Karolku, nie truj

Transkrypt

Karolku, nie truj
Karolku, nie truj!
W trylogii Karola Bunscha – Dzikowy skarb, Ojciec i syn, Rok tysięczny – wszystkie wróżby
spełniają się co do joty. W dniu, w którym kniaź Bolko zabił na polowaniu swojego pierwszego
niedźwiedzia, wybuchła wojna z Niemcami, w której to wojnie Bolko odznaczył się walecznością i
rozpoczął karierę wielkiego wojownika. Nie była to pierwsza związana z jego osobą wróżba. Już
jego narodzinom towarzyszyły znaki na niebie.
Dzikowi i Tarle wiedźma wywróżyła śmierć w młodym wieku i – spełniło się. Dzik podarował
Stoigniewowi kolorowe ptasie piórko, „na szczęście”, no i szczęście opuściło Dzika wraz z piórkiem;
niedługo potem poległ pod Cydzyną.
Krzeszowi zdarzyło się, iż koń się pod nim potknął, i to kiedy? W momencie wprowadzania pod
swój dach nowo poślubionej małżonki. Zły znak. Toteż małżeństwo nie potrwało długo. W parę
tygodni po ślubie wybucha wojna i Krzesz ginie od strzały.
Kamyki na szczycie wieży: rodzaj kalendarza. Każdy kamyk oznaczał jeden dzień. Było ich tyle,
ile brakowało pięcioletniemu Witkowi do postrzyżyn, do upragnionego czasu, gdy przejdzie pod
opiekę ojca. Chłopak codziennie wdrapywał się na wieżę i strącał jeden kamyk, martwiąc się, że
kopczyk wolno maleje. I oto zwalona piorunem sosna uderza w wieżę rujnując jej szczyt. Kamyki
rozpraszają się, nie ma już kalendarza. Zła wróżba dla chłopaka: skończyły się jego dni. Nazajutrz
dzieciak ginie.
I tak w kółko.
Zdawałoby się, że Bunschowi, podobnie jak każdemu innemu autorowi powieści historycznej,
zależy na realizmie i prawdopodobieństwie. Odtworzyć dawne dzieje tak, jak one rzeczywiście
mogły wyglądać. Czytelnik powinien uwierzyć, że gdyby po napisaniu powieści odnaleziono
wystarczającą ilość dokumentów z danej epoki, przekaz historyczny pokrywałby się z wizją pisarza.
Jak zatem wytłumaczyć to odejście od realizmu wszędzie tam, gdzie w grę wchodzą wróżby. Toć
przecież czytelnik powieści Karola Bunscha, człowiek na pewnym poziomie, nie chadza do wróżek.
Gadanina wróżki, szwargotanie pochylonej nad czyjąś dłonią Cyganki to dla niego, amatora powieści
historycznych, pic na wodę. Więc czemu autor częstuje go wróżbiarskimi bajdami?
To samo w trylogii o Aleksandrze Wielkim: czytelnik dowiaduje się, że spalenie i puszczenie z
dymem świątyni w Efezie nastąpiło tej samej nocy, kiedy się urodził Aleksander, człowiek, który w
dwadzieścia lat później „podpali świat”.
Gdy ruszał na Persję, na wyprawę, co miała być pasmem zwycięstw, orzeł zataczał kręgi nad jego
armią. Kapłana zamierzającego wyczytać coś z wnętrzności ofiarnego zwierzęcia wódz powstrzymał
słowami: „Lepszej wróżby nie trzeba” – i wycelował palcem w niebo.
Zaproszony przez Aleksandra, swego przyszłego zabójcę, do pałacu na ucztę – Klejtos przerwał
obrzęd i w rezultacie przeznaczony na ofiarę ciołek uniknął pchnięcia nożem. Ocalony zwierzak
pobiegł za Klejtosem, jakby prosił się o śmierć. W ten sposób bogowie zakomunikowali wodzowi:
nie złożyłeś ofiary, sam staniesz się ofiarą. Klejtos zlekceważył ostrzeżenie, a może nie poznał się na
nim, nie domyślił się, że ten biegnący w ślad za nim ciołek to zły znak. W godzinę później młody
wódz padł ugodzony włócznią.
A przecież Bunsch jest realistą, chciałoby się nawet powiedzieć: ateistą. Biografię świętego
Wojciecha pozbawił cech cudowności. Jak wiadomo, pruski kapłan pertraktując ze stroną polską
zgodził się wydać ciało niefortunnego misjonarza – na wagę złota. Legenda głosi, że gdy przyszło do
ważenia, zwłoki w wyniku Boskiej interwencji okazały się dziwnie lekkie. Ale według Bunscha nie
było w tym nic cudownego. To sztuczka sprytnego Polaka sprawiła, że szala z ciałem zrównała się z
tą drugą szalą, obciążoną minimalną ilością złota.
