Tato, zrób mi statek…

Transkrypt

Tato, zrób mi statek…
Katarzyna Misiuk, Teatralia Kraków
Internetowy Magazyn „Teatralia” numer 44/2013
Tato, zrób mi statek…
30 stycznia 2013 · by redakcja · in Katarzyna Misiuk, recenzje
W głowie każdego z nas latami tkwią pewne obrazy, mające swoje źródło w dzieciństwie.
Niektóre z nich są delikatne, pastelowe, ciepłe, inne jaskrawe, a jeszcze inne kreślone
grubą kreską czarnego tuszu. Pojawiają się przed naszymi oczami w trudnych chwilach,
czasem inspirują. Dla głównej bohaterki sztuki Mileny Marković takim wspomnieniemsymbolem jest papierowy statek wykonany ręką taty. Statek dla popsutych zabawek,
których nie da się już uratować. Odwiezie misia bez oka do kochającej mamy i lalkę bez
głowy do księcia z bajki. Stojąca na brzegu, płacząca dziewczynka pomacha im na
pożegnanie i uwierzy, że przynajmniej one mają gdzieś bezpieczną przystań…
Wydawać by się mogło, że Milena Marković, choć należy do grona najbardziej
obiecujących autorów młodego pokolenia pochodzących z krajów byłego Bloku
Wschodniego, w swoim Statku dla lalek prochu nie wymyśliła. Podobnych historii w
literaturze światowej od dawna mamy na pęczki. Spektakularny upadek jednostki przy
jednoczesnym jej wzrastaniu jako artysty to popularny motyw, od lat z powodzeniem
realizowany w twórczości epickiej i dramatycznej. Tekst Marković mówi do widza
ogranymi truizmami: traumatyczne wydarzenia z okresu dzieciństwa determinują
dorosłe życie człowieka, przede wszystkim jego relacje uczuciowe, a w parze z
samorodnym talentem artystycznym zawsze musi iść patologicznie odmienna
konstrukcja psychiczna, objawiająca się skłonnością do uzależnień i wikłania się w
toksyczne układy. Bycie artystą jest też wyrazem buntu przeciwko sztuczności i
hipokryzji mieszczańskiego stylu życia. Główną bohaterkę poznajemy, gdy jest jeszcze
małą dziewczynką, bojącą się zasnąć w ciemnym pokoju. Nocami nawołuje matkę, która
w drugim pokoju oddaje się miłosnym uniesieniom i ani myśli utulić płaczące dziecko.
Zbywa je wykrętem, że do późna sprawdza prace swoich uczniów, jest zajęta i nie
można jej przeszkadzać. Nic więc dziwnego, że kilka lat później nastoletnia już córka na
zawsze opuści rodzinny dom, w którym, zamiast czułością, karmiono ją kłamstwami.
Rodzinę, w której wzajemna miłość rodziców, stanowiąca fundament poczucia
bezpieczeństwa każdego dziecka, w imię mieszczańskiej poprawności zepchnięta została
do roli tabu i ukryta za zamkniętymi drzwiami małżeńskiej sypialni. Nastolatka, a
później kobieta, zacznie szukać szczęścia na własną rękę. Pomimo że nikt nie nauczył jej,
czym jest miłość i jak budować udane relacje, będzie chciała poznać smak czułości,
partnerstwa, własnej rodziny i macierzyństwa. Życie to jednak najsurowszy z
możliwych nauczycieli. Jego metody są skuteczne, choć kontrowersyjne, a lekcje słono
kosztują. Egzamin dojrzałości zdadzą jedynie najsilniejsi, słabi odpadną w
przedbiegach, nierzadko staczając się na dno w oparach taniego alkoholu. Tak też stanie
się z główną bohaterką Statku dla lalek. Na nic nie zda się przepracowywanie traum w
formie obrazów. Swoista terapia przez sztukę poniesie w jej przypadku sromotną
klęskę, choć zapewni na pewien czas status artystki podziwianej i chętnie naśladowanej.
