Martyna Lenarczyk – opowiadanie

Transkrypt

Martyna Lenarczyk – opowiadanie
Księżycowe więzi
Skończył się już dostatek i wszystkie wygody. Szczerze miaucząc, skończyło się
równocześnie moje dawne życie. A wszystko przez niepozornych przedstawicieli homo
sapiens. Przyszli tacy wielbiciele zwierząt od siedmiu boleści, mówiąc jedno niby niewinne
zdanie: „Chcemy wziąć jednego kociaka”. Aż się sierść na grzbiecie jeży i pazury same
wysuwają! Teraz już wiem, co się za tym niepozornym sformułowaniem kryje, lecz będąc tak
młodym kociakiem, tego wiedzieć nie mogłem. To w ogóle nie do pomyślenia, że tacy ludzie,
którzy nawet sobą dobrze zająć się nie umieją, decydują się na przygarnięcia żywego
stworzenia. Powiem więcej, nie jakiegoś tam byle jakiego stworzenia, lecz kota i to w
dodatku o królewskim pochodzeniu. Dokładnie z rodu ocicatów! Ale pomijając już nawet
rasę, przecież od wieków istnieje zasada, że nigdy, ale to nigdy człowiek nie może
zaadoptować kota wbrew jego woli. To powinno być oczywiste, że to kot (zwłaszcza ocicat)
wybiera sobie człowieka, z którym chce spędzić życie.
Ale zacznę od początku. To piekło zaczęło się dokładnie w chwili, gdy dzwonek do
drzwi przerwał moją poobiednią drzemkę. Kobieta, u której tymczasowo mieszkałem wraz z
moją cudowną mamą oraz dwójką rodzeństwa, otworzyła drzwi. Do naszego mieszkania
brutalnie wkroczyło dwoje ludzi - kobieta i mężczyzna. Przedstawicielka płci żeńskiej była
typem wychudzonej modelki z różowymi tipsami, które nieprzyjemnie drapią w delikatną
kocią skórę podczas głaskania oraz pofarbowanymi włosami, na wspomnienie których jeżą mi
się wąsy. Pomijając to, że po takim farbowaniu włosy są zniszczone, to na dodatek śmierdzą
mieszankami chemicznymi (niewyczuwalnymi dla ludzi, lecz dającymi się we znaki
wrażliwym kotom). Natomiast mężczyzna już z wyglądu pasował na biznesmena i nosił za
mocno wykrochmalony, w żadnym razie nieodpowiedni dla delikatnych kocich pazurów,
garnitur. Razem tworzyli parę wręcz odpychającą jako opiekunowie dla kota. Niestety, moja
tymczasowa opiekunka tego nie zauważyła i z radością wymalowaną na twarzy przyjęła do
wiadomości, że ci dwoje mają zamiar zabrać jednego z nas. Po długim wybieraniu padło
oczywiście na mnie. Zawinęli mnie w jakiś brudny, śmierdzący psem koc i wynieśli z mojego
rodzinnego domu, jakby nigdy nic. Oczywiście tutaj szybko wyjaśniam, że nie bez mojego
sprzeciwu. Broniłem się, jak mogłem, czyli głośno i wyraźnie im oświadczyłem, co o tym
sądzę (użyłbym pazurów, lecz unieruchamiał mi je ten ohydny koc), a oni jakby nigdy nic
tłumaczyli mi, jak to będzie cudownie, gdy już u nich zamieszkam.
Nie od razu zauważyłem, co się święci. Z początku nawet starałem się oswoić z
nowym miejscem, lecz po dwóch tygodniach, zrozumiałem, że to niemożliwe i zacząłem
planować ucieczkę.
Pomysł na opuszczenie tego okropnego miejsca miałem już w chwili, gdy po raz
pierwszy przekroczyłem jego próg. Lecz wtedy był on niedopracowany i wydawał mi się
nierealny. Bądź co bądź ostateczną decyzję podjąłem dwa dni temu, kiedy to wielbicielka
nałogowego przeglądania się w lustrze przyniosła mi kolejną puszkę kociego jedzenia (co
dwa dni je zmieniali i sprawdzali moją reakcję, co doprowadzało mnie do rozstroju
nerwowego). Tym razem była to cuchnąca papka, rzekomo o smaku wołowiny w galarecie.
Chyba stała za długo w wilgoci, bo miała zgniłozieloną barwę, a smak jeszcze gorszy od
wyglądu i zapachu razem wziętych. Na domiar złego do picia podali mi nieświeżą wodę.
Podejrzewam, że nie odczułbym tych niedogodności tak dotkliwie, gdybym chociaż posiadał
miejsce odpowiednie do kociego odpoczynku. Niestety, moi nowi właściciele i w tej sprawie
zawiedli. Do spania kupili mi posłanie z daszkiem posiadającym skłonność do elektryzowania
się. Słowem ci ludzie nie mieli pojęcia o potrzebach kota i to przesądziło sprawę.
