Pobierz plik
Transkrypt
Pobierz plik
Przywrócić Polskę poezji. Poezja po Smoleńsku Adam Leszkiewicz D ziesiąty kwietnia 2010 roku ujawnił bezsilność poezji. Na przykład Bohdana Zadurę, mistrza wielu młodych poetów, stać było jedynie na taki błahy wierszyk na temat żałoby narodowej: Poczęte w czas żałoby przyjdą na ten świat z czarną obwódką nili to nieudolnie, korzystając z gotowych schematów myślenia, z gotowych symboli i form. Jakby współczesna poezja nie miała głosu na nazwanie spraw zbiorowości, jakby niemożliwa była już poezja obywatelska, polityczna (w szerokim rozumieniu tego słowa) czy narodowa. Od tej niemoty można znaleźć pewne wyjątki, o których wspomnę w dalszej części tego szkicu, najpierw jednak przyjrzę się ogólnej panoramie. pod biało-czerwonymi paznokietkami? Wartość moralna i warsztat A więc żałoba, zbiorowe emocje, formatują i ograniczają − „obwódka” to wszak to, co obwodzi, zakreśla ramy − są piętnem, wręcz brudem pod paznokciami? Tylko tyle? Jednak, jak się okazuje, to i tak dużo. Większość poetów katastrofy smoleńskiej w ogóle nie zauważyła – może nie chciała lub nie potrafiła o tym napisać, może nie uważała, że jest sprawą poezji zabierać głos na ten temat. W końcu każdy ma prawo pisać o tym, o czym chce. Nie chodzi więc o skargi i postulaty, raczej o prostą konstatację, że wydarzenia, którymi żyli przez czas niekrótki Polacy, pozostały poza zainteresowaniem znakomitej większości poetów. A ci, którzy temat podjęli, w większości uczy- 218 Pressje 2012, teka 28 Gospodarzem posmoleńskiej poezji stał się niezaprzeczalnie Wojciech Wencel: jako autor głośnego tomu De profundis, promotor tomiku dobre-nowiny.pl Romana Misiewicza i wreszcie jako założyciel bloga (wierszeosmolensku.blogspot.com), który zbiera całą poetycką twórczość poświęconą tragedii smoleńskiej. Sam Wencel pisze o zebranych przez siebie wierszach, że „nie zawsze były to próby podejmowane z odpowiednim dystansem”, a jednak broni ich stwierdzeniem, że „wartość moralna usprawiedliwia niedostatki warsztatu”. Czy naprawdę? Czy nie jest to kapitulacja poezji? Czy wyobrażalne jest, aby na przykład Tadeusz Gajcy, poeta Powstania Warszawskiego, na którego Wencel lubi się powoływać, bronił swoich utworów ze względu na „wartość moralną”? Na stronie Wencla znajdują się w większości wiersze słabe. Nie wystarczy po epigońsku sklecić wiersz z fraz romantycznych i herbertowskich – wzruszenie wzruszeniem, wściekłość wściekłością, ale dobra literatura musi się bronić sama. Weźmy na przykład wiersz Stratosferyczni Jacka Trznadla, który pisze o „strąco- Wzruszenie wzruszeniem, wściekłość wściekłością, ale dobra literatura musi się bronić sama nych Ikarach”, o obłokach „wiecznie żywych w korabiu wysokim”, ale także o trupach, które „machają odrąbanymi rękami”, „idą z oderwanymi głowami”. Nie dlatego wspominam ten akurat wiersz, że jest wyjątkowo zły, wręcz przeciwnie – jest całkiem dobry, szczególnie na tle reszty posmoleńskiej twórczości poetyckiej, a przecież i tak nie unika mielizn: epatowania makabrą wziętą żywcem z Rymkiewicza, operowania zdawałoby się idealną, ale przecież niestosowną metaforą Ikara. Smoleńsk i grecka mitologia? Herbertowski klasycyzm i rymkiewiczowska masakra? Wszystko to zbyt łatwe, jakby gotowe do mechanicznego użycia, ułożone w maszynę do wzruszeń. Oprócz wyjątków szerzej omawianych poniżej, z poezji posmoleńskiej chyba jedynie Tren smoleński Szymona Babuchowskiego (2011: 222) jest wierszem z prawdziwego zdarzenia. Dlaczego jest tak