Imigranci z obozu Bromsk Hespe.indd

Transkrypt

Imigranci z obozu Bromsk Hespe.indd
Imigranci z obozu
Bramsche - Hesepe
Hamburg 89
1
2
Imigranci z obozu
Bramsche - Hesepe
Hamburg 89
Wspomnienia opracował
Bogdan Kruszona
3
Opracowanie graficzne, skład i łamanie
Bogdan Kruszona
Projekt okładki
Bogdan Kruszona
Foto na ok³adce:
Przycumowany na Elbie hotelowiec „Marko Polo”
© Copyright by Bogdan Kruszona, 2008
Druk i oprawa
Drukarnia Wydawnictwa Bernardinum Sp. z o.o., Pelplin
ISBN
4
Od autora
Około 4 milionów Niemców z dawnych terytoriów
należących do Rzeszy nie mogło po wojnie wrócić do
kraju ze względu na restrykcje w wyjazdach ze strony
państw bloku radzieckiego. Władze Republiki Federalnej
Niemiec konstytucyjnie zagwarantowały im prawo powrotu do ojczyzny. Zgodnie z art. 116 Ustawy Zasadniczej RFN osoby, które „ albo posiadały niemiecką narodowość, albo jako uchodźcy, lub wypędzeni o niemieckiej
narodowości czy też ich małżonkowie, lub potomstwo
osiedliły się na terytorium Rzeszy Niemieckiej w granicach z 1937 roku były uznawane za Niemców i miały
prawo do obywatelstwa niemieckiego”. Ta konstrukcja
prawna stwarzała państwu niemieckiemu możliwość podejmowania działań na rzecz praktycznej realizacji prawa
do powrotu swoich obywateli. Uzyskanie zgody na wyjazd tej grupy osób było jednym z celów polityki wschodniej (Ostpolitik) kanclerza Willego Brandta. W latach
1950-89 do RFN wróciło około 1.6 miliona Niemców,
którzy w tym okresie przebywali na terenach obcych
państw a wcześniej należały do Niemiec. Do 1989 roku
imigracja przebiegała w tempie ok. 40 tys. osób rocznie.
Od 1989 roku gwałtownie zmienia się sytuacja polityczna
w krajach bloku wschodniego. Poszczególne niemieckie
landy zaczęły utrudniać swoimi działaniami i zniechęcać
imigrantów do osiedlenie się oraz stałego pobytu na ziemiach swoich przodków.
5
Bogdan Kruszona urodzony 02.08.1946 r., syn Romana i Janiny
z domu Nawacka
6
W Polsce w 1989 roku paszport otrzymywał każdy
obywatel polski, który tylko wypełnił wniosek w biurze
paszportowym. Paszport otrzymywali nawet byli kryminaliści skazani za zbrodnie i przestępstwa pospolite. Na
te właśnie lata przypada największa w historii Polski powojennej fala „ekonomicznej” emigracji na Zachód.
Każdy, kto znalazł zdjęcie lub strzęp niemieckiej metryki
urodzenia swoich dziadków, lub rodziców i marzył
o wyjeździe do Niemiec, szykował się do drogi. Wszyscy
mieli nadzieję na leprze życie.
Z zachwytem i głęboko ukrytą zazdrością patrzyłem
na młodych i starszych mieszkańców mojego miasta przyjeżdżających z Niemiec samochodami z znaczkiem „D”
i na białych numerach rejestracyjnych.
W większości znałem ich osobiście. Nie tak dawno,
może kilka miesięcy wcześniej pracowali i studiowali
w Polsce. Rodzice z dziećmi chodzili do polskiego kościoła i odprowadzali swoje pociechy do polskiej szkoły.
Niektórzy z nich posiadali domki jednorodzinne, dobrze
płatną pracę, duże własnościowe mieszkania. W tych
polskich rodzinach dobrze uczące się dzieci czekała dalsza nauka, studia, a potem – dla ambitnych i chcących
pracować – praca i awans w swoim wyuczonym zawodzie. Urodzeni po 45 roku w ogóle nie znali języka niemieckiego, a obywatele urodzeni przed wojną mówili po
niemiecku słabo, piąte przez dziesiąte.
Zaczęli przyjeżdżać również z Niemiec w odwiedziny
do polskich rodzin osoby, które w Polsce nie pracowały
7
w ogóle, wśród nich byli zwykli pijacy, obiboki i nieroby
– ci przyjeżdżali najczęściej. Zapraszali swoich rówieśników do knajpy, stawiali skrzynki piwa i w pijanym amoku opowiadali o dobrobycie i luksusowym życiu za socjalne zasiłki dla bezrobotnych. Popularnie nazywano ich
cwajfikołkami.
Nie było przypadku, by ktokolwiek z nich w swoim
środowisku przedtem przyznawał się do narodowości
niemieckiej, do niemieckiego obywatelstwa rodziców czy
dziadków. A jednak...
Niemiecka metryka urodzenia
Iluzja łatwego życia, szybkiego dorobienia się, przesłaniała fakt, że w 1946 roku każdy pełnoletni obywatel,
który czuł się Polakiem składał deklarację „Narodowości
i Obywatelstwa Polskiego oraz wierności Narodowi Polskiemu i Demokratycznemu Państwu Polskiemu”.
8
Deklaracja wierności Narodowi Polskiemu
i przyjęcie narodowości polskiej
Fala emigracji młodzieży i studentów oraz młodych
małżeństw, szczególnie obnażyła zakłamany komunistyczny system powojennego kształcenia. Dla przyszłych
emigrantów nie miało żadnego znaczenia wychowanie
w duchu patriotyzmu, miłości do Ojczyzny, barw narodowych i hymnu polskiego. Konstytucja Republiki Federalnej Niemiec dawała praktycznie możliwość osiedlania się
w Niemczech wszystkim Polakom z byłych ziem znajdujących się pod dawnym zaborem pruskim.
9
Oprócz emigracji z przyczyn politycznych i ekonomicznych w 1989 roku w Niemczech znalazła się duża
grupa Polaków chcących uniknąć płacenia alimentów,
drobnych kombinatorów, oraz osób którzy w Polsce egzystowali na pograniczu prawa. Również wśród nich była
liczna grupa osób i rodzin nieświadomych tego, co ich
czeka w Niemczech naprawdę i często nie zdających sobie
sprawy, że los ich będzie diametralnie różny od zasłyszanych w Polsce stereotypów. Wśród nich byli nauczyciele
szkół średnich, którzy 1989 roku emigrowali do Niemiec.
Emigrowali dzieci nauczycieli, lekarzy inżynierów, którzy jadąc do Niemiec szukali dobrobytu. Wyjeżdżali
taksówkarze, absolwent Wyższej Szkoły Morskiej
w Szczecinie, prawnik, dyrektor domu kultury, dyrygent
i absolwent Wyższej Szkoły Muzycznej w Gdańsku. Jak
żyją ci ludzie dzisiaj, jaka jest prawda o nich samych,
jakie jest ich miejsce w społeczności niemieckiej? Czym są
i kim będą ich dzieci w przyszłości w Niemczech? Gdzie
będzie pracować i ile zarabiać pani, która w Polsce była
technikiem dentystycznym? Co będzie robił magister geografii z drugim stopniem specjalizacji? Jaką pracę będzie
wykonywać w Niemczech były prezes spółdzielni produkcyjnej z terenu Kociewia? Jak będzie mieszkał i gdzie będzie pracował właściciel garbarni? Jaki jest poziom życia
całej rodziny polskiej, która emigrowała w 1989 roku do
Niemiec w poszukiwaniu lepszego życia?
O czym dorośli rozmawiali wieczorami, z kim się spotykali, jak spędzają wolny czas oraz jak organizują sobie
wypoczynek? Nadszedł wreszcie czas, aby bez emocji, na
10
zimno, na przykładach bliskich i znajomych, bez wpadania w skrajności, lecz prawdziwie napisać o tych, którzy
po kilku miesiącach pobytu na emigracji przyjeżdżali
w odwiedziny do Polski ładnymi samochodami po trzecim właścicielu, lub po prostu kupionym z tureckiego
autohandlu.
Emigracja Polaków do Niemiec praktycznie zakończyła się w 1989 roku, a całkowicie po uzyskaniu niepodległości Polski w wyniku porozumień przy „okrągłym
stole”. Prześledźmy zatem, jak przebiegała droga ku „wolności i nadziei” polskiego emigranta.
Po otrzymaniu paszportu, obywatel polski samotnie
lub z całą rodziną, z dobytkiem w plecakach, wsiadał do
Zdjęcie autohandlu
11
pociągu relacji Gdynia – Berlin Wschodni. Tam kolejką
nadziemną dojeżdżał do przejścia granicznego z Berlinem
Zachodnim. Na tym przejściu po raz pierwszy Polacy
spotykali się z podziałem na obywateli lepszych i gorszych. Po prostu obywateli z dawnego DDR wpuszczano
innymi przejściami (było ich kilka). Odprawa celna Niemców wschodnich odbywała się sprawnie, na luzie i wesoło.
Polacy tłoczyli się do jednego przejścia, ludzie nie
umyci, nie wyspani, z tobołami i dziećmi na ręku, z zaciśniętymi zębami przepychali się do upragnionego dobrobytu. Wreszcie po dokładnej kontroli paszportów i tobołów mogli przejść na teren BRD. Po wejściu do kolejki
podziemnej, ze strachem i nadzieją w oczach, dojechali
do Marienfelder Allee.
