Sejm RP „długiego ramienia Moskwy” (określenie prof. Sławomira Cenckiewicza). W tym kontekście nie powinno dziwić oddawanie przez prezydenta Komorowskiego honorów gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu – zapraszanie go na posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego, czczenie jego urodzin, przemówienie na pogrzebie, a także otaczanie się w Kancelarii Prezydenckiej postkomunistami, i to nawet tak skompromitowanymi, jak choćby Tomasz Nałęcz, który robi za prezydenckiego bulteriera. „Żołnierze WSI nie będą głosować czwórkami, ale Komorowski ma mój głos i środowiska WSI, bo kategorycznie był przeciwny likwidacji WSI. Otworzę szampana, gdy wygra” – mówił w czasie kampanii wyborczej w roku 2010 w wywiadzie dla „Polski. The Times” Marek Dukaczewski, były szef Wojskowych Służb Informacyjnych, szkolony przez GRU w Moskwie. „Gdyby chciał skorzystać z naszej rady, z naszych opinii czy ekspertyz, absolutnie jesteśmy otwarci, żeby taką wiedzą służyć – zapewniał dalej były szef WSI. Zdaniem Doroty Kani, publicystki, współautorki „Resortowych dzieci”, Bronisław Komorowski związał się z WSI od początku swojej działalności politycznej po roku 1989. To kontrwywiad WSI miał wybawić Komorowskiego z kłopotów, 14 odzyskać zainwestowane duże pieniądze w piramidzie finansowej Janusza Palucha i uzależnić go od siebie. O sprawie pisała Dorota Kania w czerwcu 2010 roku na łamach „Gazety Polskiej”: „W 2007 r. w Aneksie z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych ukazała się informacja o pieniądzach ulokowanych przez Bronisława Komorowskiego i aktora Macieja Rayzachera (jest obecnie w komitecie poparcia Komorowskiego na prezydenta) w parabanku. Służby interesowały się również kontaktami finansowymi Komorowskiego i Rayzachera z Januszem Paluchem, który prowadził tzw. działalność parabankową. Komorowski, Rayzacher i Benedyk mieli zainwestować w przedsięwzięcie Palucha 260 tys. DEM. (…) W notatce WSI stwierdzono, że Rayzacher i Komorowski nie mieli »możliwości żądania zwrotu pieniędzy drogą prawną«. W.S. Tomaszewski dowiedział się, że »generałom udało się odzyskać pieniądze przy pomocy kontrwywiadu wojskowego«. Próbą odzyskania pieniędzy zajął się w imieniu Komorowskiego i Rayzachera WS [tajny współpracownik WSI – red.] »Tomaszewski«. – czytamy w Aneksie. Sprawę komentowały szeroko zarówno media, jak i Bronisław Komorowski i Maciej Rayzacher, który w latach 1991–1993 był zastępcą dyrektora departamentu oświatowo-kulturalnego w Ministerstwie Obrony Narodowej w czasie, gdy Komorowski był wiceministrem obrony narodowej ds. wychowawczo-społecznych. Wymienianie mojego nazwiska w kontekście nadużyć dokonanych przez niejakiego Janusza Palucha to kolejny przykład opowiadania w stylu: »On ukradł albo jemu ukradli, dość, że zamieszany w kradzież«. Otóż to mnie ukradziono wówczas pieniądze, które pożyczyłem od rodziny i powierzyłem p. Rayzacherowi, który je umieścił w jakiejś piramidzie. To nie miało nic wspólnego z WSI. Tyle że WSI rozpracowywały aferę, w której pieniądze utracili też niektórzy oficerowie – stwierdził na łamach „Gazety Wyborczej” w lutym 2007 r. Bronisław Komorowski”. Swoją drogą nie sposób nie zadać pytania: skąd Bronisław Komorowski dysponował w roku 1991 kwotą 260 tysięcy niemieckich marek? Od niego samego niczego się nie dowiemy, pytania o sprawę „Pro Civili” i WSI wyprowadzają Komorowskiego z równowagi. Dawno temu przekonał się o tym Wojciech Sumliński, który tak po latach opowiedział przygodę z Bronisławem Komorowskim: „W roku 2006 pracowałem w TVP. Byłem głównym autorem programu śledczego ‘30 minut’, współpracownikiem programu ‘Misja Specjalna’. Dla pierwszego z tych programów postanowiłem nakręcić materiał dotyczący WSI, bo miałem bardzo dużo materiałów pokazujących, że jest to organizacja przestępcza, a nie żadna służba kontrwywiadowcza. Ponieważ Bronisław Komorowski bronił tamtych służb w tamtym czasie bardzo mocno, zapytałem go czy zgodziłby się jako marszałek sejmu opowiedzieć o tychże służbach, ale tak naprawdę moją intencją było aby zapytać co łączy go z tajemniczą fundacją, bo wpadłem na pewien trop – bardzo szokujący, pokazujący dziwne związki drugiej osoby w państwie z organizacją przestępczą. Bronisław Komorowski się zgodził, zaprosił mniei ekipę telewizyjną do Sejmu. Przyjął nas bardzo otwarcie, poczęstował kawą, z uśmiechem odpowiedział na pierwsze pytanie o ocenę działalności WSI, opowiedział o tym jakie to wspaniałe służby i ile dobrego zrobiły dla Polski. Ja zadałem następne pytanie Bronisławowi Komorowskiemu: panie marszałku, czy zna pan fundację ‘Pro Civili’? I w tym momencie nastąpiła scena, której nie zapomnę do końca życia. Bardzo sympatyczny, uśmiechnięty gospodarz nagle poczerwieniał i mówi: ‘Nie na taką rozmowę się umawialiśmy’. Odpowiedziałem: na taką rozmowę panie marszałku, ponieważ mieliśmy rozmawiać o WSI, a fundację ‘Pro Civili’ założyły WSI. Następne pytanie marszałka było: ‘Czy pan wie, co pan robi?’ Ja potraktowałem to jako zawoalowaną, a może wcale niezawoalowaną, groźbę. Odpowiedziałem: wiem panie marszałku, opinia publiczna ma prawo wiedzieć. Spojrzał na zegarek, i mówi: ‘Ma pan minutę na opuszczenie mojego gabinetu’. Kamera cały czas to kręciła. Wyszedł zupełnie z siebie, nie panował nad sobą. Ja się nie ruszałem i zadałem następne pytanie, ono DEBATA Numer 5 (92) 2015 dotyczyło jakiegoś konkretu w sprawie WSI. Marszałek spojrzał na zegarek po raz drugi, i mówi: ‘Pół minuty’. Minęło kolejne pół minuty, wstał i wyszedł”. dopiero został szefem WSI. Różne historie związane z ich aktywnością wpisującą się w budowanie polskiego modelu postkomunistycznego (…). „Te służby poprzez niezwykłą aktywność wewnątrzkrajową w ca* łej dekadzie lat 80. zbudowały pewną bazę Liderzy PO i Komorowski próbowali kapitałową, którą w dużej mierze zawdziępogrążyć kandydata na prezydenta RP dr. czają kontroli bazy kapitałowej państwoAndrzeja Dudę uderzeniem w SKOK-i wej, która została później przetransferoi w senatora PiS Grzegorza Biereckiego. wana częściowo do rąk prywatnych. I temu Do brudnej roboty wynajęli zaprzyjaźsłuży operacja finansowa Funduszu Obsłunione media – także Leszek Balcerowicz gi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ), po dał się użyć do propagandowej nagonki to, żeby uzyskać kapitał, a przez to również na SKOK-i, mówił m.in. w Radiu TOK wpływy w wolnej Polsce, które spowodowaFM: „Mało kto zdaje sobie z tego sprawę, ły, że ci ludzie stali się tak wpływowi. To jest ale sprawa SKOK-ów to największa afera grupa o niezwykłych możliwościach lobbinfinansowa w ramach naszego sektora figowych, politycznych”. „Da się empirycznie, nansowego”. Dla zagranicznych banków, źródłowo udokumentować fakt wspierania instytucji finansowych, rodzime, polskie środowiska wojskowych tajnych służb przez banki będą zawsze solą w oku. Politycy polityka, później ministra, parlamentarzyPO musieli jednak wyciszyć stę, a dziś prezydenta Bronisprawę „afery SKOK-ów”, sława Komorowskiego”. kiedy okazało się, że owJest wiele przykładów, szem, jest afera, ale w SKOże Bronisław Komorowski K-u Wołomin, zarządzai jego WSI-owo – postkonym przez byłych oficerów munistyczna ekipa stanoWSI. Służby już wielokrotwią zagrożenie dla bezpienie próbowały przyklejać czeństwa „teoretycznego” jakieś afery do polityków państwa. Patron WSI mówi Prawa i Sprawiedliwości, w czasie kampanii wybora wcześniej Porozumienia czej o zgodzie, choć wiadoCentrum, a jak wiadomo, mo że nie jest człowiekiem najtrudniej wytłumaczyć zdolnym mentalnie do komsię, że nie jest się wielbłąpromisu i pojednania, chyba dem. Wiele lat temu niejaki że w imię osobistych intereWitold Krasucki spłodził sów. W poprzedniej kampa„Dramat w trzech aktach”, nii wyborczej nie zawahał wedle tej bajki obóz Jarosię wykorzystać śmierci sława Kaczyńskiego miał Barbary Blidy dla osiągnięmieć związek z aferą FOZZ. cia korzyści politycznych Zdaniem publicystów „To jest miś na miarę naszych możliwości. My tym misiem otwieramy oczy niedowiar- – pamiętna była wizyta niezależnych mediów, ze kom! Mówimy: to jest nasz miś, przez nas zrobiony, i to nie jest nasze ostatnie słowo!" w domu Blidów pod okiem SKOK Wołomin wyprotelewizyjnych kamer; aktuwadzono prawie miliard alnie liderzy PO i prezydent złotych. Chociaż Krajowa SKOK jeszcze czekiści, którzy interesowali się sprawami wykorzystali w sposób haniebny śmierć przed bankructwem alarmowała Komisję Polonii, emigracji, Kościoła katolickiego”. i pogrzeb Władysława Bartoszewskiego do Nadzoru Finansowego o podejrzanych „Służby wojskowe przeszły suchą nogą do zaatakowania przeciwników politycznych. działaniach władz wołomińskiej spół- nowej rzeczywistości. Nie były nawet wery- Roczne utrzymanie Bronisława Komorowki, to jednak ciągle trwało przyzwolenie fikowane tak płytko, jak były weryfikowane skiego i jego otoczenia pochłania ogromne na grabież pieniędzy. Przewodniczącym służby cywilne. Nie było żadnych komisji pieniądze. Portal money.pl policzył, że prerady nadzorczej SKOK Wołomin był kpt. kwalifikacyjnych, weryfikacyjnych w latach zydent Polski jest czwartym najdroższym WSI Piotr Polaszczyk, od jakiegoś cza- 89/90. (…) Lata 1989-2003 to okres, kiedy w utrzymaniu europejskim przywódcą. su przedstawiany w mediach jako Piotr służby wojskowe funkcjonowały, (...) a nie Więcej wydają tylko Włosi i Francuzi, P. – uprzednio oficer obiektowy na WAT było żadnej ustawy, która by regulowała a także brytyjska rodzina królewska. oraz członek władz fundacji „Pro Civili”. działalność WSI. To pokazuje lukę, która We władzach SKOK Wołomin zasiadali spowodowała, że te służby się autonomitakże inni członkowie kierownictwa „Pro zowały, również wobec własnych przełożoCivili” – płk. Marek W. oraz Krzysztof W. nych. To były służby pozbawione kontroli Zapewne przypadek sprawił, że syn Bro- politycznej, a więc także kontroli społecznisława Komorowskiego, Tadeusz, zatrud- nej”. „Konstanty Malejczyk bardzo się uakRedaktor naczelny niony jest jako prokurent w spółce Maddy tywnił przy okazji sprawy Józefa Oleksego. miesięcznika „Debata”, członek redakcji Investments powiązanej z Piotrem P. i za- Marek Dukaczewski był aktywnym w zasamieszanej w sprawę obrotu po zaniżonych dzie politykiem - był pracownikiem kance- miesięcznika „Nowe Państwo cenach terenami po fabryce „Ursus”. larii prezydenta Kwaśniewskiego, a później Dariusz Jarosiński DEBATA Numer 5 (92) 2015 * Zdaniem ekspertów z zakresu obronności kraju, służb specjalnych, WSI były organizacją przestępczą, wykorzystywały swoją uprzywilejowaną pozycję w państwie do robienia różnych ciemnych interesów, m.in. handlu bronią, handlu gruntami, wyłudzenia VAT, kredytów. Prof. Sławomir Cenckiewicz, likwidator WSI, autor znakomitej, jedynej jak do tej pory publikacji naukowej opisującej historię i działalność wywiadu wojskowego w PRL i III RP, pt. „Długie ramię Moskwy”, tak mówił na jednym ze spotkań z czytelnikami: „(…) wszyscy ludzie, których Państwo identyfikują z WSI, tacy, jak Marek Dukaczewski czy Konstanty Malejczyk, czy komandor Wawrzyniak, Głowacki, Izydorczyk, to są wszystko ludzie wywiadu wojskowego PRL. (...) Wypróbowani wojskowi 15 „Przerażająca jest obojętność na to, kto będzie nami władał” Szesnastu polskich biskupów stanęło w obronie Polski i wiary. Ich wspólnie wypowiedziane „non possumus” to sprzeciw wobec triumfujących od kilku lat treści i tonu antypolskiej oraz antychrześcijańskiej propagandy. Publikujemy fragment książki „Polsko, uwierz w swoją wielkość”, w którym bp Edward Frankowski mówi o niebezpiecznych skutkach „syndromu zabitych sumień”, przekładających się na obojętność Polaków wobec kwestii politycznych i tego, kto będzie rządził krajem. P rzerażająca jest obojętność na to, kto będzie nami władał, jakby w myśl powtarzanego obrzydliwego sloganu: „Niech nawet diabeł rządzi, byle mnie było dobrze”. Ilu Polaków zastanawia się, co z nami będzie? Zwłaszcza w sytuacji tak poważnych zagrożeń, które na nas idą. Kto będzie się nami wtedy przejmował? Kto będzie za nas głowę nadstawiał? Każdy będzie pilnował siebie, a kto nas? Czy jesteśmy zdolni wziąć los Ojczyzny w swoje ręce, poczuć się gospodarzami domu ojczystego, skoro aż połowa naszego społeczeństwa nie bierze udziału w wyborach? Obojętne im, kto będzie nami rządził. Przerażająca jest obojętność rządzących, ale jeszcze bardziej przeraża obojętność dużej części polskiego społeczeństwa. Ośmielę się powiedzieć, że jest to syndrom zabitych sumień. Obojętność wobec Boga, wobec najwyższego Dobra, które jest źródłem wszelkiego dobra, miłości i prawdy. Lekceważenie tego powoduje totalną obojętność spowodowaną paraliżem sumień Polaków. To jest najgorsze. Nie potrzeba zabijać, tylko wygodnie rozsiąść się w fotelu i chłonąć te wszystkie obrzydliwe treści – bezbożne, szkalujące Kościół, Polaków, zwłaszcza tych prawdziwych, miłujących Ojczyznę, i pozwolić, żeby nam zabili sumienia. „Bez serc, bez ducha to szkieletów ludy”. Wystarczy przyzwyczaić się do tego, co czynią ci na górze, którzy sumienie zostawiają za drzwiami miejsc pracy, za drzwiami parlamentu, ośrodków nauki czy szpitalnej posługi, pozwalają sobie na bezczelne kłamstwa, złodziejstwo, na coraz większą niesprawiedliwość i nieuczciwość. Mamy coraz więcej przestępców, którzy ich naśladują. Szybko się tego uczą. Wielu ludźmi rządzi głupota i diabelska przewrotność. Jakże nie nazywać tego diabelską przewrotnością? Zabicie pojedynczego człowieka jest zbrodnią, a zabijanie 50 mln niewinnych, bezbronnych dzieci w łonach matek na całym świecie jest tylko regulacją populacji i postępem. Zabicie jednego człowieka jest zbrodnią, ale 16 zabijanie całej grupy ludzi, nawet całej populacji, jak w wojnie rosyjsko-czeczeńskiej czy izraelsko-palestyńskiej, jest bohaterstwem. Okłamywanie jednostki jest złem, ale oszukiwanie całego narodu, jak to często robią media i politycy, jest tylko polityką. Wszystko ma być wznoszone i rozwijane na ateizmie. Wierzyć w Boga można tylko prywatnie, w ukryciu, a publicznie obowiązuje poprawność polityczna. Nakazują nam myśleć, chcieć, mówić, działać tak jakby Boga nie było! Do tego nikczemnego dzieła potrzebują ludzi potulnych, przymilnych, słabych, kłamliwych, bo tylko tacy dadzą się kupić, zmanipulować. Dawniej ludzie kłamstw się wstydzili. Dzisiaj okłamuje się nas bezczelnie w żywe oczy. W tych oszustwach przodują niektóre media, które chwalą, usprawiedliwiają i nagradzają nawet największych oszustów. Dawniej tworzono imperia przez krwawe podboje. Dzisiaj media podbijają nasze umysły, niszcząc mądrość narodu, zabijając sumienia. Na lotnych piaskach współczesnych prądów ideologicznych usiłują zakładać fundamenty domu ojczystego. Takie tornado medialne może być użyte tylko do burzenia, niszczenia mocnych autorytetów moralnych, a nie do budowania. Chichot szatana słyszy się nawet w komisjach praw człowieka, w ONZ, w Genewie. Trzy lata temu zalecono, aby nasz rząd poszerzył możliwość aborcji na każde życzenie matki – żeby złamać poglądy religijne naszych lekarzy, szerzyć środki poronne i edukację seksualną wśród młodzieży i dzieci. Nawet w agendach Organizacji Narodów Zjednoczonych rozsiadł się duch morderca. On to powoduje, że wszędzie chcą zwalić całą konstrukcję etyki chrześcijańskiej, a tym bardziej u nas. Bo Polska to kraj katolicki, to bastion katolicyzmu, to ludzie, którzy kochają Ojczyznę. Dlatego trzeba tu skierować wszystkie wysiłki, aby wszystko to porąbać. Są dwie podstawowe wspólnoty Polaków – naród i rodzina. Obie najważniejsze i obie w rozkładzie. Naród zagrożony jest zapaścią demograficzną – rodzi się o połowę mniej dzieci niż 20 lat temu, a z Polski wyjechało ok. 3 mln młodych rodaków, którzy wypracowaliby emerytury dla starszych i warunki życia dla siebie. Brak dzieci, brak młodzieży, brak sił do pracy, brak twórczości, brak odwagi. Nie ma kto bronić, nie ma kto walczyć. Zamykają szkoły. To są problemy, tym się trzeba zająć. Otoczyć opieką rodziny, zapewnić im bezpieczeństwo, stworzyć wyrazistą politykę prorodzinną, która będzie im służyć. Tymczasem prawie co czwarte polskie małżeństwo z czworgiem lub więcej dzieci żyje w skrajnym ubóstwie. Ponad pół miliona najmłodszych z powodu biedy nie korzysta z opieki lekarzy specjalistów. Skrajną nędzą dotkniętych jest kilkanaście procent ludzi w najuboższych województwach, zwłaszcza osoby niepełnosprawne i wielodzietne rodziny. Oto, do czego prowadzi lekceważenie nauki Krzyża Świętego, tej Miłości Chrystusa płynącej z przebitego boku. Powoduje to nasilanie się ataków skrajnie lewicowych środowisk na tradycyjne wartości, chrześcijaństwo, rodzinę, wierność, miłość małżeńską, kwestionuje się nawet wychowanie młodzieży w duchu chrześcijańskim w szkołach. Także tutaj są tacy, którzy chcą zrobić totalną rewolucję, odciąć nas od naszych chrześcijańskich korzeni, od naszego dziedzictwa duchowego. Ale jak się nas odetnie od korzeni, to wszystko uschnie, zostanie skazane na śmierć. Korzystają w tej walce z poparcia lewicowo-liberalnych mediów w imię fałszywie rozumianej wolności czy postępu, są wielce agresywni i nietolerancyjni. I tutaj nam się nasuwają słowa naszego umiłowanego Ojca Świętego Jana Pawła II, który powiedział w Kielcach w 1991 r.: „Chciałbym tu zapytać tych wszystkich, czy wolno lekkomyślnie narażać polskie rodziny na dalsze zniszczenie. Nie może być wolności, która zniewala, czyli swawola to jest niewola. Trzeba wychowania do dojrzałej wolności. Może dlatego mówię tak, jak mówię, ponieważ to jest matka moja, ta ziemia. To jest moja matka, ta Ojczyzna, to są moi bracia i siostry. Zrozumcie wy wszyscy, którzy lekkomyślnie podchodzicie do tych spraw, zrozumcie, że sprawy te nie mogą mnie nie obchodzić, nie mogą mnie nie boleć. Was też powinny boleć. Łatwo jest zniszczyć, trudniej odbudować. Zbyt długo niszczono. Trzeba intensywnie odbudowywać, nie można dalej lekkomyślnie niszczyć. Ta ziemia polska naznaczona jest w sposób szczególny obecnością Matki Chrystusa. Niech się odrodzi w Bogu ludzkie ojcostwo i polska rodzina, i ludzkie macierzyństwo”. Polsko, uwierz w swoją wielkość. Głos biskupów w sprawie Ojczyzny 2010–2015, Biały Kruk, 2015 DEBATA Numer 5 (92) 2015 Bekir Czobanzade Wiersze i poematy tatarskie Przekładu dokonali: Selim Chazbijewicz ( przekład poetycki), Henryk Jankowski (przekład filologiczny) Grzechy przeszłości Ten i ów gdy książkę otworzy – przeklina, Batu chana, Hulagu, Timura, Barbarzyńca- tak historii brzmi wyrok , Na gnącego niegdyś karki emira. Nie przejdziesz nigdy tego stepu bez zmagań z naturą, W tatarskim stepie, cichym stepie, trzeba wzniecić burzę, Wyschły tu rzeki, zeschły żaby, puchacze zawodzą, W tatarskim tym stepie, cichym stepie, gdy dziecko się rodzi. „Lud i chan tatarski” – szepcą W różnej mowie, w różnych stronach świata, Chan tatarski kraje me zniewolił, Niech go piekło, niech idzie do kata. W tatarskim stepie, cichym stepie, opadła posucha, Stepowi temu krwi potrzeba, może się odrodzi. W tatarskim stepie, cichym stepie, stada krów, zajęcy, Tatar zsiadłszy z konia, zasępiony, Twarz ukrywa, głos ścisza wstydliwie, Nie znam Batu, Czyngisa, Timura, Nie widziałem, nie wiem, nie rozumiem. „To ty ! „ – syczą mu wrogowie, Twój wygląd świadectwem historii, Ty to jechałeś za Czyngisem, Ty to paliłeś z żądzy mordu, Twa cera śniada, nos płaski, skośne oczy. Stepowi temu lwa potrzeba by nie wysechł więcej. Budapeszt 1916 *** Kurt Nebi Czoban Owce rozpuścił, na kiju się wsparł, I flet ożywił Kurt Nebi Czoban. „To nie ja” – biedak odpowiada, Jam nie z rodu Czyngisa ni Batu, Ojciec prawy, zacna matka stara, Ma rodzina z kadiego, imama. Włosy czarne, białe nogawice, Lśni mosiądzem sakwa, błyszczy nóż, Kurt Nebi Czoban stado swe rozpuszcza po zboczu, I swe owce, jagnięta i kozy liczy już. Zostawcie ten lud biedny – jest niewinny, Jeśli byłby to odpowie za to, To jam wnukiem Timura, Czyngis Chana, I ja będę na ich drodze stawał. Po czym włożył duszę całą w świst piszczałki, I o bożym świecie zapomniał był całkiem. Biorę wszystkie winy ich na siebie, My paliliśmy twój Bagdad, twoją Basrę, Rujnowaliśmy pałace Rzymu. Zarzynaliśmy. Jednym cięciem trzewia, kości, Gwałciliśmy kobiety bez litości, U podnóża gór pięknego Krymu. Budapeszt 13 lutego 1920 *** W cichym stepie tatarskim W tatarskim stepie, cichym stepie nie wyrosła trawa, W tatarskim stepie, cichym stepie znikł jadalny owoc, Już dawno tędy młodzieniec nie przeszedł, Tą krętą drogą !... W cichym stepie, stepie tatarskim martwe wioski stoją, W tatarskim stepie , cichym stepie, ludzie żyć się boją, Na cmentarzach zebrana z tatarskiego stepu Jego młodzież – i rzadkie dziś dzieci ! Nie pije wody step tatarski do końca bezkresu, DEBATA Numer 5 (92) 2015 Na zboczu gór krymskich Kurt Nebi Czoban Patrzy na babie lato, jest zupełnie sam. I tak gra na swej fujarce Kurt Nebi Czoban, „Kręć się wkoło, kręć z wiatrem” – kręci się, Znika smutek i zgryzoty tym wzbogacę się. Skaczą jagnięta po łąkach, po wykrotach snadniej, Owczarek słucha pieśni, aż złagodniał od niej. Flet oniemiał, zamilkł a w świecie się zdało, Że gra jeszcze , to echo w sercu grało. Zmierzch zapada, wiatr rześki muska i dotyka, Już umilkła symfonia ćwierków, kumkań, cykań, Dźwięk fletu najlepszą jest dla owiec paszą, Te mu bekiem wtórują, serca swoje pasą. A dźwięk pędzi, przez góry dochodzi do wioski, Z wioski w góry, z gór w niebo, dalej, za nieboskłon, Co wieczorem wyśpiewa, powie głos pasterza, Wie już rano i