źle? Nie jest to, jak sądzę – przynajmniej nie w każdym wypadku – wina słabości poetyckich talentów, lecz, jak słusznie wskazuje Wencel, „epoki, która wykluczyła z obszaru literatury problemy wspólnotowe”. W tym zdaniu warto zmienić „literaturę” na „poezję”, bo to ona z umiejętności wypowiadania się o „problemach wspólnotowych” straciła najwięcej. Zdaje się, że aby zrozumieć, jak do tego doszło, trzeba wrócić do romantyzmu – jednak nie po to, by zaczerpnąć stamtąd gotowe symbole, martyrologiczne formuły i źle rozumiany mesjanizm, ale by prześledzić karlenie poezji i jednocześnie coraz bardziej bezrefleksyjne odwoływanie się do naszego największego i najtrudniejszego dziedzictwa. Zanikający romantyzm, karlejąca poezja Oczywistość odwoływania się do tradycji romantycznej ma co najmniej kilka źródeł. Po pierwsze, jej wielkość: utwory Mickiewicza czy Słowackiego pozostają najwyższymi osiągnięciami polskiej literatury; po drugie, aktualność: romantyzm dał nam pojęcia, symbole i idee, które do dziś pozostają żywe. Jest jednak jeszcze inna przyczyna, na którą szczególnie chciałbym zwrócić uwagę, przyczyna z dziedziny poetyki. Poezja romantyczna mieściła w sobie nie tylko żywioł liryczny, ale również dramatyczny i epicki. Dopiero później nastąpiło – szczególnie w powszechnym czytelniczym odbiorze – utożsamienie poezji z liryką, a prozy z epiką. Proza zresztą stała się niebywale pojemna, zdolna pomieścić i wchłonąć inne rodzaje literackie, o czym świadczy na przykład zwyczaj nazywania Ulissesa Joyce’a „powieścią”. Zresztą dziś nawet słowo „pisarz” kojarzy się nam raczej z Proustem i Mannem, a nie z Rilkem czy Apollineire’em – w potocznym rozumieniu pisarz to właściwie powieściopisarz. Zdaje się, że w XX wieku to proza wyszła zwycięsko ze starcia z poezją. Jak pisał Miłosz w Traktacie poetyckim: […] walki, gdzie stawką jest życie, Toczy się w prozie. Nie zawsze tak było (Miłosz 2011: 383). Przywrócić Polskę poezji 219 To „nie zawsze” wskazuje właśnie epokę romantyczną. Dlatego poeta, który chce zabrać głos w sprawach zbiorowości, najlepszy dla tego model poezji może znaleźć właśnie w romantyzmie. W poezji polskiej ów paradygmat romantyczny, który nie tylko stworzył pewien system pojęć i symboli, ale też pozwalał poezji na szerszy oddech, nie ograniczając jej do liryki, utrzymywał się czy objawiał także w XX wieku, kilkukrotnie z niezwykłym natężeniem. Szczególnie widać to w twórczości poetów okupowanej Warszawy i Powstania. Wystarczy wspomnieć wizyjne, epickie – w szerokim rozumieniu tego pojęcia, ale jednak – poematy Baczyńskiego, utwory Gajcego. To oni byli pełnoprawnymi spadkobiercami romantycznej tradycji, podejmując ją i przetwarzając, tworzyli dzieła pełnowartościowe, dające język opisujący przeżycia tyleż własne, co całego wojennego pokolenia. Ale już rówieśnik poetów-powstańców, Andrzej Trzebiński, odczuwając niewystarczalność poezji (a może tylko liryki?) do wyrażenia problemów dotyczących współczesności i wspólnoty, zwraca się ku dramatowi, za swojego mistrza na tym polu obierając Witkacego. Literackim opus magnum Trzebińskiego pozostaje więc dramat Aby podnieść różę…, fundamentalnie odmienny – w założeniach teoretycznych, stylu, podejmowanych tematach – od poetyckich dzieł Baczyńskiego czy Gajcego. Ale to były już wzloty ostatnie lub przedostatnie. Romantyzm powrócił raz jeszcze w poezji stanu wojennego, w przytłaczającej większości dał jednak ten powrót utwory schematyczne, operujące symbolami i frazami spłycanymi i traktowanymi