W czasie jazdy kolejką spotykali się z zimnymi spojrzeniami Niemców. Na ulicy Marienfelder Allee 66 mieścił się Bezirksamt Tempelhof von Berlin, Abt. Gesundheitswessen Gesundheitsamt – czyli obóz dla wysiedleńców,
azylantów i uciekinierów. Gdy odwiozłem tam moich
znajomych, zobaczyłem setki ludzi koczujących z dziećmi
na trawie, ławkach i siedzących na swych bagażach. Niektórzy z nich czekali w ten sposób już kilka dni na przyjęcie i ewentualny transport w głąb Niemiec. Wszyscy
wysiedleńcy zarejestrowani i wpisani do komputera otrzymali termin rozmowy z senatorem. Nim doszło do rozmowy, zostali przesłuchani przez kontrwywiad USA i Francji. Sektor Berlina Zachodniego, w którym znajdował się
12
obóz, był pod nadzorem aliantów. We wszystkich urzędach szczegółowo dopytywano się o najbliższą rodzinę
i miejsce pracy poszczególnych jej członków, wszystko
skrupulatnie notowano. Na końcu trzeba było przejść
badania lekarskie.
Każdej osobie wykonywano zdjęcia rentgenowskie
klatki piersiowej by stwierdzić czy aby nie choruje na
gruźlicę. Przy tej okazji przeprowadzano szczegółowy
wywiad o przebytych przez niego chorobach oraz członków rodziny. Gdy w nocy na trawie przykryci kocami
leżący obok siebie wśród paczek, tobołów, wózków
z małymi dziećmi i płaczu niemowląt emigranci szeptem
rozmawiali o przebytym dniu, miałem skojarzenie znane
z filmów, opowiadań rodziców oraz z książek o przymusowych wysiedleniach i wywozach Polskich rodzin podczas drugiej wojny światowej. Tereny przyległe do Marienfelder Allee 66 stały się ogromnym niezorganizowanym koczowiskiem ludzi o oczach przerażonych, pełnych
strachu i niepewności. Wśród rozłożonych podręcznych
kuchenek gazowych rozłożone były garnki, patelnie, kartony, kartoniki i plastikowe butelki. Tworzyły one z szarą
masą ludzi siedzących w kucki lub na walizkach przygnębiający widok chaotycznego koczowiska. Obrazy jak
z filmów z czasów wojny, niby to samo, tylko rampy
kolejowej nie było, psów, no i ludzie przybywali tu dobrowolnie. Wczesnym rankiem zaczynał się ruch. Najpierw matki z płaczącymi małymi dziećmi krzątały się
szukając toalety. Potem krzątanina przy gazowych kuchenkach w celu przygotowania śniadania. Równo od
13
godziny ósmej cała ta szara masa zaczynała się przemieszczać w kierunkach w zależności z której strony wyczytywano numer, lub nazwisko. W okienku rejestracyjnym
każde nazwisko było przyporządkowane pod określony
numer z zapisaną godziną i datą spotkania z Senatorem
w celu przeprowadzenia wstępnej rozmowy i ewentualnej
kwalifikacji upoważniającej do emigracji i transportu
w głąb Niemiec. Dowiedzieliśmy się, że moi znajomi
dostali termin widzenia z Senatorem za trzy dni. Zaczęła
się gorączkowa szukanina taniego hotelu.
Wówczas okazało się to praktycznie niemożliwe.
Szczęściem pogoda dopisywała, więc tak jak inni wraz
z dziećmi koczowaliśmy pod chmurką na trawie. Nie
można było spać w samochodzie. Policja niemiecka dokładnie kilka razy w nocy podjeżdżała pod auta z polskimi numerami rejestracyjnymi. Prze te dni zaczęły się
nawiązywać przyjaźnie z ludźmi, którzy wybrali podobny
los. W związku z tym, że nie było możliwości, by wyprać
rzeczy, zagotować herbatę, zrobić ciepły posiłek, a nawet
skorzystać z ubikacji, znając podstawowe zwroty w języku niemieckim poszedłem do szefa rejestracji i dukając
niegramatycznie po niemiecku prosiłem o pomoc w poszukaniu noclegów – chociaż dla matki z dwójką dzieci.
Urzędnik uśmiechał się i co chwilę mi przerywał oświadczając, że on nic nie rozumie. Gdy ta sytuacja przestała
go bawić i widać było znudzenie na jego twarzy, odpowiedź jego była dla mnie szokująca:. Urzędnik szyderczo
się uśmiechając, płynnie po polsku wyrecytował tekst
„myśmy tu państwa nie zapraszali, państwo tu przyjecha14
liście z własnej woli, proszę sobie poszukać mieszkania
na własną rękę” i pomału patrząc mi prosto w oczy przesuwał szklaną szybkę urzędniczego okienka. To była
następna prawda o serdecznym przywitaniu „ziomków”
z Polski widniejąca na plakatach i afiszach wokół berlińskiego biura dla wysiedleńców. Jeden z plakatów jak na
ironię przedstawiał uśmiechniętą rodzinę z małymi dziećmi trzymającymi się za ręce i pod nimi napis „Serdecznie
witamy w Republice Federalnej Niemiec”.
U Senatora znajomi musieli odpowiedzieć na dwa
pytania, co ich skłoniło do przyjazdu do BRD i jaką mają
dokumentację na to, że są pochodzenia niemieckiego. Po
obejrzeniu dokumentów, sprawdzeniu karty obiegowej
w szczególności pieczątek z badan lekarskich i pieczątki
potwierdzającej odbytego przesłuchania w biurze kontrwywiadu francuskiego, wyznaczono im termin stawienia
się na lotnisko w celu odlotu w głąb Niemiec. W tym
czasie w małych grupkach świeżo poznani kumple i ich
rodziny w oczekiwaniu na odlot w głąb Niemiec w szczęściu i radości biesiadowali, kolejno otwierając buteleczki
z polską wódeczką. W godzinach wieczornych następnego dnia odwiozłem znajomych na lotnisko. W kasie pobrali bilet opłacony przez rząd BRD i skierowali się
w kierunku pasażu, z którego samolot odlatywał do Hanoweru. Był to samolot specjalnie przygotowany dla
grupy siedemnastu przesiedleńców łudzących się nadzieją na lepsze życie. Uzgodniliśmy, że jak tylko dojadą na
miejsce przeznaczenia, odwiedzę ich i w miarę możliwości będę pomagał w załatwieniu dalszych formalności.
15
Z Niemiec zaczęła do mnie napływać regularna korespondencja. Rysiek i Jola dokładnie, ze szczegółami zapoznawali mnie z każdym dniem przeżytym na emigracji.
Gdy samolot wylądował na potężnym lotnisku w Hanowerze, siedemnastu przesiedleńców skierowano bocznymi przejściami, prowadzącymi przez opustoszałe hangary lotniska, do brudnej i małej poczekalni.
Po niedopalonych papierosach z nie opróżnionych
popielniczek widać było ślady poprzedniego transportu
Polaków. Przez cały czas wysiedleńcom towarzyszyła
niemiecka służba bezpieczeństwa. Ktoś z Polaków przetłumaczył informację podaną w języku niemieckim, że
w tym pomieszczeniu będą oczekiwać na autobus. Nikomu z podróżnych nie wolno było opuszczać zamkniętego
pomieszczenia. Niemiecki „opiekun grupy” wskazał
obecnym ubikacje dla kobiet i mężczyzn. Po trzech godzinach oczekiwania, ponownie bocznymi przejściami
i pod niemieckim nadzorem, przeprowadzono grupę przesiedleńców do przeszklonego luksusowego autobusu.
W autobusie pachniało Zachodem. Wygodne czyste siedzenia, białe podgłówki, ubikacja w autobusie i ogólnie
dostępny ekspres do kawy sprawiły, że podróżni czuli się
jak turyści podróżujący wycieczką z luksusowego biura
podróży. Zapach perfum, luksus i wygoda. „To jest jazda
autobusem a nie jak w Polsce zapach potu, smród skacowanych oddechów stojących pasażerów ściśniętych jak
sardynki w puszcze” dyskutowali między sobą aussidlerzy z Polski. Podróżni nie zostali poinformowani dokąd
16
jadą. Gdy się ściemniło i gdy tak już którąś z kolei godzinę jechali bez przystanku zaczął wracać niepokój. Gdzie
„Oni” nas wiozą? Co z nami będzie? Jak to wszystko
potoczy się dalej? Z okien autobusu widać było pędzące
samochody po obu stronach autostrady. Podświadomie
zaczęła wracać niepewność.
Po trzech godzinach autobus dojechał do dużego miasta Osnabrueck. Następnie bocznymi drogami do obozu
w Bramsche – Hesepe.
Hesepe leży bezpośrednio na drogach B 68 i B 218,
oraz na szlaku kolejowym Brema - Osnabrück. Do końca
1980 roku w Hesepe stacjonowały wojska holenderskie.
Potem przekształcono te tereny na potężny obóz dla azylantów, wysiedleńców i uciekinierów z państw niedemokratycznych całego świata.
W tym dniu kilkanaście autobusów z innych obozów
na terenie Niemiec przywiozło imigrantów z ZSSR, Jugosławii i Albanii. Najliczniejszą grupę stanowili Rosjanie. Moi znajomi zostali zarejestrowani o drugiej w nocy
pod numerem 711. Zakwaterowanie otrzymali w pawilonie 2A, na I piętrze wraz z osiemnastoma Rosjanami.
