Był rok 1980. Miałem dziesięć lat i wielkie marzenia

Transkrypt

Był rok 1980. Miałem dziesięć lat i wielkie marzenia
5484
Był rok 1980. Miałem dziesięć lat i wielkie marzenia. Chciałem być kimś ważnym, kimś na kogo dzieciaki będą wskazywać palcami i mówić do swoich
ojców "Tato, spójrz na tego gościa! Jak dorosnę chcę być taki jak on". Mieszkałem w starym bloku z czerwonej cegły w którym standardem były
patologiczne rodziny, gdzie ojcowie w dniu wypłaty wracali pijani i znęcali się nad swoimi żonami i dziećmi. Właśnie taki był mój tata. Pracował w
warszawskiej hucie i miał niezwykły jak na tamte czasy gust. Lubował się bowiem we wszystkim co meksykańskie. Na obiad codziennie było burito z
fasolą. Tata uwielbiał taco i, co nikogo pewnie nie zdziwi - tequilę. Ta zaraz po wypłacie intensywnie wypełniała swoim zapachem nasze mieszkanie
przez tydzień. Słynna "dzikość tequili" działała na mojego ojca dosyć osobliwie. Zakładał on bowiem sombrero, przygotowywał całą blachę quesadilli z
papryczkami piri piri i - mocno już pijany - rzucał w nas ostrym jedzeniem z całej siły i bił. Wlewał nam do ust na siłę całe butelki sosu tabasco, po
czym zakładał na nas poncza, zarzucał na głowy sombrero i kazał tańczyć do akompaniamentu klasycznej meksykańskiej muzyki, którą grał na swojej
klasycznej meksykańskiej gitarze. Oczy piekły nas od papryczek chilli , więc podczas tańca nic nie widzieliśmy absolutnie nic i często się
przewracaliśmy. Ojciec wtedy wstawał i wcierał nam w oczy sos tabasco mówiąc, że do niczego się nie nadajemy i prawdziwi meksykanie nawet by
nie mrugnęli. Zawsze po takiej "sesji" szedłem do swojego pokoju i ze stresu skrobałem ściany. Pod warstwą tynku były wspomniane wcześniej
czerwone cegły. Nigdy ich nie tykałem. Czerwone cegły były moimi jedynymi przyjaciółmi i nie wyobrażałem sobie ich tykać. Kiedy miałem piętnaście
lat mój pokój był w całości zeskrobany z tynku i świecił tysiącem dwieście piętnastoma czerwonymi cegłami. Wszystkie cegły były moimi przyjaciółmi i
miały własne imiona. Kiedy miałem siedemnaście lat mój ojciec zmarł. Lekarze powiedzieli, że cały jego układ trawienny został wypalony przez sos
tabasco i że to cud, że dożył takiego wieku. Rok później, w dniu moich osiemnastych urodzin na zawał zmarła również moja mama. Zostałem sam i za
cholerę nie wiedziałem co zrobić. Okazało się, że mama miała schowane pięć tysięcy złotych, które odkładała ze swojej skromnej pensji krawcowej by
mi je dać jako prezent urodzinowy na start w dorosłość. Nie wahałem się ani chwili. Pochowałem mamę i kupiłem bilet do Ameryki. Nic nie trzymało
mnie w kraju, więc postanowiłem spełnić swoje marzenia o byciu wielkim. Zamieszkałem w Chicago, w dzielnicy polonii i dostałem pracę jako murarz.
Kochałem swoją pracę, kładłem każdą czerwoną cegłę z miłością i szacunkiem, jakby były to moje czerwone cegły z pokoju nieszczęśliwego
dzieciństwa. Żyłem bardzo skromnie, bo nie widziałem powodu by szastać pieniędzmi. Z oszczędzanych środków kupowałem na potęgę akcje
przedsiębiorstw ceglanych i mnożyłem je. Był to okres gwałtownego rozwoju infrastruktury, więc moje konto maklerskie rozrastało się bardzo szybko.
