Czytaj artykuł w wersji PDF
Transkrypt
Czytaj artykuł w wersji PDF
www.gu.com.pl Gazeta Ubezpieczeniowa nr 49(452) 4 grudnia 2007 20 EDUKACJA DIRECT A SPRAWA POLSKA Multiagenci wobec nowego trendu sprzedaży ubezpieczeń atrząc na doświadczenia kilku ostatnich lat i uważnie obserwując rynek dzisiejszy, można – już bez lęku – stawiać ciekawe pytania o przyszłość agentów ubezpieczeniowych, a zwłaszcza multiagentów. Zasadniczą tendencją, kształtującą dzisiejszy rynek ubezpieczeniowy, jest pojawianie się kolejnych zakładów ubezpieczeń, które otwierają klientom dostęp do swojej oferty w systemie direct. Ten stosunkowo nowy sposób sprzedaży ubezpieczeń odpowiada specyfice naszych czasów, charakteryzującej się coraz powszechniejszym korzystaniem z nowoczesnych technologii i metod komunikacji – w różnych branżach i w wielu dziedzinach życia. Zwracają się ku niemu i towarzystwa ubezpieczeń, dążąc do wzrostu efektywności sprzedaży. Obok wchodzących na rynek nowych ubezpieczycieli, którzy opierają swoją strategię na sprzedaży direct, również towarzystwa działające dotąd w sposób tradycyjny, wprowadzają możliwość bezpośredniego zakupu polisy – przez telefon albo internet. Direct jawi się jako narzędzie służące optymalizacji kosztów działalności, co z kolei przekłada się na możliwość obniżania ceny ubezpieczenia lub ograniczenia podwyżki wynikającej chociażby z wprowadzenia tzw. podatku Reli- P Pojawiła się w Polsce kilka lat temu, budząc w środowisku pośredników ubezpieczeniowych głównie niepokój. Dzisiaj wydaje się zjawiskiem, które w naturalny sposób będzie się rozwijać, równolegle z innymi, tradycyjnymi metodami – zwłaszcza, że oznacza wymierne korzyści dla towarzystw ubezpieczeniowych. Chodzi oczywiście o sprzedaż bezpośrednią, czyli o odmieniany przez wszystkie przypadki „direct”. gi. System direct nie jest oczywiście bezkosztowy, ale z całą pewnością – z punktu widzenia zakładu ubezpieczeń – jest tańszy od agencyjnego kanału sprzedaży. Nie powinna więc dziwić gotowość firm ubezpieczeniowych do sięgania po tę metodę. Nie wnikając w szczegóły strony technologicznej sprzedaży direct oraz zagadnień strategii marketingowych z tym związanych, warto przeanalizować to zjawisko z punktu widzenia klasycznego pośrednika ubezpieczeniowego – agenta. Kiedy kilka lat temu pojawiła się pierwsza jaskółka zmian – towarzystwo ubezpieczeń, które swój koncept biznesowy w całości zbudowało na niekorzystaniu z usług agentów w procesie sprzedaży – wśród pośredników dało się wyczuć nerwowość. Charakterystyczna kampania reklamowa prowadzona przez wspomniane towarzystwo dodatkowo podsycała niechęć agentów ubezpieczeniowych do nowego rodzaju konkurencji. Od tamtego momentu minęło już sporo czasu i... świat się wcale nie skończył. Klasyczni pośrednicy zobaczyli, że „nie taki diabeł straszny” i nauczyli się skutecznie współzawodniczyć z nowym graczem, który – z drugiej strony – nie ustrzegł się pewnych „przypadłości wieku dziecięcego”. Na uspokojenie agentów bezsprzecznie wpłynął znaczny rozwój rynku ubezpieczeń komunikacyjnych. Do Polski sprowadzono w ciągu kilku lat niespotykaną wcześniej liczbę używanych samochodów. Statystyki sprzedaży nowych aut, po okresie zastoju, również pokazują ostatnio wyraźne wzrosty. Rośnie zatem, i to dynamicznie, liczba potencjalnych nabywców ubezpieczeń komunikacyjnych. Sytuacja ta sprawia, że – mimo malejących składek komunikacyjnych – agenci, a zwłaszcza multiagenci, odnotowują coraz większe obroty i wzrost swoich przychodów. Skoro wszyscy są zadowoleni – agentom wiedzie się dobrze, pojawiają się nowe towarzystwa i jakoś sobie radzą, klienci cieszą się z niższych składek – mamy na polskim rynku ubezpieczeniowym „idyllę”? Z pewnością nie, a myśl taka mogłaby tylko niebezpiecznie uśpić czujność wytrawnego multiagenta. Czujność niezwykle dziś wskazaną. Można bowiem stwierdzić, że opisane wyżej realia otwierają przed pośrednikami nowe możliwości, ale i oznaczają poważne wyzwania. Można przyjąć, że multiagencje – zwłaszcza na rynkach lokalnych – są swoistymi marketami ubezpieczeniowymi, oferującymi wachlarz produktów ubezpieczeniowych różnych firm. Praktycznie w każdym mieście powiatowym można znaleźć przynajmniej dwie – trzy multiagencje o rocznym obrocie przewyższającym, niekiedy kilkakrotnie, milion złotych. W większości przypadków indywidualne ubezpieczenia komunikacyjne stanowią od 60 nawet do 90% wartości obrotów. Trzeba przy tym liczyć się z postawą klientów – co charakterystyczne, przychodząc do multiagenta, z reguły nie wskazują oni konkretnej firmy ubezpieczeniowej, w której chcą się ubezpieczyć. Przychodzą po prostu kupić polisę do agencji pana X lub Y. Główne kryterium wyboru ubezpieczenia to jego cena, nie wyższa niż w roku ubiegłym. Oczywiście ten mechanizm jest uproszczeniem i dotyczy przede wszystkim sprzedaży ubezpieczenia odpowiedzialności cywilnej posiadaczy pojazdów mechanicznych. Mimo to dobrze odzwierciedla realia funkcjonowania większości multiagentów w Polsce. Co więc stanie się z multiagencjami opierającymi swój byt na sprzedaży taniego OC, kiedy ich klienci odkryją ciekawsze oferty w internecie lub prze- łamią obawy przed zakupem polisy przez telefon? Zmiany w mentalności ludzkiej nie dokonują się – na szczęście multiagentów – z dnia na dzień. Można zaryzykować stwierdzenie, że jeszcze przez kilka następnych lat lokalne multiagencje wyspecjalizowane w sprzedaży ubezpieczeń komunikacyjnych będą się miały dobrze, bo utrzymają się preferencje klientów, którzy wolą kontakt osobisty z pośrednikiem. Jednak jak długo to potrwa? Czy – żeby utrzymać swój status materialny – multiagenci znajdą sposób na lepsze wykorzystanie potencjału, jaki niewątpliwie posiadają? Jak przebiegać będzie proces zmiany ich specjalizacji w zakresie oferty ubezpieczeniowej? W jaki sposób będą reagować zakłady ubezpieczeń opierające swoją sprzedaż na agentach i multiagentach? Co zaoferują swoim pośrednikom? Mamy teraz czas i warunki, które sprzyjają mnożeniu takich – często kluczowych – pytań. A równocześnie – wyścig o klienta wcale się nie zatrzymuje... Piotr Myszewski konsultant Ateny ds. budowy i rozwoju sieci sprzedaży UBEZPIECZENIA A PRYWATYZACJA GOSPODARKI (2) Nazywam się bond! Przypominam, że niniejszy cykl służy przedstawieniu mniej znanej strony sektora ubezpieczeniowego. Na kilku prostych przykładach pokażemy, w jaki sposób produkty ubezpieczeniowe zastąpić mogą błędne, mało skuteczne i skorumpowane decyzje urzędników. aczęliśmy od przykładu Terminala nr 2 warszawskiego lotniska Okęcie, który od blisko roku – właśnie z powodu błędnych i skorumpowanych decyzji politycznych, nie może zostać uruchomiony. Kłopoty z terminalem na Okęciu to rzecz jasna tylko jeden z przykładów