Rodziny rosyjskie składały się z trzech pokoleń. Najczęściej były to dzieci i wnuki ocalałych żołnierzy Wermachtu, którzy po wojnie byli internowani na Daleki Wschód
Rosji. Po pewnym czasie ożenili się z Rosjankami tworząc
niemiecko-rosyjskie rodziny. Wszyscy Rosjanie znali
język niemiecki. Przed emigracją do Niemiec całe rodziny
na zgrupowaniach w Rosji uczono języka niemieckiego.
17
Dziwne się wydawało jak rosyjskie maluchy świergotały
na przemian, po niemiecku do dziadka a po rosyjsku do
taty i mamy. Starsi uśmiechając się do wnuków błyszczeli całymi garniturami złotych zębów. Mężczyźni w czarnych garniturach i czarnych kapeluszach tworzyli jednolitą grupę etniczną. Wszyscy otrzymali czystą pościel oraz
bony żywnościowe do stołówki. Rosjanie do snu się nie
przebierali. Spali w ubraniach. Każdy z nich miał mały
podręczny bagaż w postaci mieszoka (woreczka) a w nim
tylko niezbędne rzeczy, które im władza radziecka pozwoliła wywieźć. Większość z nich nigdy przedtem nie
spotykała się z nowoczesnymi urządzeniami sanitariatami
w ubikacjach. Automatyczne suszarki do rąk dozowniki
na mydło czy bidet były Rosjanom nie znane. Bezpośrednio po podróży w pierwszych godzinach pobytu w Brasche-Hespe zdarzało się, że Rosyjskie mamy myły głowy
swoim dzieciom w bidetach. Nikt się dziwił ponieważ
wiedziano, że rosyjskie rodziny emigrowały do kraju
dziadków z odludnych i bezkresnych terenów Rosji. Pobyt Rosjan w Bramsche był krótki. Po dwóch dniach już
wszyscy niemieccy Rosjanie wyjechali w głąb Niemiec
w zaplanowane miejsca nowego przeznaczenia. Polacy
drugi dzień w ścisku oczekiwali na przyjęcie urzędnika,
który weryfikował i rejestrował dokumenty, świadczące
o ich niemieckim pochodzeniu. W wielu przypadkach po
wstępnej weryfikacji dokumentów niedoszłym imigrantom odbierano talony żywnościowe i wręczano bezpłatny
bilet do Polski, z rygorem natychmiastowego opuszczenia
Niemiec. Inni ze strachem oczekiwali na wynik z kompu18
tera – czy ich dziadek, lub ojciec służący w Wermachcie
przeszedł w czasie II wojny światowej na stronę aliantów.
Anglicy udostępnili Niemcom wszelkie dane dotyczące
przejścia byłych żołnierzy niemieckich, wcielonych przymusowo do wojska z dawnych ziem polskich pod zaborem pruskim. Dotyczyło to szczególnie Polaków, którzy
podpisali w czasie wojny Volksliste Dritte Gruppe. Po
wynikach danych z komputera z centralnego archiwum
żołnierzy Wermachtu (Deutche Dienstelle) w Berlinie, co
kilka godzin nowe grupy ludzi opuszczały obóz z powrotnym biletem do Polski. Stwierdzenie faktu przejścia żołnierza Wermachtu na stronę aliantów automatycznie
uniemożliwiało rodzinie ubieganie się o obywatelstwo
niemieckie i osiedlenie na terenie Niemiec. Gdy urzędnicy niemieccy mieli jakiekolwiek zastrzeżenia co do przedstawionych dokumentów, lub braku możliwości jednoznacznej oceny i weryfikacji danych w nich zawartych,
wysyłali kandydata na przesiedleńca do miejsca przeznaczenia na terenie całej BRD z możliwością osiedlenia się
„przez miasto” na tak zwanym tolerowanym pobycie
(duldungu). Ludzi z wyższym wykształceniem dodatkowo rozpracowywali pracownicy niemieckiego kontrwywiadu. Mój przyjaciel po jedenastym dniu pobytu
w Bramsche był czterokrotnie przesłuchany przez wywiad
i kontrwywiad niemiecki. Szczególnie niemieckich urzędników tych służb interesowały nazwiska pracowników
„SB” w mieście, w którym mieszkał poprzednio w Polsce.
Przesłuchujący go niemieccy funkcjonariusze w cywilu,
mówili biegle po Polsku z czystym polskim akcentem,
19
używając słów i zwrotów świadczących o ukończeniu
wyższych uczelni w Polsce. Dopytywano się również
o nazwiska pracowników służby bezpieczeństwa „opiekujących się” zakładem pracy, w którym oboje pracowali z żoną. Niemcy pytali o już znane im nazwiska sąsiadów
z bloków osiedla na którym mieszkali. Pytano w formie
weryfikacji na podstawie posiadanych danych o konkretne adresy esbeków ich miejsce zamieszkania, stan rodziny, miejsce pracy współmałżonków, do jakich szkół
chodzą ich dzieci, czy znane jest miejsce zamieszkania ich
krewnych i rodziców. Pytano o osoby, których nazwiska
były przesłuchiwanemu zupełnie nie znane. W pewnej
chwili od tak od niechcenia zapytano czy zna mieszkającego po sąsiedzku z drugiego bloku i tu padło imię i nazwisko jego kolegi. Niemieccy agenci mieli szczegółowe
rozeznanie, dokładnie wiedzieli o co pytają, a cała rozmowa służyła jedynie do uściślenia uprzednio pozyskanych
danych. Po dwunastym dniu pobytu w lagrze, urząd –
Bundesveral tungsamt Der Beauftrage der Bundesregierung fur die verteilug der Aussiedler – wydał Romanowi
Janowi Kaufmannowi Registrrierachein nr P 473/86/89
B. Był to pierwszy dokument stwierdzający autentyczność
niemieckich dokumentów na które powoływał się polski
emigrant ubiegając się o przyznanie mu narodowości
i obywatelstwa niemieckiego.
Miastem przeznaczenia nowej ojczyzny Jana Kaufmanna został Hamburg. Przy wypisaniu i wyjeździe
z obozu w Bramsche-Hesepe każdy otrzymywał 200 DM
zadatku na dojazd do nowego miejsca przeznaczenia.
20
Zdjęcie dokumentu Registrierschein
W kilkutysięcznym lagrze wyraźnie widać było i słychać
szczęśliwców, którzy już niemieckim piwkiem i niemiecką wódeczką (zapasy polskiej już dawno się skończyły)
świętowali rychły wyjazd do miast osiedlenia. W pobliskim sklepiku kobiety za darowane pieniądze kupowały
swoim dzieciom czekolady, banany i kolorowe kartoniki
21
z napojami o różnych smakach. Zbliżał się okres przedświąteczny. W sklepie wspaniale pachniało cytrusami
i czekoladą. Dzieci chciały wszystko, przecież nigdy
przedtem w Polsce nie widziały tak kolorowych półek
pełnych towaru i uśmiechniętych ekspedientek zachęcających do kupowania. Podchmieleni samotni mężczyźni,
na siłę szukali towarzyskich przygód, a inni przy wódce
snuli wyobrażenia o upragnionym Edenie i na pewno nadchodzącej świetlanej przyszłości. Odwagi i przekonania, że
tak będzie dawały zawarte w Registrierscheinie stwierdzenia o narodowości niemieckiej polskiego emigranta.
Zdjęcie Registrierschein
W Hamburgu polskie rodziny zgłosiły się do biura dla
wysiedleńców na Hufnerstr.2, gdzie otrzymały skierowania na jugosłowiański statek pasażerski „Marco Polo”
i „Cassa Marina”. Na samym końcu nabrzeża Łaby i portu przy Fisch Marktu stał zacumowany stateczek „hotelik”
Bibbi Kalmar.
Statek został wyczarterowany przez władze niemieckie
na hotel dla wysiedleńców i azylantów. Osobno umieszczono w kabinach rodziny, natomiast samotnych lokowa22
Kontenerowiec Bibby Kalmar
no w sześcioosobowych kajutach o wymiarach 2x3 m.
Łóżka w kajutach były piętrowe. Prysły mity o wyjeździe
z lagru do własnego mieszkania. Na statku zamieszkiwała duża grupa uciekinierów z dawnego DDR-u. Ci znając
język prawie natychmiast załatwiali sobie zasiłki i zapomogi dla bezrobotnych. Zdecydowana większość to byli
przestępcy i kryminaliści, więc nie było godziny, dnia, bez
bójki i interwencji hamburskiej policji. Moi znajomi
otrzymali kabinę w bezpośrednim sąsiedztwie sześciu
wytatuowanych i wystrzyżonych na punka młodych obywateli DDR. Odór alkoholu, smród nie pranych skarpet
i bielizny, zarzyganych pościeli rozchodził się stale po
korytarzach statku. Muzyka z nowo kupionych radiomagnetofonów bębniła bezlitośnie okrągłą dobę. Zaczepiali
Polaków, polskie dziewczyny. Zewsząd ciągle było sły23
chać „polnische schweine”. Miesiąc i trzy dni trwała gehenna wspólnego sąsiedztwa z nowymi niemieckimi
braćmi ze wschodu. Władze niemieckie dokładnie znały
obyczaje Polaków. Wiedząc, że Wigilia Bożego Narodzenia jest największym świętem każdego Polaka, zarządziły
w tym dniu przeniesienie do nowego heimu, którym była
ogromna hala sportowa na Kielkoppstr. 16. Na kartkach
w języku niemieckim informowano, że należy się zgłosić
do godziny szesnastej w nowym heimie uprzedzając, że
po tej godzinie nikt nie będzie zameldowany, a skierowania spóźnialskich utracą ważność.
Dla tych Polaków, którzy wrócili na „Marko Polo” po
kilku dniach odwiedzin z Polski, skończyła się emigracja.