Nie miałem żadnych przyjaciół, wszyscy uważali mnie za dziwaka z powodu mojego zamiłowania do cegieł. Po kilku latach, w roku 2005 zarobiłem
tyle pieniędzy na handlach aktywami, że mogłem w końcu kupić jedno z ceglanych przedsiębiorstw. W ciągu pięciu lat kupiłem kilka nowych,
rozbudowałem je i stworzyłem prawdziwe ceglane imperium. Nazwałem je "Brick Company" bo nie lubiłem zbytniego kombinowania.
Podczas jednego wyjazdu służbowego do Nowego Jorku negocjacje nie szły za dobrze. Sfrustrowany poszedłem do pobliskiego baru coś zjeść i się
napić. Zająłem stolik, złożyłem zamówienie i rozejrzałem się po knajpie. Wtedy moje serce stanęło na sekundę. Przy stoliku obok siedział on.
Meksykański skurwiel, prawdziwy nielegalny imigrant z krwi i kości. Ciemna karnacja, meksykański zarost. Nienawidziłem tego ścierwa. Paskudny
południowiec i to jeszcze w porządnej restauracji w centrum Nowego Jorku! Serce waliło mi niemiłosiernie, ale zachowywałem zewnętrzny spokój.
Kelner przyniósł jego zamówienie i wtedy omal nie zemdlałem. To było coś strasznego. Cała taca wypchana paskudnym, meksykańskim żarciem.
Skurwiel zaczął żreć a mi zaczęły się zaciskać pięści. Sos z jego paskudnego meksykańskiego burito ściekał po jego paskudnym meksykańskim
wąsie. Lecz czara goryczy miała się dopiero przelać. Kelner przyniósł dwie butelki, jedną z sosem tabasco, drugą z tequilą. Śmieć spojrzał na kelnera,
uśmiechnął się i powiedział:
-Gracias mi amigo!
Pięści miałem zaciśnięte tak mocno, że bolały mnie ręce. Ścierwo otworzył tabasco i wypił pół butelki na raz. Myślałem, że się zrzygam. Patrzyłem na
niego żelaznym spojrzeniem nienawiści i wstrętu. Otworzył druga butelkę. Tę z tequilą. Butelkę z tym czymś, co zrujnowało mi życie. Nalał do szklanki,
wypił duszkiem i pochwycił moje spojrzenie.
-Hola amigo lo que pasa?
Poczułem odór tequili i sosu tabasco. Pomimo zawrotów głowy gwałtownie wstałem z zaciśniętymi pięściami.
I wtedy otworzyły się drzwi. Spojrzałem w tamtym kierunku lecz oślepiło mnie światło. Uchwyciłem jedynie świetnie skrojony garnitur i czerwony
krawat. Przybysz podszedł do meksykańca.
-Hello sir.
-Hola - odparł nagle speszony śmieć
-No no no... I said Hello. In American language. You know we are in America, right?
-No entiendo señor... I don't unerstand.
-You don't understand AMERICAN language in AMERICA? - przybysz zaczął robić się czerwony a na jego szyi pojawiły się żyły - Show me your visa.
-What? - meksykaniec zaczął się pocić - It's mistake...
-DON'T TELL ME WHAT IS MISTAKE YOU PIECE OF SHIT! BY PEOPLE LIKE YOU AMERICA ISN'T GREAT YET! - przybysz poprawił czerwony
krawat i momentalnie się opanował - But it will be.
Szybkim ciosem karate powalił meksykańca na ziemię i rozbił mu butelkę z tequilą na głowie. Następnie zaczął go kopać i krzyczeć:
-Come back to mexico! We don't need you and your immigrant family!
Szybko się dołączyłem do kopania ścierwa, również krzycząc:
-You fucking piece of shit! You want fuckin' mexican tabasco? Here you are!
Pochyliłem się i wlałem meksykańcowi pół butelki tabasco do oczu.
