Kliknij, żeby zobaczyć tekst

Transkrypt

Kliknij, żeby zobaczyć tekst
Dom
1.
Była tęcza i zdjęcia róż, przyklejone do lustra. Mieszkała na poddaszu, w małym domku
na przedmieściu malutkiego miasta. Często padał tam deszcz, czasem świeciło słońce. Był puch
anielski na grządkach jej babci. Był spokój lasu, powiew znad łąki i śpiew ptaków, bezustanny
i wieczny. Mieszkała zupełnie sama. Nie miała kota, ani psa; opuszczona i zapomniana.
Jak daleko Wiktoria sięgała pamięcią mieszkały z nią stare kobiety.
Babki nie pamiętała. Podobno umarła w dniu jej narodzin. Pomarszczoną twarz starej znała
z jedynego zachowanego, wyblakłego jak zwiędła róża zdjęcia, wiszącego naprzeciw lustra
na piętrze. Brunatne oczy żyły w pożółkłym szkle, gdzie poza nimi wszystko było martwe.
Matka była podobno kiedyś młoda. Nie pamiętała jej takiej. Dla Wiktorii była zawsze stara,
starsza niż babka na zdjęciu. I prawie nigdy nie wstawała. Czasem się trzęsła i wtedy Wiktoria
wczołgiwała się pod łóżko. Wyobrażała sobie, że niebo zostało zasiatkowane przez nieznanego
boga, który w ten sposób chciał ocalić świat przed zgnieceniem. Coś jednak pękło i niebo zaczęło
się walić, a siatka, która jeszcze jakoś się trzymała tak się trzęsła... trzęsła się... trzęsła się też
podłoga i Wiktoria, której nikt nie trzymał trzęsła się również. Gwoździe powoli wyłaziły
z desek, zgrzytały spoiny, obrazy zwalały się ze ścian. Wiktoria się śmiała. Śmiejąc się drżała
z przerażenia. Boga nie ma już, nikt tak długo nie żyje, boga nie ma i nikt nie naprawi siatki.
Matka się darła, ona się śmiała, bóg przewracał się w grobie. Wieże, które zbudowała z klocków
rozsypywały się pod uderzeniem dziecięcych nóg, uciekających przed starością do łazienki.
Gdy zatrzaskiwała za sobą białe drzwi była bezpieczna. Tu był świat inny. Motylowa łazienka.
Liliowe lusterka, koszyki i szczotki, biały piasek posadzki, białe włosy ciotki kipiące srebrną pianą
na ornament łódki. Wieloryb, który właśnie zacumował w porcie unosił płetwę i dobrotliwie
groził. Czasami myła mu plecy. Rurki ze śmietaną pod dotykiem rozpuszczały się ślisko. Gdzieś
daleko krzyczała mewa i brzmiało to nawet podobnie jak gwizd, tylko w pobliżu nie było
drabinek. Wiklinowe kosze, i było tak przyjemnie, i tak cicho prawie. Powolne falowanie,
ciche falowanie, szum w uszach, szelest wiatru, ciała poddawanie na kierunki świata.
Od kręgosłupa do karku, fala szła za falą, płynęła po przestrzeni, i przed utonięciem
szarpnięciem powstrzymywana kolejnym huśtawki, prawie spadała na ziemię.
Ciotka cicho się śmiała, pomagała jej usiąść. Była chuda, ruda i piegowata. W zielonym kapeluszu
na wiosnę wyglądała najładniej. Teraz miała brązowy. Też jej było ładnie, nawet pasowało to
do jej oczu i włosów, ale w połączeniu z chudością sprawiało smutne wrażenie. W końcu
z huśtania i tak nic nie było. W lesie zbierały liście. Szukały zielonych. Zazwyczaj bezskutecznie.
Oglądały drzewa. Czepiały się gałęzi. Zamykały oczy. Szukały tętna ziemi, pępka, izomerii, echa,
ciszy... Leżała na ziemi, patrzyła na chmury. Szum wiatru je gna. Szum szczotkuje ich włosy.