Pływający hotel „Marko Polo”
24
W jeden dzień zostali
bezdomnymi. Żaden
urząd nie chciał im pomóc w nowym zameldowaniu. We wszystkich
urzędach słyszeli ustaloną przez władze niemieckie jednakową odpowiedź: „widocznie jesteście Polakami, a nie
Niemcami, skoro Wigilii
nie chcieliście spędzić
w Niemczech”.
W hali sportowej znajdującej się na ulicy Kielkoppestr.16 zamieszkiwało pod jednym wspólnym dachem 350 przesiedleńców z DDR i Polski. Nie było tam już
Kontenery
emigrantów z Rosji, Alna statku Cassa Marina
banii i Jugosławii. Na
piętrowych łóżkach przedzielonych ciężkimi czarnymi kotarami, które tworzyły
ciemne długie kolumny prycz, bez stołówki koczowali we
wspólnej komunie młodzi, starzy, dzieci, dorastające
dziewczęta i kryminalistami z DDR-u. Podczas prymitywnie rozdawanych posiłków w pomieszczeniach bez krzeseł i wspólnych męsko – damskich ubikacjach, powoli
25
Na zdjêciu El¿bieta Mydlikowska. Każdego ranka sklep
zapełniał się klientami z „Sport Hale”
rozwiewały mrzonki o rychłym dobrobycie w Niemczech.
Zarówno kabiny statku, w którym mieszkali wcześniej,
jak i hala sportowa były słabo ogrzewane. Na piętrowych
pryczach siedzieli opatuleni w koce ludzie. Na sali szaro,
zimno i słodko kwaśny odór ludzkiego potu. Obraz przygnębiający przypominający żywcem zdjęcia z faszystowskich obozów zagłady. Przed halą stała duża tablica informacyjna o znajdującym się niedaleko sklepie sieci
„ALDI”.
Kaszlące przeziębione dzieci, chore starsze osoby,
starsi siedząc na swoich piętrowych łóżkach z zimna okry26
ci kocami, przypominali widok męczenników wysiedleńców z okresu faszystowskiej wojny. Inni spacerujący po
hali w płaszczach i kożuchach stwarzali atmosferę strachu
i niepewności jutra. Tylko DDR-owcy pili dzień i noc,
spali w ubraniach, nie myli się w ogóle. Po jakimś czasie
zaczęli się kumplować z lumpami i amatorami wódki
z Polski. W wydzielonym kąciku na świetlicę polscy kandydaci na niemieckich penerów pili z DDR-owcami na
umór. Przyprowadzali z portu konkubiny z najodleglejszego półświatka i niemieckiego marginesu. Bójki, wulgarny, wyuzdany niczym nie ograniczany publiczny seks
na pryczach, wyzwiska i sygnały interweniującej policji,
to była codzienna rzeczywistość mieszkańców na Kielkoppestr 16. Szyderstwa, śmiechy i radość niemieckich
penerów towarzyszyły nieporadnym wdrapywaniom starszych ludzi na piętrowe łóżka, a szczególnie kobiet. Salwy
śmiechu wybuchały, gdy zdarzyło się spaść starszej osobie podczas nieporadnego schodzenia w wędrówce po
ciemku do ubikacji. Światło gaszono obowiązkowo
o dwudziestej drugiej godzinie. Jedna ze starszych pań,
siedząca na piętrowym łóżku, patrząc, jak DDR-owiec,
kryminalista, bije kolejny raz swoją konkubinę, w szoku
zaczęła się kiwać i niewyraźnie mamrotać kociewską
gwarą. „Boże, jak tu pięknie, dobrze, że ja tu przyjechała.
Tu je wszystko takie piękne”. Mąż tej pani odwiózł ją do
szpitala. Okazało się, że nie wytrzymała psychicznie. Była
jedną z tysięcy, u których emigracja pozostawiła do końca życia skazę na psychice. Coraz częściej było słychać
płacz matek tulących w kątach swoje dzieci. W rozmo27
wach coraz częściej słychać było zwątpienie. Bezradni
mężczyźni, którzy nie mogli zrobić nic, by oderwać się od
coraz bardziej narastającego upodlenia szukali na siłę
pracy na czarno. Dzieci nie cieszyły już jasne witryny
sklepów. Niektórzy zaczęli sobie zdawać sprawę, że
najbliższa przyszłość może okazać się nie taka, jaką sobie
wymarzyli. Pierwsze pieniądze z socjalu 408 DM na osobę starczały na miesięczne nędzne życie. „Gdyby nie
Kindergeld – jak pisała Jola – to by nas wszy zjadły”.
Polscy wysiedleńcy byli zobowiązani do złożenia podań i dokumentów następujących urzędach: Auschleichsamt Hamburg, Arbeitsamt, Kindergelkasse, Einwohner
– Zentralamt. We wszystkich urzędach trzeba było wypisać kilkustronicowe formularze. Wszędzie robiono kserokopie polskiego paszportu, metryk urodzenia, ślubu, praw
jazdy, dyplomów, świadectw i uprawnień do wykonywania zawodu w Polsce.
Każdy z wymienionych urzędów znajdował się w innej
dzielnicy potężnego miasta. Codziennie rano widać było
na ulicach Hamburga stada ludzi ubranych równo w polskie „odry” i tureckie jeansy. To Polacy z różnych Heimów rozmieszczonych przy ulicach na Kieler Strasse czy
Kronsaalsweg i innych kierowali się do kolejnych niemieckich urzędów. Jeans typu „Odra” w Polsce był szczytem
mody.
28
Nazwy ulic przy których znajdowa³y siê polskie kampy
W Hamburgu ubiór ten był swoistą wizytówką, że jest
się polskim przesiedleńcem. W urzędach przyjmowano
polskich wysiedleńców grzecznie, ale z jawną niechęcią
i chłodem w oczach. Wyraźnie można było odczuć, że jest
to urzędnicza wymuszona grzeczność. Były przypadki, że
nie znających języka Polaków urzędnicy wyrzucali z hukiem, żądając by przychodzili z tłumaczem. Najszybciej
załatwiano sprawy w urzędzie pracy. Dla wszystkich wzór
był jednakowy. Najpierw szczegółowe wypełnienie kwestionariusza z podaniem o pracę i wyszczególnieniem
wykształcenia i zawodu nabytego w Polsce. Po złożeniu
stosownych dokumentów z Polski otrzymywano skierowanie do szkoły na podstawowy kurs języka niemieckie29
go. W tym czasie osoba taka przechodziła na zasiłek
w wysokości siedemset DM przyznawany przez niemiecki Urząd Pracy.
W przyczepach opowiadano sobie komiczne sytuacje
wynikające z nauki języka obcego. Osoby, które w Polsce
ukończyły zaledwie szkołę zawodową i miały dwudziestoletnią przerwę w nauce stanęły przed nie lada wyzwaniem. Dla wszystkich była to jednakowa męczarnia, a dla
niektórych bariera nie do przezwyciężenia.
Ci niewyuczalni sami po dwóch miesiącach rezygnowali z nauki i starali się za wszelką cenę gdziekolwiek
podjąć pracę.
Nagle w grudniu 1989 r. po hamburskich heimach
zaczęła się rozchodzić wieść, że z urzędu do spraw wysiedleńców zaczęły lawinowo przychodzić odmowy na
najważniejszy z dokumentów – Vetriebenausweis – dowód przesiedleńca. Wśród polskich emigrantów wytworzyła się psychoza strachu. Do późna w nocy dyskutowano, co z nimi będzie dalej i co będą robić po uzyskaniu
odmowy. Pisma z odmowami za poświadczeniem odbioru do rak własnych dostarczał listonosz. Często na heimie
listonosz zostawiał polecenie odbioru, które potem polakowi wręczał hausmajster. W odmowach tych podany był
nieprzekraczający termin w którym należało opuścić teren
Republiki Federalnej Niemiec pod rygorem przymusowego wydalenia do Polski. Dla tych ludzi emigracja się
skończył. Następowało automatyczne wymeldowanie
z heimu, co było jednoznaczne z utratą jakiejkolwiek
pomocy finansowej w tym zapomogi dla bezrobotnych
30
oraz najniższych świadczeń socjalnych. Eksmisje i bezpardonowe wyrzucanie ludzi z heimów z zakazem dalszego pobytu na jego terenie nieodracalnie kończyło dalszy
pobyt w Niemczech. W pośpiechu robiono ostatnie zakupy w Aldii. Po spakowaniu najcenniejszych rzeczy do
samochodu ruszano z powrotem do Polski.
W miejsce wymeldowanej osoby, lub całe rodziny
natychmiast meldowano i przenoszono Polaków z innych
heimów. Następowała przedziwna wędrówka ludów.
W ten sposób wychwytywano osoby, które wyjechały na
trzy, cztery dni w odwiedziny do Polski. Bywało i tak, że
powracający z odwiedzin Polak nie miał gdzie się podziać. Od hausmeistra pobierał z depozytu swój dobytek
i lądował wśród bezdomnych niemieckich penerów na
hamburskim dworcu w przytułku Czerwonego Krzyża.
Nieobecnych z powodu krótkotrwałego wyjazdu również
wymeldowywano. Ta procedura była wypracowanym
skutecznym sposobem, który dziesiątkował polskich wysiedleńców w Hamburgu. Starsze pokolenie Polaków już
raz przerabiało lekcję strachu, niepewności jutra i ciągłego zagrożenia. Ci, co przyjechali do Niemiec po renty
i emerytury, zjeżdżali do Polski masowo.