-Why are you cryin'? That's your fuckin' product! Cry because of tabasco you cunt!
Odsunęliśmy się i ścierwo pobiegło do drzwi.
-I nie wracaj, ty meksykański nierobie! Pierdolony nielegalny imigrancie! Łap burrito na drogę!
W ostatniej chwili zdążyłem trafić go w głowę niedojedzonym przez niego burrito.
Zdyszany osunąłem się na ziemię. Przybysz w ostatniej chwili złapał moją głowę, żebym się nie uderzył. Dopiero teraz przyjrzałem się jego twarzy.
Była mocno poorana przez zmarszczki, a jego skóra miała dziwny, pomarańczowy odcień. Wyraz miała zdecydowany, surowy, ale w jego oczach
dostrzegłem ciepło i empatię.
-What's your name? - wychrypiałem.
-Nie musimy mówić po amerykańsku. - uśmiechnął się dobrodusznie - Znam polski a little bit. Nazywam się Donald. Donald Trump.
-Donald... Trump... - powtórzyłem. - Great name for a great American.
Donald tylko uśmiechnął się i szepnął mi na ucho:
-Jestem miliarderem.
Moje oczy otworzyły się szeroko i chciałem szybko wstać, lecz Donald mnie przytrzymał.
-Leż, my friend. Odpocznij.
Zemdlałem. Czy z wysiłku, czy z emocji, czy z powodu Donalda Trumpa, do dziś nie wiem.
Obudziłem się na kanapie, która musiała kosztować co najmniej milion dolarów, taka była wygodna. Za oknem było już ciemno. Usiadłem.
Rozejrzałem się po apartamencie. Na tle kominka siedział on. Donald Trump. Popijał whisky.
-Długo spałeś my friend. Wanna great american whisky?
Tylko skinąłem głową.
-Jesteś polakiem. - stwierdził Donald. - A mimo to szanuję cię jak człowieka. Świetnie się sprawiliśmy z tym piece of shit.
Wręczył mi szklankę z whisky. Nie kłamał, była świetna.
-Widzę w tobie potencjał, młody polaku. Wyglądasz na bogatego, isn't it?
-Mam pewne dobrze prosperujące przedsiębiorstwo - odpowiedziałem, nerwowo bawiąc się pustą szklanką.
-Mogę spytać jakie przedsiębiorstwo, bogaty polaku?
-Być może Pan słyszał, Panie Trump... "Brick Corporation".
Przez chwilę dostrzegłem w oczach Donalda błysk triumfu i pożądania. Szybko jednak je zakamuflował.
-So you do bricks? A lot of bricks.
-Y-yes... I have a brick empire indeed. I love bricks - postanowiłem zwierzyć się Donaldowi. Wiedziałem, że nie będzie się naśmiewał.
Donald Trump tylko się uśmiechnął. Podszedł do mnie i chwycił mnie za ramię.
-Wyznam ci, polaku, że ja też kocham cegły. Kocham je i niedługo będę potrzebował ich bardzo dużo. A lot of. To będzie Great American Wall - dodał
jakby do siebie.
Ty historia się jednocześnie kończy i zaczyna.
Był to rok 2010. Tego dnia rozpoczęła się moja przyjaźń z Wielkim Amerykaninem, Donaldem Trumpem, który szanował mnie pomimo tego, że jestem
polakiem.
Teraz Donald Trump jest Prezydentem Ameryki, która zaraz znów będzie wielka. Na moje konto strumieniem spływają pieniądze z ceglanego
przemysłu, gdyż Donald już kupuje cegły na Wielki Amerykański Mur.
Donald Trump jest uosobieniem człowieka legendy, jest moim mentorem. Połączył moją miłość do cegieł z nienawiścią do meksykańców w jeden mur.
Kocham Cię, Donaldzie Trumpie.
Zrodlo: http://wklej.se/5484

Podobne dokumenty