Czongar i Jałta na brzegach, I tak całego Krymu wspólna, tajna nuta Kryje się w owej pieśni przesławnego Kurta. Lozanna, kwiecień 1920 17 Nota biograficzna Bekir Czobanzade był największym poetą Tatarów krymskich w XX stuleciu. Urodził się 15 maja 1893 roku w miejscowości Argyn na Krymie, zmarł w 1938 roku. Niektóre biografie wymieniają jako miejsce urodzenia miejscowość Karasubazar. Był poetą, ale także naukowcem, językoznawcą i literaturoznawcą, profesorem uniwersytetów w Budapeszcie i Lozannie (Szwajcaria) w roku 1920. Po ukończeniu szkoły elementarnej, dzięki stypendium jednej z charytatywnych muzułmańskich fundacji, wyjechał na dalszą naukę do Stambułu w roku 1908. W tym też czasie intensywnie uczył się francuskiego i arabskiego. Będąc w Stambule uczestniczył także aktywnie w życiu młodzieży studenckiej krymskich Tatarów studiującej wtedy w tym mieście. W roku 1914 wraca na Krym i wyjeżdża do Odessy w celu udoskonalenia znajomości języka rosyjskiego. Zaraz po wybuchu I wojny światowej, jeszcze w tym samym 1914 roku, zostaje zmobilizowany do armii jako rosyjski poddany i pod koniec tegoż roku trafia do austriackiej niewoli i znajduje się w Budapeszcie. Korzystając z sytuacji kontynuuje studia na budapesztańskim uniwersytecie. Ukończył uniwersytet w Budapeszcie z tytułem doktora w 1918 roku. Jego praca doktorska dotyczyła Codex Cumanicus (Kodeks Kumanikus), jednego z najstarszych zabytków językowych języka kipczackiego (północnego tureckiego) zapisanego przez księży włoskich, niemieckich, zawierającego słownictwo polsko-niemieckołacińsko- persko-kipczackie Z języka kipczac- kiego rozwinął się współczesny język Tatarów krymskich, zaś kipczacki był używany także jako język literacki w Złotej Ordzie około XV wieku. W języku kipczackim odbywa się liturgia w kościele ormiańskim. Na przykład język liturgiczny Ormian we Lwowie w XVI i XVII stuleciu był właśnie językiem kipczackim, jak wykazał to w swoich badaniach wybitny orientalista prof. Edward Tryjarski. Codex Cumanicus jest bardzo słabo znanym Bekir Czobanzade w Polsce zabytkiem językowym. Znajduje się w Wenecji w Bibliotece św. Marka. Bekir Czobanzade był też profesorem uniwersytetu w Symferopolu na Krymie (1922–1924) i uniwersytetu w Baku w Azerbejdżanie od 1924 roku. Był turkologiem, znawcą języków tureckich. Zajmował się także folklorem tatarskim na Krymie, wydawał prace naukowe z tego zakresu. Prawie cała jego poetycka twórczość pochodzi z okresu młodości – studiów w Budapeszcie i pracy w Lozannie. Jako wybitny językoznawca polemizował z teorią W. Marra, sowieckiego naukowca, którego tezy popierał sam J. W. Stalin. Ta naukowa polemika skończyła się dla profesora Czobanzadego oskarżeniem o szpiegostwo i chęć obalenia ustroju sowieckiego. Aresztowany w roku 1938 przez NKWD zginął w niewyjaśnionych do dzisiaj okolicznościach. W swoich wierszach opiewał krymską ojczyznę i ubolewał nad upadkiem współczesnych Tatarów. Jego dorobek poetycki nie jest duży, ale bardzo znaczący dla współczesnej poezji tatarskiej. W roku 1944 na rozkaz Stalina i Berii w dniu 18 maja oddziały NKWD dokonały wysiedlenia Tatarów krymskich z Krymu. Wysiedlenie to i deportacja, w której zginęła połowa populacji tego narodu, była w istocie ludobójstwem i za takie powinna być uznana. Od roku 1990 Tatarzy krymscy, którzy wrócili na Krym, rokrocznie 18 maja obchodzili rocznicę deportacji i pamięć tych, którzy w niej zginęli. W tym roku okupacyjny reżim Putina zabronił Tatarom publicznego i gromadnego obchodzenia tej rocznicy, co jest jeszcze jednym przykładem represji rosyjskich na Krymie. Henryk Jankowski, prof. zw. dr hab., kierownik Katedry Studiów Azjatyckich Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, językoznawca, wybitny badacz języka i kultury Tatarów krymskich. Trzy zwrotki na wiosnę 1 z wiosny są ptaki wiosna jest z ptaków obłoki są jak znaki znakiem jest rój obłoków 2 jesteśmy jako te dzieci patrzące świat oczami z czystego zachwytu dziełem niepojętych rąk 3 także do greckich świątyń do włoskiej przestrzeni prowadź nas Panie z Północy północy 18 Olsztyński poeta. Laureat Konkursu Poetyckiego im. ks. Józefa Baki (2001). Wiersze publikuje w kwartalniku „Fronda” i dwumiesięczniku „Arcana” Krzysztof Czacharowski DEBATA Numer 5 (92) 2015 Narodowy kompleks lokalnej tożsamości Bardzo się cieszę, że za sprawą pani Jolanty Bieruli na łamach „Debaty” zagościł ostatnio temat naszej tożsamości regionalnej. Temat postępującego kulturowego wykorzenienia i zaniku wspólnot lokalnych, nawet tych do niedawna głęboko osadzonych, jest przedmiotem troski nie tylko w Polsce, ale w obrębie wszystkich cywilizacji dotkniętych wpływem globalizacji oraz wejściem na arenę dziejów państwa narodowego i demokracji. Ten ogólny kontekst ma także ogromne znaczenie dla rozważań nad podkreślanym przez wszystkich badaczy dramatycznym stanem tożsamości mieszkańców Warmii i Mazur. bogdan bachmura G łębokie zmiany polityczno-systemowe jakie zaszły na tych ziemiach po II wojnie światowej wyjaśniają przyczyny gwałtownego zerwania ciągłości tradycji, ale nie mówią dlaczego trzecie pokolenie urodzone w powojennej Polsce wciąż bezskutecznie poszukuje tożsamości regionalnej. Tymczasem podkreślenia wymaga fakt, że związek pomiędzy państwem narodowym i kapitalizmem spowodował, iż współczesne społeczeństwa różnią się od wszystkich form dawnych cywilizacji. Dominujące dziś, nie tylko w Europie, tożsamości narodowe, stanowią, wraz z demokracją, nie tylko faktyczną przyczynę rozpadu wspólnot lokalnych, ale istotny hamulec ich powstawania. Przyczyną jest horyzontalny, instytucjonalny system nadzoru nad społeczeństwem, powodujący wnikanie biurokratycznych struktur państwa głęboko w społeczną tkankę ze swym przesłaniem jednej, dominującej wersji lojalności i patriotyzmu. Przeciwieństwem był panujący wcześniej od wieków monarchiczno – patriarchalny system nadzoru „z góry w dół”, którego brak wydolności z natury rzeczy pozostawiał lokalnym społecznościom swobodę funkcjonowania lokalnych tradycji i tożsamości. Z tego też powodu odwoływanie się dziś do idei państwa wielokulturowego jest sztucznym, ideologicznym konstruktem, którego ostateczna porażka na zachodzie Europy była z góry przesądzona. Przykładem nam najbliższym takiego naturalnego, wielokulturowego społeczeństwa była I Rzeczpospolita. Natomiast mieszkańcy dawnych Prus Wschodnich określali się jako „tutejsi”, co nie kolidowało z lojalnością wobec osoby panującej czy biskupa. Według Anthony Giddensa, brytyjskiego socjologa, tożsamość to stworzenie DEBATA Numer 5 (92) 2015 niezmienności w czasie, zbudowanie łączności pomiędzy przeszłością a przewidywaną przyszłością. Budowanie wszelkich tożsamości zbiorowych, o czym należy pamiętać w kontekście naszych rozważań, możliwe jest za pośrednictwem tradycji. To ona właśnie, zagospodarowując czas i przestrzeń życia danej zbiorowości, stanowi punkt oparcia dla koniecznego etosu zaufania. Przyjęcie do takiej wspólnoty obcego musiało nieraz trwać latami. Na Warmii i Mazurach po wojnie wszyscy, nawet ci co pozostali, stali się obcy. Czy proponowane przez panią Jolantę Bierulę odbudowanie pamięci o Kresach – ojczyźnie przybyłych po wojnie na te tereny tzw. repatriantów może pomóc przezwyciężyć ową obcość i zbudować nową małą ojczyznę? Pierwszy problem, jaki się nasuwa po uważnej lekturze tekstu pani Bieruli, dotyczy samej terminologii. Otóż poza pierwszym fragmentem tekstu U prząśniczki siedzą jak anioł dzieweczki, odnoszącym się do publicystyki prof. Achremczyka i dr. Poniedziałka, gdzie mowa jest o tożsamości regionalnej, pani Bierula konsekwentnie pisze o tożsamości narodowej. Zachodzi więc pytanie, czy aby polemika z w/w panami dotyczy tej samej materii. Wprawdzie pani Bierula podkreśla, że wykorzenienie jest najstraszniejszą rzeczą, jaka może spotkać człowieka, ale czy tym problemem jest wykorzenienie narodowe? Brak kulturowego i emocjonalnego związku z polską tradycją narodową? Pamięć o Kresach jest w kontekście jakości i kompletności tożsamości narodowej ogromnie ważna i zaniechań w tej mierze jest co nie miara, ale fakty są takie, że osiedlenie się na Warmii i Mazurach po wojnie mieszanki różnej ludności nie tylko nie zaowocowało powstaniem lokalnej, twardej tożsamości, ale nawet jej rozpoznawalnych cech i zalążków. To właśnie szczególnej i niepowtarzalnej, opartej na lokalnej tradycji „tutejszości”, istniejącej obok szerszej tożsamości narodowej nam brakuje. Moim zdaniem istotną przeszkodą w tej mierze jest praktykowane od czasów komuny nakładanie polskiej, nowożytnej, nacjonalistycznej kalki na wielowiekowe dzieje tej ziemi. Kalki do tamtej rzeczywistości, zorganizowanej według odmiennej logiki politycznej i społecznej, kompletnie nieprzystającej. Polemizując z dr. Jackiem Poniedziałkiem pani Bierula, powołując się na badania prof. Barbary Fotygi stwierdza, iż kompleks społeczeństwa postmigracyjnego oznacza poważne problemy z tożsamością. Tych problemów – wnioskuje pani Bierula – nie rozwiązuje poznanie niemieckiej przeszłości regionu, bo to nie nasza przeszłość. Moim zdaniem mamy tu do czynienia nie z jednym, a dwoma kompleksami. Ten drugi, nie mniej dotkliwy, polega na paradoksalnym połączeniu narodowej dumy z kompleksem niższości wobec kultury niemieckiej. Dobitnie to widać w innym fragmencie polemiki pani Bieruli, która protestuje przeciwko nazywaniu Warmii i Mazur małą ojczyzną, ponieważ do tego potrzebna jest ciągłość kulturowa, a takiej ciągłości tutaj nie ma. Jak daleko zaszliśmy w pełnym kompleksów, nacjonalistycznym oddzielaniu tego co nasze i nie nasze może świadczyć historyczna flaga Olsztyna. Czy można sobie wyobrazić bardziej oczywisty, symboliczny zwornik wielowiekowej tradycji tej ziemi? Trwający niezmiennie od średniowiecza do 1935 r., kiedy to została zlikwidowana przez hitlerowców. Zastąpiliśmy ją jakimś ośmieszającym miasto wytworem wyobraźni, doskonale pasującym, przyznać trzeba, do rzeczywistego stanu naszej tożsamości. Podjęta przez Stowarzyszenie „Święta Warmia” dyskusja nad przywróceniem historycznej flagi napotkała na nerwową reakcję wielu środowisk. Powód? Źle kojarzące 19 się dzisiaj czarno-biało-czerwone barwy! Czy trzeba lepszego dowodu na zbiorowy kompleks niższości? Dlaczego nie mają go dumni ze swojej biało-czerwonej flagi z białym orłem na czerwonym tle mieszkańcy Frankfurtu nad Menem czy kultywujący historyczne, „niemieckie” barwy wrocławianie? Można powiedzieć: przecież to tylko flaga! To dlaczego, strasząc się nawzajem niemieckim zagrożeniem i poszukując tożsamości niczym świętego Graala, zapominamy o jedynej instytucji, której nieprzerwane trwanie sięga 750 lat, która jest protoplastą lokalnego samorządu i której reprezentanta, kanonika kapitulnego Mikołaja Kopernika, wykorzystujemy aż do granic śmieszności na użytek obcej mu świadomości narodowej? Wspólne panowanie na Warmii kapituły (bo o niej tu oczywiście mowa) oraz biskupa, stworzyły rzadko spotykany w Europie model ciągłości tradycji i tożsamości oparty na twardej ontologii wiary i odrębności obyczaju, połączonego z poczuciem lojalności, ale też poczucia odrębności od każdej, panującej tutaj zwierzchniej władzy. I – co warte szczególnego podkreślenia – pomimo trwającej rywalizacji żywiołu polskiego i niemieckiego – szczególny przykład kulturowego przenikania miejscowej ludności. Dlaczego, zamiast kreowania dziś sztucznych tradycji bez prawdziwego dziedziczenia nie wykorzystujemy tego, co rzeczywiste i trwające od wieków, co zwyczajnie mamy pod ręką? Symboliczną odpowiedzią może być odmowa z jaką spotkała się kapituła w sprawie stworzenia kwatery na cmentarzu św. Jakuba w Olsztynie dla pochówku księży kanoników. Dawniej chowani we wspólnej kwaterze we Fromborku kanonicy, dzisiaj spoczywają w rozproszeniu, ponieważ dla kolejnych reprezentantów tej najstarszej instytucji nie ma w naszym mieście miejsca. Dużo lepiej wychodzi tutaj budowanie „tożsamości” na bitwie pod Grunwaldem, gdzie „nasi” niezmiennie leją niemieckich Krzyżaków, albo na legendzie o sławnym astronomie broniącym (teraz w czapce Che Guevary) olsztyńskiego zamku przed teutońskim najazdem. Dając przykład kapituły nie mam oczywiście na myśli przywrócenia administracyjnej roli jaką instytucje Kościoła pełniły na Warmii, czy też jakiejkolwiek formy autonomii politycznej (choć wzorowanie się na autonomii myślenia byłoby mocno pożądane). Chodzi po pierwsze o zachowanie wiary jako koniecznego, twardego fundamentu tożsamości. Po drugie, wzorowanie się na uniwersalizmie Kościoła, zdolnego 20 do adaptacji różnorodnych kultur w obręb chrześcijańskiego przesłania i tradycji. Nawiązania do niedawnych przecież czasów, kiedy w Prusach Wschodnich, pomimo pierwszych prób germanizacyjnych, panował jeszcze duch wieloetnicznego konsensu umożliwiającego W rzeczywistości pierwszą, znaczącą dla stanu lokalnej tożsamości cezurą, poprzedzającą wojenną traumę powojenną migrację miejscowej ludności, było jej wciągnięcie w obręb oddziaływania rodzącego się niemieckiego nacjonalizmu i nowej, demokratycznej, masowej świadomości. Charakterystyczna dla tego procesu była zapoczątkowana w końcu XIX wieku zmiana znaczenia pojęcia Heimat. O ile – jak pisze w swojej książce Wschodniopruskość Robert Traba – pierwotnie termin ten był bliski polskiej „ojcowiźnie” i oznaczał dom rodzinny, to później nabrał znaczenia szerszego, bliższego polskiemu rozumieniu „stron rodzinnych”. Dopiero w latach osiemdziesiątych XIX wieku ideę Heimat poddano nacjonalistycznej instrumentalizacji i zaczęła ona oznaczać „ostateczną niemiecką wspólnotę”. Nie oznaczało to likwidacji lokalnych wspólnot. Wręcz przeciwnie, ich gwałtowny rozwój, przy użyciu potężnych środków, miał odtąd służyć nowej, niemieckiej, narodowej mitologii, obejmującej całość dziejów Prus Wschodnich. Przypominając o tym nie szukam łatwego, bliskiego polskiej duszy potępienia. Namawiam raczej do refleksji nad pokrewieństwem metody instrumentalizacji lokalnej historii, jakiej doświadczaliśmy w komunistycznej, a teraz w demokratycznej Polsce, w celu wzmocnienia naszej narodowej świadomości. Bez wyciągnięcia wniosków, bez zrozumienia, że nacjonalistyczny durszlak jest narzędziem zbyt topornym i dziejowo za krótkim do wyławiania ze skomplikowanych dziejów tej ziemi elementów tradycji jako budulca dla lokalnej tożsamości, nic się udać nie może. Jedynym wyjściem, jakie się nasuwa jest powrót do pierwotnej idei Heimatu. Małej ojczyzny, rozumianej „po naszemu”, jako „strony rodzinnej” a nie ucieleśnienie polskiego narodu. Na użytek naszych rozważań oznacza to przejęcie tej części dziedzictwa kulturowego dawnych Prus Wschodnich, która przez ludzi współczesnych może być zaakceptowana świadomie, tj. z „wolą dziedziczenia” (by użyć określenia Stanisława Ossowskiego). Stałe i niesłabnące zainteresowanie czytelników „Debaty” publikacjami Rafała Bętkowskiego to nie tylko wyraz uznania dla doskonałego pióra i wiedzy autora. To także naturalna tęsknota i ciekawość wydarzeń na tyle świeżych i namacalnych, że mających wpływ na nasze dzisiejsze życie. To odkrywanie ludzi takich, jak choćby ks. Augustyn Weichsel, proboszcz parafii w Gietrzwałdzie, aresztowany i więziony w okresie Kulturkampfu w bramie zwanej potocznie Wysoką Bramą, który do narodowo-lokalnej tożsamości nie pasuje, bo urodził się Niemcem. Albo Hermann Ganswindt, wielki wynalazca i wizjoner z Wójtówka k. Jezioran, Warmiak wprawdzie, ale jednak Niemiec, bez drobnego choćby polonofilskiego epizodu, więc do niczego nieprzydatny. Na razie więc żyjemy w stanie schizofrenii zbiorowej świadomości. Tolerujemy niedawnych ciemiężców i budowniczych obcego nam kulturowo, zbrodniczego systemu. Nawet jego symboli nie zdążyliśmy przez 25 lat uprzątnąć. W środku miasta tkwi pomnik czerwonoarmistów – „wyzwolicieli”, Hanka Szapiro (Sawicka) ma się nadal dobrze jako patronka ulicy, a tymczasem nasi kolejni prezydenci i rajcowie ukrywają pod ratuszowym dywanem tablicę upamiętniającą urzędników, pracowników magistratu poległych w I wojnie światowej. Postawienie na swoje dawne miejsce kamienia Bismarcka w Nakomiadach wywołało gwałtowną panikę aż w Warszawie, zaś stojący w Pieniężnie monument sowieckiego zbrodniarza objęto specjalną ochroną. Rozpad społeczności lokalnych, który osiągnął dziś w społeczeństwach rozwiniętych apogeum, nie jest przypadkowy. Ich odbudowa w warunkach dominujących dziś, silnych tożsamości narodowych i wszechobecnego państwa, przypomina kwadraturę koła. Na szczęście inspirowana nacjonalizmem tożsamość narodowa nie musi żywić się mieszanką pychy i kompleksów, ale, jak pokazują choćby Anglicy czy Amerykanie, może być budowana na poczuciu dumy i siły własnej tożsamości. To jedyna szansa, że kiedyś powiemy o sobie: tutejsi. Bogdan Bachmura DEBATA Numer 5 (92) 2015 Śledztwo w sprawie Obławy Augustowskiej nabiera tempa W tym roku przypada 70. rocznica Obławy Augustowskiej, ludobójczej sowieckiej akcji, podczas której zamordowano i pochowano w nieznanym miejscu, jak różnie szacują historycy – od 600 nawet do 1800 żołnierzy Armii Krajowej. Na temat aktualnego stanu śledztwa w sprawie Obławy Augustowskiej skierowałem pytania do prowadzącego to trudne dochodzenie pionu prokuratorskiego IPN w Białystoku. adam białous W informacji jaką otrzymałem z prokuratury IPN Białystok, naczelnik Janusz Romańczuk podaje m.in. ważną wiadomość dotyczącą jednego z wątków obszernego śledztwa w sprawie Obławy Augustowskiej. „Zdjęcia lotnicze z Centralnego Archiwum Wojskowego zostały przekazane biegłemu z zakresu Kartografii i Geodezji, który stosowną opinię opracuje w terminie do dnia 30 kwietnia 2015 roku” – informuje prokurator Janusz Romańczuk. Chodzi o realizację wniosku prokuratury IPN Białystok, na podstawie którego Centralne Archiwum Wojskowe w Warszawie przygotowało zbiór zdjęć lotniczych z lat 1945-7, m.in. z terenów Puszczy Augustowskiej, Augustowszczyzny i Grodzieńszczyzny. Prokuratura IPN chce wykorzystać te zdjęcia lotnicze w śledztwie. Podczas analizy przez specjalistę fotografii, które zostały zrealizowane w bardzo dużej rozdzielczości, możliwe jest określenie gdzie mogą znajdować się m.in. masowe groby. Zdjęcia lotnicze rejonów graniczących z Białorusią mogą być szczególnie wartościowe dla śledztwa m.in. ze względu na fakt, iż pokazują one tereny poza granicą, czyli obecne przygraniczne tereny Białorusi. A trzeba wiedzieć, iż pion śledczy IPN Białystok zakłada obecnie, że wszystkie osoby ujęte podczas tej zbrodniczej sowieckiej akcji i przeznaczone na śmierć, mogły być zamordowane i pochowane w kilku miejscach. Główna wersja śledcza dotyczy miejsc na Białorusi, blisko granicy z Polską, takich jak m.in. okolice Grodna, na które wskazują zeznania niektórych świadków i poligon w Lidzie, który był pilnie strzeżonym terenem wojskowym. DEBATA Numer 5 (92) 2015 Ostatnio uwaga śledczych z IPN Białystok skierowana została też na okolice Kalet – miejscowość ta leży dziś po białoruskiej stronie granicy: „Należy podkreślić, iż są wykonywane czynności procesowe dotyczące Kalet jako miejsca ewentualnego pochówku przynajmniej części osób zatrzymanych podczas ‘Obławy Augustowskiej’. O ich wynikach opinia publiczna zostanie poinformowana Tablica na wzgórzu w Gibach po uzyskaniu pełnego materiału dowodowego” – czytamy w informacji podpisanej przez prokuratora Janusza Romańczuka, naczelnika Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN w Białymstoku. Kolejne informacja przesłana mi przez prokuratorów z IPN Białystok dotyczyła mojego zapytania w sprawie aktualnego stanu dochodzenia wszczętego w październiku roku 2013 - dochodzenie to dotyczy tzw. „wątku lidzkiego”. Pro- kuratorzy pozyskali archiwalne, nigdzie niepublikowane, zdjęcia ukazujące tajemniczą sowiecką ekshumację, przeprowadzoną tuż po wojnie na poligonie w Lidzie na Białorusi. Na zdjęciach widać wydobywane z mogił ludzkie ciała. Obecnie trwa dochodzenie, czyje zwłoki wtedy ekshumowano. Prokurator prowadzący śledztwo założył, iż mogą to być Żydzi rozstrzelani przez Niemców, osoby innych narodowości lub ofiary Obławy Augustowskiej. Ze zgromadzonego w postępowaniu przygotowawczym materiału wynika, iż prawdopodobnie w ostatnich dniach lipca 1945 roku oraz na początku sierpnia 1945 roku, funkcjonariusze sowieckiej bezpieki transportami kolejowymi przewieźli z Grodna do Lidy znaczną liczbę Polaków, ubranych w ubrania cywilne. Po przyjeździe do Lidy Polacy byli konwojowani do lidzkiego więzienia. W następnych trzech dniach z tego więzienia trzema grupami liczącymi od 100 do 200 osób byli konwojowani na teren przedwojennego poligonu 77 Pułku Piechoty Wojska Polskiego w Lidzie. Tam funkcjonariusze „Smiersz” mieli ich zabijać. Zwłoki rozstrzelanych osób miały być wrzucane do dołów śmierci. Prokurator prowadzący śledztwo w sprawie Obławy Augustowskiej zwrócił się z wnioskiem o pomoc prawną do strony niemieckiej. Chodzi o Centralę Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu, która ewentualnie mogłaby potwierdzić, czy w okresie 1944 roku (lub w okresie wcześniejszym) niemieckie specjalne komando 1005 wykopywało w Lidzie zwłoki ofiar niemieckich egzekucji. Oraz, czy w materiałach Centrali znajdują się dane wskazujące, że w 1945 r. i okresie późniejszym, niemieccy jeńcy wojenni na terenie poligonu wojskowego w Lidzie przeprowadzali ekshumacje ofiar niemieckich zbrodni wojennych lub być może ofiar zbrodni komunistycznych. Obszerny zbiór dokumentów z Ludwigsburga IPN Białystok otrzymał kilka miesięcy temu. Do tej pory trwało ich tłumaczenie, a oto efekty tych prac: „Decyzja strony niemieckiej dotycząca tzw. wątku lidzkiego została już przetłumaczona na język polski. Nie zawiera ona jednakże danych przydatnych w prowadzonym śledztwie. Przekazane informacje dotyczą ofiar Holokaustu, a nie ofiar ‘Obławy Augustowskiej’” – napisano w informacji z IPN. Cały czas IPN prowadzi również, zapoczątkowaną 28 stycznia 2014 roku, dużą akcję pobierania materiału genetycznego od bliskich ofiar Obławy 21 Augustowskiej: „Do dnia dzisiejszego pobrano materiał biologiczny do badań DNA od około 160 osób. W Polskiej Bazie Genetycznej będą tworzone profile DNA z chwilą ewentualnego ujawnienia zwłok ofiar”. Śledztwo w sprawie Obławy Augustowskiej Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN w Białymstoku prowadzi od roku 2001. Do tej pory trwają m.in. przesłuchania świadków (przesłuchano ich już kilkuset), którzy wciąż się zgłaszają. Jednak możliwości działań prokuratury IPN na terenie kraju zostały już niemal wyczerpane. W sprawie Obławy polscy prokuratorzy wielokrotnie zwracali się o pomoc prawną do Rosji, Białorusi i Litwy. Rosja odpowiedzi z informacjami o Obławie udzieliła IPN tylko raz i to kilkanaście lat temu. W piśmie tym przesłanym przez Główną Z Sobiboru do UB 14 października 1943 r. w obozie śmierci w Sobiborze wybuchł bunt więźniów. Spośród prawie 650 Żydów około 365 podjęło próbę ucieczki. 