wadliwego mechanizmu. Jego alternatywą może być – znacznie bardziej wolnorynkowa – procedura stosowana w Stanach Zjednoczonych. Każda inwestycja budowlana, czy to prywatna, czy państwowa poprzedzona jest tam – podobnie jak i w Polsce – procesem ofertowym. Jednakże firmy starające się o zdobycie kontraktu na wykonanie inwestycji składają nie tylko oferty cenowe, wraz z charakterystyką procesu wyko- Z nawczego, lecz także gwarancję na wypadek, gdyby z jakichś powodów nie były w stanie swoim zobowiązaniom sprostać. Gwarancja nazywa się popularnie bondem i jest formą ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej. Bond jest przeważnie kupowany przez firmę budowlaną od firmy ubezpieczeniowej. Nie jest wcale drogi. Zabezpieczenie takie kosztuje przeważnie ułamek procenta swojej wartości. I tak bond na kwotę 1–2 milionów dolarów kosztuje od 1000–2000 dolarów, czasem – w zależności od stopnia skomplikowania pracy, albo reputacji wykonawcy, nawet mniej. Jeśli, dajmy na to, z powodu choroby głównego konstruktora czy inspektora, albo wręcz niedbalstwa, kontrakt nie jest wykonany w terminie, albo zgodnie z założonym projektem, wówczas inwestor przedstawia bond, domagając się od jego wystawcy (firmy ubezpieczeniowej) odszkodowania. Odszkodowanie to wynosi z reguły tyle, ile wynosiła wartość nieskończonej, albo zaniedbanej inwestycji. Dzięki tym pieniądzom inwestor może wynająć innego wykonawcę, który naprawi błędy i inwestycję skończy. W przypadku, jak ten z Terminalem 2, inwestor otrzymałby równowartość wadliwie wykonanej inwestycji, wynająłby inną firmę, która za otrzymane od firmy ubezpieczeniowej pieniądze dokończyłaby budowy. Nie muszę dodawać, że wykonawca dokonujący poprawek też musi wykupić bond. Pominęliśmy tu kwestię charakteru własnościowego procesu inwestycyjnego. Zrobiliśmy to jednak celowo. Gdyby nawet inwestorem terminala na Okęciu była osoba lub firma prywatna, to i jej mógłby się przytrafić pechowy wykonawca. Co prawda, inwestorom państwowym taki pech zdarza się częściej, chodzi nam w tym przypadku o zabezpieczenie uniwersalne; dla wszystkich i we wszystkich przypadkach. Dzięki posiadaniu zabezpieczenia inwestor nie musi włóczyć się po sądach, wydawać pieniędzy na nie kończące się ekspertyzy i dowody winy. W ten sposób proces inwestycyjny jest szybszy, sprawniejszy i tańszy. Co więcej, niesumienny wykonawca ponosi dotkliwą stratę, gdyż teraz on musi zwrócić firmie ubezpieczeniowej to, co za niego zapłaciła. Jeśli tego nie zrobi, zbankrutuje. Dlatego bond również dyscyplinuje strony procesu inwestycyjnego. Każdy wykonawca stara się pracować tak, aby nie popsuć swojej reputacji, gdyż dobrze wie, że wpłynąć to może w przyszłości na cenę jego kolejnego ubezpieczenia (bond). Jeśli pójdzie ona w górę, będzie droższy od swoich rywali, innymi słowy, straci swoją przewagę konkurencyjną. Ubezpieczenie, o którym mowa jest formą popularnego ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej i nic nie stoi na przeszkodzie, aby je w Polsce wprowadzić w życie. Jeśli równocześnie postępować będzie proces prywatyzacyjny, można mieć pewność, że i proces inwestycyjny ulegnie usprawnieniu. Bond będzie także szczelną ochroną przed korupcją, która wręcz zniknie. Który z wykonawców zdecyduje się na nieuczciwość czy partactwo, wiedząc, że szkodzi samemu sobie? cdn. Jan M Fijor www.fijor.com