pdf 330kb
Transkrypt
pdf 330kb
niewiele rozmawiali. Sycili się sobą nawzajem z drapieżną zachłannością, wiedząc, że znów czeka ich długa rozłąka, a każde spotkanie może być ostatnim. Ten związek był chory i oboje zdawali sobie z tego sprawę, ale nie potrafili się go wyrzec, niczym narkotyku. Dwa dni później spotkała się z Adrianem. Pospiesznie podążyli na północ, z powrotem do Talabheim. Jeśli jednak spodziewała się, że Cień dyskretnie uda, że nic się nie stało, była w błędzie. Już na najbliższym popasie nie mógł sobie odmówić małej przyjemności. muga cienia Część trzecia. XVI. E lizabeth wróciła do Talabheim po niecałych dwóch miesiącach. W Nuln wszystko było po staremu i nie miała ochoty zostawać tam dłużej, niż musiała. Rozmowa z opatem w niczym jej nie pomogła. Suger nie wiedział nic o Ionie. Doradzał tylko ostrożność, a do bycia ostrożną nie potrzebowała jego ostrzeżeń. Zwłaszcza kiedy przekonała się, że Adrian, choć zachowywał się niemal nienagannie i sprawiał wrażenie zupełnie „wybielonego”, nie mógł się zbliżyć do Świątyni bliżej niż na sto kroków. Utwierdzało to templariuszkę w podejrzeniach. Cień nie był godzien zaufania i tyle. Wybrała nowego konia w klasztornych stajniach. Rosły, izabelowaty ogier nosił wdzięczne imię Konwalia. No cóż, brat masztalerz nadawał koniom dziwne imiona, ale za to szkolił je doskonale. Wyruszyła w powrotną drogę bogatsza o mile pobrzękującą sakiewkę. Termin spotkania z Err'avandrelem zbliżał się. O dziwo, Cień bez żadnych protestów zgodził się na dwudniowe rozstanie. Nie powiedziała mrocznemu elfowi ani słowa o ostatnich przygodach. Zresztą Zatrzymali się na niewielkiej polanie. Ciepły wieczór rozleniwiał do tego stopnia, że Elizabeth zrezygnowała z treningu. Nawet Cień, zamiast wędrować sobie tylko znanymi ścieżkami, wylegiwał się na miękkiej trawie pod drzewem, żując jakąś trawkę i obserwując towarzyszkę spode łba. Templariuszka, rozdrażniona jego spojrzeniami, kręciła się po obozie. - Elfi materac! – syknął cichutko Adrian, kiedy go mijała. Templariuszka zesztywniała, a jej twarz oblała się szkarłatem. Wyszarpnęła z pochwy miecz i podetknęła go Cieniowi pod nos. - Stawaj! Cień spojrzał na nią spode łba. - No litośśści, nie rozśśśmieszaj mnie. Nauczyłem cię tego i owego, ale przeciwnikiem dla mnie jesteś żadnym. Daj se siana! - Stawaj! – wycharczała, dławiąc się wściekłością. - No nie, życie ci zbrzydło? Wyluzuj! – ziewnął Cień. - Obraziłeś mnie, skurwysynu! Za to, co powiedziałeś, zabiłam już pięciu ludzi. Stawaj albo przeproś! – wrzasnęła. - Przepraszszszam. – powiedział spokojnie Cień i sięgnął po świeżą trawkę. Elizabeth opadła szczęka. - Co?! Miała wyjątkowo głupi wyraz twarzy. - Przeprosiłem. Nie ssssssłyszałaś? Cień kpił w żywe oczy – Teraz już nie możesz mnie wyzwać na pojedynek. Templariuszka zawyła z bezsilnej złości i cisnęła miecz na ziemię. Kipiąc wściekłością ruszyła w kierunku lasu, 1 wyładować złość na jakimś niewinnym pniu. Cień rechotał jak stado żab w maju... N astępnego dnia nie raczyła się do niego odezwać. Reszta drogi upłynęłaby w ponurym milczeniu, gdyby nie to, że Schwarzenschwert nie zwykła długo chować urazy. Zresztą w jednej sprawie złośliwy Nachtjaeger miał rację - ciągle nie była godnym go przeciwnikiem. Stwór byl tak niewiarygodnie szybki! A że wciąż podejrzewała go o najgorsze... Nie zamierzała zaniedbywać treningów. Reszta drużyny powitała ich powrót z entuzjazmem. Zaczynali się nudzić, zresztą Kruger zdradzał oznaki znużenia rolą gościnnego gospodarza. Złodzieje odwiedzili już każdy dom wart odwiedzenia, w dodatku ich wyczyny sprawiły, że nocami na ulicach kręciło się więcej strażników niż przekupek za dnia. Kolekcja świeczników, gromadzonych przez Garreta z maniackim uporem, utrudniała znalezienie w magicznym worze czegokolwiek innego. Prawda, że nie ma to jak świecznik, kiedy trzeba kogoś ogłuszyć, ale co za dużo, to i świnia nie zeżre, jak to obrazowo określił Randal. Trochę świeczników opchnęli paserom, ale po jakimś czasie nawet najbardziej zachłanni handlarze nie chcieli przyjąć ani jednego więcej. W końcu zaczęli je przetapiać na sztabki. Oczywiście, sprzedaż takiej ilości srebra zajęła im nieco czasu. Była przy tym śmiertelnie nudnym zajęciem. Czas był najwyższy, by pomyśleć o nowej wyprawie. Tym bardziej, że troje Ionitów zaczął dręczyć niepokój. Nie potrafili powiedzieć nic konkretnego. Nie znali jego