158 osób, które uciekały, zginęło od kul lub zostało rozerwanych na okalającym obóz polu minowym. W ciągu 10 dni Niemcy schwytali i zamordowali kolejnych 107 uciekinierów. Co najmniej 22 uciekinierów zostało zabitych przed zakończeniem wojny przez Ukraińców i Polaków na terenie Lubelszczyzny. Tylko 53 zbiegłym udało się przeżyć do końca wojny. Po buncie więźniów Niemcy zlikwidowali obóz, by zatrzeć ślady po zbrodniach – w Sobiborze zgładzono ok. 250 tys. Żydów, w większości obywateli II RP. andrzej kaczorowski P hilip Bialowitz jest jednym z ostatnich żyjących uczestników tego buntu w Sobiborze. Mimo sędziwego wieku (rocznik 1927) stosunkowo niedawno wystąpił na spotkaniu Biura Edukacji Publicznej IPN i Muzeum Historii Żydów Polskich w Centrum Edukacyjnym IPN „Przystanek Historia” w Warszawie. Mówił po polsku. Bialowitz urodził się jako Fiszel Białowicz w pięciotysięcznym miasteczku na Lubelszczyźnie, o którym przysłowie głosiło: „Izbica, Izbica, żydowska stolica”, bowiem 90 procent jego mieszkańców stanowili Żydzi. Okupacja niemiecka przyniosła tej społeczności całkowitą zagładę – z Holokaustu ocalało zaledwie 14 osób. Krwawy terror dotknął także rodzinę Fiszela. Jego ojciec, który był właścicielem garbarni, jesienią 1942 r. trafił do obozu śmierci w Sobiborze, matkę Niemcy zastrzelili na izbickim cmentarzu. Kilkunastoletni chłopiec kilka razy cudem uniknął ich losu: przeżył egzekucję przywalony ciałami ofiar; wraz z pozostałymi członkami rodziny chronił się w różnych kryjówkach, tropionych zarówno przez Niemców, jak i szmalcowników. Złapani w 300-osobowej grupie ostatnich żyjących Żydów, 28 kwietnia 1943 r. trafili z Izbicy właśnie do Sobiboru. Obóz był fabryką śmierci. Kolejne transporty Żydów kierowano natychmiast do komór gazowych. Dla wygłodzonego, wyczerpanego fizycznie i psychicznie Fi- 22 Filip Białowicz szela, po wszystkich przejściach w izbickim getcie ten los początkowo wydawał się wybawieniem. Ale młodość chwytała się nadziei i pragnienia życia. Niemcy potrzebowali około 600 pracowników do obsługi obozu, a to oznaczało szansę na przeżycie kilku tygodni lub miesięcy. Kiedy jego grupa wysiadła z ciężarówek i esesman zapytał o fachowców, z tłumu wystąpił Symcha, który wyciągając Fiszela powiedział, że jest farmaceutą, a chłopiec jego asystentem. Prokuraturę Wojskową Federacji Rosyjskiej do Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie, potwierdzono aresztowanie podczas Obławy przez organy Smiersz 3. Frontu Białoruskiego grupy 592 osób, które – jak czytamy – „wspierały antyradziecko nastawioną Armię Krajową”. W piśmie tym podano, że stronie rosyjskiej dalszy los aresztowanych jest nieznany. Adam Białous W ten sposób starszy brat uratował mu życie. Pozostałych z transportu uśmiercono. Wśród baraków pojawił się gęsty, cuchnący dym z krematorium. Fiszel pracował w sortowni przy poszukiwaniu wartościowych rzeczy należących do zabijanych Żydów, ale na polecenie załogi wykonywał też inne czynności, m.in. ścinał włosy kobietom, które kierowano do gazu. Szybko pojął, jak wygląda technologia zabijania. Żydom przybyłym z Holandii pociągami pasażerskimi stwarzano iluzję, że znaleźli się w wyznaczonym przez władze niemieckie miejscu przesiedlenia. Obóz ulokowany był w lesie, otoczenie zadbane, z głośników rozlegały się tony walców. Zmęczonym podróżnym w wyładowaniu dobytku pomagali dobrze ubrani więźniowie – przy wynoszeniu bagaży Fiszel często otrzymywał napiwek. Nawet gdyby powiedział, co nastąpi za pół godziny, nikt z przyjezdnych nie dałby temu wiary. Dalsza droga skazańców wiodła do baraków, w których musieli pozostawić torebki i bagaż podręczny; niektórzy wówczas nabierali podejrzeń, bo mieli tam dokumenty, pieniądze, biżuterię czy lekarstwa. Zgromadzonych na zamkniętym podwórzu uspokajał esesman, witając i przepraszając za niewygody w podróży. Informował, że zanim udadzą się na odpoczynek, z powodów sanitarnych muszą wziąć prysznic i poddać się dezynfekcji. Zachęcał, by każdy wysłał kartkę do rodziny w Holandii z zawiadomieniem, że trafił w dobre miejsce. Żydzi klaskali i pisali te kartki. Potem kazano im się rozbierać i przechodzili ścieżką ogrodzoną drutem kolczastym okoloną zielenią, nazywaną przez Niemców Himmelfahrtstsrasse („droga do nieba”). Przy wejściu strażnik odbierał zegarki i kosztowności, wydając fikcyjne numerki na ich odbiór. Nagim kobietom obcinano włosy, po czym wychodziły drugimi drzwiami i korytarzem szły do „łaźni”. Rozlegał się warkot silnika, przez który przebijał straszny krzyk, na początku głośny, lecz z czasem milknący… Polskich Żydów czekał w Sobiborze ten sam koniec, przechodzili tę samą drogę, DEBATA Numer 5 (92) 2015 jednak Niemcy i ukraińscy strażnicy traktowali ich niezwykle brutalnie, bez żadnego udawania, co ich czeka. Fiszel w ciągu kilku miesięcy doświadczył obozowego piekła, ale żył dzięki myśli o zemście i walce. Uważał, że lepiej jest umrzeć od kul niż od gazu. Czasem tylko możliwy był bierny opór, sabotowanie niemieckich zarządzeń, jak choćby wyrzucanie na zewnątrz kosztowności znalezionych podczas sortowania, zamiast odkładania ich do sejfu. Wśród więźniów brakowało ludzi przeszkolonych wojskowo. Sytuacja zmieniła się 23 września 1943 r., gdy spośród przywiezionych do Sobiboru rosyjskich Żydów – jeńców z Armii Czerwonej Niemcy wybrali około 80 najsilniejszych do pracy w obozie. Leon (Lejb) Feldhendler, syn rabina z Żółkiewki oraz lejtnant Aleksander (Sasza) Peczorski z Rostowa obmyślili plan, który zakładał wyeliminowanie przez spiskowców wyższych oficerów niemieckich i zdobycie broni, a następnie podniesienie otwartego buntu i ucieczkę wszystkich więźniów. Pierwsza część powiodła się: zwabiono do magazynów i tam zabito nożami i siekierami kilkunastu esesmanów i strażników ukraińskich. Przecięto przewody elektryczne i kable telefoniczne, zrywając łączność. Sasza i Leon powiedzieli do ludzi zebranych już na głównym placu, że nadeszła długo oczekiwana chwila, że lepiej umrzeć walcząc, ale jeśli komuś uda się przeżyć i uciec, niech pamięta, że ma obowiązek być świadkiem, ma obowiązek poinformować świat o tym, co widział w Sobiborze. Nie udało się zaskoczyć strażników z cekaemami w wieżach wartowniczych, a na drodze do lasu trzeba było pokonać wysokie linie drutów kolczastych i pole minowe. Philipowi Bialowitzowi i jego bratu udało się zbiec, bo szczęśliwie ominęli miny. Byli jedynym rodzeństwem, które przeżyło Sobibór. Po ucieczce napotkali polski oddział partyzancki i spędzili w nim kilka tygodni, ale potem znów trzeba było uciekać. Mieli kompas, wiedzieli, jak się poruszać po lasach, zdecydowali się powrócić w rodzinne strony, znali je bowiem najlepiej. Kolejne kryjówki w chłopskich gospodarstwach były niepewnym schronieniem. Dopiero kiedy trafili do rodziny Marii i Michała Mazurków w oddalonych o 3 km od Izbicy Tarzymiechach, poczuli się bezpiecznie. Nadejście w lipcu 1944 r. Armii Czerwonej było dla nich prawdziwym wyzwoleniem, bo w końcu mogli wyjść z ukrycia. Wojna jednak dla nich jeszcze się nie skończyła, wciąż żyli w poczuciu zagrożenia. Powrót do Izbicy, która bardziej przypominała cmentarz niż miasto żywych lu- DEBATA Numer 5 (92) 2015 dzi, okazał się niemożliwy – powitano ich z niechęcią, wręcz z wrogością. Zamieszkali więc w Zamościu, gdzie Fiszel przez kilka miesięcy zarabiał na handlu. Wkrótce odnalazł się drugi z braci – Jakub, który na początku okupacji niemieckiej uciekł na wschód i teraz powrócił ze Związku Sowieckiego. W swoich opublikowanych wspomnieniach Philip Bialowitz pominął jednak jeden ważny powojenny epizod, o którym nie powiedział też na spotkaniu w IPN. Podobnie jak kilku innych uciekinierów z Sobiboru, rychło zasilił szeregi Urzędu Bezpieczeństwa. Przez niespełna pół roku pracował jako cenzor w Zamościu, dokąd skierował go Michał Goldberg, cenzor wojewódzkiego oddziału cenzury wojennej w Lublinie, co poparli stosownym zaświadczeniem Naftul Pelc i Szloma Gryner z Zamościa. Zachowało się zobowiązanie Fiszela Białowicza – współpracownika resortu bezpieczeństwa publicznego – zobowiązał się w nim „zdecydowanie zwalczać” „wszystkich wrogów demokracji”, ale też charakterystyka służbowa jako funkcjonariusza UB, w której podkreśla się jego dobre wyrobienie polityczne i członkostwo w PPR. W związku z powyższym zupełnie niejasny jest incydent, który zakończył bezpieczniacką karierę Fiszela: 9 maja 1945 r. został aresztowany przez UB „jako podejrzany o przynależność do wrogiej partii AK”. W swojej książce podał jedynie, że 8 maja 1945 r. razem z osobami, które przeżyły Sobibór, spotkał się na kolacji w Lublinie świętując koniec wojny, wypili niezliczoną ilość kieliszków wódki, przy każdym z nich wypowiadając głośne toa- sty: „Za życie!”. Ciężko pobity w śledztwie, zwolniony po kilku dniach, napisał raport o „łaskawe zwolnienie z pracy” z powodu pogorszenia się stanu zdrowia, stwierdzając ponadto, że „żadnego oskarżenia” na niego nie było, a „zapłata za sumienną pracę” nastąpiła w związku z zatrzymaniem przez UB – z bliżej nieznanych nam przyczyn – jego protektora Goldberga. Latem 1945 r. Fiszel Białowicz uciekł z Polski przez zachodnią granicę, która nie była dobrze pilnowana. Rosjanie celowo pozwalali Żydom na ucieczkę do strefy amerykańskiej czy brytyjskiej. Przed wyjazdem próbował jeszcze odzyskać klejnoty pozostawione w Sobiborze oraz kosztowności ukryte w jednym z domów w Siedliszczach. Nic z tego nie wyszło. Po ucieczce Fiszel zamieszkał w alianckim obozie dla dipisów w Niemczech, dokąd sprowadził dwóch braci, którzy niedługo potem wyjechali do Palestyny. On sam opuścił Europę dopiero wiosną 1950 r., wybierając USA jako kraj osiedlenia. Podobnie jak w Niemczech, początkowo zarabiał tam na życie jako dentysta, by potem zmienić fach i zostać jubilerem w Nowym Jorku. Po emisji głośnego telewizyjnego filmu dokumentalnego Ucieczka z Sobiboru (CBS 1987) – według relacji m.in. Tomasza (Towiego) Blatta pochodzącego również z Izbicy – Philip Bialowitz po wielu latach milczenia na ten temat zaczął przekazywać własne świadectwo o Holokauście, opowiadając o swym losie w wielu miejscach i środowiskach, także w Sobiborze. Występował też jako świadek w procesach nazistowskich zbrodniarzy (m.in. Iwana Demianiuka). W ostatnich latach wielokrotnie przyjeżdżał do Polski, za każdym razem odwiedzając rodzinę swych wybawicieli i w miarę możliwości wspomagając ją finansowo. Zadbał, by Maria i Michał Mazurkowie otrzymali medal i tytuł „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”. Fiszel Białowicz, gdy przebywał w Polsce zawsze chętnie odpowiadał na zadawane mu pytania. Najtrudniejsze z nich postawił mu podczas jednej z takich wizyt syn Mazurków: „Gdybyśmy my byli wtedy w potrzebie, czy uratowalibyście nas tak, jak my pomogliśmy wam?” Żyd uratowany z Sobiboru odpowiedział, że może tylko mieć nadzieję, że Bóg dałby mu tyle odwagi, by zachować się równie bohatersko jako oni. Niezależny historyk Andrzej W. Kaczorowski 23 Oni walczyli o Polskę „ludową”, cz. 1 Aleksander Zaczkowski (vel Żaczkowski)1 nigdy nie szczędził sił dla sprawy. W 1961 r. był już emerytem zasłużonym i docenionym: Polska Ludowa przyznała mu rentę specjalną. Taką, którą otrzymać mogli wyłącznie wybitniejsi z działaczy partyjnych. Nie spoczął jednak na laurach. Jak sam skromnie przyznawał: „dużo czasu poświęcam pracy społecznej”. Dowodem na to funkcja sekretarza Komitetu Gromadzkiego PZPR w Kieźlinach oraz mandat radnego tejże gromady (członek komisji pracy i opieki społecznej). Chociaż Ślązak spod Katowic (ur. w 1899 r. we wsi Bobrek2), ukochał Warmię i Mazury: „przez 16 lat zamieszkuję na terenie Warmii i Mazur, gdzie poprzez swoją działalność dążę do dalszego rozkwitu tych ziem oraz dalszego zespolenia ich z Macierzą”. Wszystko to prawda: dążył niezmordowanie i po trupach. W odpowiedzi na zapytanie z partyjnej ankiety („wasz udział w ukształtowaniu się władzy ludowej na Warmii i Mazurach”), odpowiedział z proletariacką dumą: „Brałem czynny udział w walce z reakcyjnym podziemiem.” mariusz korejwo Z a młodu Zaczkowski nie miał lekko. Jako górnik – samouk, aby utrzymać rodzinę, pracował na biedaszybach. Już wtedy rozumiał, że świat nie jest poukładany tak, jak należy: „Od młodych lat czułem potrzebę walki o należne prawa człowieka w sanacyjnej Polsce”. Sanacyjna Polska nastała wprawdzie dwadzieścia lat później, ale Zaczkowski nie przykładał większej wagi do precyzji w datach, nazwach i – jak się wydaje – wydarzeniach. Najwyraźniej nie miał do tego głowy, przecież za całe wykształcenie wystarczyć musiało mu kilka lat szkoły powszechnej i dwa kilkutygodniowe kursy partyjne. Na szczęście już jako nastola- tek napotkał na swojej drodze starszego, doświadczonego towarzysza, który „przy każdej styczności ze mną wpajał mi zasady równości człowieka do człowieka”, więcej nawet, bo udowodnił „materialistyczne powstanie wszechświata”. Zaczkowski wstąpił w szeregi związku zawodowego górników, został też delegatem Komitetu Robotniczego z biedaszybów. W 1918 r. wstępuje do Czerwonej Milicji (tj. Milicji Ludowej) Zagłębia Dąbrowskiego i zostaje w tej formacji aż do jej końca, czyli rozbicia przez policję w marcu roku następnego. Po raz pierwszy wówczas trafia do aresztu. Następnie zostaje wcielony do wojska i służy w Będzinie. Jest Pierwszy z lewej Aleksander Zaczkowski jako bohater Resistance (ruchu oporu), Francja 1944 24 wiosna 1919 r., wojska Piłsudskiego zajmują Nowogródek, Baranowicze, Wilno, Mińsk. Natomiast posłuszny partyjnym rozkazom Zaczkowski rozprowadza wśród polskich żołnierzy ulotki „głoszące zaprzestanie walki przeciwko młodemu państwu, Związkowi Radzieckiemu, które wyzwala się od ucisku rodzimych wyzyskiwaczy i obszarników.” W innej wersji poczynania te miały miejsce w 1920 r. i trzeba przyznać, że ten wariant posiada więcej sensu. Przez większość roku 1919 polska armia na Wschodzie była bezczynna, bo Piłsudski nie chciał wspierać Białych, którzy zdawali się zyskiwać przewagę nad bolszewikami. Wiosną roku następnego natomiast odbyła się „wyprawa kijowska”, i aktywność gorliwych obrońców „młodego Kraju Rad” znajduje szczególne uzasadnienie. Tak, czy inaczej, Zaczkowski trafił do aresztu po raz drugi, tym razem za dywersję. Ale owo straszne, burżuazyjne państwo szybko zwróciło mu wolność, a co więcej – odesłało do cywila. Nasz bohater wrócił do zawodu górnika, pozostając aktywnym działaczem rewolucyjnego ruchu robotniczego. W 1924 r. w jego kopalni Niwka – Modrzejów (wciąż Sosnowiec) wybuchł strajk. Zaczkowski został po raz kolejny aresztowany „przez granatową policję za nawoływanie strajku na terenie kopalni”. Tu rozpoczyna się przedziwna, fantastyczna wręcz (chociaż krótka) opowieść, która wydaje się być czystą blagą. Otóż Zaczkowskiego i jego towarzyszy z aresztu uwolniła jakaś partyjna bojówka, rozbijając policyjny posterunek. Oswobodzeni aresztanci po prostu rozchodzą się do domów i ... jeszcze tego samego wieczoru zostają zatrzymani ponownie. Policja tym razem umieściła ich nie na jakimś posterunku, ale w będzińskim więzieniu. I stąd Zaczkowski też wyszedł bardzo szybko, tym razem za sprawą kaucji, którą (czego nie dopowiada, ale co wydaje się oczywiste) opłaciła komórka partyjna. Co w tej historii jest mało wiarygodne, to fakt, że sąd mógł w ogóle dopuścić do uwolnienia człowieka współodpowiedzialnego za napad na policjantów. Strajk w Niwce stał się punktem zwrotnym w biografii Zaczkowskiego: „postanowiłem uwolnić się od presji rządu sanacyjnego oraz kary jaka mnie czeka za branie udziału w strajku ucieczką za granicę.” Niewątpliwie warto tu zwrócić uwagę na stopień represyjności „sanacyjnej Polski”, która najpierw wypuściła z więzienia wroga klasowego, a następnie pozwoliła mu zbiec za granicę. Inną sprawą jest, że nie stawiając się na rozprawie, Zaczkowski obrał drogę „nielegała”. Wpisał się tym samym w pozycję wręcz klasyczną dla dzia- DEBATA Numer 5 (92) 2015 Barczewo 1946 r. Komendant Zaczkowski stoi przed willisem łaczy Komunistycznej Partii Polski. Partia ta, zdelegalizowana u zarania (w 1919 r., jeszcze jako KPRP3), specjalizowała się w perfidnej technice uzależniania od siebie swoich własnych członków. Mechanizm polegał na wydawaniu towarzyszom poleceń partyjnych, których wykonanie oznaczało złamanie prawa. Towarzysze, stając się przestępcami, schodzili w efekcie do swoistego podziemia, gdzie tylko i wyłącznie Partia mogła świadczyć im pomoc. Drogę tę, pośród innych, przeszedł Władysław Gomułka. Zaczkowski wybrał inaczej. Zamiast zejść do podziemia, wyjechał do Francji. Zresztą nie tylko ze strachu przed więzieniem, ale po prostu w poszukiwaniu zarobków. Zatrudnił się jako górnik w miejscowości Monteon Les Mines (Montceau-les-Mines?), z miejsca wstąpił do CGT4 i Komunistycznej Partii Francji. W 1933 r. postawiony został na czele partyjnego komitetu pomocy więźniom politycznym („skazanym za działalność komunistyczną”), a w 1936 r. (lub raczej 1937 r.), komórki organizującej pomoc dla republikańskiej Hiszpanii. Zaczkowski werbował ochotników do walki, zbierał lekarstwa i żywność dla bojowników walczących w obronie Republiki. Rząd francuski, prowadzący wobec wojny domowej u południowego sąsiada politykę nieinterwencji, nie zamierzał tolerować podobnej działalności. Zaczkowski dostał nakaz opuszczenia kraju. Pomimo tego pozostał na miejscu, nadal pracując jako górnik. W 1944 r. był już uczestnikiem francuskiego ruchu oporu; w stopniu porucznika (ps. „Roger”) sprawował m.in. funkcję politruka w polskich batalionach im. A Mickiewicza i J. Dąbrowskiego. Pod koniec wojny formacje te weszły w skład I Armii Francuskiej. 15 listopada 1945 r. oba wymienione bataliony „w pełnym uzbrojeniu” przy- DEBATA Numer 5 (92) 2015 jechały do Polski. Zaczkowski, wspominając tamte chwile, oddaje się patosowi: „ujrzałem Polskę po 25 latach pobytu na obczyźnie, moja radość była tym większa, iż była to Polska nowa, Polska mych marzeń... chciałem jej służyć jak najlepiej [...] sądziłem, że najwięcej dam z siebie pracując w milicji.” Ściśle rzecz biorąc, do milicji wysłała Zaczkowskiego Polska Partia Robotnicza, której szeregi zasilił najpóźniej w początkach 1946 r. Po krótkim Zaczkowski jako bohater rewolucyjnego ruchu robotniczego. Olsztyn 30 października 1961 r. kursie w Łodzi, PPR delegowała bohatera Resistance „do pracy w organach MO”. W tym samym, 1946 roku, Zaczkowski objął stanowisko komendanta Milicji Obywatelskiej miasta i powiatu olsztyńskiego, które piastował do roku 1950. Relacje Zaczkowskiego konfrontuję z oficjalnym wydaniem resortowym „W służbie narodu na Warmii i Mazurach. XXV lat MO i SB”5. Solidne wydawnictwo jubileuszowe przypomina, że wobec rewo- lucyjnych przemian z lat 1944/45, tworząc służby nie można się było w Polsce oprzeć na kadrach skompromitowanych, sanacyjnych struktur: „nowa służba wymagała nie tylko ludzi szczerze i bezwzględnie oddanych idei rewolucyjnych przemian [...], lecz także socjalistycznego podejścia [...] Doceniając znaczenie tego problemu, PPR kierowała do pracy w MO i SB wielu doświadczonych, wypróbowanych komunistów”. Jak dotąd wszystko się zgadza, później jednak obrazy kreślone przez oba źródła zaczynają się poważnie różnić. Zaczkowski: „do organów MO w tym czasie trafiło wielu ludzi przypadkowych i nieodpowiedzialnych, a nawet klasowo obcych [...] przyjmowało się z reguły prawie wszystkich, którzy wyrażali chęć pracy w milicji.” W wydawnictwie resortowym natomiast przeczytać można, że młode kadry MO i SB „mimo iż nie posiadały odpowiedniego przygotowania [...] dawali [sic] rękojmię, że MO i SB będą strzec dobra rewolucji i zdobyczy ludu pracującego”. 