bezrefleksyjnie. Zapewne pomagały te wiersze utrzymać w narodzie świadomość pewnej ciągłości polskiego losu i poczucie wspólnoty, ale są to rzeczy do zbadania raczej przez socjologów i historyków niż literaturoznaw- 220 Adam Leszkiewicz ców. W całej tej poezji mało znajdziemy rzeczy wartościowych: z poetów debiutujących około roku 1981 i nieuciekających od próby opisania losu polskiej wspólnoty na najwyższą ocenę zasługują wiersze Jana Polkowskiego, Bronisława Maja czy wiersze-piosenki Jacka Kaczmarskiego; zapewne niewiele więcej. Dla porządku trzeba jednak odnotować, że powstała też inna od romantycznej tradycja mówienia o sprawach wspólnoty, o problemach narodowych − mam na myśli poezję twórców Nowej Fali, debiutujących w okolicach 1968 roku. Walka z tyranią oficjalnego, zakłamanego języka, z nowomową zamieniającą rzeczywistość w nierzeczywistość, wiązała się z nieufnością do języka jako takiego, celem jednak było wypracowanie języka prawdziwego, a więc takiego, który umożliwia porozumienie. A porozumienie wiąże się z budowaniem wspólnoty – o nowofalowcach z pewnością można powiedzieć, nieco patetycznie, że pracowali w poezji na rzecz odzyskania języka dla narodu. Ale i tutaj brak romantycznej proweniencji widać bardziej na poziomie języka, a nie idei – wszak sam Stanisław Barańczak afirmował postawę „romantyczną”, tożsamą dla niego z nieufnością i dostrzeganiem wieloznaczności świata, przeciwstawiając ją jałowemu, w jego ujęciu, „klasycyzmowi” (Barańczak 1971). Między eskapizmem a publicystyką Po przełomie 1989 roku wydawało się, że nastąpił odwrót romantyzmu. Jan Błoński sugerował, że poetów nowego pokolenia, którzy chcą wzorem Lechonia zobaczyć wiosnę, a nie Polskę – porównać można do Skamandrytów; Maria Janion pisała o zmierzchu romantycznego paradygmatu. Poezja nie uciekała jednak od podejmowania tematów doraźnych, zahaczających o sprawy społeczne czy polityczne. Można tu, jak sądzę, wskazać dwa bieguny. Pierwszy z nich nazwałbym umownie „eskapistycznym” lub „lirycznym”. Należałyby do niego utwory, które wprawdzie podejmują jakiś współczesny problem, ale ograniczają się do jego lirycznego zarysowania i de facto pozbawiają go szerszego kontekstu, nie dotykają jego znaczenia dla zbiorowości. Drugi biegun można nazwać z większą precyzją „publicystycznym”. Tutaj przynależą utwory, w których potrzeba wypowiedzenia doraźnych sądów i opinii jest ważniejsza od Można przyjąć pewną linię obrony bieguna lirycznego dbałości o artystyczną wartość dzieła. I nie trzeba wcale sięgać po pomniejszych, mniej zdolnych poetów, aby odnaleźć modelowe dla tych obu biegunów utwory – można je znaleźć w twórczości naszych noblistów. W pierwszy z biegunów wpisywałby się wiersz Fotografia z 11 września Wisławy Szymborskiej (2010: 355), w drugi – Sarajewo Czesława Miłosza (2011: 1086). Wiersz Szymborskiej poświęcony tragedii zamachu terrorystycznego na World Trade Center, a konkretnie ludziom, którzy w obliczu nieuchronnej śmierci wyskakiwali z okien płonących wież, jest utworem pięknym i wzruszającym, bez wątpienia udanym. Przypisanie tego utworu do bieguna eskapistycznego nie jest zarzutem, lecz opisem. Fotografia z 11 września po prostu koncentruje się na losie ofiar, nie dotyka znaczeń społecznych czy politycznych. Jest także eskapistyczny z punktu widzenia pozaliterackiego: czy gdyby tak samo liryczny wiersz poświęcono ofiarom katastrofy smoleńskiej, nie zostałby uznany za polityczną deklarację? Przykładem poezji należącej do drugiego