Powiedzonko pana Miecia
Transkrypt
Powiedzonko pana Miecia
Czesław „Cynio” Magnowski POWIEDZONKO PANA MIECIA Pan Miecio był mężem naszej, to znaczy mojej i mojej Uni, gospodyni, u której wynajmowaliśmy mieszkanie we Wrocławiu. Był człowiekiem miłym i wesołym, i wybiórczo pracowitym, mianowicie po większych pijaństwach. Po takim też spotkaniu towarzyskim zapukał już za piętnaście siódma do naszego pokoju. Wyszedłem do niego i dowiedziałem się, że bardzo mnie prosi, bym pomógł mu za chwilę przy jakimś remoncie na dachu. Ubrałem się w dres i poszedłem na strych. Pan Miecio obwiązał się liną w pasie i spytał, czy umiem asekurować. Umiałem, wobec czego wyszedł przez okienko na dach, a ja usiadłem w okienku z przełożoną przez plecy liną i czujnie asekurowałem gospodarza, który poprawiał dachówki. Dach poniemiecki, stromy, willa piętrowa, pan Miecio miał rację asekurując się. Naprawa trwała krótko i po skończonej pracy, już na strychu, pan Miecio zażartował. – Panie Czesiu, moje życie wisiało na pańskim włosku. Roześmiałem się, ot, przejęzyczenie. Ale powiedzonko zostało. Często Unia w momentach, gdy coś ode mnie zależało, powtarzała je. Po latach miałem dublować wiernego wachmistrza Kacpra w scenie ucieczki z więzienia. Wachmistrz Kacper to prywatnie znakomity aktor Ryszard Pietruski, który wybrał mnie na dublera jeżeli nie z powody podobieństwa, to na pewno z 1 powodu wspólnego pochodzenia na wschód od linii Curzona. Wprawdzie on pochodzi ze Lwowa, a ja z Jezupola, ale co tam głupie sto kilkadziesiąt kilometrów. Otóż wachmistrz miał uciec przez okienko wieży, rozhuśtać się na murze jak wahadło i zaczepić linę z boku o krużganek, by mógł po tej linie ześliznąć się z kolei jego ukochany, ciężko skatowany pułkownik Dowgird (Leonard Pietraszak), którego dublował Marian Gańcza. Scena nie była łatwa, ale ja młody, silny, ani myślałem o trudnościach i popełniłem szereg głupot. Po pierwsze - nie sprawdziłem liny, po drugie - nie byłem przy poprzedniej scenie i nie wiedziałem, że wachmistrz ma rękawice na rękach, po trzecie - nie wymyśliłem zabezpieczenia. Przebrałem się w kostium i idę zaczepić linę na wieży Bramy Floriańskiej. Lina mocna, solidna, ale cienka. Eee, nic to, jakoś to be, myślę i wiążę ją na stałe do belki. Jest nieprzyjemnie, bo pełznę po grubej warstwie ptasich odchodów. Wyrzucam linę przez okno. Długość dobra. Schodzę na dół rozgrzewam się. Pomaga mi Marian. - Co ci jest? – pyta z troską. - E, nic – mruczę. - Gotów? – pytają od kamery. - Gotów – mówię. - Idź lepić brodę. Lepią mi brodę i przynoszą rapier na pendencie i rękawice. Rękawice to motocyklowe tak zwane muszkieterki o wiele za duże dla mnie, ale innych nie ma. Trudno. Rapier jest na szerokim skórzanym pasie przez ramię z bardzo kiepskiej skóry. - Rysiu, chodź tutaj! – żartuje ekipa, niby taki jestem podobny, ale mi to nie w głowie. Mówię do Mariana. – Jak nie będę się mógł rozhuśtać, to pomóż mi z dołu. 2 - Dobrze – odpowiada i klepie mnie w plecy. Uzgadniam jeszcze, że bez prób i żeby włączyli kamerę, gdy będę wyłaził przez strzelnicę. Idę na górę, wychylam się przez strzelnicę. Na dole tłum ludzi. Krzyczę. – Gotów! Odkrzykują. – Rób! Zegnam się i wychodzę tyłem, by nie pokazać twarzy, na zewnątrz. Źle. Lina się ślizga, nie mogę utrzymać w dłoniach. W ułamku sekundy opadłem ze dwa metry, ledwo złapałem się nogami i wyhamowałem – to było automatyczne, nie myślałem o tym. Zjeżdżam coraz niżej i nagle staję, coś mnie trzyma. Rozpaczliwie patrzę w górę i widzę, że koniec rapiera wlazł między cegły i nie puszcza. Chcę podejść na rękach w górę, ale nie mogę, ręce się ślizgają. Ani w górę, ani w dół. Tracę siły. Pendent, czuję, nie puści. Patrzę w dół – wysoko i bruk. - Chyba pierdolnę! – krzyczę. Odpowiada mi śmiech tłumu, ale widzę, że od kamery biegnie Marian i dwóch chłopaków. Łapią koniec liny i ciągną do siebie. Lina staje skosem, ale rapier nie puszcza. Marian bierze koniec liny na plecy jak burłak i drze się. – Ciągnąć, do cholery! Doskakują oświetlacze i rapier wyskakuje ze szczeliny, a ja jadę na ziemię. Otaczają mnie, pytają, co się stało, a ja nie mogę otworzyć dłoni zaciśniętych na linie. Marian patrzy na mnie i mówi – ty głupku, ale jakoś tak, że za to bym go pocałował, gdzie by tylko chciał. Naturalnie, scena została skręcona. Odpocząłem, zrobiłem guz na linie, tej do schodzenia, na odpowiedniej wysokości ósemkę taterniczą, i komfortowo wykonałem to, co było zaplanowane. Ale moje życie wisiało na pańskim, panie Marianie, włosku. 3