6 Różnicę ową Zaczkowski wyjaśniał następująco: „W pow. Olsztyn tak się dziwnie złożyło, że [do MO szli] członkowie mikołajczykowskiej PSL i w zdecydowanej większości opanowali Komendę Powiatową [...] nie brakowało wśród nich elementów zdemoralizowanych, szabrowniczych i wręcz wrogo ustosunkowanych do nowej władzy”. Wyciągając konsekwencję z tak postawionej diagnozy, pierwszym krokiem Zaczkowskiego – komendanta MO było „czyszczenie szeregów”. Sukces przyszedł stosunkowo szybko. Już „na początku 1947 r. przeszło 85% milicjantów” w jego komendzie stanowili członkowie PPR. „Była to kadra zdyscyplinowana i ofiarna, o wysokich walorach moralnych, kadra, na której można było polegać. Do niej też z pełnym zaufaniem odnosili się mieszkańcy powiatu”. Wzrost zaufania objawiał się m.in. wzmożonym naborem w szeregi ORMO. W 1947 r. w całym olsztyńskim powiecie do owej formacji miało należeć 250 osób. Zaczkowski wspominał: „Byli to przeważnie młodzi chłopcy [...]. A trzeba pamiętać, że praca w ORMO była tak samo niebezpieczna, jak praca funkcjonariuszy zawodowych. Pow. olsztyński był bardzo trudnym powiatem, grasowało tu ok. 15 band, m.in. [...] „Łupaszki” [...] „Igła”, „Młot”, „Błyskawica”, „Las” [...] bandy te terroryzowały ludność, grabiły mienie, dokonywały mordów, a nawet dopuszczały się rozbrajania posterunków MO i ORMO. Pamiętam, że w okresie referendum jedna z band wdarła się do szkoły w Stawigudzie, w którym [sic] znajdował się punkt wyborczy. Oprawcy z lasu po zdemolowaniu lo- 25 kalu, rozbiciu urny wyborczej i portretów dostojników państwowych, zamordowali również podpor. PUBP.” Milicjanci nie byli jednak bezbronni, Zaczkowski ze swadą opisywał kolejne brawurowe akcje swoich podwładnych. Ale wszak i on sam, jako komendant, nie siedział „wygodnie za piecem w chwili gdy nasi chłopcy walczyli. Brałem bezpośredni udział w każdej poważniejszej akcji”. Wydawnictwo resortowe potwierdza: był to czas heroizmu. W załączonym wykazie funkcjonariuszy MO i SB poległych na Warmii i Mazurach uwidoczniono 121 nazwisk. Siedmiu z tych funkcjonariuszy zginęło na terenie władztwa komendanta Zaczkowskiego i za jego kadencji. Np. Czesław Kawul, referent PUBP w Olsztynie „poległ” 29 września 1946 r. w Stawigudzie z rąk członków „bandy” „Zeusa”, a st. szeregowy Marcin Król, posterunkowy z Ramsowa, został zastrzelony przez upowców podczas wykonywania patrolu w dniu 8 kwietnia 1948 r. Poświęcenie funkcjonariuszy miało jeden cel: ochronę autochtonów. Zaczkowski podkreślał to w sposób dobitny: „Nie dziwcie się, że tak dużo miejsca poświęcam [...] sprawie ochrony ludności miejscowego pochodzenia [...] Już przed przyjazdem do Olsztyna zapoznałem się dość dokład- nie z historią walk ludu warmijskiego [sic] o polskość. Dlatego staraliśmy się bronić tę ludność przed [...] represjami reakcyjnego podziemia. Dowieść jej czynem, a nieraz przelaną krwią [...], że milicja ludowa stoi na straży jej bezpieczeństwa i spokojnego życia”. Zaczkowski interesów Warmiaków i Mazurów bronił również jako aktywista partyjny, i w ogóle – społeczny. Będąc komendantem MO, działał bowiem na wielu innych polach. Wchodził w skład Sądu Koleżeńskiego Związku Osadników Wojskowych, był członkiem Zarządu Wojewódzkiego Związku Bojowników z Faszyzmem i Najazdem Hitlerowskim o Niepodległość i Demokrację, wchodził w skład zbowidowskiego aktywu (chociaż z władzami tego ostatniego stowarzyszenia pokłócił się o pominięcie go przy rozdziale Krzyża Grunwaldu7). Dużo ważniejsze funkcje pełnił w Partii. Od 1946 do 1950 r. był członkiem egzekutywy olsztyńskiego Komitetu Powiatowego najpierw PPR, a potem PZPR. To właśnie na forum partyjnym „wiele miejsca [...] poświęcaliśmy problematyce ludności miejscowego pochodzenia. Milicja w swej praktycznej działalności, w miarę sił i możliwości wypełniała wolę partii, wolę PPR jako przewodniej siły naszego narodu”. Wydawnic- Listy do redakcji Miasto zaprezentowało nowe inicjatywy wspomagające seniorów P rzeczytałam na portalu Olsztyn 24: „Miasto zaprezentowało nowe inicjatywy wspomagające seniorów” a poniżej galeria zdjęć: w centrum uśmiechnięty pan prezydent Piotr Grzymowicz, po lewej nie mniej zadowolona pani, po prawej raczej poważny; w kilkunastu ujęciach. To konferencja prasowa poświęcona trzem nowym inicjatywom mającym wspomóc starszych mieszkańców Olsztyna, a poniżej tekst: Pierwsza ze wspomnianych inicjatyw będzie dostępna już od jutra (29.04). 26 Dzwoniąc pod numer 89 522 28 20 starsi mieszkańcy miasta będą mogli porozmawiać nie tylko z fachowcem, ale też z kimś, kto rozumie osobę po drugiej stronie słuchawki, będzie miał dla niej wiele życzliwości i cierpliwości. Osoby dzwoniące mogą liczyć na wsparcie psychologiczne i tzw. pomoc obywatelską – informacje, jak załatwić różne sprawy w urzędach i Pierwsza ze wspomnianych inicjatyw będzie dostępna już od jutra (29.04). Dzwoniąc pod numer 89 522 28 20 starsi mieszkańcy miasta będą mogli porozmawiać two resortowe potwierdza i to: „Polska Zjednoczona Partia Robotnicza miała zawsze w Milicji Obywatelskiej i Służbie bezpieczeństwa oddaną kadrę bojowników o nowy, rewolucyjny ład i porządek, o lepsze życie ludzi pracy”.8 Aleksander Zaczkowski po zakończeniu służby mieszkał w Kieźlinach. W 1967 r. wrócił w rodzinne strony, do Sosnowca. Zmarł 18 grudnia 1985 r. we wsi Jaroszowiec (gmina Klucze). Dr historii, pracownik Archiwum Państwowego w Olsztynie Mariusz Korejwo 1. APO, 1141/3674, Dokumentacja Aleksandra Zaczkowskiego. 2. Dziś w granicach Sosnowca. 3. KPRP – Komunistyczna Partia Robotnicza Polski. 4. CGT = Powszechna Konfederacja Pracy, konfederacja związków zawodowych we Francji o silnym zabarwieniu lewicowym. 5. H. Panas i inni, W służbie narodu na Warmii i Mazurach. XXV lat MO i SB, Olsztyn 1969 r. , s. 27-28. 6. Ibidem. 7. APO 2931/22, Posiedzenie prezydium Zarządu Okręgowego ZBoWiD, Olsztyn 02 VIII 1957 s. 55-59. 8. List I sekretarza KW PZPR w Olsztynie T. Białkowskiego do funkcjonariuszy MO i SB woj. olsztyńskiego, w : H. Panas i inni, ibidem, s. 7. nie tylko z fachowcem, ale też z kimś, kto rozumie osobę po drugiej stronie słuchawki, będzie miał dla niej wiele życzliwości i cierpliwości. Osoby dzwoniące mogą liczyć na wsparcie psychologiczne i tzw. pomoc obywatelską – informacje, jak załatwić różne sprawy w urzędach i jak korzystać z udogodnień oferowanych przez miasto, fundacje i organizacje twórcze. I to jest to! Nareszcie niepełnosprawni seniorzy, którym odebrano prawo bezpłatnego parkowania (jest to praktyka powszechna, której celem jest chyba zasilenie kasy miasta), a którzy klną w żywy kamień przeprawiając się o kulach przez rozkopane miasto, będą mogli w życzliwe ucho urzędnika wypłakać swoje żale. Może nawet ten przedstawiciel władz miasta uroni z nimi łzę nad ich zbolałymi kończynami i poradzi , by udali się do specjalisty ortopedy, gdzie można się dostać już po 5 miesiącach oczekiwania, czy do poradni rehabilitacyjnej, gdzie czas oczekiwania wynosi tylko 8 miesięcy. Mało tego, mają szanse dowiedzieć się jak załatwić sprawę w różnych urzędach (rozumiem, że również w urzędzie DEBATA Numer 5 (92) 2015 miasta). Przecież wiadomo, że aby coś „załatwić” nie wystarczy udać się do kompetentnego organu, ale trzeba mieć jeszcze tajemną wiedzę jak załatwić. Wreszcie, mają seniorzy szansę dowiedzieć się jak korzystać z udogodnień oferowanych przez miasto, fundacje i organizacje twórcze. Może nawet przy okazji się dowiedzą jakie to udogodnienia oferują im te tajemne organizacje, bo przecież nie od tego jest konferencja prasowa, by od razu upubliczniać taką wiedzę. Trzy dni w tygodniu w godz. 13.30-15 będzie czynny telefon i w tym czasie seniorzy beneficjenci będą mogli seniorom wolontariuszom porozmawiać nie tylko z fachowcem, ale też z kimś, kto rozumie osobę po drugiej stronie słuchawki, będzie miał dla niej wiele życzliwości i cierpliwości, bo przecież wiadomo, że urzędnikowi takiej cierpliwości dla zrzędzącej 60 +, czy stetryczałego seniora 80 + nie wystarczy. Nic to jednak w porównaniu ze szczęściem, które zapewni seniorkom i seniorom „koperta życia”. Już dziś nie mogą się pewnie doczekać, by informacje o swoim stanie zdrowia, lekach i kontaktach do rodziny (czy także o braku takowych?) umieścić w kopercie, która wkrótce będzie dostępna w urzędzie miasta. Na tę kopertę należy przykleić naklejkę „Koperta życia” i umieścić w lodówce!!!!! (miejsca tam pewnie pod dostatkiem, biorąc pod uwagę wysokość emerytur i rent). Ciekawe ile takich kopert i naklejek w ramach troski o los seniora zamówił Urząd miasta, bo wiadomo, że, każdy z 42 tys. seniorów mieszkających w Olsztynie nie będzie miał życia bez takiej koperty!!! Chcę wierzyć, że rada senioralna, która „..miałaby zajmować się zagadnieniami i wdrażaniem przedsięwzięć poprawiających poziom życia seniorów mieszkających w Olsztynie”, a której powołanie odbędzie się na majowej sesji miasta będzie autorem konkretnych poczynań, które „łopatologicznie” zaprezentują beneficjentom tego przedsięwzięcia, bo wiadomo, że percepcja tych po 60 już nie taka i nie potrafią się doczytać między wierszami A gdyby było inaczej, to polecam wnioskodawcom tej wspaniałej inicjatywy frazę z filmu „Pora umierać” z niezapomnianą rolą przeuroczej Danuty Szaflarskiej (aktualnie 100 + i wciąż na scenie!), a szczególnie tę część, która stanowi Jej odpowiedź na lekarskie: „Niech się rozbierze i położy”. Wdzięczna bez granic 60 +++ Apel o godne upamiętnienie Żołnierzy Wyklętych Minister Andrzej Krzysztof Kunert – sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Łukasz Kamiński – prezes Instytutu Pamięci Narodowej Szanowny Panie Ministrze, Szanowny Panie Prezesie, Z rosnącym niepokojem obserwujemy ostatnie działania zmierzające do budowy Panteonu Bohaterów Narodowych na „Łączce” Wojskowego Cmentarza na warszawskich Powązkach. W wyniku pośpiesznie przeprowadzonego konkursu zwyciężyła praca będąca plagiatem projektu na krematorium sztokholmskiej nekropolii, a nagroda II przypadła projektowi, który nieodparcie kojarzyć się musi z powszechnie znanym pomnikiem Ofiar Holokaustu w Berlinie. W najbliższym czasie ROPWiM zapowiada pośpieszne dokonanie wyboru projektu spośród pięciu wyróżnionych prac, aby w czasie wakacji go zrealizować i w dniu 27 września b.r. odsłonić z udziałem najwyższych władz państwowych. Nie możemy pozbyć się odczucia, że powodem owego nadzwyczajnego ożywienia są potrzeby bieżącej polityki i wyborczego kalendarza, ostatecznym zaś jego efektem uroczyste odsunięcie pilniejszych spraw czekających na rozwiązanie, jak choćby kontynuacji ekshumacji i identyfikacji ofiar zbrodni. DEBATA Numer 5 (92) 2015 Dołączając do głosu rodzin „łączkowych” apelujemy o to, aby uroczysty państwowy pogrzeb naszych Bohaterów odbył się dopiero po zakończeniu prac ekshumacyjnych na całym obszarze „Łączki” tzn. w kwaterach Ł1 i Ł2, pod asfaltową aleją i znajdującymi się wokół chodnikami, a więc w miejscach, gdzie pod grobami z lat 80-tych nadal pozostają szczątki około stu naszych Bohaterów, wśród nich gen. Augusta Emila Fieldorfa, rtm. Witolda Pileckiego, płk. Łukasza Cieplińskiego i pozostałych członków IV Zarządu Głównego WiN. Założony scenariusz pogrzebu na raty nie mieści się w cywilizacyjnych standardach i ociera o farsę, tym bardziej, że znana jest lokalizacja ukrycia kolejnych ofiar na terenie bezpośrednio sąsiadującym ze wznoszonym pomnikiem, a de facto jedynym powodem hamującym ich wydobycie pozostają świadome działania władz komunistycznych maskujących własne zbrodnie. Apelujemy także o to, aby forma, jak i wielkość upamiętnienia odpowiadała jego znaczeniu i obejmowała cały „łączkowy” teren dołów śmierci, do których komuniści barbarzyńsko wrzucali swe ofiary. Towarzyszące konkursowi założenia przestrzenne zminimalizowały obszar zabudowy do niewielkiego fragmentu dawnego pola więziennego (18 x 18 m), czyli zaledwie do części Kwatery Ł1 wpisanej obecnie do rejestru grobów wojennych i ledwo dorównującej rozmiarami mauzoleum Bolesława Bieruta. „Łączka” jest miejscem symbolicznym i wyjątkowym. Forma i skala Panteonu Bohaterów Narodowych, przez pół wieku wyklętych i zapomnianych, musi odpowiadać randze Ich walki i tragicznego losu. Zamiast pośpiechu potrzebna jest rozwaga i odwaga. Oni na nią czekają. Pod listem 90 podpisów, m.in. : Adama Borowskiego, Krzysztofa Czabańskiego, Andrzeja Melaka, Jana Parysa, Martyny Miklaszewskiej, Tadeusza Płużańskiego. 27 Przywracanie pamięci bohaterom nie jest sprawą prostą Z prof. Krzysztofem Szwagrzykiem rozmawiają red. Marzenna Piasecka-Dzbeńska i red. Andrzej W. Kaczorowski Prof. Krzysztof Szwagrzyk: „Identyfikacja żołnierzy wyklętych - ofiar reżimu komunistycznego i upamiętnienie ich walki o suwerenną ojczyznę, to wielkie święto dla całej Polski” Panie Profesorze, czy zdarzyło się do tej pory, że przedstawiciele aparatu represji (bądź ich rodziny) ujawnili miejsca tajnych pochówków swych ofiar? Niestety, nie. Wydaje się nieprawdopodobne, aby wśród całego wielotysięcznego korpusu aparatu bezpieczeństwa i ich rodzin przez dwadzieścia pięć lat od upadku komunizmu nie znalazł się nikt, kto zechciałby ujawnić takie miejsce. Z pewnością wpływ na to ma ich obawa, że taki krok może spowodować dla nich przykre następstwa w postaci pociągnięcia do odpowiedzialności karnej. Wydaje mi się jednak, że znacznie ważniejszym czynnikiem powodującym taką, a nie inną postawę jest ich przekonanie, że praca w komunistycznym aparacie bezpieczeństwa była służbą dla Polski, a ci, których aresztowali, torturowali, likwidowali – byli wrogami ustroju i państwa. Dlatego ani wówczas, ani teraz nie należą im się żadne względy. Jaki jest obecny stan wiedzy na temat geografii zbrodni? Jak dużo jest jeszcze „białych plam” na tej mapie Polski? Czy mamy jeszcze szanse na poszerzenie bazy źródłowej? Na mapie Polski mamy setki udokumentowanych miejsc związanych z funk- 28 cjonowaniem terroru komunistycznego lat 1944–1956. W zasadzie wszędzie tam, gdzie były siedziby Urzędów Bezpieczeństwa, Informacji Wojskowej, gdzie były więzienia i obozy – znajdujemy albo przewidujemy odnalezienie szczątków ofiar pogrzebanych w miejscach, po których przez lata usiłowano zatrzeć wszelkie ślady. Jak oceniamy, w całym kraju powinniśmy odleźć kilkanaście tysięcy ludzi straconych, zamordowanych, zmarłych w okresie stalinizmu. Jakie są główne priorytety poszukiwań w bieżącym roku? Za priorytetowe uznajemy działania poszukiwawcze miejsc, w których komuniści pogrzebali najwięcej ofiar. Wśród nich są nekropolie warszawskie: Cmentarz Wojskowy Powązkowski, Cmentarz Bródnowski i przy ul. Wałbrzyskiej, nekropolie i siedziby UB we wszystkich miastach wojewódzkich oraz pogranicze województw śląskiego i opolskiego, gdzie we wrześniu 1946 r. wymordowano prawie 200 partyzantów oddziału NSZ Henryka Flamego, ps. „Bartek”, których szczątków od lat poszukujemy. Czy istnieją możliwości dalszego działania Pańskiego zespołu na „Łączce” i na Służewie? Tak, choć to niezwykle trudne pod wieloma względami. Dziś nie jestem w stanie nawet określić przybliżonej perspektywy kontynuacji prac w tych miejscach. Gdzie jeszcze w kraju będą prowadzone prace poszukiwawcze? W tym roku będą to: Cmentarz Garnizonowy w Gdańsku, Cmentarz Bródnowski w Warszawie, województwo lubelskie, małopolskie, podkarpackie, opolskie i śląskie. Jakie są największe trudności i zagrożenia? Czy istnieje wola polityczna, czy zapewnione są środki finansowe i techniczne? Jakich zmian przepisów prawnych należałoby dokonać? Czy uda się zgromadzić odpowiednią bazę genetyczną do identyfikacji już odnalezionych ofiar? Nie mogę w pełni, w wyczerpujący sposób i w zgodzie z własnym sumieniem odpowiedzieć na żadne z postawionych mi pytań. Odpowiem tak jak mogę, mając pełną świadomość, że czytelnicy „Biuletynu AK” niekoniecznie będą z mojej odpowiedzi zadowoleni. Problemy w procesie prowadzenia poszukiwań nieznanych miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego były, są i z pewnością będą. Ich rodzaj, skala i charakter są tematem na zupełnie odrębną rozmowę, ale dziś jeszcze na nią nie czas. Jak ocenia Pan inne inicjatywy (poza Pana zespołem) zmierzające do odkrycia kolejnych grobów? Mam mieszane uczucia. Doceniam chęć pewnych środowisk włączenia się w poszukiwanie zamordowanych przez komunistów żołnierzy polskiego podziemia niepodległościowego. Uznaję jednak, że cały proces poszukiwań, ekshumacji i identyfikacji powinien spełniać najwyższe kryteria jakości, rzetelności naukowej i profesjonalizmu zawodowego. Rolą państwa jest stworzenie takiego systemu, aby poszukiwania bohaterów narodowych realizowane były przez instytucje państwowe i placówki naukowe. Bowiem tylko taki sposób prowadzenia poszukiwań i ekshumacji przynosi gwarancję zachowania standardów. Inaczej będziemy świadkami prowadzenia poszukiwań przez nieznane, skrzyknięte ad hoc i niekoniecznie zadowolone z kontroli państwa grupy, stowarzyszenia, fundacje. Szczątki ludzkie, prochy walczących o niepodległość Polski wymagają szczególnej ochrony. Dziękujemy za rozmowę. Źródło: „Biuletyn Informacyjny AK. Miesięcznik Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej”, rok XXV, nr 4 (300) DEBATA Numer 5 (92) 2015 Alle* Łyna To stary spór. Która rzeka Warmii jest ładniejsza: Łyna czy Pasłęka ? Myślę że za sprawą większego dorzecza, chyba jednak Łyna. Ma więcej dopływów i niesie więcej wody. To ją też ratuje w dzisiejszej epoce chronicznej suszy. henryk falkowski Ł yna ma silne źródła pomiędzy miejscowościami Łyna i Orłowo pod Nidzicą. Jest to wyjątkowe miejsce, warto urządzić sobie tam pieszą wycieczkę i zobaczyć te najpiękniejsze źródła rzeki na Mazurach. Takich źródeł nie ma ani Pasłęka, ani Drwęca. Zaraz za nimi jest cudnej urody staw młyński, to tutaj parę lat temu dokonano odłowu kontrolnego agregatem prądotwórczym i okazało się, że występują w jego wodzie pstrągi potokowe do 1,5 kg. Była to pewnie odmiana troci jeziorowej, to częsty przypadek w górnym biegu Łyny i jej dopływów. Ostatnio odrestaurowano młyn, a rzeka jakby nie akceptując tej zmiany, popłynęła paroma nowymi korytami malowniczo przecinając lokalną polną drogę. Prowadzi tu też ścieżka rowerowa z Nidzicy, musiała być zrobiona za duże pieniądze, bo wygląda imponująco. Leśnymi drogami przez Lasy Łańskie możemy dojechać do Rusi pod Olsztynem. Dobry pomysł to jazda pociągiem do Nidzicy i powrót tym szlakiem rowerem, trwa to 5-7 godzin. Gdy już liczne potoki spotkają się w jednym korycie, strumień bystro płynie w wyraźnej dolinie leśnej aż do miejsca Rzeka Marózka. Fot. Jarek Koziura DEBATA Numer 5 (92) 2015 gdzie jest zasilany potokiem z okolic Wólki Orłowskiej. W tych okolicach znajduje się cmentarz wojenny z I wojny światowej ofiar bitwy pod Tannenbergiem. Obrazowo opisała potyczkę pod Orłowem Barbara Tuchman w „Salwach sierpniowych”, za którą to książkę otrzymała Nagrodę Pulitzera. Leży tu około trzy tysiące niemieckich i rosyjskich żołnierzy. Wielu z nich to Polacy, którzy musieli wtedy służyć w obcych armiach. Po lewej, niemieckiej, stronie cmentarza leży oficer o nazwisku „Falkowski”, pewnie Kaszub. Nie jest to moja rodzina, bo mój ojciec pochodził z Dąbrowy Białostockiej. Centralnie, na skraju doliny Łyny, ustawiony jest obelisk z czytelnym jeszcze dziś napisem „Helden”, czyli „Bohaterom”. Stąd spokojniejsza już rzeczka płynie podmokłą doliną do jeziora Krzyż, potem przez Brzeźno Małe i Duże, malutkie, na złość pewnie nazwane, Morze – wszędzie tu możemy łowić tylko z łodzi lub kajaka, którymi wygodnie wodujemy przy moście w Brzeźnie Łyńskim. Krótkim odcinkiem Łyny wpływamy w dół rzeki na jeziora Kiernoz Mały i Wielki. Tu muszę zwrócić uwagę na toponimię tych okolic. Nazwa wsi Kurki jest podobna do nazwy staropruskiej bogini Kurko. Są tu też miejscowości Dąb i Lipowo Kurkowskie, a przecież Prusowie czcili takie drzewa jak dąb i lipa, i jeżeli w środku tego obszaru leży jeszcze Jezioro Święte, to chyba nie jest to przypadek. Musiało się tu kiedyś znajdować centrum kultów pogańskich, może tu został wprowadzony w pułapkę i zginął w 1166 r. Henryk Sandomierski? Przenieśmy się teraz na dopływ Łyny – Marózkę. Gdy te dwie rzeki łączą się w Kurkach, Marózka jest większą i dłuższą, o około 50 kilometrów, rzeką. Dlaczego więc dalej Łyna nie nazywa się Marózka? Może dlatego, że wpada cicho i niemal niezauważalnie, tuż przy wypływie Łyny z Kiernoza Wielkiego. Jej źródła znajdują się w jeziorze Gardyny, płynie niemal jak rów do jeziora Łubień, dalej to już rzeczka, widzi ją już każdy, kto jedzie na Pola Grunwaldzkie. To w niej Litwini wycięli krzyżacką pogoń podczas manewru sfingowanej ucieczki spod Zielonego Lasu (Grünwald, Grunwald). Marózka przepływa przez rynnowe jezioro Mielno, a na moście w Waplewie koło cmentarza doszło do przerwania niemieckiej obrony, w wyniku czego Rosjanie zajęli na krótko Olsztyn w sierpniu 1914 r. Parę kilometrów stąd, w wiejskiej szkole w Stębarku Paul von Hindenburg miał swój sztab, do którego rosyjski generał Aleksander Samsonow nie dotarł, ale dotarły tam zdobyte pod Grodzicznem rosyjskie plany i dlatego niemiecki „geniusz” wygrał wielką bitwę toczącą się na 120 – kilometrowym froncie. Bitwa trwała niemal na każdym zakręcie rzeki. Poniżej młyna w Waplewie zaczyna się piękny i dziewiczy odcinek Marózki, która przez dłuższy czas płynie przez las. Czysta woda pozwala obserwować doły na zakolach sięgające 3 metrów. Kajakarzom radzę wodować na jeziorze Myślaki i następnie dopływem wpłynąć na Marózkę w okolicach mostu kolejowego na trasie Olsztyn–Warszawa. Pod koniec tego leśnego odcinka, w okolicach stacji Bujaki, wpada do Marózki potok Witramówka, nawet w upały lipcowe prowadzi bardzo chłodną wodę, kajakarz nie jest w stanie wystać chwili w jego nurcie przy ujściu. Na Witramówce widziałem też potężny wodospad na zniszczonym młynie, chyba największy na Warmii i Mazurach. Poniżej ujścia Witramówki Marózka przyśpiesza i wpada do bezrybnego, ale ładnego jeziora Maróz. Ileż tu daczy, ośrodków i kłusowników! Lubię pole namiotowe w Szwaderkach. Jest tam bar, w którym podawane są zupy (rybna – niebo w gębie), przygotowywane przez mieszkającą w okolicy Mazurkę. Dalej 29 znana smażalnia i stawy rybne. Tam jem tylko wędzone sielawki, też pycha. Przed jeziorem Pawlik do Marózki wpada mały potok Poplusz, odprowadzający wody z Jeziora Pluszne. W Pluskach lubię wykąpać się i później zjeść koło plaży świeżą i niedrogą rybkę lub tatara z łososia, oczywiście tylko z Bałtyku - rozróżniamy po jaśniejszym mięsie. Jest w tym miejscu jakaś tradycja, obsługują tu mnie od lat moje uczennice z IV LO, teraz Monika z II B. Lubię to miejsce, ten wiatr od jeziora, widok czystej wody, kamień przed strażą pożarną i nawet warszawiacy mniej mnie tu denerwują. Wracajmy na Marózkę, bo warto, przed nami bowiem najpiękniejszy jej odcinek. To tu – przy ujściu do Pawlika, a nie koło Mielna - aktor Mieczysław Pawlikowski, filmowy Zagłoba, ustanowił długo niepobity rekord Polski w pstrągu potokowym. Pewnie była to troć jeziorowa, a zazdrośnicy plotkowali, że dyrektor hodowli pstrąga w Szwaderkach to kolega Pawlikowskiego z RAF. Wierzę w ten re- kord, ponieważ właśnie tu widziałem największe ryby w moim życiu i nie były to 4 kilogramowe pstrągi. Mam na to żyjącego świadka. Poniżej jeziora Pawlik Marózka ma najpiękniejszy swój odcinek, jest to przełom w sandrowym sosnowym lesie. Obecnie silnie eksploatowany przez kajakarzy, którzy skutecznie przegonili stąd wędkarzy. Prawdziwą tragedią jest stale obniżający się poziom wody, w tym roku są szczególnie dramatycznie niskie stany. Gdy po lewej stronie kończy się dolina, można udać się na 15 minutowy spacer do nieistniejącej wsi Orzechowo. Komuchy w latach imperium łańskiego wysiedlili tę wieś, zresztą także Małe Pluski. Został cmentarz, kościół, kapliczki, leśnictwo i metalowy krzyż na rozstaju dróg. Tu przebiegała granica religijna pomiędzy katolicką Warmią (Orzechowo) a protestanckimi Mazurami (Szwaderki, Kurki). W tym kontekście nowego znaczenia nabiera nazwa granicznego jeziora – Święte. W Orzechowie odpoczywał na wakacjach latem 1953 r. prymas Ste- fan Wyszyński. Było to na miesiąc przed aresztowaniem przez komuchów. Moi byli uczniowie, znając moją miłość do tych okolic, w kościele w Orzechowie organizują swoje śluby, nie zapominając zaprosić mnie na nie. Marózką pływał Karol Wojtyła, ponoć na moście w Kurkach dowiedział się o nominacji na biskupa sufragana w Krakowie. Od Kurek Łyna i Marózka płyną razem jako Łyna. Tworzą tu po raz kolejny granicę pomiędzy Mazurami a Warmią w miejscowości Ząbie. Dalej jest już tylko Warmia i Jezioro Łańskie. Nauczyciel historii [email protected] Henryk Falkowski *Pruska nazwa rzeki Łyna brzmiała Alna, niemiecka Alle Warmiński kapłan i ksiądz prymas K siądz Wojciech Zink, jako rządca diecezji warmińskiej, czterokrotnie gościł prymasa Polski Stefana kardynała Wyszyńskiego. W sierpniu 1953 roku ksiądz prymas przyjechał na wakacyjny wypoczynek do Orzechowa w gminie Olsztynek. 