Pomaga mu tygrys. Chmury rwą się do kupy i w kupie do góry. Tygrys syczy. Prawie je dogania,
rozbiegły się. Jedną dopadł. Już krwawi. To spływa mu z pyska, zalewa niebo. Wiatr syczy
tygrysem, a chmury wzburzone wzbierają w falę. Wieloryb nadciąga, swoim cielskiem przesłonił
wielką świata część. Gdyby nie jego złote oko, byłoby smutno na przystani. Tygrys poszedł się
huśtać, już prawie nie syczy. Uspokojony falowaniem w odosobnieniu trawi. Powietrze
wpływające do kuchni przez otwarty lufcik poprzecinane było cykaniem świerszczy, czasem
w oddali zawarczał silnik, lub trwający o chwilę za długo gwizd. To wszystko wibrowało
w dusznym powietrzu lata.
Noc właśnie. Tylko taka noc!
1
2.
Tak... płaczą ptaki. Patrzę na twoją twarz i wiem. Te wszystkie dni, teraz, właśnie tak,
a potem... potem, gdy wszystko stanie się jasne, gdy nie będzie słów, w których można by inaczej
wyrazić wypowiedzianą już raz myśl, gdy nastanie cisza, wówczas kobieta... mężczyzna, obojętne
jak ich nazwiesz, wówczas, wiesz, przyjdzie dzień, jeden z tych dni, kiedy nie będą mieli sobie już
nic do powiedzenia, i będzie to dzień, w którym wszystko zacznie się od początku. Nieustający
krąg. Nieustający. Nieustanny. Nie chodzi o miłość. Są ludzie, którzy wierzą, że ona jest we
wszystkim, a ona jest w żadnym i w niczym naprawdę. Nie miłość zatem, lecz sztuka. Miłość jest
ograniczona, sama ogranicza, jak pies, który znalazł kość i wierzy, że to cud, sztuka nie jest
miłością. Jest ponad. To zbliża do bogów, nie sam akt twórczy, lecz wymieszanie, przenikanie,
chaos. Nie chodzi o światło, ale o jego sens, kto to pojął JEST. Dlatego twarz twoją od nowa
tworzę i już nie słyszę ptaków. To pustynia, wyjałowienie. Zabrakło... dzielą nas nie tylko sensy.
Dzielisz ty - choć to właśnie ty... ale jednak. Paranoja, złudzenia śnione na jawie,
ewidentne rozminięcie się mózgu z rozumem. Taak... ptaki nie płaczą.
W topolach mieszka zło. Szumem zarysowuje ranę na ciele, ranę, która nigdy się nie goi,
która pali i palić będzie, jak długo szum trwa. Przeżarty chorobą, rdzą niepoczytalności,
zaślepiony, zbyt gorący i zbyt zimny, boli. Biały lód. Biały szum. Biały do szaleństwa,
do ostatecznego stadium, po kres cienia. Zakochany nieprzytomnie, zabłąkany aż po ptaki,
zaszumiony, zapsuty szumnym śpiewem dla wieczności. Wiatr i księżyc, mgła i deszcz
i delirium tremens ziemi. I delirium źdźbła, i rosy, i kwiatu. Topolowy król przyszedł poprzez biel
po wierzbową panią. Ona śpi, cicho śpi, jakby jej wcale nie było, zakochana aż po gwiazdy,
zabłąkana w pocie świtu, dla niego cała, dla niego. Poprzez nią, poprzez świt, w mgłę i szarość
zstąpił po szumną symfonię, po deszczu i w deszcz zapomnienia, zatracenia, zaszumienia deszcz.
Gdyby ich wcale nie było jakże nagi byłby świt. Świmfonia... Świmfonia... Zagapić się, zaszumieć
i... zniknąć.
Palce dotknęły podłoża. Skrzyżowanie mieczy. Pobiegła na poddasze. Pod małym
opuszkiem schował się kluczyk. I piana gdy weszła, i kłęby siwizny, i zapach... 1840, 41 może.
Gąbka została wchłonięta przez szlafrok, uda, ranę i przełyk. Ciemność swoim cielskiem zawaliła
kąty. Usiadła na ceracie. Obrazy i zdjęcia połknął ośmionogi. Zaczęła nucić kołysankę matki.
Miejsce, czas i przestrzeń, płonące meduzy, chociaż nigdy nigdzie nic. Czasem tak się dzieje.
Czasem przychodzi i wtedy... właśnie wtedy...