bieguna jest wiersz Sarajewo, napisany przez Miłosza w 1993 roku, a więc w trakcie krwawego oblężenia miasta przez Serbów. Sam Miłosz czuł, że jego utwór jest raczej publicystycznym komentarzem – co z tego, że napisany biblijnym stylem? – gdyż opatrzył go notatką: „Niech to nie będzie wiersz, ale przynajmniej mówię, co czuję”. Zanegowanie tradycji romantyzmu doprowadziło więc do tego, że poezja nie potrafi mówić pełnowartościowym głosem o problemach wspólnoty: został jej tylko eskapizm (liryzm) albo publicystyka. Współczesna niemota poezji w sprawach zbiorowości jest wynikiem długiego procesu: z jednej strony coraz bardziej bezrefleksyjnego, epigońskiego sięgania po tradycję romantyczną, co doprowadziło do zakwestionowania jej wartości i aktualności, z drugiej –coraz większego, by tak rzec, uliryczniania się poezji, na co romantyzm dobrze przemyślany i zaadaptowany do współczesności mógłby być odtrutką. Jak jednak szyderczo i gorzko brzmi dziś na przykład taka strofa z Beniowskiego skierowana do poetów, którzy wobec narodowej tragedii pozostają bezbronni i zdolni tylko do liryzmu: Widać, że po tym deszczu w Polsce krwawym Nowi poeci rodzą się jak grzyby. Szkoda, że każdy jest nadzwyczaj łzawym! I w oknie duszy ma zielone szyby!… Każdy ma język swój, co jest kulawym. Szkoda, że wszyscy są okuci w dyby, A kiedy straszną opisują burzę, To chmura piorun zostawia w cenzurze (Słowacki 1952 III: 61−62). A uciekinierzy z bieguna liryzmu, którzy pioruna w cenzurze nie chcą zostawiać, trafiają na biegun publicystyki, jak Jarosław Marek Rymkiewicz ze swoim słynnym już – lub, jak kto woli, osławionym – wierszem Do Jarosława Kaczyńskiego (2010b: 44–45), drukowanym w „Rzeczpospolitej” jedenaście dni po katastrofie. Ten wiersz, szeroko Przywrócić Polskę poezji 221 komentowany i często cytowany (pewne jego frazy stały się wręcz hasłami publicystycznymi, na przykład „To co nas podzieliło – to się już nie sklei”) z pewnością zostanie jako dokument, być może znajdzie się nawet w podręcznikach jako świadectwo tego czasu, emocji i sporów. Nie zmienia to jednak faktu, że bliżej temu utworowi do publicystyki niż poezji. Jestem też świadomy, że można przyjąć pewną linię obrony bieguna lirycznego. Po pierwsze, taka poezja też jest w stanie budować wspólnotę przez to, że czytelnik odnajdzie się w poetyckim zapisie przeżyć. Po drugie, poeta zawsze powinien wypowiadać się wyłącznie w swoim imieniu. A jednak pozostaje poczucie, że ta poezja „uliryczniona”, ograniczona do emocji i subiektywizmu, zrzekła się możliwości mówienia o rzeczywistości w sposób nawet jeśli nie całościowy, to przynajmniej szerszy, zrzekła się głębszego opisywania i interpretowania świata, a także porzuciła myśl o budowie wspólnoty inaczej niż przez proste emocje i symbole. Żeby zrozumieć, co mam na myśli, wystarczy jako pozytywne tło dla wierszy z bieguna lirycznego przytoczyć choćby taką strofę z wiersza Polacy wspomnianego już Baczyńskiego: O, wybudujcie domy, o, nazwijcie wreszcie Polskę − Polską, nie krzywdą, a miłość − miłością, i niechaj biegną rzeki, a na każdym mieście niech słup srebrzystych skrzydeł tryśnie jako − kościół, kościół ciał odkupienia. Każdy jako posąg śród liści, nie z marmuru, stoi − sobie mały, ale rosnący w kształtach jak jabłka dojrzałe, wszyscy razem w kopułę, co odbije głosy walnych trąb archanielskich jak lawiny nieba, by chleb był dla miłości, nie miłość dla chleba, by czas był tym rosnącym, a nie krwi łakomym. O, wybudujcie domy, jasne, wielkie domy (Baczyński 2004: 198). 