15 sierpnia zakończył swój pobyt i udał się do Warszawy na uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. 25 września 1953 roku został aresztowany przez komunistów i „osadzony w miejscu odosobnienia” - jak to się eufemistycznie określa. W kilka dni później, 2 października, funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa aresztowali ks. Wojciecha Zinka. Ks. Zink był jedynym duchownym – członkiem Episkopatu, który zaprotestował przeciwko aresztowaniu ks. prymasa, choć zdawał sobie dosko- nale sprawę z tego, że może za swoją postawę zapłacić najwyższą cenę. Episkopat Polski dał się zastraszyć aresztowaniem prymasa - zamiast głosu sprzeciwu, wzięcia w obronę aresztowanego księdza prymasa, biskupi wydali oświadczenie: Episkopat nie będzie tolerował wkraczania przez kogokolwiek z duchowieństwa na drogę szkodzenia Ojczyźnie i będzie stosował wobec innych odpowiednie sankcje zgodnie z prawem kanonicznym. Ks. Wojciech Zink przebywał 16 miesięcy w więzieniu przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie. Ksiądz prymas Stefan Wyszyński powrócił z internowania pod koniec października 1956 roku. 28 maja minie 34 rocznica śmierci Prymasa Tysiąclecia. DJ Zapiski ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego z pobytu w Orzechowie 5 sierpnia 1953 roku środa. Warszawa – Olsztynek – Orzechowo. Na godz. 10.00 przybył ks. Infułat Zink, z którym wjechałem do Orzechowa pod Olsztynkiem. Ks. Zink przygotowywał 30 tutaj pustą plebanię, wśród jezior i lasów, na miejsce kilkudniowego wypoczynku. Przybyliśmy do tego pustkowia na godz. 17.00. Mam do dyspozycji kościół z Najświętszym Sakramentem, duży dom plebański, dwie siostry z Olsztyna z seminarium, które prowadzą nam gospodarstwo. Ksiądz Kanonik Padacz jest mi towarzyszem. Uchodzę za księdza Profesora. Chyba to nie konspiracja. Na razie pada deszcz. Na miejscu jest niewielka wioska, w której przebywa 20 kobiet i jeden jedyny mężczyzna. Kościołem opiekuje się staruszka Warmianka, matka 5 synów, którzy są wszyscy za granicą. 14 Sierpnia 1953 roku – Orzechowo k. Olsztynka. Dziś dobiega końca DEBATA Numer 5 (92) 2015 Wspomniany przez księdza prymasa żyrandol z kościoła w Orzechowie nasz krótki wypoczynek w Orzechowie. Jutro po obiedzie wracamy do Stolicy. Spędziliśmy z ks. Padaczem lato leśnych ludzi, na całkowitej niemal włóczędze wśród lasów i jezior, niemal nie spotykając ludzi, których tu bardzo mało. Wioska jest niemal w połowie wyludniona, położona uroczo. Ile tu jest w lasach jezior, trudno obliczyć. Niektóre cudowne jak jezioro Pluszne (Plusk). Świetne i inne. W którąkolwiek stronę nie wyjdzie się z Orzechowa zawsze można trafić, w odległości pól do dwóch kilometrów, na jezioro otoczone lasem. Spotykani ludzie niemal wszyscy mówią po polsku, nie spotkaliśmy takiego, który nie rozumiał języka polskiego. Wszyscy dobrze odpowiadają pochwalonego czystym językiem. Najlepiej mówią chłopcy po wojsku; znać na nich, że otarli się o mowę literacką. Bez błędów zazwyczaj mówią starsi, chociaż w fonetyce ulegają niemieckiej manii charczenia. Najgorzej mówią dziewczęta, które mają najmniej kontaktu z Polską. Nasza miejscowość to krawędź Warmii. Lud jest bardzo religijny; każdego dnia naszego pobytu przychodziło kilka osób do spowiedzi św. i przeszło 10 do Komunii św. Dobrze śpiewają po polsku, wiele pieśni nowych, chociaż można znaleźć tu śpiewniki niemieckie. Modlitewnik diecezjalny po polsku, jest dobrze zredagowany, ale to książki przedwojen- DEBATA Numer 5 (92) 2015 ne. Dziś cenzura nie pozwala drukować książek religijnych dla tych ludzi. Jest to zbrodniczość, nie dająca się obliczyć w następstwach swoich. Z braku książek polskich ludzie ci z konieczności sięgają po książki niemieckie. A tu trzeba dać to, co budzi zaufanie. Ludzie ci nie wezmą do ręki gazety komunistycznej i książki. Łudzi się rząd, gdy myśli, że można repolonizować tych ludzi na lekturze o Marksie i Engelsie, Stalinie i bohaterach Polski Ludowej. Oni ich nie rozumieją i nie chcą ich uznać Natomiast chętnie czytaliby historię Narodu Polskiego i literaturę polską. Nieszczęściem dla Polski jest, że Warmia wróciła w okresie komunizowania Polski. Ale przeszli zwycięsko przez germanizację, to przejdą zwycięsko przez komunizowanie. Lud jest bardzo uprzedzony do wysokich panów z Warszawy, jak z przekąsem powiedział nam stary Warmiak, grodzący płoty przed dzikami. „Wysokie pany przyjechały i zabrały nam flinty, a dziki niszczą nam zbiory, nie mamy, czym się bronić”. Istotnie, po nocach ludzie wartują na polach, palą ogniska, krzyczą, biją kijami po blaszanych pudłach i w ten sposób bronią się przed dzikami, których jest mnóstwo. Ich ślady znać na wszystkich ścieżkach leśnych, chociaż we dnie ich nie widać. Ciężkim utrapieniem dla ludzi jest UB. Dziś w nocy przyszli po człowieka, by odsiedział rok więzienia za za- branie drzewa z lasu na ogrodzenie płotu. A drzewa tego leżą całe zwały; nikt go nie sprząta, nikt nie przecina wybujałych zagajników, które schną z ciasnoty. Wydaje się, że zamiast posyłać starego człowieka do więzienia, gdzie będzie żywiony na koszt państwa, lepiej byłoby go zobowiązać do oczyszczenia kwatery lasu. Ale to nie jest postępowe rozumowanie. Śledzimy starannie ślady polskości. W kościele wisi ogromny drewniany żyrandol, w kształcie dzwonu, pomnik po poległych z 1914 - 1918 roku. Na 43 nazwiska poległych 30 jest polskich. Warto je przytoczyć: John. Kowalewski, Hoh. Choina, Aug. Mathiak, Jos. Biernath, Franz Baczewski (kilkakrotnie), Konrad Zacheja, Sopella, Baszkrowitz, Kasprowski, Wielengowski, Kottkowski, Michalczik, Czeczko, Oppenkowski, Urban, Niemierza, Balewski, Jurewitz, Quitek, Wieczorek, Piotrasch, Popowski, Bendorza itp. Proboszcz tych ofiar wojny i fundator tego osobliwego pomnika zwie się Wenskowski. Wszystko dobrane. Podobnie na cmentarzu grzebalnym, większość nazwisk na nagrobkach polskich, chociaż imiona niemieckie. Tabliczki na ławkach kościelnych są niemal wszystkie wypełnione polskimi nazwiskami. Prawdziwie ziemia gromadzi prochy. Jak bardzo umiejętnej pracy, pełnej szacunku i powagi trzeba by tutaj, by ludzi tych danych przez Opatrzność, w pełni przywrócić narodowi. Tak blisko stąd do Warszawy, a jednak tak daleko do serca Polski. Ci ludzie słyszą tylko o więzieniach, o karach, o sądach, o śledztwach. Nasz proboszcz orzechowski, autochton, też siedział w polskim więzieniu 8 miesięcy. Dotąd nie wie, za co. To może zrozumieć warszawiak, ale nie pojmie tego Warmiak. Trzeba długo i cierpliwie wyjaśniać, zanim się poczuje, że wątpliwości się chwieją. 15 sierpnia 1953 roku, sobota, Orzechowo, Warszawa. Uroczystość Wniebowzięcia. Obydwaj z Ks. Padaczem duszpasterzujemy. Odprawiam jedno nabożeństwo o godz. 8:00, ks. Padacz drugie o godz. 10:00. Przyszła wielka liczba wiernych, śpiewają pięknie po polsku. Wygłaszam przemówienie o Matce Bożej. O godz.15:00 żegnamy miłe miejsce spokojnego wypoczynku; gromada dzieci przychodzi z kwiatami, otrzymują obrazki. Szkoda ich, gdyż znowu pozostaną bez Mszy św. i Komunii św., do której co dzień tyle ich przychodziło. 31 Przekraczanie granic W Radiu Olsztyn dzieją się dziwne rzeczy. W roku ubiegłym w audycjach nadawanych w języku ukraińskim czczono Stepana Banderę. Jako pierwszy zwrócił uwagę na propagowanie w publicznym radiu treści godzących w polską rację stanu prof. Selim Chazbijewicz. W kwietniu w audycji, nadawanej tym razem w języku niemieckim, dopuszczono się propagowania rewizjonizmu. I to wszystko ma miejsce w państwowym, publicznym radiu. ks. jan rosłan P aweł Sieger jest Niemcem od kilku lat mieszkającym w Polsce. Nakręcił on film „Polskie obozy koncentracyjne” i o nich opowiadał w audycji, ale za największą tragedię uznał nie „masowe morderstwa dokonywane na ludności cywilnej”, ale to, że państwo pruskie zginęło z mapy świata. I tu się odgraża: „Niech Polacy, Ukraińcy wiedzą, że to nasza ziemia, nasze Prusy, nasza tradycja. Trzeba walczyć o swoje”. Niektóre ziomkostwa propagowały kult państwa pruskiego i podtrzymywały roszczenia terytorialne. Przez lata powojenne Polska walczyła o uznanie aktualnych granic. Dziś nikt rozsądny nie kontestuje powojennego podziału Europy, a tu u nas, w Polsce, w publicznym radiu dopuszcza się propagowanie wypowiedzi godzących w polską rację stanu. „Nie mam zamiaru wycofać się ani z jednego słowa” - powiedział olsztyńskiej „Wyborczej” Paweł Sieger. To jest najlepsze świadectwo, że jego wypowiedzi były starannie przemyślane. Tylko dlaczego dopuszczono je do emisji, skoro audycja wyemitowana w niedzielę została dostarczona do rozgłośni we czwartek. Czyżby nikt jej z redakcji wcześniej nie przesłuchał? Niestety, zbieramy plon polityki kulturalnej i historycznej obecnej ekipy rządzącej i ich poprzedników. Od wielu lat dokonuje się proces przeprogramowania myślenia o przeszłości, a w szczególności o drugiej wojnie światowej. Powstają książki o tzw. historii alternatywnej, jak to dobrze byłoby, aby Polska sprzymierzyła się z Hitlerem, niektórzy historycy wprost piszą, że powinniśmy to zrobić. Mało tego, coraz częściej Polaków oskarża się współodpowiedzialnością za zbrodnie, które na terenie Polski popełnili niemieccy okupanci. Ks. prof. Waldemar Chrostowski przeanalizował zmieniający się tok narracji o holokauście. W pierwszych latach powojennych wszyscy wiedzieli, że sprawcami eksterminacji narodu żydowskiego są hitlerowskie Niemcy. Potem zaczęto 32 wprowadzać kategorie świadków. Byli nimi Polacy. I zaczęto mówić o moralnej odpowiedzialności świadków zbrodni, bo nie reagowali, bo milczeli. Tylko jednocześnie zapomina się o jednym, że tylko w Polsce za jakąkolwiek pomoc udzieloną Żydom karano śmiercią. Następnie zaczęto używać już pojęcia współuczestnictwa lub współudziału albo pomocniczości i zarzutu czerpania materialnych korzyści z ludobójstwa. Na koniec zaczęto Polakom przypisywać kategorię nawet sprawców zagłady Żydów. Niestety, taką narrację powielają polskie władze, mało tego, same propagują i takie przekazy finansują, jak choćby filmy „Pokłosie” czy „Ida”. W promowaniu tych i innych produkcji poza granicami kraju czynny udział miały polskie ambasady mobilizowane do tego przez Radosława Sikorskiego. To „Gazeta Wyborcza” przez lata propagowała pedagogikę wstydu: mamy wstydzić się za historię, za poglądy, przywiązanie do religii, tradycji, i w ogóle za to, że jesteśmy Polakami. Pamiętny jest artykuł Michała Cichego, który wywołał szczególną reakcję wśród weteranów Armii Krajowej, bo autor, który po latach przepraszał za ten tekst, oskarżył w nim tę formację, że w czasie powstania warszawskiego polowała na ukrywających się Żydów. Wypowiedź Baracka Obamy o polskich obozach śmierci, a teraz szefa FBI o współodpowiedzialności Polaków za holocaust to przecież konsekwencje polskiej polityki historycznej. Szef FBI powtórzył tylko za lansowanym i honorowanym w Polsce Janem Tomaszem Grossem, który znów stał się bohaterem Tomasza Lisa i „Newsweeka”. „Nigdy nie wyzwoliliśmy się jako naród z piętna antysemityzmu” opiniuje Gross, a Lis to chętnie podchwytuje i upowszechnia. Zawsze byliśmy antysemitami i nimi będziemy - to teza bez przerwy powtarzana w polskojęzycznym tygodniku wydawanym przez niemiecki koncern. Tomasz Lis jest zachwycony obecnym obrazem Pol- ski w świecie, gdzie przedstawia się nas jako antysemitów odpowiedzialnych za holokaust. „Polska nigdy w historii nie miała tak dobrego wizerunku”- stwierdził Lis, a rządowy polityk do spraw propagandowej manipulacji, czyli Michał Kamiński, w TV „Polsat News” piał z zachwytu: „Myślę, że inne kraje zazdroszczą nam polityki historycznej”. A popatrzmy na prezydenta Bronisława Komorowskiego. To on w liście w sprawie zbrodni w Jedwabnem pisał: „naród ofiar musiał uznać tę prawdę, że bywał także sprawcą”. Prezydent RP przyjął taką narrację, jakiej używają oskarżyciele naszego narodu. Propaganda zrzucania odpowiedzialności na Polaków za zbrodnie na narodzie żydowskim odniosła sukces. Tylko nieliczni zareagowali na słowa prezydenta Zrobili to ostatnio m.in.: Zofia Romaszewska, Jan Olszewski, Wiesław Johann i prof. Włodzimierz Bernacki. Stwierdzili: „Przypisywanie Polakom sprawstwa w zagładzie jest tożsame z tym, co powiedział amerykański urzędnik wysokiego szczebla i co wywołało szerokie oburzenie w naszym kraju”. I dalej: „O ile nam wiadomo jest pan jedynym prezydentem w dzisiejszym świecie, który pozwolił sobie obrazić własny naród obarczając go winami niepopełnionymi, używając retoryki niszczącej jego wizerunek i poczucie własnej wartości”. Od lat systematycznie prowadzona przez Niemcy, a także część społeczności żydowskiej polityka zrzucania odpowiedzialności na Polaków za holokaust niestety święci triumfy. Niestety, polscy administratorzy kulturą, polscy dyplomaci, a nawet polski prezydent, nie wspominając o dziennikarzach, w propagowaniu tych nikczemności mają znaczący udział. Polityka oczerniania polskiego narodu ma niestety też miejsce w olsztyńskim radiu. „Karą” za pochwały dokonań Bandery, odpowiedzialnego za rzeź tysięcy Polaków na Wołyniu, było zwiększenie zatrudnienia w redakcji ukraińskiej. Czy konsekwencją propagowania niemieckiego rewizjonizmu będzie zatrudnienie kolejnej osoby w olsztyńskim radiu w redakcji audycji nadawanych w języku niemieckim? Były redaktor naczelny „Posłańca Warmińskiego”, publicysta, autor czterech książek Ks. Jan Rosłan DEBATA Numer 5 (92) 2015 Kogo boi się Julia Hartwig? Bardziej odruchowo niż z dającej się zidentyfikować potrzeby wyjęłam z bibliotecznej półki „Dziennik” Julii Hartwig obejmujący lata 2008, 2009, 2010 wraz z obszernym wprowadzeniem, w którym autorka prześlizgnęła się przez swoje dojrzałe życie, mniej więcej od roku 1947 do 1981. bożena ulewicz P ani Julia Hartwig to poetka, tłumaczka i dojrzała dama. Rocznik 1921. Zaczęła tworzyć jeszcze przed wojną jako uczennica lubelskiego gimnazjum. Studiowała w czasie wojny na tajnym Uniwersytecie Warszawskim. Wśród wykładowców byli najwybitniejsi humaniści tamtej epoki – profesorowie Krzyżanowski, Tatarkiewicz, Kotarbiński, Ossowska. Działała w konspiracji. Potem powojenny życiorys. Trudno go nazwać typowym – stypendium we Francji, wyjazd w latach 70. do USA, gdzie razem ze swym mężem, poetą Arturem Międzyrzeckim, wykładała w tamtejszych college’ach. Po paru latach zdecydowali się na powrót do kraju. Tworzyli i działali. W roku 1976 oboje podpisali się pod Memoriałem 101. Zaraz po „przemianach” została członkiem Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Dzięki dobrej znajomości francuskiego i angielskiego dużo tłumaczyła. Mniej wydała własnych utworów. Ale za to lista jej nagród jest pokaźna, a wśród odznaczeń nawet francuski Order Legii Honorowej VIII klasy. Przyjaciółka wielu znanych osób, wśród których przeważają znakomici artyści, intelektualiści – Miłosz, Turowicz, Lutosławski, Wajda, Kijowski, Edelman. Przyjaciółka, a nawet admiratorka Adama Michnika i „Gazety Wyborczej”. Rzadko zdarza się być obdarzonym tak hojnie darami talentu, przyjaciół i dobrego losu. W życiu pani Julii Hartwig to standard. To, co istotne – nadal tworzy. „Dziennik”, o którym piszę, doczekał się niedawno już drugiego tomu. Z książki wyłania się sympatyczny obraz uroczej starszej pani rozmiłowanej w literaturze, muzyce, w spotkaniach z przyjaciółmi przy lampce dobrego wina, kobiety nowoczesnej, światowej, ale pełnej staroświeckiej kultury. Jak napisał niejaki Janusz R. Kowalczyk: „Od wczesnych wierszy, utrzymanych w po- DEBATA Numer 5 (92) 2015 etyce snu czy gier wyobraźni doszła z czasem do liryki osoby doświadczonej przez życie, której wrodzona i nabyta wiedza promieniuje – w prostych, pozbawionych patosu słowach – mądrym spokojem i duchowym wyciszeniem”. Podobnie jest w „Dzienniku”. Też czuje się ten spokój, ciepło, dobrotliwość. Ale nawet w tym idyllicznym świecie są pęknięcia i dobrotliwość pryska jak bańka mydlana. „Dziennik”, jak sama pisze, „mówi obszerniej niż poprzednie o mojej pracy i ważnych wydarzeniach w życiu politycznym i społecznym”. Polityczny wątek jest dość szczególny, gdyż praktycznie ogranicza się do wyartykułowania lęków i niechęci pisarki do Lecha i Jarosława Kaczyńskich. W indeksie nazwiska obu polityków pojawiają się wielokrotnie. Zdecydowanie częściej niż wspomniany zaledwie czterokrotnie Bronisław Komorowski, czy siedmiokrotnie wzmiankowany Donald Tusk. Równie często jak Kaczyńscy pada tylko w książce nazwisko Adama Michnika. Jest taki syndrom amerykański, który określa pytanie „Co robiłeś, gdzie byłeś kiedy zginął Kennedy?” W polskiej narracji historycznej stawia się dość podobne: „Co robiłeś, gdzie byłeś 10 kwietnia 2010 roku?” Zważywszy na fakt, że książka kończy się właśnie na tym roku, zanim jeszcze zabrałam się za czytanie od deski do deski, spróbowałam odnaleźć kwiecień i związane z nim wpisy autorki. A tu zagwozdka! Nagle, w relacji pod datą 19 marca, pojawia się wpis z datą 24 kwietnia i pani Julia Hartwig pisze: „Tu zabrakło ważnego wydarzenia, jakim było 24 kwietnia spotkanie w Goszycach, w dworku i posiadłości należącej do rodziny Anny Turowiczowej”. Tego dnia jedna z córek Turowiczów zaplanowała „uroczystość z okazji przypadających 24 kwietnia imienin Jerzego”. Z obszernej relacji wyłania się obraz imprezy z udziałem setki gości; wśród nich Zagajewscy, Michnik, Kuroniowa (żona Macieja), Kozłowski, Skwarnicki. Czytano wiersze, odtworzono z płyty Miłosza, obejrzano jakiś dokument filmowy ze stanu wojennego. W kilkustronicowej narracji nikt nawet się nie zająknął o wydarzeniu sprzed dwóch tygodni, ani o pogrzebie pary prezydenckiej na Wawelu, w niedalekim przecież Krakowie, a który miał miejsce zaledwie tydzień wcześniej. Zmowa milczenia czy autocenzura? O dziwo, o katastrofie autorka pisze ni stąd ni zowąd w zapisku z 1 czerwca. Jasne było, że musi się wreszcie określić wobec tego faktu. Minęło półtora miesiąca, a pani Hartwig rozpoczyna tak: „Zaszły wydarzenia, na których opis nie mogę się zdobyć, tak były dramatyczne i w swej ponurej niedorzeczności niepojęte. Uległ katastrofie samolot......”