Przyszło jak olśnienie, jak dobry pomysł. Najpierw skrobanie, tak ciche, że nie sposób było
usłyszeć. Potem kanonada, monotonny stukot. Dźwięku uporczywa równomierność. Leżała
zasłuchana w pulsujący odgłos, nie zdając sobie sprawy, że nawet gdyby cały świat nie pamiętał,
będą pamiętać, którzy w niepamięci potracili głowy. I znów pióro zaczęło wykrwawiać się
z atramentu. W starym domu przy skrzypiącym stole, pod oknem starym jak secesja, mieszała
swego ducha z duchem świata... ale go nie było... ale to iluzja, imaginacja jej dziecięcej główki.
Krowa kapie mlekiem, kapie bezustannie... Diabeł mieszka w starej stodole. Są tam schody
do samego nieba utoczone z ziarnka maku. Jest płonąca słoma i samorąbiące się drewno,
i samooprawiająca się świnia, która się sama powiesiła na haku. Są dwa trzaskające okna:
przez cały rok pada w nich na przemian śnieg i deszcz. I jest drabina z samopowyłamywanymi
szczeblami. Czego tam nie ma... w jej poetyckiej główce.
2
3.
Jaka młodziutka byłaś wtedy, tam, na zdjęciu, o ileż młodszy byłem. Popatrz na mnie,
fotografio piękna. O ile mniej kaw, papierosów, przeżyć, o ileż bardziej nerwowa przyszłość,
niepewna... Jakoś pachniał tamten czas. Jakoś... A dziś minęły lata, tak niedorzeczne wówczas.
Tak nieprawdopodobne. I co się stało? Gdzie podziała się zwariowana gra niewinna,
bo nieświadoma? Gdzie usta twoje, włosy twoje? Dreszcz był, a dzisiaj ty nie jesteś młoda.
Szaleństwem próbujesz nadrobić to wszystko co straciłaś. Jakże tęsknię. Jak mi brakuje lat.
Przekleństwem przyjść za późno o chwilę. Jestem, który zatracił się w czasie, który został
po drugiej stronie obiektywu. Zawsze wyolbrzymiałem prawdę. Zawsze upijałem się sobą.
Za szybko. Taki mój los.
Kłosss... popatrz... w światło patrz, jak za pierwszych dni swoich. Patrz, jak przekwitają,
pełni, niczym beczki miodu. Piwne twe oczy wyblakły, jak bledną wszystkie. A w kuchni pachnie
ciasto na stole i kot na gałęzi pieca. Uszy zakwitły mu kwiatem. A w ogrodzie rośnie chleb.
Po płatkach przegimnastykował się trzmiel. Zaszum szumiaczu szumszumie. Zadzwoń
dzwonniku z Atlantydy wież. Odetchnijcie znów pełną piersią trąby Jerycha. Rower zasnął pod
płotem. Z piwa wyparował ostatni promil. Grabie umarły w połowie czesania ziemi. Oto chwila
będąca zbawienną dla świata. Cisza... ciiiszszsz... aa. Oto moment będący w stanie zbawić nas.
Gdyby można było umrzeć bez konsekwencji. Nie otworzyć nigdy oczu. Jaka ulga. Jak ciężkie
byłoby ciało moje – mruczy śmierć zapomnianej natury Mefistofelesa i zamyka z rozmarzeniem
oczy.
W starej studni, gdzie licho mieszka zakwitły nasturcje... Gąszcz zamknął swe królestwo
dla siebie, mrok zakląsł się w sobie. Ślady gonią własny cień po piasku i głębia opadła jak
wieloryb czasu. Oto dłoń mahometanina rozdarła na dwoje niebo. Skakanka po raz ostatni
rozegrała partyjkę klasów. Stygną rzędem ławki. Przydrożny Chrystus wypuścił ciężar z dłoni.
Wyciera podarowaną przez babę z jajami chustką w grochy oszronione czoło. Pies rozpuścił się
we mgle poranka. Zapach ogniska otulił jeziorko i podciął nimfom nogi. Świat się gdzieś zagubił,
na horyzoncie widać walący się dach obsypanego siwizną lat domu. Więc...
Wiktoria patrzy na to wszystko półnaga. Bezradnym gestem zapala świeczkę
na cmentarzu świata. Bo jest tylko czas. Bo jest jeszcze wiatr. A drzewa szumią bezwiednie.
I zapomnienie na palcach z chustką Temidy, szeptem na palcach, szeptem mknie. Bo jest jeszcze
świat.
Bo jutro wstanie dzień.
3