Niemieckie metody socjologiczno – psychologiczne,
stosowane w Hamburgu, dawały wspaniałe efekty. Emigracja hamburska topniała w oczach. Jola i Rysiek zastanawiali się, skąd taka obłuda władz hamburskich. Z jednej
strony ulotki typu herzlich – willkommen, a drugiej – tej
prawdziwej – zuruck nach Polen. Gdy Polacy cichcem
wyjeżdżali na stałe do domu, niemiecka obsługa heimu
31
Ostatnie zakupy przed wyjazdem
wywoziła pozostałe po Polakach rzeczy na spermuhl.
Narastała fala „waleciarzy”. Koledzy i przyjaciele starali
się nielegalnie przetrzymywać oficjalnie wymeldowanych. Mężczyźni zaczęli masowo pracować ”na czarno”
– wstydzili się wrócić do Polski bez grosza.
Co raz częściej zdarzały się przypadki okradania skrzynek Czerwonego Krzyża z rzeczy i odzieży. Inni wrzucali polskie monety do automatów z papierosami i do kas
kolei podziemnej.
W niemieckiej telewizji i prasie coraz więcej pojawiało się audycji i publikacji dotyczących polskich oszustów.
Wśród Niemców narastała niechęć do polskiej emigracji.
Rysiek wchodząc do sklepów coraz częściej słyszał słowa
niemieckich ekspedientek wypowiadane półszeptem: 32
Zdjęcie skrzynki niemieckiego czerwonego krzyża
„patrz będą kraść, idź za nimi, patrz, uważaj, to są Polacy”. W kolei podziemnej, gdy Rysiek z kolegą rozmawiał
po polsku, dwie starsze panie ostentacyjnie przesiadły się
w inne miejsce. Poczuli się jak obywatele trzeciej kategorii, albo trędowaci.
W urzędach zaczęły pojawiać się napisy po polsku, by
nie kraść papieru toaletowego, zachować czystość, papierosy gasić w popielniczkach, pluć do spluwaczek nie
niszczyć i nie dewastować urządzeń sanitarnych. Jolka
czekając z dzieckiem w poczekalni u lekarza usłyszała
rozmowę niemieckich pań, które mówiły o trudnościach
w utrzymaniu czystości swoich domów i mieszkań. Jedna
z Niemek powiedziała – „weź sobie Polkę do sprzątania,
tylko uważaj, żeby cię nie okradła”. Rysiek z kolegą po33
szedł wieczorem na piwo do pobliskiej kawiarenki. Gdy
młodzi Niemcy zorientowali się, że piją piwo w sąsiedztwie Polaków, ostentacyjnie przesiedli się na drugi koniec
sali.
Jak zdecydowana większość hamburskiej emigracji
w tym czasie, tak i moi znajomi otrzymali odmowę przyznania dowodu wysiedleńca. Żeby zaoszczędzić pieniądze,
Jola zaczęła gotować błyskawiczne zupki i mało kaloryczne posiłki. Po miesiącu poczuła, że słabnie. To był bezsens. Zaczęli znów normalnie się odżywiać. Rysiek – pracując „na czarno” – zaoszczędził 2400 DM. Z „Avisu”
kupił dziesięcioletniego volkswagena – „przynajmniej
będzie czym do domu wracać” pocieszali się wzajemnie.
By przyspieszyć zjazd Polaków do kraju administracja
niemiecka celowo rozpowszechniała na heimach plotki
o mających następować deportacjach Polaków oraz o obowiązku zwrotu dotychczas pobranych pieniędzy z tytułu
zasiłku dla bezrobotnych i pieniędzy socjalnych przyznawanych dla dzieci/ kindergeld/. Przekazywano sobie poufnie, że prawdopodobnie trzeba będzie zwracać pieniądze
za korzystanie z usług medycznych i stomatologicznych.
Rysiek z Jolą zostali przeniesieni z hali sportowej, do
przyczepy campingowej na ulicy Kronsaalsweg 86. Ich
kolega Leszek na heim przy ul. Bindfeldweg 30.
Na Kronsaalsweg łaźnie i ubikacje znajdowały się na
dworze. Karawan ogrzewany był gazem. W przyczepie
przy piecu było ciepło, lecz dwa metry dalej przejmująca
wilgoć i chłód. W jednej przyczepie mieszkały cztery
34
Drogowskaz do polskiego City Camping-Park
osoby. Niejednokrotnie celowo umieszczano matkę
z siedemnastoletnią córką w jednym campingu z dwoma
wytatuowanymi przystojniaczkami z DDR-u. W innym
przypadku dokwaterowano starszą panią do małżeństwa
z niemowlakiem. Obecność czterech osób w campingu
zmuszała do spania na jednym wąskim łóżku dwóch osób
w pozycji „waleta”. Żaden z uciekinierów nie miał takiej
„wygody” w Polsce. Co jeszcze ich w tym upodleniu
trzymało? Mieszkanie – nie, pieniądze – nie, więc co? Jola
pisała do mnie, że jest im po prostu wstyd wrócić, bo
przecież wszystkim, którzy odwiedzają krewnych w Polsce tak „dobrze się powodzi”.
35
Po lewej stronie brama wejściowa
na heimcamp na ul. Kronsaalsweg 86
City Camping-Park Kronsaalsweg 86
36
Jola i Rysiek bez dokumentów, bez pracy, bez pieniędzy i mieszkania zostali zepchnięci na najniższy szczebel
ludzkiej egzystencji. Niemiecki bezdomny pener czuł się
pewniej ponieważ regularnie otrzymywał zasiłek socjalny
a jego los i miejsce noclegowe na ulicy było z własnego
nieprzymuszonego wyboru.
Nastał luty. Pogoda w Hamburgu w miesiącach zimowych jest okropna. Przejmujący, wilgotny, zimny wiatr
nie pozwalał wychodzić na spacery. Zamknięci w przyczepie, niepewni jutra, siedzieli z dziećmi dniami i nocami. Niektórzy zaczęli odczuwać dziwne objawy klaustrofobii. Na domiar wszystkiego szczury, plaga szczurów...
Gdy na dworze robiło się szaro, tabuny szczurów grasowały po śmietnikach i namiotach przylegających do
campingów. Co jakiś czas ktoś – nic nie mówiąc – nagle
znikał. Po prostu wracał chyłkiem (ze wstydu przed
współmieszkańcami) do domu do Polski.
Po trzech miesiącach odebrano wszystkim niemieckie
tymczasowe dowody osobiste. W ten sposób zmuszono
Polaków do przejścia na tak zwany duldung - tymczasowe
ograniczone tolerowanie pobytu na terenie miasta Hamburga-. Niektórym skończyła się ważność polskich paszportów. Moim znajomym także. W jednej chwili stali się
obywatelami bezpaństwowymi. Po oddaniu niemieckiego
tymczasowego dowodu osobistego stali się nikim. Pewniej w Hamburgu od Polaków na duldungu czuli się czarnoskórzy azylanci z krajów Trzeciego Świata, Albańczycy, Jugosłowianie i Turcy.
37
Turcy niepodzielnie rządzili na Sant Pauli
Kim w Polsce byłby człowiek bez dowodu tożsamości,
bez pracy, bez domu, żyjący z zasiłku pomocy socjalnej
i darów z Czerwonego Krzyża? A jednak wstyd powrotu
był większy niż narastające upodlenie, bezsilność i brak
wpływu na dalszy bieg ich losu w Hamburgu.
Od pracowników i opiekunów socjalu rytmicznie, co
dwa tygodnie rozchodziły się wieści budzące coraz to
większą grozę wśród polskiej emigracji. Raz to, że będą
deportować, raz to, że będą musieli oddać pieniądze, innym razem, że arbeitsamt nie przedłuży kursów językowych, że nie będą przedłużane duldungi. To wszystko
38
była wyrafinowana socjologiczno – psychologiczna broń,
która dziesiątkowała marzycieli i amatorów łatwego dorobienia się w Niemczech.
O dziwo, w urzędach z większym szacunkiem odnoszono się do azylantów – Turków, Albańczyków czy Jugosłowian – niż do „Niemców z Polski”. Pomału oddech
budzących się nastrojów faszystowskich zaczął dosięgać
wszystkich mieszkańców heimów.
Nadchodzące wieści z Hamburga wydawały się wręcz
nieprawdopodobne.
Nie miały nic wspólnego z tym, co opowiadali krewni,
znajomi i znajomi bliskich. W tym czasie miałem do wykorzystania urlop za ubiegłe lata. Załatwiłem więc wizę
do NRF. Autobusem z biura podróży bez przeszkód dotarłem do Hamburga. Z dworca Altona dojechałem autobusem nr 183 prosto do City Camping-Park Kronsaalweg
36. Na placu stało sto dwadzieścia przyczep campingowych z doczepionymi namiotami. W jednym z nich
mieszkała moja zaprzyjaźniona rodzina. Do nocy opowiadali mi o swojej niedoli. Wkrótce niektóre zdarzenia
miałem przejść osobiście. W pierwszym tygodniu pobytu
zawierałem znajomości i przyjaźnie z mieszkańcami sąsiednich karawanów.
Z początku robiłem to chętnie, lecz z czasem musiałem
mocno się przełamywać, by tym zaszczutym rodakom
pomagać w sytuacjach i tak dla nich beznadziejnych.