222 Adam Leszkiewicz Dlaczego nikt z młodszych od niego poetów nie potrafił lub nie chciał mówić w ten sposób o Polakach i do Polaków? Dlaczego po Smoleńsku czytelnik otrzymał prawie same wiersze, które albo mają – „jedynie” – wzruszyć nas losem ofiar, albo są wypowiedzią publicystyczną, natomiast nie mówią o tym, czym jest, czym stał się Smoleńsk i co z nami, Polakami, zrobił? Wieszcz i diarysta Wróćmy do wierszy powstałych po katastrofie smoleńskiej. Na początku tekstu pisałem ogólnie o pojedynczych lirykach zebranych na stronie internetowej założonej przez Wojciecha Wencla. Oprócz nich mamy także dwa pełne tomiki – pierwszy z nich to De profundis Wencla (2010a), w którym kilka wierszy o katastrofie smoleńskiej zostało wpisanych w ciąg utworów poświęconych dwudziestowiecznej historii Polski; drugi to dobre-nowiny.pl Romana Misiewicza (2011a), w całości poświęcony katastrofie smoleńskiej. O tomiku Wencla pisałem już szerzej w „Pressjach” (Leszkiewicz 2010: 177-186). Książka zdążyła już zostać uhonorowana nagrodą imienia Józefa Mackiewicza, ale też wzbudzić żarliwy sprzeciw (Horubała 2011: 191–207). Koncepcja De profundis – szukanie sensu w Polskich losach z perspektywy chrześcijańskiej, w nawiązaniu do tradycji martyrologicznych i różnorakich dzieł poetyckich – daje efekt artystycznie satysfakcjonujący jedynie połowicznie. Z pewnością mamy tu wiersze wspaniałe, na czele z Calcium magnesium, w którym chrześcijańskie przeświadczenie o sensowności cierpienia zostaje skonfrontowane z doświadczeniem grozy bezsensownej śmierci – i daje to efekt wstrząsający. Mamy świetną grę z tradycją poetycką, na przykład w wierszu Do Jana Lechonia, w którym poeta opisuje przewrot- ne i gorzkie spełnienie się marzeń młodego Skamandryty zawartych w jego wierszu Herostrates. Z kolei sprzeciw budzą wiersze, w których okrutna śmierć zostaje przeniesiona w sferę estetycznej kontemplacji, jak na przykład w wierszu Wołyn 1943. Nie ma tu jednak miejsca na powtórne omawianie De profundis, chciałbym zwrócić uwagę na rzecz symptomatyczną: tomik Wencla jakościowo rozpada się dwie części. Pierwsza z nich, poświęcona wydarzeniom historycznym (choć jeszcze, choćby częściowo, żywych w zbiorowej pamięci) jest zasadniczo pełna dobrych wierszy. Natomiast z drugiej części, a więc z utworów napisanych po katastrofie smoleńskiej, bodaj tylko wiersz Pani Cogito, poświęcony pamięci Anny Walentynowicz, jest wierszem, któremu z czysto poetyckiego punktu widzenia trudno coś zarzucić. Tak jakby łatwiej było poecie znaleźć natchnienie w tym, co należy już do przeszłości, natomiast brakowało mu języka do opisania współczesnych wydarzeń. Ale wiersze Wencla pozostają próbą ważną: po pierwsze dlatego, że wychodzi on poza czysty liryzm w kierunku opisu i interpretacji współczesnych wydarzeń i ich znaczenia dla narodu; po drugie dlatego, że wpisuje je w szerszą historię oraz tradycję literacką. Pomysł bardzo przekonujący, wykonanie, niestety, nieco słabsze. To samo trzeba powiedzieć o drugim ze wspomnianych tomów, mianowicie o dobrych-nowinach.pl Romana Misiewicza. Sam tytuł, doskonały, ile robi czytelniczych nadziei! Dobre nowiny, a więc ewangelia – ale „.pl”, po polsku. Ewangelią Polaków są hiobowe wieści, tak kiedyś, jak i w dobie internetu. Tytuł wieloznaczny, przewrotny, gorzki. Dalej kapitalne motto z Ziemi Jałowej Eliota: Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień. Wywodzi Z nieżywej ziemi łodygi bzu, miesza Pamięć i pożądanie, podnieca