. Przyznam szczerze, że zaskoczyła mnie aberracja z datowaniem. Może poeci żyją w innym świecie, choć nie sądzę, by pani Julia Hartwig była nieświadoma dat i wydarzeń. A może rzeczywiście nie mogła się zdobyć. Jeszcze ciekawsza stała się kompozycja tekstu. Dla mnie osobiście ciekawą stroną tej lektury było śledzenie niezwykłych skoków nastrojów autorki. Zdumiewające zderzenie fragmentów tchnących łagodnym parnasizmem poetyckiej refleksji i zapiekłej antykaczystowskiej publicystyki, w której język damy nabiera tonów jakże dalekich od „mądrego spokoju i duchowego wyciszenia”. Lech Kaczyński pojawia się już na pierwszej stronie „Dziennika” z roku 2008. Jest 9 marca. Nie zaprosił Michnika do pałacu, gdzie wręczano odznaczenia bohaterom Marca. Co gorsze, nie przyznał mu odznaczenia. „Nie tylko oburzające, ale i zadziwiające” - pisze autorka. Szkoda, że „Dziennik” zaczyna się tak późno. Gdyby to zrobiła, musiałaby odnotować, że zaledwie trzy dni wcześniej, 6 marca, Lech Kaczyński uhonorował pośmiertnie Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski Andrzeja Kijowskiego, pisarza, krytyka literackiego i opozycjonistę, zaprzyjaźnionego niegdyś z nią i jej mężem. 20 marca. „Dziś Wielki Piątek”. Poetka pisze o zamieszaniu związanym z ratyfikacją traktatu lizbońskiego Rady Europy. „Nieoczekiwany sprzeciw prezydenta Lecha Kaczyńskiego (…) „Coraz bardziej pożądana byłaby zmiana prezydenta, który hamuje poruszenia rządu, kierując się dobrem swojej partii (rządzonej przez brata bliźniaka), ze 33 szkodą dla państwa (impeachment?)” Taką to konkluzją kończy autorka wielkopiątkową refleksję. Podkreślam, jest rok 2008. 9 maja dłuższa, druzgocąca krytyka prezydenta, który zdaniem autorki hamuje politykę rządu ciągle wetując działania Tuska, bądź Sikorskiego. „A wszystko, co powszechnie wiadomo, pod dyktando złego ducha, jakim jest brat bliźniak, poprzedni premier, szef Prawa i Sprawiedliwości”. Przy okazji dostaje się także ministrowi edukacji Giertychowi, który zdaniem starszej pani jest człowiekiem marnym i nieprzygotowanym do jakiejkolwiek misji organizacyjnej, wychowawczej, czy oświatowej. W dodatku nacjonalista! „Kiedy padła ta nominacja – pisze Julia Hartwig - poczułam się, jakbym dostała po twarzy. Pozostał ministrem do końca. Ale nawet pomysł mundurków, jakie chciał do szkół wprowadzić, nie przetrwał po jego odejściu” - kwituje nie bez satysfakcji. 19 maja autorka kontynuuje wątek. Wprawdzie Lech Kaczyński jest nadal prezydentem, ale udało się uwolnić od jednego ze strasznych bliźniaków. „Nareszcie jednak oczyściło się trochę powietrze od podejrzeń, nacisków i atmosfery prawie policyjnej, w której z niewiadomych powodów każdy mógł czuć się zagrożony”. 19 lipca dowiadujemy się, że prezydent nie ustaje w wykonywaniu rad swego brata, którego „zaciekłość ma w sobie coś złowieszczego”. Pani Hartwig martwi się, że przez taką politykę Polska pokazuje, że nie nadaje się do partnerstwa z Europą. W roku 2009 emocje trochę się wyciszyły. Pani Julia kąsa Lecha Kaczyńskiego już nie z taką regularnością i zaciekłością. Wbija szpile na krótko i mimochodem odnotowując np., że wygłoszone w sejmie przez prezydenta wystąpienie z okazji 20-lecia wolnych wyborów zostało „zlekceważone”. Rok 2010 zaczyna się reminiscencją z Sylwestra dla ludu Warszawy. „Na koniec programu pojawiła się pani prezydent miasta z życzeniami dla warszawiaków. Trzeba przyznać, że nie żałowała grosza ani na dekoracje świetlne w mieście, ani na imprezę sylwestrową” – zachwala poetka. „Wybór na następną kadencję ma chyba zapewniony, bo wykonała prace bardzo spektakularne (… ). Już pisząc to, zdaję sobie sprawę, jak bardzo zaniedbane dotąd prace ruszyły w Warszawie, jak wiele szykuje się zmian po całkowicie biernym okresie urzędowania w prezydenturze miasta Lecha Kaczyńskie- 34 go, po którym nie tylko nie zostało nic znaczącego, ale przeciwnie, został niedobry smak prowincjonalności i zaduchu” pisze Europejka Julia Hartwig. Nie ma mowy o wtopach Hanny Gronkiewicz dotyczących kluczowych miejskich przetargów na budowę II linii metra czy oczyszczalnię ścieków. Była konspiratorka AK jakoś nie znalazła w sobie dość sił, aby odnotować, że z inicjatywy Lecha Kaczyńskiego powstało Muzeum Powstania Warszawskiego. Będąc prezydentem Warszawy obiecał powstańcom, że muzeum zostanie wybudowane na 60. rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. Słowa dotrzymał. Otworzył je będąc jeszcze na tym urzędzie 31 lipca 2004 r. Za to dalej mamy kilka stroniczek uroczych wspomnień z wyprawy do Rzymu, na zaproszenie Instytutu Polskiego, dokąd udaje się z Michnikiem. W programie m.in. wieczory poświęcone pamięci niedawno zmarłego Marka Edelmana oraz rozpoczynający się Rok Chopinowski. Jest początek lutego 2010 r. Zwiedzanie muzeów przeplata się z menu śniadaniowym lub lunchowym. Jest też opis kolacji u przedstawicieli „osiedlonej i ustatkowanej cyganerii”, gdzieś niedaleko Watykanu. Pani domu jest emigrantką 1968 roku. Są przyjaciele Edelmana – Sawiccy, są Lityńscy, jakaś aktorka, Michnik. „Wieczór zakończył się długim seansem śpiewów, że poczułam się jakby w innym świecie. Inny to był świat, ludzi wygnanych, ludzi niechcianych, nie tylko dlatego, że mieli żydowskie korzenie, ale że mieli harde dusze i poczucie godności (…). Przeważały pieśni anarchistów, rewolucyjne, francuskie, antyfaszystowskie pieśni włoskie, wraz ze sparodiowaną Giovinezzą, pieśni z hiszpańskiej wojny domowej, pieśni bundowców śpiewane w jidisz. Najbardziej poruszające było, jak po zaintonowaniu jakiejś nowej pieśni, czy piosenki wszyscy ją podchwytywali, znali i słowa, i melodię”.(...) „A Adam? Dużo pił, ale najwyraźniej czuł się swojsko w tym otoczeniu, które nastroiło go jakby bardziej lirycznie”. Późniejsze troski poetki to niepokój, co będzie, gdy kolejne wybory wygra kolejny Kaczyński. Potem uwagi na temat „histerycznej adoracji” krzyża na Krakowskim Przedmieściu. 17 sierpnia pisze: „Przedwczoraj w ‘Gazecie Wyborczej’ ukazał się artykuł, na który od dawna czekałam, zatytułowany ‘Dość! Jarosław musi odejść’. Autorem jest Wojciech Mazowiecki, syn Tadeusza. Jest to pierwszy odważny, który w sto- łecznej prasie napisał to wszystko, co o Jarosławie Kaczyńskim wiemy (…)”. I tak przez dwie strony z okładem dywagacje na temat złego ducha byłego złego prezydenta, a na dokładkę garstka inwektyw pod adresem Romana Giertycha (odór nacjonalizmu, szowinizmu i antysemityzmu) i na zakończenie lament nad „zaszczutą przez organa władzy wiceminister Blidą”. (… ) „Pewna jestem, że ta sprawa jeszcze wróci, podejrzewam w niej bowiem wątki, które ujawnić mógłby człowiek polityczny, obdarzony na domiar dobrymi intencjami, zdolny do wytoczenia sprawy byłemu rządowi pod hasłem: J’accuse” - dodaje, prawie proroczo, doskonała polska translatorka i przyjaciółka Michnika. Ciekawi mnie, co pisze pani Julia Hartwig w drugim tomie „Dziennika”. Jak komentuje codzienną rzeczywistość kraju nad Wisłą? Czy Polska należycie wpisuje się w europejski pejzaż? Czy nikt już nie hamuje rządu? Dobry prezydent Komorowski niczego przecież nie blokuje. Podpisuje się pod każdym pomysłem rządu obiema łapkami, czy to podwyżka wieku emerytalnego, czy grabież obywatelskich pieniędzy zgromadzonych w OFE. Ciekawe kogo poetka obarczy winą za ucieczkę z kraju tysięcy młodych ludzi za chlebem? A kogo za zbójecką prywatyzację? Niewykluczone, że cierpkim słowem wygarbuje skórę PiS-owcom za dramatyczne kolejki do specjalistów, o których pewnie czyta czasem, nawet w „Wyborczej”. I jeszcze jedno – jak poetka skwituje cudowną apostazję Romana Giertycha, który z szowinisty i antysemity przekwalifikował się w ulubieńca warszawskiego salonu, stając się liberalnym misiaczkiem kompanijki Tuska. Smutno mi się robi, gdy widzę, że pozytywni bohaterowie polskiej układanki, według pani Hartwig, stoją wyłącznie po jej stronie barykady. A wielkim guru jest człowiek, o którym na stronie 301-302 pisze: „znaczną część swojej działalności poświęcił sprawie przywracania dobrego imienia politycznym szawłom. Dać ludziom szansę to nie tylko rzecz pożyteczna, ale i ewangeliczna”. Mesjanizm autorstwa pani Julii Hartwig, według którego naczelny „Wyborczej”, znany m.in. z przywrócenia honoru gen. Kiszczakowi, namaszczony został co najmniej na apostoła, zasługuje na szczególną uwagę czytelników. I nie tylko. Bożena Ulewicz DEBATA Numer 5 (92) 2015 Uśmiechy Od jakiegoś czasu prześladują mnie uśmiechy. Spotykam je w bardzo rozmaitych obserwowanych sytuacjach, a domyślam się ich obecności także wtedy, gdy zdarzenie poznaję za pomocą przekazu werbalnego. Coraz bardziej jestem przekonany, że jeżeli do tej pory (tego nie wiem) nie powstało dzieło analizujące rodzaje uśmiechów i diagnozujące na ich podstawie osobowość uśmiechającej się persony, to najwyższy czas, by to uczynić. Sądzę, że byłaby to niezwykle interesująca lektura. Posłużę się kilkoma przykładami. kamil krystek P rzykład pierwszy, bardzo powszechny. Na ekranie odbiornika telewizyjnego gadająca głowa (gadające głowy). Wypowiadając się na temat innej „głowy”, w tym również swojego rozmówcy, pogardliwie się uśmiecha. I nikt, ani nic, nie potrafi „wymazać tej dekoracji” podczas wypowiedzi na temat przeciwnika, odmiennych poglądów i ocen, sędziów, wyroków sądowych, decyzji politycznych i gospodarczych. Nie padną tu żadne nazwiska, choć Czytelnik nie będzie miał najmniejszych trudności, by wypełnić tę lukę na podstawie własnych spostrzeżeń. Inny przykład. Wzmacniająca się złotówka i taniejąca ropa naftowa uradowały wszystkich zainteresowanych cenami paliw płynnych i gazu (istnieje zależność). I rzeczywiście, nastąpiła znaczna obniżka na stacjach benzynowych. Raptem, mimo że nic „ekonomicznie” nie uległo zmianie, niczym królik z kapelusza nastąpił wzrost cen tych towarów. Okazuje się, że „po cichu” podniesiono na nie akcyzę. W wyobraźni słyszę chichoty lub rechot odpowiedzialnych za to, przecież kolejny raz udało się naciągnąć społeczeństwo na nowy ciężar bez żadnego protestu. Idąc za ciosem można pomajstrować przy rozwiązaniu, które zapewni fiskusowi i innym „ciekawskim” zaglądanie do naszych kieszeni. Wystarczy kliknąć odpowiednim guziczkiem. Będzie zabawa. Dla odwrócenia uwagi warto przy okazji jeszcze bardziej pogmatwać przepisy podatkowe. To przecież gwarancja większej ilości błędów karanych dotkliwie finansowo i przynoszących kolejne wpływy do Skarbu Państwa. „Rechotliwa” sytuacja, jak przypuszczam okraszona premiami, nagrodami czy dodatkowym wynagrodzeniem dla „gmatwaczy”. Uśmiechy złośliwe, pogardliwe, lekceważenia, fałszywe, przylepione, głupkowate, zdawkowe, kwaśne, słodkie, gorzkie, wymuszone, sztuczne – jakże bogata jest ich gama. Hipoteza: „siedzi esbek przy piwku i zastanawia się, jak urozmaicić sobie sytą, ale nudną emeryturę. Może by tak anonim do IPN-u, że Jan Kowalski był „TW”. Nic mi nie zrobią a będzie zabawa, jak się za niego wezmą. Pęknę chyba ze śmiechu. Trzeba sięgnąć po kolejną flaszkę złocistego napoju”. Szczęśliwie są jeszcze uśmiechy prawdziwe. Tak śmieją się nie tylko dzieci. Byłem ostatnio na koncercie kwartetu flecistek. O jednej z nich wiedziałem, że ma ogromne kłopoty rodzinne. Mimo to opromieniał ją uśmiech wiarygodny, gdy po zakończeniu występu frenetyczne brawa wystawiały kwartetowi najwyższą ocenę. Kamil Krystek Delegatura IPN w Olsztynie w maju br. realizuje akcję informacyjną dotyczącą zakończenia w Europie II wojny światowej. Elementem tego przedsięwzięcia jest m.in. wydanie ulotki, odnoszącej się do niektórych skutków obecności Armii Czerwonej w Europie Środkowej i Wschodniej DEBATA Numer 5 (92) 2015 35 „System” zakazany w Rosji Ktoś dobrze określił ten film — to połączenie „Doktora Żywago” z „Hannibalem”. Hollywoodzki Związek Sowiecki jest albo komiksowy (kino zimnowojenne), albo ideologicznie określony (lewackie bajdurzenia Warrena Beatty’ego w „Czerwonych”). Daniel Espinosa solidnie wpasował sensacyjną historię okrutnych morderstw w klimat zbrodniczej, komunistycznej machiny biurokratycznej. To istotne, bowiem obawiałem się, że sowiecka Rosja posłuży jedynie jako „egzotyczne” tło dla kolejnej wersji opowieści o psychopatycznym mordercy. łukasz adamski S talinowska Rosja. Lew Stiepanowicz Demidow (Tom Hardy) to młody funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego sprawnie pnący się po szczeblach kariery. Jest posłusznym sługą systemu, jednak pewnego dnia jego wiara w ideały Partii zostaje zachwiana. Przełożeni każą mu zatuszować sprawę okrutnego morderstwa czteroletniego chłopca, bo w kraju Stalina nie ma morderstw ze zgniłego Zachodu. Gdy zaczynają ginąć kolejne dzieci, narażając się na gniew zwierzchników, Demidow rozpoczyna śledztwo na własną rękę. Ta krzyżówka paranoicznej atmosfery stalinowskiego totalitaryzmu z thrillerem ma swoje wady, które wynikają z tego, że reżyser jest specem od kina akcji („Safe house”, „Szybki Cash”), ale dzięki świetnym rolom Toma Hardy’ego, Gary’ego Oldmana czy Noomi Rapace ostatecznie „System” to coś więcej niż prosta detektywistyczna opowiastka. Film jest gęsty, lepki i bardzo intensywny. Idealnie udało się też odwzorować koszmar so- wieckiej Rosji, czego w Hollywood dotąd raczej nie robiono. Oczywiście, gdyby taki temat dostał w ręce Aleksiej Bałabanow od „Ładunku 200”, to dostalibyśmy wgniatający w glebę strzał między oczy. I choć w momentach infantylnego grania hollywoodzkimi schematami brakowało mi ręki kogoś znającego na wylot systemu ZSRS, to jednak trudno nie przyznać, że „System” nawet w wersji hollywoodzkiej jest ciężki i brutalny. Oparta na książce Roba Smitha historia żarliwego oficera KGB Lwa Demidowa, tracącego wiarę w system sowiecki, który każe mu denuncjować żonę i w imię propagandy przymykać oczy na dramat dzieci, nie tylko świetnie opisuje sowiecką Rosję, lecz także elektryzuje jako thriller. Mimo kilku klisz gatunkowego kina Espinosa pokazuje degenerujący człowieka sowiecki system i Conradowską „grozę” piekła stworzonego przez ideologicznych fanatyków. Espinoza gra na kilku strunach. Jest jego film opisem uwięzionej w zakłamanym systemie jednostki, ale również opowie- ścią o małżeńskim poświęceniu, miłości i poczuciu zdrady. Świetne są przytłumione i oszczędne role duetu Hardy/ Rapace gładzą kanty i zamazują wygibasy narracyjne Espinozy. Nie podzielam opinii niektórych krytyków, że drażni w filmie celowo udawany w rosyjski akcent. Nadaje on ton postaciom i w umowny sposób zbliża do atmosfery w Rosji sowieckiej. Atmosfery wyrażającej duszny i gnojąc własnych obywateli system, doskonale złapany w przerażonej minie komendanta milicji (Gary Oldman), który panikuje na myśl, że może zostać uznany za wroga systemu tylko dlatego, że prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa. W raju Stalina morderstw przecież nie ma… Epizodyczną rolę w „Systemie” zagrała Agnieszka Grochowska, która w kilku scenach wzruszająco pokazała ból matki po stracie ukochanego dziecka. Film zaś został oficjalnie zakazany w Putinowskiej Rosji. Przypomnijmy, Rosji rządzonej przez bezpośrednich spadkobierców i wychowanków sowieckich bandytów. To chyba najlepsza rekomendacja dla polskiego widza. Redaktor naczelny portalu w Nas.pl, publicysta tygodnika „W Sieci” Łukasz Adamski „System”, reżyseria Daniel Espinoza, dystrybucja Monolith Kadry z filmu „System” 36 DEBATA Numer 5 (92) 2015 Łyna, rzeka flisaków Przepływająca przez Olsztyn Łyna pełni dziś przede wszystkim funkcje rekreacyjne. Nad jej brzegami przechadzamy się, odpoczywamy, czasem pływamy kajakiem, wędkujemy. Rzadko uświadamiamy sobie, jak odmienną i stokroć ważniejszą rolę pełniła nasza rzeka w czasach niedawno minionych. Przez długie stulecia była ona jedną z głównych arterii komunikacyjnych miasta oraz regionu. Z jej nurtem spławiano drewno do celów opałowych i budowlanych, a nawet cegły, z których wznoszono domy. Widok płynących rzeką tratw był niegdyś w Olsztynie widokiem niemal codziennym. Choć pierwsze wzmianki o flisactwie na Łynie pochodzą z XIV w., dla królowej warmińskich rzek prawdziwa kariera transportowa rozpoczęła się dopiero w XIX w. Trwała około 150 lat. Przerwana została gwałtownie w 1945 r. rafał bętkowski U Średniowieczne początki miejętność budowy napędzanych siłą wody tartaków, sporządzania tratw, spławu drewna, przyniesiona została na nasze tereny przez ludzi z Zachodu, prowadzących akcję klonizacji i zagospodarowania ziem pruskich. Można być pewnym, że Łyna wykorzystywana była do celów transportowych już w czasach, kiedy zakładano Olsztyn. Poświadczają to wzmianki w kilku dokumentach. W 1378 r. wystawiony został przywilej, rozszerzający granice miasta, w którym jako jeden z punktów orientacyjnych wymieniono mollendum serratile, a więc piłę wodną – tartak. Był on własnością kapituły, działał na zachodnim brzegu Łyną, przy granicy podzamcza1. Tartaki zakładano nad rzekami nie tylko dlatego, że woda dawała owym zakładom napęd. Rzeki i jeziora stanowiły od początku najwygodniejszą i najtańszą drogę transportu drewna. Zapis o spławianych rzeką tratwach, które dopływały do Olsztyna, zawarty jest w przywileju z 1422 r. Kapituła wystawiła go właścicielowi hamerni miedzi, funkcjonującej pod zamkiem w sąsiedztwie młyna i tartaku. W myśl dokumentu kuźnia wstrzymywać miała pracę, zamykając zastawy, jeśli woda potrzebna była młynowi głównemu oraz gdy [cyt.:] flisakom przypadnie przeprawiać tratwy przez zapory2. Istniało więc już wtedy spiętrzenie Łyny pod zamkiem, dzięki której woda otrzymywała odpowiedni spadek, a koła młyńskie napęd. Pokonanie owej przeszkody podczas spławu konieczne było, aby transportowane drewno mogło znaleźć się w bezpośrednim sąsiedztwie usytuowanego poniżej zapory tartaku, gdzie wyciągano je z wody i poddawano przeróbce. Drewno dostarczane było zapewne przede wszystkim na potrzeby olsztyńskiego zamku. Trudno wyrokować czy przesyłano je w tych czasach dalej, w dół rzeki. Z wielkich lasów Puszczy Napiwodzko-Ramuckiej feudalni władcy tych ziem drewno na swe potrzeby czerpali szeroką ręką. Zużywane było DEBATA Numer 5 (92) 2015 w dużej ilości także poza Olsztynem – choćby na opał w piekarni i browarze we Fromborku. Do transportu w tym kierunku wykorzystywana była jednak nie Łyna, lecz przeważnie wody Passarii, spławem zajmowali się natomiast melzaccy flisacy (1411)3 Należący do kapituły tartak zamkowy w Olsztynie wymieniany jest w dokumentach z XVII i XVIII wieku4. Gdy w 1759 r. przedsiębiorstwo młynarskie nad Łyną przekazane zostało w wieczystą dzierżawę Antonowi Mollenhauerowi, piła wodna stanowiła jego ważny składnik. W kontrakcie w języku niemieckim, zawartym wtedy z młynarzem przez administratora kapituły Tomasza Szepańskiego nie ma szczególowych ustaleń o przepuszczaniu tratw przez zaporę5. Obiekty młyńskie przez kolejne lata nie ulegały zpewne większym zmianom. Ich obraz, przedstawiony na akwareli Eduarda Gaertnera z 1845 r. zgodny jest z opisem, który dwie dekady wcześniej sporządził Królewski Inspektor Lasów v. Normann (1822)6. Rzeka poniżej zamku dzieliła się na dwa ramiona. Tu gdzie dziś znajduje się mały wodospad, na lewym brzegu położony był wedle Normanna folusz [Tuchwalkmühle], na prawym tartak i młyn garbarski (do mielenia kory dębowej). Młyn i dom młynarza znajdował się na prawym brzegu głównego ramienia Łyny. Zarówno tzw. śluza flisacka (tj. jaz na zaporze i usytuowana za nim pochylnia do spławiania tratw), jak i rynna folusza zbudowane zostały w całości na koszt królewski, utrzymywano je ze środków państwowych. W myśl kontraktu zawartego w 1805 r. młynarz zobowiązany był sam lub za pośrednictwem swych ludzi zamykać i otwierać zgodnie z potrzebą śluzę flisacką, zapobiegać jej uszkodzeniom, o wszystkich meldować też niezwłocznie władzy. Śluza miała być czynna przez całą dobę. W zamian dzierżawca młyna otrzymywać miał śluzowe: za każdy maszt 15 sr. groszy (sgr.), za każdą kłodę drewna, niezależnie od gatunku 4 sgr., za achtel, tj. 3⅓ sążnia [Klafter7] drewna opałowego – 4 sgr. Oprócz tego z tytułu 24-godzinnej przerwy w pracy młyna, (związanej np. z naprawą urządzeń wodnych), wypłacane miało być młynarzowi odszkodowanie w wysokości 2 talarów 30 sgr.8 Spiętrzenia, także finansowe Fragment mapy Wutzkego z 1841 r., obejmujący Łynę od źródeł położonych na północ od Nidzicy do ujścia rzeki do Pregoły koło Welawy (Wehlau) Podobne opłaty ludzie transportujący drewno wnosić musieli także przy innych, przegradzających rzekę zaporach – z wyjątkiem jednej, usytuowanej przy ujściu Łyny z jeziora Ustrych. Istniejąca tu zapora była urządzeniem bardzo starym. Zaznaczana jest na znanej mapie komornictwa olsztyńskiego z XVII w. Nie posiadała urządzeń młyńskich. Zbudowano ją z inicjatywy kapituły warmińskiej, by regulować zmieniający się w różnych porach roku odpływ wody z jezior Łańskiego i Ustrych, stanowiących wielkie zbiorniki retencyjne. Położone wzdłuż Łyny łąki, jak np. łąki kapitulnego majątku w Bartążku względnie należaca do folwarku zamkowego rozległa Rossgarten (tereny dzisiejszego Osiedla Mleczna)9 stale zagrożone były podtopieniami. Pokos trawy w takich sytuacjach przepadał. W roku 1773 śluza była już mocno zrujnowana. Odkąd została zniszczona przez wodę w pewne bardzo wilgotne lato 40 lat wcześniej, nikt nie podjął jej odbudowy10. Dokonane to zostało zostało po wizji lokalnej przeprowa- 37 dzonej w 1802 r. przez Dyrektora Budowli Oberlandu, Eytelweina, który nosił się wtedy z zamiarem budowy przy wszystkich młynach niewielkich śluz komorowych11. Ograniczono się do odnowienia wszędzie dawnych jazów z pochylniami. Na śmiałka, spławiającego drewno z nurtem górnej Łyny, czekały zapory pięciu młynów. Znajdowały się one Sójce, Rusi, Olsztynie, Dobrym Mieście i Lidzbarku Warmińskim. Przy każdym z nich na początu XIX stulecia wykonano nowe urządzenia wodne, wyposażone w śluzy flisackie. Przy ich przekraczaniu każdej obowiązywały zasady takie same, jak opisane wyżej w Olsztynie. Przy każdej trzeba też było płacić śluzowe. Opłata traktowana była nie tylko jako rekompensata za stracony czas i robociznę, lecz także jako odszkodowanie za ubytek wody ze zbiornika retencyjnego. Wysokości opłat były zróżnicowane, zależne od zapisów zawartego z danym młynarzem kontraktu. Dotkliwie podnosiły one ceny drewna transportowanego na duże odległości, sprawiając, że dalekosiężnym transportem zajmowali się początkowo nieliczni. Byli to głównie kupcy z Elbląga i Kłajpedy, eksportujący drewno budowlane za granicę. Przesyłano go wówczas Łyną stosunkowo niewielkie ilości. Śluzy w Sojce i Rusi w latach 40. XIX stulecia przekraczało rocznie średnio 1000 sztuk drobnego i średniego drewna budowlanego i ok. 500 sążni drewna opałowego12. Spław z roku na rok ulegał jednak zwiększeniu. Z samego tylko jeziora Kielarskiego w latach 1850 – 1855 ekspediowano rzeką średnio 750 sztuk dłużyc13. Wysokość śluzowego nie zmieniała się, ceny drewna natomiast rosły, opłacalność spławu w ciągu kolejnych dekad poprawiała się więc. Jedna, związana z nim okoliczność nie ulegała zmianie. Była to konieczność pokonywania spiętrzeń wody na trasie i związane z tym komplikacje. Przeszkody nie kończyły się w górnym odcinku Łyny. Czekały nawet u samego jej końca. Przy ujściu do Pregoły, w Pinnau k. Welawy, zlokalizowane było jedno z największych, napędzanych wodą przedsiębiorstw Prus Wschodnich. Uruchomione w 1766 r. przez Johanna Caspara Dietricha z Holsztyna na początku XIX stulecia posiadało młyn zbożowy z 12 złożeniami kamieni [Mahlgänge], kaszarnię z 4 złożeniami, 2 stępy olejowe, tartak oraz hamernię14. Działała przy nich drewniana, komorowa śluza dla statków, zbudowana w 1796 r. Jej komora miała 112 stóp długości, 18 szerokości, umożliwiała zaś pokonanie 8 stóp spadku (ok.: 35,17 x 5,65 m; różnica poziomów 2,51 m)15. Urządzenia wodne były z biegiem lat modernizowane, zapór jednak nie ubywało. Już w czasach współczesnych pojawiły się kolejne. Łynę przegrodziły elektrownie, zbudowane przy ujściu Wadąga w Olsztynie (1907) oraz we Frydlandzie (1923)16. Każda z nich 38 Łyna w okolicy młyna Sojka. Pocztówka z ok 1914 r. ze zbioru autora zaopatrzona została w urządzenia ułatwiające spław drewna. Najtrudniejszy odcinek Rzeka Łyna jako główny dopływ Pregoły zaliczana była do ważnych dróg wodnych prowincji. Tak opisywał ją w swym wydanym w 1835 r. podręczniku krajoznawczym A. C. Preuss z Królewca: Wypływa koło wsi kościelnej Łyna, na wysokości Wysoczyzny Pruskiej17 między Nidzicą a Olsztynkiem, gdzie głęboka na 80’ [stóp18] kotlina otacza 8 lub 9 źródeł, leżących 444’ powyżej poziomu morza. Napędza wnet młyn, tworzy stawy i jeziora, jak jez. Kiernoz (399’ ponad poz. morza), jez. Łańskie (397’), przyjmuje po lewej wody z jeziora Maroz i Pluszne, płynie wąską doliną o stromych zboczach na pn., następnie bardzo krętym biegiem na pn.