Podobnie obszedł się autor z biografią biskupa Stanisława Szczepanowskiego – żadnych cudów.
Nie było żadnego wskrzeszenia. To nie Piotrowin wynurzył się z grobu, tylko oszust udający
zmarłego szlachcica.
Tak więc pisarz obala legendy i wszystko tłumaczy w sposób racjonalny. Irracjonalizm wchodzi
w grę jedynie w związku z wróżbami. Zawsze się spełniają. Gdyby ziściła się tylko jedna, nie
powiem. Na przykład ta obiecująca wszechwładzę spryciarzowi, co rozwiąże węzeł gordyjski. Jedna,
dwie, proszę bardzo. Byłoby jak w życiu, które przecież nie jest całkiem pozbawione dziwności. Ale
nie wszystkie!
Niestety, żadnych wyjątków. Ze dwadzieścia jest tych wróżb i spełnia się każda.
Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. To Bóg sprawia, że wszelkiego rodzaju pociski, kule
ołowiane, strzały, kamienie, trafiają do celu lub chybiają. Nie tylko pociski, dawki trucizny również.
Od woli Boskiej zależy, czy trucicielowi się powiedzie i przygotowana przezeń trucizna dotrze do ust
ofiary. To Bóg sprawił, że odeszli przedwcześnie ci dwaj, kompozytor Mozart i generał Hoche.
Pierwszy otruty przez zazdrosnego męża (tak, przez męża zazdrośnika, a nie przez zawistnego
Salierego), drugi tym samym podstępnym sposobem zgładzony przez jakiegoś rojalistę. Ale
truciciele byli tylko narzędziami w ręku Boga. Jak sobie wytłumaczyć tę Boską decyzję? Nasuwa się
odpowiedź: musieli ci dwaj, muzyk i wojskowy, ustąpić ludziom opatrznościowym,
charyzmatycznym. W świecie muzyki był nim Beethoven, w świecie realnym – Bonaparte.
Słowem, Opatrzność nie działa opacznie.
Wracając do literatury: pomiędzy Panem Bogiem a powieściopisarzem analogie są uderzające. Z
zachowaniem wszelkich proporcji. Stwórca i twórca, Stworzyciel i pisatiel. Karol Bunsch, autor
Dzikowego skarbu, jest w stworzonym przez siebie świecie ojcem wszechmogącym. W bitwie pod
Cydzyną strzelają Niemcy, owszem, oni szyją z łuków, ale to Pan... Bunsch nosi te strzały i sprawia,
że jedna z nich trafia Tarłę w środek piersi.
Szkoda mi, bardzo, bardzo mi szkoda przedwcześnie zmarłego Mozarta, ale także szkoda mi
Tarły. Chłopak walczył w upojeniu. Wiedział, że stawiając się na pole bitwy zyska sobie łaskę
kniazia. Zostanie zrehabilitowany. On, wywołaniec, zmuszony do ukrywania się, odzyska w walce
cześć i zacznie się dlań normalne życie z ukochaną dziewczyną u boku. Jeszcze tylko parę godzin
machania mieczem i otworzą się wrota do raju. A tu raptem pchnięcie w pierś i biedny Tarło
zrozumiał, że jeśli czeka go raj, nie będzie to raj ziemski.
Podobnie jak żywimy żal do Pana Boga, że zabrał nam Mozarta, tego geniusza, który z kolei
zabrał z sobą do grobu bezlik cudownych melodii, tak samo skłonni jesteśmy wypominać Karolowi
Bunschowi pewne okrucieństwo w związku z postacią Tarły.
Czy słusznie?
Wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba, choć nie zawsze można ją zrozumieć. Jeśli chodzi o
decyzję pisarza, można ją zrozumieć, da się ona wytłumaczyć, owszem, i to do pewnego stopnia
łagodzi żal czytelnika. Tarło musiał umrzeć, by swoją śmiercią rozjuszyć Dzika. Spojrzał Dzik na
zwłoki przyjaciela i zawrzał gniewem. Bo do tej pory cóż go właściwie obchodzili Niemcy, jego,
dzikiego człowieka, niezdolnego do takich uczuć jak patriotyzm. Do tego, żeby tak naprawdę, na
całego naparzać Niemców, trzeba jemu było jakiejś szczególnej podniety. Tą podnietą stała się
wściekłość na Germanów, że mu zabili druha. I dopiero od tej chwili Dzik mógł pokazać, na co go
stać. Dzięki temu, że jego olbrzymia siła fizyczna została wzmożona furią, szala zwycięstwa
przechyliła się na stronę Polaków.