przeczytaj jeden z tekstów Sosenki
Transkrypt
przeczytaj jeden z tekstów Sosenki
32. Hej, wiaja! Do jowu! — My teraz zwiedzamy Dolny Śląsk przez dziurkę od klucza! – zarżała Iza. Każde z nas kolejno przykładało obiektyw swojego aparatu do otworu w drzwiach. Mamy kolekcję zdjęć kościołów zamkniętych na głucho. Nowy wynalazek świrniętej grupy! Siedzieliśmy akurat na podjeździe brzydkiego pałacu z początków XX wieku. — Aaa… tutaj nie wolno robić zdjęć… – powiedziała z wahaniem w głosie starsza pani, która nagle wyrosła jak spod ziemi. Jej ton wyrażał mniej więcej taką myśl: „Normalnie nie wolno. Ale wy mi nie wyglądacie na normalnych…”. Co wyczuwszy, Adam wyciągnął panią na pogawędkę. Od tematu nieudanej sprzedaży pałacu przeszliśmy do tematu szabrownictwa. — Chodźcie, coś wam pokażę! – zamaszystym ruchem wsiadła na stary żelazny rower. Ruszyliśmy przez zarośnięty park. Przed nami dziarska przewodniczka w obszernej bluzie z wielkim, żółtym nadrukiem. Pokazała nam tajemniczą kolumnę w parku i grobowiec właścicieli, złupiony doszczętnie przez tak zwanych poszukiwaczy skarbów. Staruszka śmigała żwawo po zarośniętych ścieżkach, a jej bluza nadymała się na wietrze, eksponując mrożący krew w żyłach napis OCHRONA. Adam pytał i gadał na okrągło. Iza i ja kuliłyśmy się ze śmiechu na ten widok. Już pod następnym pałacem spotkaliśmy dwóch panów ze strzelbą. Opowiedzieliśmy im o naszej pani. Byli bardzo zdziwieni, że w okolicy istnieje broń groźniejsza od ich własnych fuzji. A potem jeszcze długo staliśmy w parku, gdzie późne słońce przeciekało przez liście klonów i grabów. Chciało się rzucić komendę „Zostajemy!” Chciało się rozłożyć namiot i leżąc w trawie, patrzeć na żółte plamy słońca i zielone cienie, pomarańczowe pnie drzew, wiodące w ciemną dal, 103 w głębię parku... Ale komary żarły, jakby je… komar ukąsił. To był początek trasy, zaczętej – jak zwykle, he, he – dopiero po obiedzie. Mała Ola – towarzysząca nam tym razem bratanica Adama – cicho pisnęła, że nie da rady dokończyć wycieczki aż w dalekich Małujowicach. Więc Adam pojechał dalej sam. Damska część grupy powoli ruszyła z powrotem w kierunku wioski, gdzie czekał nasz samochód. Zapadał zmierzch, upał poszedł precz. Jeszcze w powietrzu kotłowało się ciepło z zimnem. Kolejne ich fale odczuwałyśmy, jadąc to oddającym ciepło asfaltem, to przez zroszone już trawy i chaszcze, w których grały słowiki. Jeszcze przystanek na cichym cmentarzyku pod białym kościółkiem, chleb i herbata. Potem widziałyśmy już tylko polną drogę przed sobą – długo, długo, aż po horyzont. A na koniec krzepiący cień wieży kościelnej w ostatniej wiosce. „Tak w dawnych czasach szli zmęczeni wędrowcy...” – szepnęłam do Izy na myśl o Włóczykiju z węzełkiem na plecach, który nocną porą szukałby izby z kominem... I stała się ciemność, jak w beczce smoły. Ja jedna miałam lampkę przednią, więc teraz przewodziłam kolumnie rowerzystek na dość ruchliwej drodze. — Ożeż... – mruknęłam. — Nie podładowałam w domu akumulatorów. Guzik nas widać… Ustaliłyśmy zatem, że ilekroć przed nami zamajaczy samochód, wszystkie natychmiast zjeżdżamy do rowu. Mnie szkoda było czasu. W oczekiwaniu, aż minie nas samochód, ładowałam akumulatory. (Przewidujący ojciec podarował mi w Dniu Kobiet sprytną lampkę ze specjalną korbą). Więc gdy nadjeżdżał samochód, krzyczałam: – Wiaja! Do jowu! Kryj się!*. I „wiaja” natychmiast wskakiwała do rowu. A ja, śledząc bacznie samochody, kręciłam korbą * „Hej, wiaja! Wyjuszamy!” to okrzyk historyczny: w latach sześćdziesiątych rodzice Izy chadzali na rajdy z kumplem, który nie wymawiał „r” i właśnie tak nawoływał towarzystwo do wymarszu. 104 do upadłego. Udało się! Miałyśmy sprawną lampkę aż do wiochy, gdzie stał nasz srebrny samochód. Szczęśliwe, usiadłyśmy na przystanku PKS. Czekając na Adama, kręciłyśmy z zapałem korbą od lampki. A każda śmiała się jak dziki do lusterka! Wieś tonęła w ciemności. Myjąc zęby w cieniu wiaty („Ach, ten odgłos!” – kwiczała Iza, która do niedawna też nosiła aparat), zastanawiałam się, dlaczego w niedzielny wieczór tak głośno pracuje oczyszczalnia ścieków. — To nie oczyszczalnia – wyjaśniła miękko Iza. — To żaby na łąkach. Rzeczywiście. Chóry żabie nadawały z każdej strony, aż huczało! Adam nagrał je na aparat fotograficzny, a także na telefon komórkowy. Potem z dumą puszczał tę muzykę na okrągło. Ładował rowery na bagażnik, a z jego kieszeni dobiegał zbiorowy rechot. Patrzył w gwiazdy, a one tej nocy szły po niebie jak orszak weselny – a z kieszeni „rech-rech-rech!”. Wsiadał do samochodu – w kieszeni rechot! Ruszyliśmy przez uśpioną wieś. Mała Ola spała pod kocem. Ja patrzyłam na światła autostrady A4. Adam gwarzył cicho z żoną. Kieszeń Adama zaś rechotała w najlepsze. Rowery chwiały się na przeładowanym bagażniku. — Jak nas złapie policjant z tymi żabami – cieszyła się Iza — to nas wyśle wprost do wariatkowa! 33. Dziś 4 Panków i groźny pies Była siódma trzydzieści rano. „Sosenko, odpuśćmy… leje…” – zaproponował ostrożnie Kairos. „Zdrada!” – zadrżał Włóczykij, bo za oknem nie było żadnego deszczu. Ale to był po prostu inny rejon Wrocławia. Wycieczka odbyła się, owszem. Pół dnia siedzieliśmy zamknięci w samochodzie. 105