Wszedłem z Leszkiem do urzędu, gdzie przyznawano
dowód wysiedleńca, czyli Vetriebenausweis. W pokoju
siedziało trzech urzędników. Ze mną nie chciano wcale
39
rozmawiać. Natomiast jeden z urzędników przeegzaminował Leszka ze znajomości bajek „czysto niemieckich”,
a w szczególności „o czerwonym kapturku”. Leszek był
po czterech miesiącach kursu językowego. Po niemiecku
nie umiał nic. Dukał, jąkał się, mówił jakieś dziwne zwroty. Ja siedziałem obok i robiło mi się raz zimno, raz gorąco ze wstydu. Leszek walczył o życie. Od tego, jak wypadnie jego opowiadanie, miało zależeć, czy będzie mógł
osiedlić się w Niemczech. Dwóch urzędników z tyłu dusiło się ze śmiechu. Co jakiś czas parskali, nie mogąc
powstrzymać rozpierających ich fal radości. Zrozumiałem, że biorę udział w żenującym przedstawieniu. Po
chwili sam wyszedłem z uczuciem, że brałem udział
w jakiejś komedio – farsie. W korytarzach na różnych
piętrach czekało kilkuset nieszczęśników, których czekał
egzamin z „niemieckości”. Ci którzy byli już po egzaminie głośno relacjonowali przebieg spotkania z niemieckim
„opiekunem”. Jedni opowiadali swoje życiorysy, inni
bajki o „świnkach trzech”, jeszcze inni tradycje spędzania
Wigilii Bożego Narodzenia i świąt Wielkiej Nocy. We
wszystkich przypadkach niemieckim urzędnikom towarzyszyła ogólna radość i wzruszenie, często aż do łez.
Zrozumiałem, że znowu, jak przed laty, niemiecki urzędnik, pan wszystkiego, urządzał sobie komedię i zabawę
z tragedii nieszczęsnych Polaków. Na campingu poznałem człowieka, który w Polsce ukończył germanistykę
i urzędzie na Wissendamm nie chciał opowiadać bajek.
Chciał natomiast podyskutować na temat literatury Johan40
na Wolfganga Goethe, chciał mówić o dziełach Schillera,
lecz okazało się że Niemiecki urzędnik był słabym partnerem do dyskusji. O wiedzę na temat takiej literatury
żaden z urzędników nie pytał nikogo z kandydatów na
nowego Niemca. W campingu żartowaliśmy zadając sobie
retoryczne pytanie czy znajomość literatury dla urzędników wielkich Niemiec ograniczała się tylko do znajomości bajek?
Wróćmy jednak do egzystencji innych poznanych rodzin.
Małgosia wraz z dorastającą córką dostała pokój
w tureckim hotelu „Inter Raest” na ulicy St. Pauli.
Zdjęcie hotelu Inter Rast
41
Ulica Sant Pauli w Hamburgu to mekka prostytucji,
hazardu i narkomanii. Prostytutki stoją na wszystkich
rogach bocznych ulic. Jak na ironię najwięcej prostytutek
stoi przed komisariatem policji i w pobliżu polskiego
kościoła. Na tej ulicy życie zaczyna się, gdy zapada
zmierzch. Hotel „Inter Raest” – kiedyś jeden z najtańszych na tej ulicy – był zwykłym burdelem. Mieszkali tam
Turcy z półświatka i kolorowi azylanci. Niemcy wynajęli go od właściciela, Turka, i lokowali w nim polskich
wysiedleńców. Gdy zapadał zmierzch, młode dziewczyny
bały się wyjść z pokoju na spacer. Po korytarzach snuli
się dziwni, podejrzani ludzie. Mężczyźni podchmieleni,
naćpani, szukali kontaktów z Polkami. Ponoć Polki były
o wiele tańsze od pań z rogu ulicy czy podziemnego garażu. Małgosia była kilkakrotnie zaczepiana przez niemieckich penerów. Za każdym razem otrzymywała jednoznaczne propozycje. Turcy w biały dzień bezczelnie obmacywali młode polskie dziewczęta. Hordy młodych
Turków bezkarnie grasowały po Sant Pauli.
Turecki sklep
z warzywami
i owocami
42
Turcy nie zaczepiali dziewcząt niemieckich. Zdawali
sobie sprawę z konsekwencji. Polacy byli bezradni – nie
chroniło ich żadne prawo-. Małgosia w Polsce była technikiem dentystycznym. W Niemczech od miesiąca opiekowała się starym, zniedołężniałym Niemcem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że gdy ten dowiedział się, że opiekuje się nim Polka, wymyślał różne dodatkowe prace. W końcu zażyczył sobie za dodatkową
opłatą szczególny rodzaj „opieki”. Małgosia – poniżona
i dotknięta – natychmiast wyszła. Za zamykającymi się
drzwiami słyszała głośne wyzwiska starca.
Na końcu wyzwisk zrozumiała, że wszystkich Polaków należałoby wydusić. Gdy opowiadała to zdarzenie w
hotelu, nie mogła uspokoić skołatanych nerwów i powstrzymać się od płaczu.
W przyczepie nr 102 mieszkał wraz z synem były dyrektor Gdańskiego Pałacu Młodzieży. W jego przyczepie,
w środku, pod namiotem znajdowało się prawdziwe
śmietnisko. Zapytałem, po co to wszystko zbiera. Z dziwnym błyskiem w oczach tłumaczył mi, że Niemcy to bogaty naród (zobacz pan, co oni wyrzucają za rzeczy).
Faktycznie, miał pod namiotem dwa zardzewiałe rowery
z krzywymi kołami, zepsutą pralkę (z dobrym silnikiem)
i stosy starych rzeczy przydatnych kiedyś w gospodarstwie domowym. W Polsce ukończył wyższą szkołę
muzyczną. Gdy zapytałem, dlaczego nie pracuje, dlaczego nie gra nawet gdzieś w knajpie „do kotleta”, usłyszałem, że tu w Hamburgu jest w jego zawodzie trudno
o pracę. Zaproponował mi natomiast wędrówkę do maga43
zynu przy ewangelickim kościele po ciuchy za darmo.
Gdy pytałem, czy w Polsce także chodził po śmietnikach
i na żebry, mocno się na mnie obraził.
Pan muzyk tułał się po Hamburgu już dwa lata. Miał
już niemieckie dokumenty i jako naturalizowany Niemiec
dalej koczował z Polakami kandydatami na Niemców.
W sklepikach u polskich Żydów i Rosjan spotykałem
znajomego znajomych z Polski. Roman skończył Wyższą
Szkołę Morską w Szczecinie. Był trzecim oficerem na
statku. Uciekł przed alimentami do Niemiec. W Hamburgu był już dwa lata. Również – podobnie jak dyrygent –
miał już obywatelstwo niemieckie. Pracował na czarno
u Żydów w sklepie. Sprzątał kartony po sprzęcie RTV.
Tłumaczył mi, że jest na zasiłku dla bezrobotnych, a tu w
sklepie ma praktykę. Niedługo założy własną firmę.
Chciałem go zapytać, czy będzie z Polski w walizkach
wywoził ziemniaki do Niemiec. Zrobiło mi się go żal. Po
co, pomyślałem. Jeszcze jeden, co się wstydzi i kłamie.
W przyczepie nieopodal Ryśka mieszkał nauczyciel
magister geografii. Pochodził z kościerskiego. Zdawał
sobie sprawę, że jego przyjazd do RFN to życiowa pomyłka. Natychmiast podjął pracę na biało. Mył w browarze
na akord butelki. Następnie przeszedł do układania butelek w skrzynkach bo więcej płacili ponieważ praca była
w nieogrzewanej hali. Pracował z młodymi Niemcami.
Niemcy pracowali opieszale i pomału. Geograf, chcąc
zarobić jak najwięcej tyrał dwanaście godzin dziennie.
Gdy przychodził z pracy, ze zmęczenia nawet jeść mu się
nie chciało. Niemcy ostrzegali go, by przestał się wygłu44
piać bo im normy podwyższa i zaczął normalnie jak oni
pracować. Edek bo tak miał na imię geograf ich nie słuchał, przecież chciał do domu wrócić nowym samochodem. Po trzech miesiącach młody Niemiec w zmowie
z innymi Niemcami oskarżył go o kradzież trzystu marek.
Po tygodniu Edek zjechał do Polski.
Gdy zwierzyłem się jednemu z nowych przyjaciół, że
mam zamiar w przyszłości opisać hamburską emigrację,
powiedział: „napisz, że tylko mi się powiodło”. Czy aby
na pewno?
Heniek otrzymywał odmowy ze wszystkich niemieckich urzędów. Przypadkowo – nie wiedzieć czemu –
otrzymał na początku mieszkanie i pracę na biało.
W Polsce był mistrzem cukiernikiem i kierownikiem piekarni. Miał ciepłą i dostatnią posadkę.
W Hamburgu wstaje o godzinie pierwszej w nocy
i pracuje do piętnastej. Zapytałem, czemu tyle godzin tyra.
Odpowiedział: „Powiem ci prawdę – gdybym pracował
normalnie, tak jak Niemcy, zarobiłbym tysiąc siedemset
marek. Po opłaceniu czynszu i wysłaniu do domu pięciuset marek nie starczyłoby mi na życie”-. Heniek samochodu nie ma. Po co? Przychodzi z pracy o siedemnastej,
a o dziewiętnastej idzie spać. Nie wiem, czy mu się powiodło. Ponoć oszczędza na budowę własnej piekarni
w Polsce. Pracuje już rok. Jak długo to tempo pracy wytrzyma? Skarży się, że nawet tych kilku godzin normalnie
nie przesypia.
Czułem, że coraz bardziej staję się intruzem w przyczepie Joli i Ryśka. Nie mogłem w niczym pomóc. Jedynie przeszkadzałem.
