szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
Film, książka, życie
Złotnik przy pracy. Widzimy go na ekranie z lupą w oczodole i manewrującego miniaturową
lutownicą. Osobliwe jest to, że nie klejnot jest na warsztacie, lecz butelka koniaku. A ściślej, kapsel.
Ten złotnik to alkoholik. W tajemnicy przed żoną dobrał się do nierozpieczętowanej butelki, by
odlawszy sobie pół szklanki złocistego napoju, uspokoić nerwy. Ubytek został uzupełniony wodą.
Miało to miejsce kwadrans temu. A teraz, wykorzystując swoje umiejętności, złotnik zaciera ślady
przestępstwa.
Nie zawsze był taki roztropny, żeby zadowolić się setką trunku.
Działo się to o poranku, w dniu, kiedy czekały go pertraktacje z właścicielką sklepu
jubilerskiego. (Alkoholizm był przyczyną utraty pracy i należało postarać się o nową, właśnie w
tym sklepie jubilerskim, gdzie potrzebowano fachowca.) Czy rozmowa z szefową będzie
pomyślna? Złotnik drży na myśl, że „egzamin” może się nie udać; jest cały w nerwach, więc żona,
która zwykle go pilnuje, teraz – z litości – sama nalewa mu klinika.
I żeby nieborak zadowolił się tą stosowną dawką, co przywracała równowagę nie odbierając
przytomności. Niestety, delikwent w drodze do celu poczuł się niedopity, jął grzebać w kieszeniach
i okazało się, że starczy na piersiówkę. Wstąpił do monopolowego, potem wydudlił wódkę gdzieś w
bramie, no i stawił się przed obliczem przyszłej szefowej podcięty.
Brak samokrytycyzmu wskutek przedawkowania sprawił, że to, co miało być werwą i
elokwencją, było przykrym szarżowaniem. Właścicielka sklepu słuchała bez uśmiechu, po czym
chłodno zakończyła rozmowę:
– Dziękuję, informacje, których mi pan udzielił, tymczasem wystarczą. Zawiadomię pana o
terminie następnego spotkania, spotkania już „suchego”, bez alkoholu.
Dezynwoltura faceta zniknęła w jednej chwili.
– Jak to? – bąkał. – Nie rozumiem...
Wstyd, kompromitacja.
Złotnik „operujący” naruszoną butelkę przypominał chirurga pochylonego nad ciałem pacjenta.
Złotnik lutujący pęknięcie kapsla, chirurg zszywający ranę – ta sama precyzja ruchów. Tam skalpel
chirurga ryjący w złotej blasze, tu rylec złotnika nacinający skórę, nie, coś mi się pokręciło.
Profesor Wilczur, tytułowa postać powieści Dołęgi-Mostowicza, to genialny chirurg, zarazem
dusza-człowiek. Szlachetny, bezinteresowny, zdolny do poświęceń. Doktor Kańska, młoda,
niebrzydka, zdolna lekarka – podziwia Wilczura, a jednocześnie współczuje jego nieszczęściom,
chciałaby mu je wynagrodzić, pocieszyć go. Atrakcyjna kobieta pomimo znacznej różnicy wieku
zdecydowana jest poślubić tego mężczyznę, dać mu siebie, co zresztą nie byłoby dla niej żadnym
poświęceniem, przeciwnie, szczytem szczęścia.
Tymczasem Wilczur próbuje sam siebie pocieszyć – alkoholem. Odwiedziwszy któregoś dnia
profesora Kańska zastaje go pijanego. O, wstydzie.
W filmowej przeróbce powieści TDM, gdy na ekranie paradował w głównej roli JunoszaStępowski, dobrotliwość Wilczura objawiała się jeszcze wyraźniej. Biedaków leczył za darmo,
niekiedy dawał nawet pieniądze. Wciskał je stroskanemu mężowi chorej kobiety, mówiąc: „Wypij
sobie kielicha.” Szkoda, żem nie miał do czynienia z doktorem Wilczurem, gdy ja sam pewnego
dnia potrzebowałem porady.
Żeby przynajmniej był to męski przedstawiciel medycyny, wówczas pół biedy. Ale ja, jako
pacjent, trafiłem do lekarki.
Opisywałem swoje trudne życie, wyliczałem trapiące mnie dolegliwości fizyczne, uskarżałem
się na wyczerpanie nerwowe. Słuchająca mnie zza biurka pani doktor przyglądała mi się bacznie,
coraz baczniej, by raptem przerwać moje biadolenie surowo brzmiącym pytaniem:
– Ale pan jest po alkoholu?
Wstyd nie pozwolił mi odrzec twierdząco, niemniej moja odpowiedź była przyznaniem się do
winy:
– Pani doktor, przed spowiednikiem i lekarzem nie ma się tajemnic.