Postanowiłem poczekać do nocy i uciec przez balkon.
I tak teraz stoję u bram mojego nowego życia. Wymknąłem się przez uchylone okno i
szykuję do skoku z balkonu. Wiatr świszcze w moich wąsach. Ulicę spowija nastrojowy
mrok. Oko księżyca wygląda zza chmur, a sylwetki bezlistnych drzew majaczą na horyzoncie.
Naprężam wszystkie mięśnie, aż aksamitne łapki drżą mi z ekscytacji. Zaraz wykonam skok
w nowe życie, nie, jeszcze chwilę tu postoję. Nacieszę się tą piękną chwilą. Dość! Zaraz
skaczę… Strasznie tu wysoko… Już skaczę… i… skoczyłem. Poszybowałem wysoko przez
noc, lecz odległość z balkonu do ziemi była naprawdę duża, zbyt duża jak na tak małego kota.
Przy lądowaniu łapki poślizgnęły mi się na mokrej trawie i upadłem na pyszczek. Krew
pociekła mi z nosa, zrobiło się jeszcze ciemniej…. straciłem przytomność.
Gdy się ocknąłem, był wieczór. Zbliżała się noc, więc nie mogłem tam zostać.
Postanowiłem wyruszyć na poszukiwanie nowego, prawdziwego domu. Obszedłem blok, w
którym spędziłem najgorsze chwile mojego, jak dotąd krótkiego, życia i skierowałem się w
stronę sąsiedniego budynku. Rozkrwawiony nosek bolał mnie coraz bardziej, a pusty
brzuszek przypominał, że dawno nic nie jadłem. Mimo tych niedogodności wspiąłem się na
drzewo i zacząłem obserwować okna. Zobaczyłem dziewczynę i poczułem, jak instynkt mi
podpowiada, iż nie muszę już dłużej szukać. Stała na balkonie, z zamyśleniem wpatrując się
w nocne niebo, lecz w tym spojrzeniu było coś na kształt smutku i tęsknoty. Jej włosy
rozsypane były na wietrze, a w oczach odbijał się księżyc. Spojrzałem w ślad za jej wzrokiem
i ujrzałem małą, prawie niezauważalną gwiazdkę. Lecz, gdy przeniosłem spojrzenie na
balkon, jej już nie było. Postanowiłem rano sprawdzić, gdzie zniknęła księżycowa
dziewczyna. Zasnąłem na drzewie.
Z samego rana wspiąłem się na ten wyjątkowy balkon i zajrzałem przez okno.
Zobaczyłem mężczyznę wraz z żoną i małą dziewczynką jedzących śniadanie, lecz
dziewczyny nigdzie nie było widać. Poczułem bezradność, byłem coraz bardziej głodny, a nie
miałem zamiaru zjeść z niczyjej innej ręki tylko księżycowej dziewczyny. Położyłem się w
krzakach i przespałem cały dzień, starając się nie myśleć o głodzie. We śnie przynajmniej nie
byłem głodny, było mi ciepło i była ona.
Kolejne dni mijały wolno, byłem coraz słabszy, krew nadal leciała z nosa, a łapki
często odmawiały mi posłuszeństwa. Na dodatek od ciągłego spania na ziemi nałapałem
pcheł, które coraz bardziej mi dokuczały. Zrobiło się bardzo zimno i zaczął sypać z nieba
śnieg. Z początku bardzo mi się podobały malutkie płateczki osiadające na nosie, powoli
topniejąc, lecz z czasem zrozumiałem, że są dla mnie zgubą
Następnego dnia było jeszcze gorzej, tak naprawdę pogodziłem się z myślą, że to
koniec i wtedy ją ujrzałem. Szła chodnikiem tuż obok drzewa, pod którym leżałem, lecz mnie
nie widziała. Zrozumiałem, że to moja ostatnia nadzieja, więc resztkami sił wydobyłem z
siebie jedno, żałosne i wystarczająco głośne miauknięcie. Odwróciła wzrok w moją stronę,
uśmiechnęła się ciepło i kucnęła kilka kroków ode mnie, wołając mnie zachęcająco.