-wsch., przepływa koło miast Olsztyn, Dobre Miasto, Lidzbark Warmiński, Bartoszyce, Sępopol, Frydland, Allenburg, z tego ostatniego doliną pokrytą łąkami do Welawy, gdzie wpływa do Pregoły. Długość biegu wynosi 30 mil; szerokość jest rozmaita, koło Olsztyna 30’, koło Lidzbarka 44’, koło Bartoszyć 48’, koło Sępopola 50’, koło Frydlandu 52’, koło Allenburga 57’, koło Welawy 65’. - Spadek jest znaczy: różnica poziomów między Jez. Łańskim i Olsztynem na odcinku 3 mil wynosi 88½ stopy. Obfituje w ryby. W większej swej części jest dostępna dla statków i spławna, jednak w wielu miejscach żeglugę blokują napędzane przez nią młyny. W 1796 r. była do ujścia rzeki Guber dostępna dla mniejszych jednostek pływających, a w roku 1802 uczyniono ją spławną aż do Jez. Łańskiego, stąd, mimo przeszkód, prowadzony jest nią spław nie pozbawiony znaczenia (maszty, belki etc.)19. W kilka lat po owej publikacji wydano mapę, pokazującą wzgórza, jeziora i rzeki Prus Wschodnich oraz Litwy Pruskiej (1841)20. Jako, że mapa uwzględnia także pierwsze z szos, które wówczas właśnie (od r. 1816), zaczęto budować, jest de facto również mapą ówczesnego układ komunikacyjnego regionu – przynajmniej jeśli chodzi o główne trasy transportowe. Niebagatelną rolę w owym systemie odgrywały nadal rzeki i jeziora. W ich przypadku podane zostały podstawowe dane – poziom lustra wody względem poziomu morza, wysokość brzegów oraz rodzaj jednostek pływających, dla których dany odcinek był dostępny. Wedle umieszczonych tu symboli do Jez. Łańskiego włącznie pływać mogły po Łynie tratwy (nierzadko wyładowane towarami), do Olsztyna – płaskodenne barki (Wittinen, Strusen und Dubassen, tj. wiciny, strugi i dubasy), do Sępopola – większe jednostki (Brander, Angel-Wenter, Haffkähne). Oznaczenia owe nie zgadzają się niestety z danymi, zawartymi w wydanej w 1829 r. pracy tego samego autora o stosunkach wodnych prowincji. Barki, które przepływać mogły przez śluzę w Pinnau, żeglując do Sępopola, miały maksymalnie 70 stóp długości, 14 stóp szerokości i 2 stopy zanurzenia oraz ładowność 720 cetnarów. Dalej, do Bartoszyc i Lidzbarka, jednostki owe już się nie zapuszczały. Choć Łyna była tu szeroka i zdawała się płynąć spokojnie, jej minimalną głębokość obliczano na 1,5 stopy. Nawet wyładowane towarem tratwy kursować mogły co najwyżej dopiero od Bartoszyc21. Położony wyżej odcinek Łyny nadawał się jedynie do spławu drewna. Przez cały wiek XIX starano się pracować nad poprawą spławności królowej rzek warmińskich. W swym górnym odcinku trasa jednak wciąż nie cieszyła się dobrą opinią. Nie decydowały o tym jedynie przegradzające ją zapory i młyny, lecz również zdradliwe, pełne niespodzianek dno i niespokojny nurt rzeki. Dla żeglugi statków oraz spławu drewna [Łyna] nie za bardzo się nadaje – pisał Ambrassat w 1896 r. – Po pierwsze spadek jest często zbyt duży, na odcinku ok. 225 km osiągając 120 m, dalej ruch mniej lub bardziej utrudniają DEBATA Numer 5 (92) 2015 liczne zakłady młynarskie. Miejscami dno pokryte jest łachami żwiru i piasku, przy których występują nierzadko przyspieszenia prądu. Dopiero na wysokości Frydlandu osiąga głębokość odpowiednią dla statków, a dno zbudowane jest tu z bardziej miękkiego materiału22. Polscy Żydzi przecierają szlak W górnym swym biegu Łyna przepływa przez sam środek wielkiego kompleksu leśnego – należącego najpierw do kapituły warmińskiej, potem (od 1772 r.) do państwa pruskiego – co od dawien dawna determinowało jej znaczenie w transportowe. Do schyłku XVIII w. ruch na rzece nie był zapewne zbyt ożywiony. W stosunku do skromnych potrzeb ludzi ówczesnych drewno występowało w nadmiarze. Wykorzystywano je w wielkich ilościach na miejscu, do produkcji potażu, smoły, dziegciu, węgla drzewnego, szkła. Z lasu czerpano także drewno opałowe. Większe ilości drewna budowlanego spławiane były głównie podczas podejmowania znaczniejszych inwestycji, np. podczas odbudowy miast po pożarach i zniszczeniach wojennych (np. francuskim najeździe 1807 r.). Miasta posiadały własne, leżące z reguły w niedalekim sąsiedztwie lasy, istniały też lasy państwowe i prywatne, nie było więc palącej konieczności sprowadzania materiałów budowlanych z daleka. Zmieniło się to na samym początku XIX w. Wielkie lasy, położone na południe od Olsztyna zwróciły uwagę kupców zaopatrujących w drewno portowe miasta Prus Wschodnich. Chodziło przede wszystkim o materiał odpowiedni do budowy okrętów: nie tylko wysokie sosny, ze słynną sosną taborską na czele, ale także dębinę i buczynę na szkielety oraz poszycia statków, drewno jesionowe na wiosła. Pierwszymi, którzy dostrzegli możliwość korzystnego zarobku, postanawiając podjąć wyzwanie związane z niełatwą drogą transportową, byli Żydzi z prusko-litewskiego pogranicza. Pierwszą udaną próbę spławu podjął w 1801 r. polski żydowski kupiec drzewny Israel Leeser z Serejów [Serrey]. Dokonał on transportu masztów z lasów należących do szlacheckich dóbr Witramowo [Wittmansdorf], położonych za Jez. Łańskim, do Kłajpedy [Memel] – pisze v. Normann w swym memoriale z 1822 r. Urzędnik leśny osobiście rozmawiać miał ze starym już podówczas kupcem, uzyskując owe informacje23. Inne, bezpośrednie świadectwo, zachowało się w aktach olsztyńskiego magistratu. W marcu 1810 r. rejencja królewiecka poinformowała władze miasta, że kupiec Hirsch Abraham z Serejów podejmie wnet próbę transportu 300 belek z Lasu Olsztyńskiego. Chodziło o lasy królewskiego nadleśnictwa Ramuki, nazywanego jeszcze wtedy Neu Allenstein. Kupione drewno z biegiem Łyny trafić powinno do Welawy, a stamtąd do Królewca24. Obaj kupcy doświadczenie zdobywali z pewnością w mającym długą i silną tradycję handlu drzewnym na Niemnie. Pochodzili z tej samej kresowej miejscowości. Sereje, położone ok. 20 km na pd-zachód od Olity (dzisiejsze Seiriai w Republice Litewskiej), były typowym pogranicznym miasteczkiem, w którym obok siebie mieszkali ludzie różnych wyznań i języków. Historię miało bardzo ciekawą. Przez kilka lat należało do Zakonu Krzyżackiego (XIV w.), przez blisko 200 – do magnackiej rodziny Radziwiłłów. Jerzy Radziwiłł w 1510 r. zbudował tu sobie dwór, zaś kalwin Bogusław Radziwiłł, który w XVII w. zarządzał Prusami Książęcymi z ramienia elektora brandenburskiego, sprowadził pierwszych kolonistów niemieckich. Dało to początek właściwej osadzie miejskiej. Jako dobra posagowe jego jedynej córki, Ludwiki, Sereje ok. 1691 r. dostały się we władanie domu brandenburskiego. Były odtąd na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego niezależną enklawą. Podczas wydarzeń 1793–1794 r. polska szlachta traktowała je jako teren neutralny, miejsce schronienia przed rosyjskimi represjami. Miasteczko stało się wnet częścią Prus Nowowschodnich. Miało wtedy 126 domów i trzy świątynie – kościoły: katolicki, ewangelicko-reformowany oraz synagogę. W 1807 r. weszło w skład Księstwa Warszawskiego, by po Kongresie Wiedeńskim w 1815 r. przypaść ostatecznie Rosji. Na początku XIX w. posiadało 279 domów i liczyło 1909 mieszkańców (1827). Zapewne już wtedy – tak jak pod koniec owego stulecia – większą ich część stanowili Żydzi25. Tutejsi kupcy drzewni nadal interesowali się wielkimi lasami na pograniczu Warmii i Mazur. W 1823 r. niejaki Joschel zakupił 120 sztuk belek z lasu miejskiego za Jez. Długim, dopuszczając się podobno przy okazji drobnej defraudacji26. Być może ten sam kupiec wymienany jest w dokumencie nadleśnictwa w Ramukach z 1839 r. – Salleck Joschel, z Serejów współnie z Isaakiem Marcusem z Lubawy spławiał wtedy drewno z nurtem Łyny27. Prostowanie Łyny W 1810 r. władze rejencji zapytywały magistrat w Olsztynie o ewentualne przeszkody, jakie wymieniony, znaczny naonczas transport, mógłby napotkać na swej drodze w Olsztynie. Otrzymały zapewnienie, że w granicach miasta takie nie występują28. Nie minęło wiele lat od pamiętnej regulacji rzeki. W roku 1805 na tak zwanej Łynie, by móc spławiać maszty, belki na reje i stengi oraz podobne drewno, na królewski koszt niektóre krzywizny przekopano na prosto, dzięki czemu zyskał handel drewnem z królewskich lasów – pisał w swej kronice Andreas Petrus Grunenberg29. Wielkie prace regulacyjne nie ograniczyły się do okolic samego Olsztyna. W tymże okresie zbudowano również nowe pochylnie i jazy flisackie przy wszystkich położonych wzdłuż biegu rzeki młynach. Władze miasta obligowane były do dbałości o właściwy stan nabrzeża oraz okresowe usuwanie zielska z nurtu rzeki. Sprawy owe regulowały specjalne przepisy, wydane dla Łyny w maju 1800 r. przez króla Fryderyka Wilhelma III30. Dotyczyły one co prawda dolnego biegu rzeki, gdzie między Sępopolem a Welawą kursowały barki, próbowano stosować je jednak również w odniesieniu do Łyny przepływającej przez Olsztyn. W kwietniu1806 r. wydane zostały ogólne przepisy porządkowe dla rzek, ich brzegów i grobli na terenie Prus Wschodnich i Litwy Pruskiej. Dla naszego miasta i jego obywateli oznaczały one powiększenie zakresu obowiązków i obciążeń. Regulację i pogłębienie Łyny ponowiono Fragment mapy Olsztyna z 1892 r. z przekopem Łyny w sąsiedztwie mostu Św. Jakuba. Funkcjonująca tu w XIX-XX w. gazownia miejska założona została na terenie należacym wcześniej do rodziny Flakowskich. Przed mostem po prawej – miejski plac składowy, za mostem – budynki Rhodego. DEBATA Numer 5 (92) 2015 39 w 1825 r., a w dekadę później władze miasta Szewc Josef Jagalsky (jak sam się podpisywał Walentin Tommeck postanowił połączyć zabrały się za oczyszczanie z roślinności nurtu – burmistrz Rarkowski pisał o nim Jegalski), kładką należące do siebie grunta, położone rzeki. W 1835 r. prace przeprowadzone zosta- mieszkał w domu wzgl. budzie nr 1, tuż obok na obu brzegach rzeki między dzisiejszymi ły na odcinku od śluzy w Ustrychu do granic Mostu Szpitalnego, dzisiejszego mostu Św. ulicami Staszica i Szrajbera, otrzymał zgoOlsztyna, w r. 1836 już na terenie samego Jana na Dolnym Przedmieściu. Dziś stoi tu dę rejencji, obwarowana ona jednak została miasta31. Burmistrzem był wtedy Jakub Rar- kamień upamiętniający Napoleona. W lutym kilkoma warunkami. Mostek dla pieszych kowski, doskonale obeznany z problematyką 1852 r. zwrócił się on z prośbą o odbudowę na powinien był wykonać fachowiec (cieśla), utrzymania rzeki. Trzy lata wcześniej landrat koszt państwa drewnianych umocnień rzeki budowla otrzymać miała poręcze, a wolna v. Tucholka powiadamiał olsztyńskich miesz- wzdłuż jego parceli, o długości 70 stóp (tj. 22 przestrzeń między rzeką a mostem musiaczan, że drewno opałowe spławiać można m). Umocnienia piętnaście lat wcześniej zbu- ła mieć przynajmniej 15 stóp szerokości i 5 luzem aż do Bartoszyc, dalej jednak wolno dowali ludzie, którzy prowadzili roboty regu- stóp wysokości (4,71 x 1,57 m)37. Zasady tej transportować je już tylko na tratwach (by nie lacyjne przy rzece. Wtedy powiedziano mu, że trzymano się aż po połowę XX stulecia – tamować żeglugi w dolnym odcinku rzeki). praca wykonana zostanie na koszt państwa, wszystkie nowo wznoszone lub przebudoPoinformował ich także, że osobą wyznaczo- jeśli dostarczy on drewna. Palisada niszczona wywane mosty musiały zapewnić swobodny ną przez niego do nadzoru flisactwa na Łynie była przez ruch transportowy na rzece, bar- przepływ tratw wraz ze znajdującymi się na [Flöße-Aufseher] został tutejszy obywatel, pan dzo obecnie nasilony, ceny drewna od tamte- nich flisakami. Położone w Lesie Miejskim, Rarkowski-junior (Rarkowski-senior, ojciec go czasu poszły do góry o połowę, podstarza- remontowane w 1930 r. mosty zgodnie z wypóźniejszego burmistrza, był leśniczym miej- łego rzemieślnika nie stać było ponownie na maganiami rejencji otrzymiać miały między skim w Windudze)32. jego zakup. Magistrat wsparł prośbę, rejencja kładką a lustrem wody 1,60 - 1,80 m w inteWiększość kwestii, które w tych czasach jednak nie była chyba skora do płacenia34. resie flisactwa38. Nie wiadomo, czy odszkodowanie przyrozpatrywać musiały landratura i magistrat, Nie tylko kłody i belki dotyczyła utrzymania w należytym stanie znano także kupcowi Piotrowi Flakowskiebrzegów rzeki. Zwracano uwagę na Autorzy niektórych publikacji przewrócone drzewa, co i rusz zaletwierdzą, że z nurtem górnej Łyny gające w nurcie rzeki (wiele ich obsuna tratwach spławiano niegdyś takwało się zwłaszcza z wysokich brzeże wytwarzane w lesie produkty gów w Lesie Miejskim, począwszy od (np. potaż i smołę) oraz inne towawzgórza Soja do granic wsi Dywity), ry39. Jeśli tak bywało, transport ów na mielizny i miejsca zarastające wonie był wielki, dotyczyć mógł też dorostami. Upominano mieszczan o jedynie niewielkich odległości. Na umacnianie brzegów drewnianymi dłuższych dystansach przy każdej palami i faszyną, utrzymanie wolnez przegradzających rzekę zapór nago przejścia wzdłuż brzegów (ścieżki leżałoby zdjąć ładunek, przenieść go o szer. 9-12 stóp), jak też wycinkę roi ponownie załadować – w praktyce snących tam drzew i krzewów, które byłby to proces zbyt skomplikowautrudniać mogły zadanie flisakom. ny i nieekonomiczny. Możliwość Straszono karami pieniężnymi i więtransportu rzecznego towarów była zieniem. Martwić musieli się mieszoczywiście zbyt kusząca, by całkiem czanie, których posesje były nad z niej zrezygnować. Poza samym samą rzeką: Bogacki, Thommeck, Port rzeczny tartaku Raphaelsohnów obok gazowni ok. 1904 r. Fragment nieobrobionym drewnem, spławiaJablonski, Czernitzki, Ignatz Barthek, pocztówki ze zbiorów autora nym w formie tratw, w XIX stuleciu by wymienić tych, którzy otrzymali ostrzeżenia z 1836 r. Zamożni, jak radny Bo- mu, przez którego teren w pobliżu Mostu Sło- dostarczono do Olsztyna wodą tarcicę oraz … gacki, właściciel położonych przy dzisiejszym downi Furcianej poprowadzone zostało nowe cegły. Potwierdzają ten fakt dokumenty magimoście Św. Jakuba poczthalterii i słodowni, koryto rzeki. Miało ono przyspieszyć prąd strackie, związane z budową szkoły miejskiej po którym interesy przejął później Carl Rho- Łyny, zapobiegając tworzeniu się mielizn przy obecnej ul. Pieniężnego. Pod koniec lat 50. XIX w. władze miasta de, potrafili poradzić sobie z nałożonymi na w rejonie mostu. Przekop 320 stóp długości nich obowiązkami. Biedniejsi nie byli często i 28 stóp szerokości (tj ok. 100 x 9 m) umniej- zdecydowały się wybudować pierwszą noszył teren właściciela. Robotnicy, którzy woczesną szkołę. Wzniesiony na początku w stanie im podołać. W 1851 r. magistrat sporządził listę oby- przeprowadzali prace (było ich 50 lub więcej) kolejnej dekady budynek katolickiej szkoły wateli, na których parcelach konieczna stała dokonali ponadto zniszczeń na terenie łąki dla dziewcząt, zachował się i pełni obecnie się już naprawa umocnień. Nie zabrakło na i ogrodu warzywnego kupca. Szkody wycenił funkcję przedszkola. Położony jest przy naniej chyba nikogo, kto posiadał posesję do- on łącznie na 64 talary 28 sgr.35 Przypomnij- rożniku ul. Pieniężnego z pl. Jedności Słotykającą rzeki. Mamy tu cały przekrój ów- my, że wiele lat później w owym ważnym wiańskiej, na przeciwskarpie dawnej fosy. czesnego rolniczo-rzemieślniczego Olsztyna: przekopie, po którym dziś nie ma nawet Ulica jeszcze tu wówczas nie istniała, dnem są kupcy Dromtra i Hermenau, mistrzowie śladu, założone zostało kąpielisko rzeczne. tzw. parowu (Hohlweg) prowadziła boczna, szewscy Jagalski, Kowalewski, Nowowieski, Funkcjonować miało od r. 1889 do póź- nieutwardzona droga. Dla budowy trakt ów Klosowski, Hinz, garbarscy – Koschorrek, nych lat 30. XX w., a potem zostało zasypane mógł być bardzo przydatny, biegł bowiem w Kucharzewski, Hildebrandt, wdowa Dolert, i wchłonięte przez teren leżcej obok gazowni. kierunku mostu na Łynie i usytuowanego za oraz niejaki Falaschek, farbiarscy – Kunkel Teren pod gazownię zakupiono właśnie od nim miejskiego placu składowego (narożnik dzisiejszych ul. Szrajbera i Knosały). Do rozi Skulmowski, garncarski – Kornalewski, rodziny Flakowskich36. Nadzór obejmował także budowle wzno- pisanego przetargu na dostawę cegieł zgłosili stolarski – Adelstein, rolnik-mieszczanin Pieczkowski, właściciel ziemski Thommek, na szone nad wodą, przede wszystkim przerzu- się głównie właściciele i dzierżawcy okoliczkoniec wdowa po słodowniku Bogackim33. cane przez Łynę mosty. Kiedy w 1838 r. rajca nych majątków: v. Hoverbeck z Nikielko- 40 DEBATA Numer 5 (92) 2015 wa, Patzig z majątku zamkowego, v. Kunkel struć. Połączyć ona miała wnet Olsztyn z ca- planu zbyt wiele przeszkód na drodze44. Poz Marun oraz v. Graeve z Bartążka. Oferta łym światem, otwierając dalekie rynki zbytu, łożony na pochyłości Olsztyn nie posiadał ostatniego wydała się włodarzom miasta bar- także dla drewna pozyskiwanego w położo- kanalizacji, a duża część jego ulic, zwłaszcza dzo atrakcyjna – jakość i cena nie powinna nych nad Łyną lasach. Aby flisactwo mogło usytuowanych na przedmieściach, nadal nie ustępować produktom konkurencji, a ma- się w pełni rozwinąć należało jednak opano- była wybrukowana. Efekty nietrudno przeteriał obiecano dostarczyć niemalże na plac wać najpierw kapryśny nurt rzeki. widzieć. Ostatnia ulewa z 24 sierpnia spłukabudowy. Dokładnej ceny cegieł i dachówek nie ła znów wielkie masy ziemi z Szosy, dróg do poznałem – pisał raportujący sprawę WronWartemborka i Klebarska oraz Parowu przez Ruch uporządkowany ka – nie powinny one być jednak droższe niż parcelę Rhodego do Łyny. Szkodzi to wielce oferowane przez Patziga, a ponadto bartąskie Regluację stosunków wodnych dorzecza flisakom oraz leżącym powyżej nadrzecznym cegły zostaną spławione Łyną aż do Etablisse- dolnej Łyny postawiła sobie za cel Olsztyńska łąkom. Tylko puszczenie napływającej wody ment Rhodego (Most Słodowni Furcianej)40. Korporacja Powiatowa, utworzona w 1841 w bok przez ogród p. Nuebera pozwoli znaNa położonym obok dzisiejszego mostu Św. r. przez przedstawicieli władz i lokalnego cząco i na dłuższy czas zaradzić owej niedoJakuba miejskim placu składowym materiał ziemiaństwa. Organizacja prowadziła sze- godności – pisano w sprawozdaniu z 1864 r.45 mógł być wygodnie magazynowany aż do roko zakrojone prace melioracyjne, budowę Błoto spływało więc z rejonu obecnej ul. czasu rozpoczęcia budowy gmachu41. Posia- kanałów, wykupywała i spuszczała jeziora, 1 Maja oraz nieutwardzonych wtedy trakdanie cegielni w sąsiedztwie spławnej rzeki kupowała i przebudowywała młyny. Wedle tów, których śladem biegną dziś ulice Dąokazywało się więc istotnym atutem. Nie przekazu Grunenberga dzięki zintensyfiko- browszczaków, Piłsudskiego i Pieniężnego. mógł wykorzystać go już w owym czasie Pat- wanym działaniom do początku lat 60. XIX W rejonie mostu Św. Jakuba przedostawazig. Wytwarzał on początkowo cegły również w. korporacji udało się m. in. obniżyć powyżej ło się do rzeki, powodujac tu powstawanie nad Łyną, na terenie Rossgarten koło Pozort. Olsztyna poziom Łyny o 3 stopy (tj. przeszło mielizn i tamując prąd wody. Spław drewna Wtedy produkował je już jednak tylko w Sta- 94 cm). Dzięki owej melioracji przylegające po- podwyższał dodatkowo jej poziom, doprorym Dworze. wadzając do zalewania Miasto zdecydowależących nad rzeką łąk. ło się ostatecznie użyć Sytuacji nie można cegieł własnej produkbyło dłużej tolerować cji, rzeczny transport – zamierzano podjąć dopomógł natomiast tymczasowe środki zazrealizować kolejny etap radcze (kanał na tyłach inwestycji. Właściciel ob. ul. Pieniężnego). karczmy na Dolnym Ambicje miasta wzraPrzedmieściu Friedrich stały. Wyzwalało się Grunow wygrał urząono powoli z małomiadzoną 14 października steczkowego marazmu. 