45
Patrzyłem przez okna przyczepy na polskie dzieci bawiące się w kółko graniaste – nie rozumiejące, dlaczego
tata pije, a mama po nocach płacze-. Byłem bardzo ciekaw, jak te dzieci czują się w szkole, czego się uczą, jaki
mają zakres programu. Przecież od tego będzie zależało
ich wykształcenie i przyszłe życie.
Zosia z Basią mieszkały w jednym campingu. Zosia
w Polsce była naczelnikiem małej poczty. Basia miała
w ajencji kawiarenkę. Na kurs języka niemieckiego chodziły przed południem. Zaraz po kursie, dwa razy w tygodniu, chodziły na „saunę”. „Sauna” dla wtajemniczonych
znaczyła pracę na czarno w charakterze putzfrau czyli
sprzątaczki. Obydwie same z siebie żartowały, że jeżdżą
u Niemki na miotle ! Bardzo często mieszkańcy Hamburga mieszkający w pobliżu campingu przynosili paczki
z darowiznami. Pewnego razu Zosia przytargała od hausmeistra dwudziesto kilogramową paczkę. Gdy ją otworzyły byłem przy tym obecny. Okazało się, że w środku
znajdowały się stare, przeterminowane puszki i kilka
mocno przechodzonych ciuchów. Nie słyszałem nigdy,
aby Zosia używała przekleństw. Tym razem jej nerwy
odmówiły posłuszeństwa. Krzyczała: „Do cholery, czy
oni mają nas już za takie dno? Sądzą, że będziemy jeść
spleśniałe resztki z ich stołu?”.
Cała paczka została wyrzucona na śmietnik.
Wieczorami, gdy już wszyscy wysiedleńcy byli
w swoich domach, pod tablicą ogłoszeń często można
było spotkać wysiadających ze swoich mercedesów
Niemców, przypinających ogłoszenia. Najczęściej poszu46
kiwanymi pracownikami byli pomocnicy murarza, stolarze, robotnicy ogrodowi oraz mężczyźni do jednorazowej
pomocy przy przeprowadzce. Na czarno pracowali wszyscy.
Zaciągnąłem się do pracy przy kapitalnym remoncie
małego pałacyku na przedmieściu Hamburga.
Pracodawca podjeżdżał na plac rano o godzinie szóstej
trzydzieści i zawoził nas do pałacyku. Tam brygadzista
informował nas, które ściany mamy wyburzyć, gdzie skuć
tynki, jakie instalacje zerwać. Następnie zamykano nas na
klucz w środku i wypuszczano o szesnastej. W soboty po
pracy majster wypłacał tygodniówkę. Wszystko odbywało się w strachu i konspiracji. W niedziele, przy piwku,
odbywały się wymiany wrażeń i swoiste giełdy pracy.
Wszyscy pracownicy na czarno mieli jednakowe stawki
– osiem do dziewięciu marek na godzinę. Niemcy dokonywali wypłat Polakom w samochodach, gdzieś na uboczu, bezpośrednio po wykonanej pracy. Zdarzały się
przypadki zwykłego oszustwa. Niemcy obiecywali zapłacić całą należność po wykonaniu całej pracy. Następnego
dnia Polacy długo czekali na swojego „pracodawcę” – nie
zjawiał się już z pieniędzmi nigdy.
Również i mnie oszukano. Pracowałem przy przeprowadzce z kolegą do godziny dwudziestej drugiej. Niemiec
powiedział, że to nie koniec pracy i że przyjedzie po nas
jutro o dziewiątej. Następnego dnia długo czekaliśmy –
nie zjawił się wcale. Nie mieściło mi się w głowie, że
zostałem oszukany przez Niemców. Gdy wieczorem przyznałem się, że zostałem oszukany, okazało się, że takich
47
jak ja pokrzywdzonych jest więcej. Dowiedziałem się
wówczas, że jednemu nie wypłacili za trzymiesięczną
pracę, a drugiemu za miesiąc morderczej pracy przy kopaniu rowów.
Trochę mnie to uspokoiło, że nie ja sam zostałem pokrzywdzony. Naiwniaków przekonanych o sumienności
Niemców było więcej. Gieruś z Haliną mieli warsztat
samochodowy w Polsce. Halina nie pracowała. Zajmowała się domem. Mają troje dzieci, w tym jeden chłopczyk
zakwalifikowany został do szkoły specjalnej. Sądzili, że
w Niemczech lepiej się urządzą, przecież Gieruś ma fach
i złote ręce, a opieka państwa niemieckiego nad dziećmi
kalekimi i niepełnosprawnymi była powszechnie znana.
Prawda okazała się bolesna. Halina nigdy w Niemczech
nie otrzyma zasiłku dla bezrobotnych, jedynie pomoc
socjalną 408 DM. Syn, Jarek, chodził do szkoły już dwa
lata. Po niemiecku nie umie nic. Nie może porozumieć się
z innymi dziećmi. Ucieka ze szkoły w której śmieją się
z niego inne dzieci. W Polsce przynajmniej by się jakiegoś
zawodu wyuczył biadoliła patrząc jak siedząc w kucki jej
syn bezmyślnie kiwał się raz w jedną raz w drugą stronę.
Stefania mieszka w Hamburgu z dwoma chłopcami.
Rozwiodła się z mężem kilka lat temu. Starszy chłopiec
w Polsce chodził do siódmej klasy. Uczył się bardzo dobrze. Stefania miała w Polsce wybrany zawód dla swojego syna. Startował w olimpiadach matematycznych, miał
być architektem. Na początku z nauki syna w szkole niemieckiej była zadowolona. Grześ przynosił najlepsze
48
stopnie. Dopiero po roku zorientowała się, że syn rozwiązuje zadania z zakresu trzeciej klasy szkoły podstawowej
w Polsce. Dzisiaj chodzi do szkoły, w której przyuczają
go do zawodu ślusarza. Mija trzeci rok ich pobytu za granicą i w dalszym ciągu tułają się po campingach i kontenerach.
Polskie dzieci w Niemczech to temat zupełnie osobny.
Obserwując społeczność polskich campingowców
w Hamburgu zadawałem sobie retoryczne pytania. Czy ci
rodzice, myśląc o poprawieniu swojego bytu, zastanawiali się, co będzie z ich dziećmi? Te dzieci, które wyjechały
ze swoimi rodzicami w wieku przedszkolnym, mają szansę w przyszłości się zniemczyć. A co z tymi, które jak
Grześ w Polsce chodziły do szóstej czy siódmej klasy, lub
byli jeszcze starsi?
Alejkami między kontenerami i campingami dzieci
jeździli jakimiś dziwnymi wehikułami przypominającymi
rowery. Ich ojcowie składają jeden rower z porzuconych
przez Niemców wystawionych gratów. Przestałem się
temu dziwić, gdy zapoznałem się z cenami nowych rowerów. Po prostu wydatek trzystu czy czterystu marek za
nowy rower przekraczał możliwości finansowe polskiej
rodziny.
W Niemczech modne jest grillowanie – rożen. Panienki z Czerwonego Krzyża, opiekujące się osiedlową świetlicą, pewnego dnia zorganizowały dla dzieci z heimu
pieczenie mięsa i kiełbasek. Dzieci nie chciały jeść gorących kiełbasek, były one po prostu nieświeże i śmierdzące. Jedna z wolontariuszek była z psem. Młodszy syn
49
Stefanii zaczął dawać kiełbasę psu. Niemiecka panienka
dostała ataku histerii. Zrozumiałem, że bała się o życie
psa! Gdy jej zwróciłem uwagę, że powinna obawiać się
o zdrowie i życie powierzonych jej dzieci, odpowiedziała,
że to nie moje dzieci i ja się nie muszę o to martwić.
Zdawałem sobie sprawę, że jestem ciężarem dla Ryśka
i Joli. Czas było wracać do domu. Jadąc autobusem do
Gdańska, długo rozmyślałem o losie kandydatów na polskich Niemców. Wiedziałem, że za trzy miesiące odwiedzę ich znowu.
Co zmieniło się w życiu wysiedleńców z Polski? Jak
ułożyli sobie życie ci, którzy zdecydowali się za wszelką
cenę pozostać w Niemczech? Postanowiłem w tym roku
odpowiedzieć na to pytanie, wyjeżdżając ponownie do
Hamburga.
Na początku sierpnia zostałem zaproszony przez przyjaciół z tego szokującego turystę miasta na kilkudniowy
pobyt.
Przy barku, w komfortowym mieszkaniu, w gronie
kilku przyjaciół i przy drinkach z Balanteina, Napoleona
i innych najprzedniejszych trunków zaczęły się wspomnienia.
Los wszystkich zebranych był podobny. Nielegalna
emigracja. Samotnie, rzadziej z całymi rodzinami, zgłaszali się do niemieckich lagrów. Najprościej było przez
Berlin. Tam na Marienefelder Alee 66 znajdował się obóz
dla uchodźców
Po badaniach lekarskich i dokładnych wywiadach
przeprowadzonych przez francuskich i amerykańskich
50
pracowników kontrwywiadu, otrzymywali bilet na przelot
samolotem do Hannoveru. Na lotnisku specjalnym przejściem kierowano ich do luksusowego autokaru, z automatem z dobrą kawą, ubikacją oraz telewizorem. Miedzy
jednym drinkiem a drugim opowiadali na przemian
o swoich losach i przeżyciach w potężnych lagrach Bramsche – Hesepe czy Friedland. Z uśmiechem na twarzy
wspominali zbiorowe sypialnie, w których na piętrowych
łóżkach po 30 czy 40 osób czekało na skierowanie do
wybranego miasta.