Dźwignąłem się na łapki i chwiejnym krokiem podszedłem do niej. Wzięła mnie na ręce i
ruszyła gdzieś szybko. To już nie było dla mnie ważne. Najważniejsze, że wreszcie byłem
razem z nią. Nagle weszliśmy do ciepłego pomieszczenia, podniosłem główkę, żeby lepiej
widzieć i ujrzałem dziwny pokój. Był cały biały i stało w nim mnóstwo stołów. Niektóre były
zastawione dziwnymi metalowymi narzędziami. Moja księżycowa dziewczyna rozmawiała z
jakąś kobietą w białym fartuchu. Nagle położyła mnie na jednym z tych stołów, który okazał
się bardzo zimny. Nie powiem, abym był zachwycony, ale nie protestowałem głośno. Kobieta
w bieli zaczęła mnie oglądać ze wszystkich stron i przecierać nosek materiałem o dziwnym,
lecz miłym zapachu. Po tych wszystkich operacjach moja nowa właścicielka (co do tego nie
miałem wątpliwości) zabrała mnie do naszego prawdziwego domu. Po drodze zagadnąłem ją:
- Widziałem Cię na balkonie.
- Ja Ciebie też widziałam, myślałam, że nie skoczysz - odparła zagadkowo.
- A to niby dlaczego?- spytałem zirytowany.
- To było dość wysoko…
- Kot zawsze spada na cztery łapy! - uciąłem.
- Szukałam Cię. Masz imię?
- Nie. Ci ludzie, u których mieszkałem, wołali na mnie kiciuś, czy to coś w tym rodzaju, ale to
nie imię!- oświadczyłem.
- Rozumiem Rademenesie.
- Rademenes – zamruczałem. - To jest imię godne kota ocicata!
- To jest imię godne tylko i wyłącznie Ciebie - odparła.
Nie zdążyłem odmiałczeć, bo doszliśmy do tego bloku, w którym mieścił się MÓJ NOWY
DOM. Z chwili na chwilę coraz bardziej lubiłem księżycową dziewczynę. W drzwiach
powitał nas mężczyzna, którego widziałem przez okno. Wyglądał na nieco zdziwionego, ale
nie zadawał zbędnych pytań. Gdy już się najadłem, ułożyłem się na kolanach księżycowej
dziewczyny i zapadłem w błogi sen szczęśliwego kota. Po przebudzeniu ujrzałem ją
rozmawiającą z mężczyzną, który okazał się jej tatą. Nie ruszałem się z miejsca, tylko
słuchałem:
- Dziwny ten kociak. Nie przypomina żadnego znanego mi kota. Jaka to rasa?- myślał głośno
jej ojciec.
- To ocicat. Podobno w zachowaniu przypomina psy, ponieważ chodzi wszędzie za
właścicielem i się bardzo do niego przywiązuje - stwierdziła.
- Ja Ci zaraz dam psa! Nigdy nie słyszałem głupszego porównania - wyrwało mi się, lecz
zaraz znowu zamknąłem oczy, udając, że śpię.
- Popatrz, jaki bystry, gdy tylko o nim mowa, zaraz pomiałkuje - stwierdził niezbyt bystro tata
dziewczyny.
- Rademanes wszystko rozumie!- zapewniła księżycowa dziewczyna.
- (zacząłem mruczeć)
- Rademenes - ładne imię. - Posłuchaj, to zabrzmi dziwnie, ale miałem dziś w nocy sen. Śnił
mi się mały kotek, prawie zamarznięty na śniegu i przeraźliwie miauczący. Wyglądał
zupełnie jak nasz Rademanes.
- Bo to był Rademenes. Na pewno! - podsumowała.
W tej chwili dał się słyszeć dźwięk otwieranych drzwi. To reszta rodzinki mojej nowej
właścicielki wróciła do domu. Po krótkim streszczeniu przez księżycową dziewczynę
wydarzeń dzisiejszego dnia pozwoliłem Róży wytarmosić moje futerko i o mały włos nie
zostałem uduszony. Popatrzyłem na to z przymrużeniem oka, gdyż rozumiem jej entuzjazm.
Na jej miejscu też nie mógłbym się oprzeć urokowi kota takiego jak ja. Pani domu także
przywitała mnie godnie, napełniając mi miskę do pełna. Wreszcie poczułem się jak w domu.
Wieczorem leżałem obok księżycowej dziewczyny i razem z nią wpatrywałem się w niebo.
Noc była spokojna, choć mroźna. Śnieg skrzył się, pokrywając całą ziemię, a gwiazdy niebo.
Przerwałem tę nocną ciszę:
- Tęsknisz za nią?
- Co noc…tak. Śni mi się.
- Ja też.
- Pamiętałeś mnie?
- Przypomniałem sobie, gdy zobaczyłem tę gwiazdkę.
- Gdy księżyc wzejdzie na niebo
Ona wzejdzie razem z nim.
Choć nie jest tą najjaśniejszą,
To o niej wiecznie śnisz.
- Bo gdzieś na niej Mały Książę słodko śpi. - dokończyłem i poczułem, że nie musimy już nic
mówić.
Ma*ty*na