1859 r. licytację na spław Nowoczesność pukała drewna do budowy do bram. Przystępowaszkoły. W myśl zawarteno do budowy drugiej go kontraktu odebrał on szosy (biegła ona w z lasu miejskiego Winkierunku Olsztynka), duga 202 sztuki drobciągnięto nitkę kolei. Umocnione nabrzeża Łyny na tyłach ob. ul. Mochnackiego. Pocztówka z ok. 1914 r. ze zbiorów autora nego i średniego drewna Na rzece kończyła się budowlanego, 143 kłody do przetarcia oraz łacie łąk miejscowości Ruś, Kielary, Jaroty, do- właśnie epoka tzw. dzikiego flisactwa. 240 małych sążni drewna opałowego. Drew- meny Bartążek, wsi Bartąg, domeny i miasta We wrześniu 1864 r. wydane zostały po no budowlane musiał dostarczyć na plac skła- Olsztyna powiększyły swą łączną powierzchnię raz pierwszy przepisy, dotyczące transportu dowy obok Mostu Słodowni Furcianej, opało- o ok. 900 morgów, a ich wydajność podniosła drewna na odcinku górnej Łyny. Ze wstępu we – do Kortowa, gdzie pracowała założona się znacząco43. rejencyjnego rozporządzenia dowiedzieć się Interesy użytkowników rzeki zazębiały możemy o głównych przyczynach wprowaad hoc miejska cegielnia. Bloki do przetarcia trafiły najpierw do tartaku w Rusi, skąd spła- się ze sobą. Regulacja Łyny była stałą troską dzenia owej regulacji: Ponieważ dotychczasowione zostały przez kupca do Olsztyna już w nie tylko władz państwowych, lecz również wy brak zasad, dotyczących flisactwa na Łynie formie desek. Na placu przy moście Grunow wszystkich tych, którzy posiadali nad nią i jej pomiędzy Rusią i Olsztynem powodował czędopływami tereny rolne. Władze municy- sto szkodliwe podnoszenie się poziomu wody, posortował je i poukładał w sztaple (stosy)42. Tartak w Rusi w owym czasie nie narze- pium wspierały wysiłki rejencji i landratury a nieprzerwany ruch utrudniał odchwaszczakał na brak klientów. W Olsztynie działał w swym własnym, dobrze pojętym interesie. nie nurtu rzeki, na gruncie §§. 11. i 6. No. 6 wtedy jedynie tartak wodny pod zamkiem. Na terytorium miasta m. in. w zakolu Łyny ustawy o administracji policyjnej z 11 marca Zaledwie rok dane było istnieć tartakowi położone były rozległe łąki, z pozostawiony- 1850 r. wydane zostają następujące przepisy parowemu Pfeiffera (1861/62). Dopiero w mi tu po pracach regulacyjnych odcinkami dla flisactwa na górnej Łynie na odcinku od grudniu 1865 r. kupiec Fryderyk Wilhelm starorzecza. Stosunków wodnych długo nie Rusi do terenów leżcych bezpośrednio za OlszHermenau uruchomił nowy, napędzany parą udawało się w pełni uregulować. Wszystkie tynem...46 Zarządzo dalej, że ruch tratw co tartak przy ówczesnym Moście Słodowni starania pana landrata Giseviusa, aby od- roku w lipcu, kiedy odnotowywano wysokie Polowej (dziś most Mariacki). Również tam wodnić leżące nad Łyną wielkie łąki, i dzięki stany wody i prowadzono sianokosy, zostanie znajdował się nad rzeką plac składowy, służą- temu uczynić je bardziej użytecznymi, pozo- zupełnie zawieszony, a z koryta rzeki zabracy do wyładunku spławianego Łyną drewna stają niestety jak dotąd bez rezultatu – skar- ne zostanie wszelkie spławiane nią drewno. (Holzablage). W granicę powiatu wkroczyła żono się w sprawozdaniu miejskim z 1862 r. Można było wtedy spokojnie bagrować Łynę właśnie budowa linii kolejowej Toruń – Wy- – Spław drewna stawia wykonaniu owego i usuwać zielsko z jej nurtu. Przetrzymywanie DEBATA Numer 5 (92) 2015 41 drewna w rzece zostało zakazane. Nie wolno było przerywać spławu, tratwy docierać powinny bez zwłoki do miejsca swego przeznaczenia. W miejscach położonych powyżej Olsztyna drewno należało w ciągu trzech dni wydobyć na brzeg. To, które transportowane było dalej (poniżej Olsztyna) można było wydobyć na brzeg dopiero w Redykajnach. Śluzę flisacką koło zamku musiało przekroczyć w ciągu 24 godzin po dotarciu do mlyńskiego zbiornika retencyjnego. Nie wolno było blokować przepływu innym – tratwy można było spuszczać dopiero wtedy, gdy wcześniejszy transport opuścił już rzekę na odcniku miejskim. Dotyczyło to także drewna spławianego luzem (Klafterholz). Na jedną zestawioną z wielu tafli tratwę, względnie jedną partię spławianego drewna, mogło składać się 200 kłód lub 200 sążni sześciennych drewna luzem. Między 10 maja a 1 października ruch na rzece ulegał zapewne największemu nasileniu – zwracano uwagę, że w tym okresie odstęp pomiędzy tratwami powinien wynosić 200 stóp. Zarządzenie kończyło się zapowiedzią restrykcji w przypadku łamania ustalonych wyżej zasad – za wykroczenia groziła kara 10 talarów, względnie odpowiadająca owej kwocie kara więzienia47. Kolej wszystko zmienia W ostatniej ćwierci XIX stulecia ogromnie zwiększyło się zapotrzebowanie na drewno zarówno to budowlane, jak i opałowe. Przyczynił się do tego rozwój sieci kolejowej, nasilajace się procesy urbanizacji i uprzemysłowienia. Ceny drewna rosły. Wykorzystywanie go do produkcji potażu i szkła przestało być opłacalne. Lata 70. XIX w. to czasy zaniku leśnych hut, których działalność dewastowała dotąd olbrzymie połacie lasu. Zaprzestają w tym okresie działalności zakłady takie, jak Jełguń k. Olsztyna lub Szklarnia k. Piecek. Władze lasów państwowych nie były zainteresowane dalszym ich wspieraniem. Drewno opłacało się bardziej sprzedawać dla rozwijających się miast i przemysłu. Przedsiębiorcy coraz bardziej zainteresowani byli jego zakupem. Wystarczy przeczytać kto spośród olsztynian podpisał się pod petycją, dotyczącą spławu drewna opałowego, wystosowaną w kwietniu 1875 r. do nadleśnictwa w Ramukach. Byli tu kupcy drzewni: F.W. Froelich, F. Grunow, F. Krenz, Arthur Lewald i S. Lippmann, mistrzowie ciesielscy: Hoffmann i Wronka, właściciel tartaku parowego Conrad Hermenau, właściciele, dzierżawcy, bądź udziałowcy browarów: Philip Henschke, Teichert, Sohok, Ottomar Dromtra, właściciele cegielni: Matern i M.H. Raphaelsohn, a także właściciel farbiarni Kohz48. Drewno budowlane podążało najczęściej jeszcze wtedy w dół rzeki, opałowe trafiało przeważnie do Olsztyna. Wykorzystywane 42 Tartak zamkowy oraz leżąca przy nim po prawej “śluza flisacka”. Fragment pocztówki z ok. 1899 ze zbiorów autora było przez miejscowe rzemiosło i stawiający pierwsze kroki przemysł. Duża część wędrowała na nowo otwarty dworzec kolejowy. Sama kolej była znaczącym odbiorcą drewna budowlanego (podkłady kolejowe, słupy telegraficzne) oraz opału. Wywóz wciąż się powiększał. W latach 1871 – 1873 przez Ruś przepłynęło Łyną 49 kłód dębowych, 63 bukowe, 901 brzozowych, 6056 sosnowych oraz 9081 m³ drewna opałowego (wedle tradycyjnej miary – 2720 sążni sześc.). W 1874 r. z samych rewirów Ramuki i Nidzica spławiono go rzeką już 8000 m³, tj. 2396 sążni49. Duże jego ilości trafiały też na Łynę z jeziora Kielarskiego, z którego bindugi korzystał nie tylko miejski las Olsztyna, lecz również lasy państwowe i prywatne. Przedsiębiorcy obawiali się wprowadzenia ograniczeń. Zapowiedź dalszego nasilenia ruchu na Łynie dała asumpt do uporządkowania dotychczasowych zasad dotyczących spławu drewna. Zawzięcie o nich dyskutowano. Przepisy, obejmujące tym razem bieg Łyny na odcinku od jez. Łańskiego do śluzy flisackiej koło zamku (tereny Woli Zamkowej), ogłoszone zostały przez landrata pod koniec października 1878 r. Choć nie powoływano się tu na rejencyjne przepisy z 1864 r., tylko na przepisy z początku stulecia, nowy regulamin był w dużym stopniu ich powtórzeniem, doprecyzowywał i uzupełniał wcześniej przyjęte zasady. W myśl nowego rozporządzenia po spełnieniu określonych warunków każdy zajmować się mógł spławem drewna. Podlegały mu wszystkie gatunki, jedynie drewno łatwo tonące był z niego wyłączone – dębinę oraz brzezinę należało najpierw wysuszyć. Dłużyce mogły być transportowane tylko w postaci tratw. Jedna mogła zostać sporządzona najwyżej z 200 sztuk dłużyc, solidnie ze sobą połączonych. Maksymalne wymiary złożonej z wielu tafli tratwy wyznaczono na 500 m długości i 3 m szerokości, zanurzenie nie mogło przekraczać 80 cm. Szerokość tratw to mniej więcej sześć sztuk dłużyc, ułożonych jedna obok drugiej. Dopasowana ona została do wymiarów pochylni, położonych przy młynach. W połowie lat 80. XIX w. śluza flisackiej przy olsztyńskim zamku miała np. 4 metry szerokości50. Drewno opałowe – szczapy i drągowiznę – pozwalano spławiać także luzem, przy czym długość drągów nie powinna przekraczeć 2 metrów. Spław odbywać się mógł od zejścia lodów na rzece do powtórnego jej zamarznięcia, jedynie na odcinku od śluzy w Rusi do zamku w lipcu był on zakazany. Jednorazowo przepływać mogło rzeką do 1000 sztuk dłużyc lub 1000 sążni sześciennych drewna opałowego. Między poszczególnymi tratwami należało utrzymywać ok. 75-metrowe odstępy, nawet wtedy, gdy były one własnością jednego przedsiębiorcy. Po dotarciu do miejsca przeznaczenia tratwy powinny być natychmiast rozebrane, a drzewo wyciągnięte na brzeg – dla drewna opałowego pozostawiano na to góra 3 dni, dla dłużyc 5 dni (o ile inspektor nie wyznaczył krótszego terminu). W żadnym wypadku spławione drewno nie mogło blokować wolnego przepływu innych tratw. Zapis ten, jak się wydaje, stał się głównym powodem urządzania portów drzewnych przy usytuowanych nad Łyną tartakach. W Olsztynie wykopane przy brzegu rzeki baseny posiadały okresowo oba zakłady Raphaelsohnów, tartaki Orłowskiego i Hermenaua. Flisacy spod Olsztyna Przedsiębiorca wysyłający tratwę wyznaczyć musiał jej kierownika (retmana), DEBATA Numer 5 (92) 2015 który odpowiedzialny był za prawidłowy przebieg spławu. Na każdą tratwę z dłużycami przypadać powinno ponadto dwóch flisaków, na każde 300 metrów sześciennych szczap i drągowizny (tj. drewna luzem) – 1 flisak. Nie wolno im było opuszczać nadzorowanego drewna podczas transportu. Obawiano się zwłaszcza szkód, jakie urządzeniom wodnym mogło wyrządzić drewno spławiane luzem. Przy zbliżaniu się do mostów i zapór kierownik tratwy musiał wyznaczyć strażnika, z zadaniem zapobiegania ewentualnym zatorom blokującym przepływ, a także uszkodzeniom nabrzeża i urządzeń śluzy. Właściciele młynów zobowiązani byli zapewnić tratwom wolny przepływ przez zapory, a urządzone na nich śluzy flisackie musiały być dostępne zawsze przez 24 godziny na dobę. Flisakom nie wolno było rozpalać ognia w odległości bliższej od nich niż 30 metrów. Obozowiska mogli rozbijać jedynie w miejscach do tego wyznaczonych, to samo dotyczyło wyciągania drewna na brzeg rzeki. Nadzór nad spławem drewna na górnej Łynie landrat sprawował za pośrednictwem inspektorów rzecznych oraz przydzielonych im urzędników. Byli to miejscowi leśnicy – nadleśniczy Volkmann z Łańska (Lanskerofen), pomagający mu leśniczy z Łańska, Krakowsky oraz strzelec pomocniczy Heyne z osady Zarośla (Kl. Stabigotten). Wedle przepisów z 1878 r. przedsiębiorca uzyskać musiał dla każdej tratwy pozwolenie, wypełniając stosowny formularz. Zawierał on dokładne dane o objętości, miejscu pochodzenia i przeznaczeniu drewna, czasie, w jakim tratwa musiała być rozebrana, a także dane personalne flisaków. Obsada tratwy uważać musiała na wszelkie szkody, jakie powstać mogły na brzegu, w trakcie omijania przeszkód wodnych oraz podczas flisackich noclegów. Na poczet ich pokrycia inspektor mógł zająć i zlicytować spławiane rzeką drewno. Skrupulatność dokumentacji wynikała również z powodów sanitarnych. Flisacy przemierzali często dalekie okolice. Bywało, że przywozili ze sobą choroby zakaźne. W roku 1894 flisak Maruński z Gryźlin powrócił do domu zarażony cholerą, a jego towarzysz, Barczewski ze Stawigudy zmarł podczas podróży powrotnej, nie zobaczywszy nawet swej rodzinnej wioski. Obaj oni nabawili się choroby gdzieś między Welawą a Królewcem. Choć pod koniec XIX w. Olsztyn dorobił się dziewięciu własnych tartaków, wyrastając na lokalną stolicę przemysłu drzewnego, większa część tratw płynęła nadal do stolicy prowincji, położonej u ujścia Pregoły. Szczególnie wiele drewna spławiono rzeką podczas obydwu wojen światowych. Tani transport wodny miał wtedy priorytet, a wyrąb lasów ulegała na- sileniu. W Muzeum Nowoczesności MOK w olsztyńskim Tartaku Raphaelsohnów oglądać można fotografię, wykonaną ze sterowca na przełomie 1914 i 1915 r. Łyna zatarasowana jest na niej masami spławianego drewna, a place składowe tartaków wypełniają wyciągnięte z wody dłużyce i wysokie sztaple posortowanej tarcicy. Przy wycince drzew, ich zwózce i spławie zatrudniali się mieszkańcy podolsztyńskich miejscowości. Niektóre wsie, zwłaszcza takie jak Ruś nad Łyną, położona w sąsiedztwie jeziora Kielarskiego, wielkich lasów państwowych oraz miejskiej Windugi, uchodziły za prawdziwe wioski flisaków. Mężczyźni zabierali ze sobą na tratwy rowery, na których wracali potem w rodzinne strony. Wszystko skończyło się jak nożem uciął w pamiętnym 1945 roku. 1. Por.: Woelky [red.] „Codex Diplomaticus Warmiensis”, T. 3, Braunsberg u. Leipzig 1874, s. 36 - 37; Hugo Bonk [red.] „Geschichte der Stadt Allenstein”, Bd. 5, Urkundenbuch Bd. 3, T. 1. Allenstein 1912, s. 11-14; Rafał Bętkowski „Tartaki dawnego Olsztyna” [w:] „Debata” nr 10 (61) 2012, s. 40. 2. Bonk, ibid., s. 84-86 3. Bonk, ibid., s. 76. 4. Bętkowski, ibid. s. 41. 5. Por.: APO, Rejencja Olsztyńska, 4/I.2924, Allenstein, Verpachtung der Wassermühle 1759 – 1850 s. 3-6; kontrakt dzierżawny z 1759 r. 6. Por.: Andrzej Rzempołuch, „Architektura i urbanistyka Olsztyna 1353 – 1953”, Olsztyn 2004, s. 55, ryc. 36; APO, Nadl. Ramuki, 369/358, memorandum v. Normanna z 1822 r.. Przeznaczenie niektórych obiektów mogło się zmieniać - na sporządzonym przez Schwincka w 1840 r. planie sytuacyjnym zamku i folwarku zamkowego obiekt na lewym brzegu oznaczony został jako „Graupen Mühle des Eckert“; por.: APO, Rejencja Olsztyńska, 4/I.2743, Bauten beim Vorwerk Schlossgut. 7. Sążeń pruski sześc. (Klafter) = 3,3389 m³ 8. APO, Nadl. Ramuki, 369/358, memorandum v. Normanna z 1822 r. 9. Roßgarten – część majątku zamkowego, teren położony na południe od obecnej ul. Obrońców Tobruku, którego granice opierały się na pn-wsch. o koryto Łyny (starorzecze na dzisiejszym terenie ogródków działkowych) i jezioro Płocidupa na pd-zach. (bagnisty teren na wsch. od ul. Warszawskiej przed Kortowem). Dziś na tym, wyniesionym lekko terenie znajduje się m.in. Osiedle Mleczna z ul. Iwaszkiewicza i SP nr 29. 10. Por.: APO, Rej. Olsztyńska, 4/I.2924, s. 30-32, pismo N. Kellersteina z Tapiawy z 29.09.1773 r. 11. Por. J.C. Wutzke, „Bemerkungen über die Gewässer, die Ostseeküste und die Beschaffenheit des Bodens im Königreich Preußen”, Königsberg 1829, s. 105. 12. APO, Nadl. Ramuki, 369/358, raport asesora rejencyjnego v. Zandera z 20.06.1854 r. 13. APO, Rejencja Olsztyńska, 4/I.5316, s.176, pismo Nadl. Ramuki z 13.03.1855 r. 14. Por.: A. Ambrassat, „Die Provinz Ostpreussen”, Königsberg 1896, s. 252; „Oeffentlicher Anzeiger” nr 37, Königsberg 1825, s. 244. 15. Wutzke, ibid., s. 105. 16. Por.: Wojciech Kujawski, „Łyna-Guber. Szlak wodny”, Olsztyn 2011, s. 314-315, 440-441. 17. W oryg.: „preuß. Landrücke”. Kraina ta określana była potem jako „Preußische Seenplatte”. Wedle polskiego mianownictwa nazywana jest ogólnie Pojezierzem Wschodniobałyckim. 18. Stopa pruska (', Fuß) = 12 cali ('', Zoll) = 31,3854 cm (≈ 0,314 m) 19. A. C. Preuß, „Preußische Landes- und Volkskunde oder Beschreibung von Preußen”, Königsberg 1835, s. 39. 20. „Gewässer u. Höhen-Carten von Ostpreußen und Litthauen und einem Theile der angrenzenden Länder, gezeichnet im Jahr 1841 von J. C. Wutzke, Kön. Pr. Geheimen Regierungs- und Bau-Rath” 21. Wutzke, „Bemerkungen...”, s. 102. 22. Ambrassat, ibid., s. 75. 23. Por.: APO, Nadl. Ramuki, 369/358, memorandum v. Normanna z 1822 r. 24. Por. : APO, Magistrat Olsztyna, 259/69, Der Allefluß und dessen Ufer in strompolizeilicher Hinsicht 1774-1871, s. 52, pismo Deputacji Policyjnej i Finansowej Rejencji w Królewcu do magistratu Olsztyna z 25.03.1810 r. 25. Por.: Johann Friedrich Goldbeck, „Vollständige Topographie des Königreichs Preußen. Vollständige Topographie vom Littthauischen Cammer-Departament” Königsberg und Leipzig (1785), s. 197; Bronisław Chlebowski, Władysław Walewski [red.]„Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich” T. X, Warszawa 1889, s. 442, hasło „Sereje”. 26. APO, Magistrat Olsztyński 259/204. 27. APO, Rejencja Olsztyńska, 4/I.5316, s. 15, pismo Gundela do rejencji z 11.06.1839 r. 28. APO, Magistrat Olsztyna, 259/69, s. 53, pismo magistratu Olsztyna do Rejencji Królewieckiej z 28.06.1810 r. 29. Hugo Bonk [red.] „Geschichte der Stadt Allenstein”, Bd. 4, Urkundenbuch T. II. Allenstein 1914, s. 8; 30. Odpis: APO, Magistrat Olsztyna, 259/69, s. 327-338. 31. Bonk, ibid., s. 17, 19, 32. APO, Magistrat Olsztyna, 259/69, s. 103, pismo landrata z 3.09.1833 r. 33. APO, Magistrat Olsztyna, 259/70, Der Allefluß und dessen Ufer in strompolizeilicher Hinsicht 1842-1867, s. 129. 34. Ibid., s. 136-138, notatki i pisma burmistrza Rarkowskiego oraz odpowiedź landratury w spr. Jagalskiego. 35. Por.: APO, Magistrat Olsztyna, 259/69, k. 54-55; Bonk, ibid., s. 17. 36. Por.: Rafał Bętkowski „Gazownia, chluba miasta” [w:] „Debata” nr 2(65) /2013, s. 40, 42. 37. APO, Magistrat Olsztyna, 259/69, k. 217, kopia koncesji z 18.12.1838 r. 38. Por.: APO, Magistrat Olsztyna, 259/42, s. 138, pismo rejencjiw spr. remontu Fahr-Brücke z 5.07.1930 r. 39. Por.: Walenty Aleksandrowicz, „Źródła archiwalne do dziejów przemysłu na Warmii w drugiej połowie XVIII i pierwszej XIX w.” [w:] „Komunikaty Mazursko-Warmińskie” nr 3(61), Olsztyn 1958, s. 223-224 40. Etablissement Rhodego, to należąca do Carla Rhodego pocztahalteria, położona u wylotu obecnej ul. Staszica. 41. APO, Magistrat Olsztyna, 259/30, Bau und Unterhaltung der katholischen Mädchenschule 1856-1860, k. 54, notatka służbowa Wronki z wizyty w Bartążku z 16.08.1859 r. 42. Ibid., k. 223, pismo burmistrza Jakuba Rarkowskiego do kasy miejskiej z 15 maja 1860 r. Wykonane wtedy więźby dachowe do dziś oglądać można w budynku przedszkola przy ul. Pieniężnego 3 (obiekt wpisany został do rejestru zabytków staraniem Stowarzyszenia „Święta Warmia”). 43. Grunenberg, „Geschichte und des Kreis Allenstein”, Allenstein 1864, s. 135. 44. Hugo Bonk [red.], „Geschichte der Stadt Allenstein”, IV. B, Urkundenbych T. II, Allenstein 1914, s. 266-267. 45. Bonk, ibid., s. 281. 46. „Polizei-Verordnung über das Flößen auf der Alle zwischen Reußen und Allenstein” [w:] „Amts-Blatt der Königl. Preuß. Regierung zu Königsberg”, nr. 37 z 14.04.1864 r., s. 191-192. 47. Ibid. 48. APO, Rejencja Olsztyńska, 4/I.5316, Die Aufräumung und Floßbarmachung des Allestrohms, s. 467-472, pismo przedsiębiorców olsztyńskich do nadleśnictwa ramuki z 21.04.1875 r. 49. Por.: Edward Martuszewski, „Polscy i niepolscy Prusacy”, Olsztyn 1974, s. 163. 50. Por.: APO, 1378/37/1/13, mapa katastralna okolic zamku w Olsztynie z maja 1885 r. DEBATA Numer 5 (92) 2015 Historyk-regionalista, wiceprezes Stowarzyszenia „Święta Warmia”. Autor książek „Olsztyn jakiego nie znacie”, „Dragoni z Olsztyna. Dzieje formacji i koszar”, „Olsztyn czasów Ericha Mendelsohna”. [email protected] Rafał Bętkowski (Artykuł jest rozszerzoną wersją tekstu Rafała Bętkowskiego „Tratwy na Łynie”, zamieszczonego w piśmie kulturalno-literackim „Vari Art” nr 01/2013) 43 Łyna, rzeka flisaków cd. ze s. 43 „Wschodniopruska Szwajcaria” - wioska Ruś pod Olsztynem, pocztówka z początku XX w. z książki W. Kujawskiego „ Omulew-Pisa. Szlak wodny”, wyd. QMK, Olsztyn 2011. Również i tu usytuowana była binduga – miejsce, gdzie zwożono i składowano drewno, zestawiając je następnie w spuszczane na wodę tratwy. Za mostem po stronie lewej był tartak z położoną obok „śluzą flisacką”, po prawej młyn (który zdołał przetrwać do naszych czasów i nie remontowany zawalił się dopiero niedawno). Na Łynie widocznych jest kilka spławianych w dół rzeki tratw. W czasach flisackiej świetności przepływały nią niemal bez ustanku... Tartak w Sojce, pocztówka z ok.1907 r. z książki Rafała Bętkowskiego “Olsztyn, jakiego nie znacie”, Olsztyn 2010. Młyn istniał tu już w XV w. Na początku XIX w. ówczesny właściciel Casimir Zbikowski, założył tu także tartak. Między tartakiem a młynem położona była tzw. “śluza flisacka”. Jeszcze na początku XX w. znajdował się tu, jak widać, także skład drewna 44 Rejon Sojki i Rusi na mapie v.Schroettera z przełomu XVIII i XIX w. DEBATA Numer 5 (92) 2015