Na wyjście z obozu dla przesiedleńców (lagru) każdy
otrzymywał 200 DM. W 1989 roku przeciętna pensja
w Polsce wynosiła około 10 USD. 200 DM wszyscy rozmówcy traktowali jako dobry początek i nadzieję na
szybkie, lepsze jutro.
Darmowy bilet z Bramsche – Hesepe do Hamburga
dawał wiarę na podróż do Edenu. Heniek, kolega, przez
którego zostałem zaproszony, gospodarz spotkania, dopiero na etapie czwartego drinka włączył się do wspomnień. Powiedział: „pamiętasz, Edek, jak nas przegnali
z Hufnerstrasse 2 na statki i tam, z uciekinierami z DDR-u
– z najgorszymi mętami – mieszkaliśmy po sześć osób
w jednej kabinie o wymiarach 1,5 m na 2 m? To były
czasy! Leszek otrzymał skierowanie do Sporthalle przy
ulicy Kielkopperstrasse 16”...
Wspomniał o burdach, pijaństwie, rozczarowaniu
i depresji tych, którzy marzyli o niemieckim raju. Potem
City Camping-Park na Kronsaalsweg 86.
51
City Camping-Park na Kronsaalsweg 86 obecnie (2007 rok)
„Pamiętasz? – ciągnie Heniek. – Wtedy ty przyjechałeś
mnie odwiedzić. Miałeś roczny urlop w Polsce i od tego
czasu ciągnęliśmy ciebie z sobą”.
„Pamiętam, pamiętam. Chłopaki, a może któryś ma
ochotę na polską wyborową?” – pytałem nieśmiało.
Barek z wytwornymi trunkami na chwilę odjechał
w kąt pokoju. „Pamiętasz? Przywoziłeś nam co miesiąc
wyborową, fajki i polską kiełbasę. To, k...a, były czasy.
Szczury na City Camping-Park, kurewstwo, upadlanie na
heimie – w hotelu Iner Raest na Sant Pauli w dzielnicy
rozrywki i rozpusty. Pielgrzymki do urzędów po doku52
menty z Hachmannplatz 2 na Wiesendamm 26, gdzie
królował naturalizowany niemiecki urzędnik, były Polak
o nazwisku Sojka.”
Wyborowa wyraźnie podziałała. Zaczęliśmy się nawzajem przekrzykiwać. Rozpoczęła się licytacja wspomnień. Uczestniczyłem w niej na równi. Ich wspomnienia
były już od tego momentu również moimi.
Gdy nie pracowałem na czarno, wlokłem się z nudów
za kumplami po urzędach. Zachodziłem na przykład do
AOK Hamburg 36 po książeczkę ubezpieczeniową. Odwiedzaliśmy też inne heimy w różnych dzielnicach Hamburga. Mieszkali tam znajomi z obozu Bramsche – Hesepe. Na ulicy Rehsieg 150 i Bindfeldweg 30 były już prawie normalne warunki życia. Domki – kontenery – bliźniaczo podobne do tych w jakich mieszkają pracownicy
obecnie budowanych autostrad. W takim samym domku
kontenerze mieszkały 4 osoby. Każda w swoim pokoju.
Kuchnię i łazienkę używali wspólnie.
Pomału, po prawie dwóch latach, moi rozmówcy zaczynali normalne życie.
Z neseseru wyjąłem drugą wyborową. Przeszłość
sprzed 6 lat opowiadaliśmy sobie na wesoło. Nie wiadomo, kiedy rozmowa zeszła na tematy polskie. Było nas
w pokoju sześciu. Tylko ja z kraju. Oni wszyscy – ustawieni finansowo w Niemczech. Każdy z nich ma dobrze
płatną pracę, samochód i własne mieszkanie. Heniek jest
szefem wielkiej piekarni, zatrudnia 150 osób. Edek ma
małą, ale własną firmę przewozową. Jego samochody
53
Port na Elbie
regularnie kursują na trasie Hamburg – Olsztyn. Leszek,
w Polsce technik- gastronomik, jest kierownikiem sali
w hotelu Plaza. Romek nostryfikował dyplom geodety.
Mają wszystko to, czego by się w Polsce nie dorobili przez
dwa pokolenia. Jeżdżą nowymi mercedesami. Leszek ma
Toyotę Celikę.
Wcale nie późna pora była powodem, a na pewno już
nie alkohol, że chcieli, bym mówił o kraju.
Zaczęły się nocne Polaków rozmowy. Każdy z zebranych mówił o Ojczyźnie z szacunkiem. Nostalgia to powszechna choroba emigrantów. Nie zdawałem sobie
sprawy z tego, że można mieć tak wiele i być jednocześnie
tak bardzo nieszczęśliwym. Każdy w swoim mieszkaniu
54
miał telewizor dostrojony na kanał Polonii. Przez cały
czas nie tracili nadziei na powrót do Polski. Chcą zainwestować swoje ciężko zapracowane pieniądze w kraju.
Marzą o własnym domu nad jeziorem, by chociaż przez
kilka tygodni cieszyć się ojczyzną. Są jednak realistami.
Tempo życia na Zachodzie, dzieci chodzące do niemieckich szkół, interesy, praca, konkurencja i rywalizacja
coraz bardziej oddalają szansę powrotu do Ojczyzny.
Obecny widok
portu z miejsca
opuszczonego
przez „Marko
Polo”
Na nabrzeżu Łaby
gdzie kiedyś cumowały statki-hotelowce powstały aluminiowo-szklane biurowce. (2007 rok)
55
Powoli kończą się tematy. Jest sobota, świta. Heniek
zadzwonił po dwie taksówki. Wszyscy rozjechali się do
swoich domów. Pozostałem z Heńkiem sam. Patrzymy na
siebie i uśmiechamy się. Heniek bez słowa, jak dawniej,
proponuje, by nie iść spać. Zamówił dla nas taksówkę
i pojechaliśmy dokończyć wspomnienia na Sant Pauli,
Fisch Mark, przystań nad Elbą gdzie cumowały statki
z polskimi emigrantami z 1989 roku. Na Elbie gdzie kie-
Obecny widok
portu. Zdjêcie
z nabrze¿a Elby.
(2007 r.)
Obecny widok
promenady
(nabrze¿a Elby).
Zdjêcie 2007 r.
56
dyś cumowały statki-hotelowce powstały nowoczesne
gmachy w niczym nie przypominające atmosfery i klimatu dawnych dni z 1989 roku. Ponure stare i szare, cuchnące nabrzeże dawnej Elby po którym snuli się wystraszeni
polscy emigranci dzisiaj lśni szkłem i marmurowymi tarasami aluminiowych gmachów.
Przechadzając się po Sant Pauli i odganiając od dziewczyn lekkich obyczajów, co jakiś czas wstępujemy do
pubu na małe jasne. Na chodniku na styropianie wśród
starych kartonów, przed jednym z burdeli siedział okrakiem polski emigrant. Na rozgrzewkę popijał z kartonika
tanie wino. Przed nim leżał przywieziony jeszcze z Polski
brudny, mały, wymięty stary kapelusz z kilkoma monetami w środku. Na tekturowej kartce z przewieszonym
z boku różańcem widniał napis. Z niedbale nabazgranego
flamastrem po polsku tekstu, można było bez trudu odczytać „żebrzę by nie wracać do kraju”. Zagaduje nas
słysząc, że rozmawiamy po polsku. W Polsce ukończył
filozofię. Gdy pisał do mamy o swoim losie penera, błagała w listach by wrócił do rodzinnego domu do Gdańska.
Odpisał krótko „nie wrócę, mamo, ze wstydu”.
57
58
Epilog
Od 1950 roku do płowy lat osiemdziesiątych do Republiki Federalnej Niemiec przeniosło się około 1,5 miliona niemieckich imigrantów. W latach 1989-90 gwałtownie wzrosła fala imigrantów (niemieckich osadników)
z terenów Związku Radzieckiego i krajów dawnego bloku
komunistycznego, co stało się przedmiotem burzliwych
dyskusji politycznych w Niemczech. Od 1990 roku rozpoczęły się prace nad traktatem o dobrosąsiedztwie między Niemcami i Polską, rozległych prawach mniejszości
i przyjaznej współpracy. Traktat zapewniał dostęp i korzystanie z języka ojczystego, prawa do edukacji, kultury
i instytucji religijnych, jak również wolności zrzeszania
się. To sprawiło, że nieformalnie władze poszczególnych
niemieckich landów wzbraniały się i ograniczały napływ
imigrantów stosując różnego rodzaju utrudnienia w osiedleniu obywateli ze wschodu mających niemieckie pochodzenie. Władze Hamburga i landu Schlesweig-Hollstien
w odczuciu zdecydowanej większości imigrantów z Polski w latach 1989-90 robiły wszystko by imigrację ograniczyć i definitywnie zakończyć. Udało się to po roku
1991 gdy traktat o dobrosąsiedztwie między Niemcami
i Polską wszedł w życie.
59
Najczêœciej spotykane obrazy polskich emigrantów w Hamburgu
60
61
Dokumenty rodzinne, na
podstawie których polscy
emigranci otrzymywali
obywatelstwo niemieckie
62
Dokumenty œwiadcz¹ce
o niemieckim pochodzeniu
polskiego emigranta
63
Ksi¹¿eczka wojskowa
¿o³nierza Wehrmachtu
Pruska metryka urodzenia
64
Metryki urodzenia przodków z poszczególnych parafii
65
Dokument aktu urodzenia
66
Poœwiadczenie metryk
urodzenia pradziadków
67

Podobne dokumenty