Gnuśne korzenie sypiąc ciepły deszcz. I sam pomysł na tomik: znów mamy ucieczkę od czystej liryczności, tym razem w taki sposób, że tomik zamiast zbiorem wierszy stał się prowadzonym przez kilka miesięcy dziennikiem, a więc opisem, narracją na temat tego, co się działo po katastrofie smoleńskiej nie tylko z autorem, ale i z polskim społeczeństwem. Ale już same wiersze rozczarowują, bywają niedopracowane, często są kaskadą wersów pełnych wielkich słów, zapisem nieprzepracowanych myśli i wzruszeń. Tylko tęsknocie za wielkim dziełem, godnym smoleńskiej tragedii, można przypisać superlatywy, jakie pod adresem tego tomiku wypowiada Wojciech Wencel. Czytelnik zostaje z zarysowanymi drogami, wątkami, pomysłami – bez spełnienia. „Serce” czy „centrum”? Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na dwa osobne wiersze: Odpowiedź Krzysztofa Koehlera oraz Idealnie kwadratowe skwery Marcina Świetlickiego. Żadnego z tych wierszy nie da się skwitować opisową formułką, oba bronią się przed krytycznoliterackim zaszufladkowaniem, tym ciekawszy stanowią więc materiał do badań. Odpowiedź Koehlera to gorączkowy, o przyspieszonym oddechu, poemat będący jednocześnie reportażem i hymnem; wiersz, który łączy rzeczy trywialne i wzniosłe, notuje gorące emocje, ale i próbuje pośród nich znaleźć miejsce na szerszą perspektywę pytań o sens tragedii. Jest to wreszcie utwór, w którym Koehler łączy swój unikalny, przez lata wypracowywany mistycyzujący i precyzyjny styl z rozedrganiem, kolażowością modernistycznych poematów. Jesteśmy daleko od romantyzmu. A przecież jest to bodaj najlepsza posmoleńska wypowiedź poetycka; może właśnie ku niej powinni skierować swoją uwagę ci, którzy szukają współczesnej formuły narodowej poezji: Przywrócić Polskę poezji 223 Rozczłapane adidasy z Carrefoura, krok po kroku, tureckie dżinsy, pod pachą zrolowane koce (bo koczowali w kolejce w nocy) i reklamówki, spocone ciała, a i mężczyzna z dzieckiem na ręku, I tu właśnie ze swoją kontrą przychodzi Marcin Świetlicki. Jego wiersz Idealnie kwadratowe skwery (Świetlicki 2011: 608) nie był, jak się zdaje, pisany jako polemika z Koehlerem, a przecież pasuje tu idealnie: O kulach, jak starał się przyklęknąć, a i sędziwy starzec, AK-owiec? Nie w Polsce. Poza Polską. Widziałeś? Centrum otacza kordon. Widziałeś naród? Nie zasłużyłem. Chodzę z suką nad wodą. Widziałem, jak wznosi flagi W łopocie na Rynku w Krakowie, Wolność, jak twierdzą prawomyślni, Jak intonuje pieśń, aż szyby drżą, dla takich jak ja to jedynie Jak szuka miejsca, by w przykucu szeroki wybór alkoholi. Najświętszy Sakrament, gdzieś Ma się rozumieć. Dobrze. Na drugim końcu placu, we wnętrzu, Wznoszony rękami kardynała, Bardziej mi w głowie stypa niźli pogrzeb. Adorować. Kapitalnym chwytem jest zamazanie podmiotu lirycznego, rozpisanie wiersza na nieidentyfikowalne głosy, kryptocytaty, cytaty medialne i biblijne. Tak właśnie z tego wiersza wyłania się naród: nie jako deklaratywne „my” zbiorowości, ale jako niezwerbalizowana, wspólna podmiotowość jednostek pozostających ze sobą w gorączkowej relacji, zawieszonych między pytaniem a odpowiedzią, miedzy „ja” i „ty”, w uporczywej potrzebie potwierdzenia: „widziałeś?”