Marković opowiada o świecie i życiu prostym, brutalnym językiem. Mówi bez
eufemizmów, poetyzowania, upiększeń. Do swojego tekstu umiejętnie wprowadza
sztandarowe postaci ze znanych bajek, dając im jednak nową tożsamość. Rodzina
Niedźwiadków nadmiernie przywiązanych do materialnych dóbr doczesnych („Ktoś pił
z mojego kubeczka!”) stanowi ucieleśnienie kołtuńskiej moralności i mieszczańskiego
ładu, Jaś i Małgosia to nie osierocone rodzeństwo, a wyzwoleni kochankowie ze
szczególnym upodobaniem do geometrii, zwłaszcza w sypialni. Krasnoludki czekają zaś
na swoją Śnieżkę, lecz wcale nie po to, by gotowała im codziennie pyszną zupę i prała
bieliznę. Potrzebują kobiety, by dać upust swoim niewyszukanym erotycznym
pragnieniom. Skoro rzeczywistość jest niedoskonała i szara, to na scenie należy
pokazywać ją wraz z całym tym brudem, który nas otacza – idea ta wydaje się
przyświecać wielu młodym twórcom z krajów byłej Jugosławii. Wydaje się to w pełni
zrozumiałe i uprawnione, zważywszy, że doświadczenie niedawnej wojny musi tkwić w
ich umysłach niczym okruch diabelskiego lustra w oku i sercu Kaja z Królowej Śniegu.
Jak jednak przenosić te teksty na sceny europejskich teatrów, gdzie co wieczór na
widowni zasiadają ludzie nie mający z młodymi Serbami zbyt wielu wspólnych przeżyć?
Ana Nowicka wydaje się znać jedną z możliwych odpowiedzi na to pytanie.
Statek dla lalek wystawiony przez nią na scenie kameralnego krakowskiego teatru
Barakah to spektakl barwny, pełen iście Brechtowskich efektów osobliwości.
Groteskowe kostiumy, brutalne songi wyśpiewywane w takt atakującego wprost z
głośników turbo folku i aktorzy zmieniający swoje wcielenia jak rękawiczki utwierdzają
widza w przekonaniu, że oto znalazł się w epicentrum koszmaru sennego. Nieoczywista
forma widowiska słowno-muzycznego stanowiąca kontrapunkt wobec ciężkiej,
przytłaczającej treści jest konsekwentnie realizowana do samego końca. Można nawet
odnieść wrażenie, że wraz z rozwojem akcji nabiera ogłady, dojrzewa. Podobnie, jak
wcielająca się w główną bohaterkę Monika Kufel. W początkowych scenach nieudolnie
walczy ze swoim naturalnym niskim rejestrem głosu, by uprawdopodobnić chwilową
przemianę w małą dziewczynkę, później w nastolatkę. Do końca nie wiadomo jednak,
czy zrzucić to na karb konwencji, czy może braków warsztatowych. Następnie, w miarę
dojrzewania stworzonej przez Marković postaci, jej gra staje się mniej przerysowana,
bardziej wyważona i przemyślana. Do tego stopnia, że pod koniec spektaklu, gdy
Monika Kufel wciela się już w kobietę u kresu życia, brutalnie doświadczoną przez los,
w oczach aktorki szklą się prawdziwe łzy. Kiedy kuli się w rogu opustoszałej sceny i
niczym małe dziecko woła wprost w gęsty mrok: „Tato, zrób mi statek, żebym mogła
odejść (…) i zaopiekuj się mną na tym statku…”, zaczynam wierzyć w cierpienie
kobiety, na którą w krótki, ale intensywnym życiu spadło tak wiele nieszczęść, że jej
jedynym marzeniem jest śmierć w samotności.
Tego samego powiedzieć nie można jednak o reszcie aktorów. Konwencje, w których
jedna osoba odgrywać musi szereg postaci, ewidentnie różniących się pod względem
fizjonomii i charakteru, często okazują się strzałem w stopę. Tak dzieje się, niestety, i w
tym przypadku. Przyjmowanie na siebie wielu ról oznacza automatycznie
nieprzyjmowanie żadnej z nich. Dobre słowo należy się tu jednak Lidii Bogaczównie.
Aktorka w ciekawy i udany sposób różnicuje swoje kolejne wcielenia a w partiach
śpiewanych zalicza stosunkowo najmniej wokalnych wpadek. Nie zachwyca natomiast
żadna z ról męskich.
Na ile zaproponowana przez Anę Nowicką forma sprawdza się w przypadku inscenizacji
tragicznego w swojej wymowie tekstu Mileny Marković? Zastosowanej konwencji z
pewnością nie można przypisywać roli katalizatora. Swoiste pomieszanie porządków,
groteskowość warstwy wizualnej i naiwność muzycznej uwypuklają tragizm
opowiadanej historii i wzmacniają przekaz, zamiast łagodzić doznania widza. W
rezultacie powstał spektakl, po zakończeniu którego nie sposób tak po prostu wstać z
fotela i udać się do szatni. Kto wie, czy taki sam efekt udałoby się wzbudzić,
umieszczając dramat Marković w fotograficznie odwzorowanej scenerii
postsocjalistycznego miasta, z wszechobecną szarzyzną zamiast żywych barw i
realistycznymi odgłosami dnia codziennego zamiast wyrazistego, dyskotekowego beatu…