. A jednak z tego napięcia między jednostką a zbiorowością wynika – czy zbyt łatwo? – puenta patetyczna i deklaratywna, jakby Koehler bał się niedopowiedzenia zwykłej relacji, jakby potrzebował na koniec wzniosłej nuty, wielkich słów: Zamieszkiwanie w „samym sercu” przeciwko chodzeniu po obrzeżach, „jesteśmy w Polsce” przeciwko „poza Polską”, chrześcijańskie doświadczenie pustego grobu kontra odszczepieńcze alkoholizowanie się na stypie. Podczas gdy Koehler opisuje poczucie, że krakowski Rynek podczas pogrzebu pary prezydenckiej był „samym sercem” polskości, w którym można nareszcie zamieszkać, Świetlicki „serce” postrzega jako bezduszne, ogrodzone „centrum”, do którego nie ma i nie chce mieć wstępu. Co oczywiście prowokuje pytanie, czy bardziej „nie chce”, czy „nie ma”, jak i zresztą inne pytania – warto czytać te dwa wiersze jako komplementarne teksty. Przywrócić Polskę poezji W samym sercu jestem. Zamieszkałem już. I nie otworzy się grób Bo i nie zamknął się grób. Otwarto najcięższe z wrót Jesteśmy w Polsce już. W Polsce jesteśmy znów. 224 Adam Leszkiewicz A jednak garść dobrych wierszy nie unieważnia tezy, którą rozpocząłem ten tekst: dziesiąty kwietnia ujawnił bezsilność poezji. Z jednej strony utożsamienie jej z liryką nastąpiło tak dalece, że na dziś dzień język, którym mogłaby mówić o sprawach wspólnoty, jest w zaniku. Brak „formy bardziej pojemnej/Która nie byłaby zanadto poezją ani zanadto prozą”. Która pozwalałaby na opis i stawianie pytań, budowanie wspólnoty inaczej niż tylko za pomocą wywoływania wzruszeń. Z drugiej strony tradycja, która pozwalałby uniknąć pułapki liryczności, tradycja romantyczna, jest tak przemożna i potężna, że narzuca się gotowymi symbolami i schematami, gotowa odebrać indywidualność i zmiażdżyć poetę, który ośmieli się po nią sięgnąć. Zostaje jeszcze optyka defetystyczna: poezja opisująca wspólnotę jest w ogóle niemożliwa, gdyż żadnej wspólnoty, może oprócz iluzorycznej, nie ma – a w takim wypadku poezja starająca się wyrazić wspólnotowe doświadczenie zawsze będzie kłamliwa i nieautentyczna. Umknąć liryczności udaje się Krzysztofowi Koehlerowi, tradycję romantyczną podejmuje – i wychodzi z tego zmagania ze zwichniętym biodrem niczym Jakub z walki z aniołem – Wojciech Wencel. Te wiersze pewnie zostaną, ale w tomiku De profundis Wencla znajdują się przecież takie słowa: Piszę o tobie Polsko wciąż ten sam wiersz lecz brakuje mi sił żeby przywrócić cię współczesnej poezji (Wencel 2010a: 30). Wenclowi wtóruje niejako Roman Misiewicz, pisząc w artykule opublikowanym już po wydaniu swojego smoleńskiego tomiku: „liryczne opisywanie świata czy tworzenie własnego poetyckiego kosmosu po Smoleńsku straciło dla mnie sens” (2011b: 62–63). Dalej pisze poeta, że cała współczesna kultura wspiera kłamstwo albo bezpośrednio, albo pośrednio, wyrasta bowiem z założe- Wychodzi z tego zmagania ze zwichniętym biodrem niczym Jakub z walki z aniołem nia, że nie istnieje Prawda. „Dlatego odrzucam poezję” – konkluduje Misiewicz. „Co może słowo, choćby poruszało najczulsze struny w umysłach innych ludzi? Historia dowodzi, że absolutnie nic”. Ta wypowiedź jest ciekawa z tego względu, że pokazuje pewien punkt dojścia: jeżeli, jak starałem się wskazać, od romantyzmu poezja traci zdolność mówienia o sprawach wspólnoty, to u Misiewicza widać właśnie poczucie własnej bezsilności jako poety. Mógłby odpowiedzieć Miłoszowi: nie, poezja rzeczywiście nie ocala narodów ani ludzi. A skoro nie spełnia tego zadania, to jest, jak pisał Miłosz (2011: 143), „wspólnictwem urzędowych kłamstw”. A zatem znów bezsilność poezji – jako puenta, jako rzecz do przemyślenia, wyzwanie? Co dalej? W tekście nie został wzięty w całości pod uwagę nowy tomik Krzysztofa Koehlera Od morza do morza. Jego omówienie ukaże się w kolejnej tece „Pressji”. 225