przyczyn. Czy były to sny, z których niczego nie pamiętali po przebudzeniu? Czy może nasilające się przezucie, że „coś” się zbliża? Kruger, ewidentnie w chwili umysłowego zaćmienia, zaprosił ich na rodzinne przyjęcie. Licho wie, dlaczego. Może bał się spuścić awanturników z oka na całą noc? W każdym razie poszli. Zrzucili swoje codzienne ubrania i wbili się w „coś porządniejszego”, co zresztą wywołało nieco zamieszania, bo na widok Tanji i Elizabeth ubranych w powłóczyste, wydekoltowane suknie męska część drużyny pospadała z krzeseł. Wojowniczki były wściekłe. Tanja narzekała, że długa spódnica plączę się jej między nogami, Elizabeth sarkała, że wiatr hula jej po cyckach. Na dodatek Kruger kazał im zostawić całą broń w domu! Uznały to za idiotyzm i poukrywały pod szerokimi spódnicami tyle sztyletów, ile tylko się dało. Ciekawa rzecz, Riannon w sukni była jakoś łatwiejsza do zaakceptowania. Pozostawiła dziecko pod opieką Jamesa, wieloletniego sługi Krugera, który widział już niejedno i nic nie było w stanie wyprowadzić go z równowagi. Nawet wrzeszczące co sił w płucach niemowlę. Rodzinne przyjęcie nie było takie straszne, jak się spodziewali. Randal bardzo szybko znalazł kompana do kieliszka w osobie wuja Dezyderego, niewiasty, łyknąwszy coś mocniejszego dla kurażu, ruszyły w tany z wypomadowanymi kawalerami. Tanja, przemierzając sale wzdłuż i wszerz w rytmie dworskiego tańca, tłumiła pełen satysfakcji uśmiech za każdym nadepnięciem na stopę partnera. Ostrzegała go, że nie umie tańczyć! Widziały gały, co brały! Sam był sobie winien, durny pajac. Zresztą lepiej tańczyć, nawet beznadziejnie, niż stać pod ścianą. Elizabeth i Riannon radziły sobie znacznie lepiej. Pierwsza po prostu umiała tańczyć, druga zaś była niezwykle zręczna, a elfi refleks ułatwiał jej orientowanie się w figurach dworskiego tańca. Muzykanci zaczęli od powolnych, dostojnych tańców, ale stopniowo przechodzili do coraz szybszych, aż w końcu cała sala wirowała w szaleńczym tempie. Ździebko już pijanemu Randalowi przywidziało się nagle, że w wielobarwnym tłumie dostrzega zakrzywione rogi modliszki, trzymającej Riannon w objęciach i obracającej się z nią w takt muzyki. Przetarł oczy i widziadło zniknęło. Łyknął pół kubka obrzydliwie cierpkiego cienkusza, który rzekomo miał być doskonałym winem wytrawnym i spojrzał jeszcze raz. Żadnych rogów. Żadnej modliszki. 2 Odetchnął z ulgą. Rozgrzana tańcem Riannon wirowała w ramionach kolejnego partnera. Było coraz bardziej duszno i elfce zaczęło brakować powietrza. Nagle ogarnęła ją dziwna słabość. Kontury przedmiotów i ludzi zaczęły się rozmywać, przed oczami elfki pojawiły się czarne plamy. Zemdlona, osunęła się na ziemię. Otworzyła oczy. Szare mury, które ją otaczały, absolutnie nie mogły być tymi, w których przebywała przed chwilą. To miejsce było puste i przejmująco ciche. Właściwie nawet jej tam nie było. Widziała wszystko z góry, jakby lewitując pod sklepieniem. To musiał być grobowiec, szczegóły się rozmywały, ale w dole, na podwyższeniu, bez trudu rozpoznała kamienne sarkofagi. Sześć. Woda... Obraz zaczął się oddalać. Widziała jeszcze mgliste góry i zarys budynków pośród szczytów. Tanja i Elizabeth wyrwały się z objęć tancerzy. Riannon dusiła się, charczała. Czym prędzej wyniosły ja na zewnątrz. Nagle elfka zesztywniała, przewróciła oczyma i wybełkotała chrapliwie: - Skała Czasu... Po czym rozluźniła się i zwisła im z rąk niczym szmaciana lalka. - Natychmiast wracamy do domu zdecydowały wojowniczki. Zaniepokojony Kruger przywołał medyka, ale ten stwierdził tylko omdlenie z braku powietrza. Jednak reszta drużyny wiedziała swoje. To nie było zwyczajne omdlenie. Zanieśli Riannon do domu i wpakowali do łóżka. Zaniepokojony Cień patrzył im na ręce. - Co się stało? - Zemdlała. Bredziła coś o Skale Czasu. Wiesz coś o tym? - Nie wiem... Poczekajcie... - syknął, wyskoczył przez okno i pobiegł gdzieś w noc. Wrócił przed świtem, z „Talabheim Zeitung” w ręku. Gazeta donosiła, że na północy od Talabheim, u podnóża Gór Środkowych, na wyniesieniu zwanym Skałą Czasu, odkryty został grobowiec określany jako „Mauzoleum Templariusza”. Ionici spojrzeli na siebie porozumiewawczo. - O co chodzi? - spytała Elizabeth Jakiego „Templariusza”? - To wszystko łączy się z Ioną odpowiedziała Tanja. Nie potrafię powiedzieć tego dokładnie, ale... Iona była piękną dziewczyną, córka Boga Morza, Mannana. Nie mogła opuścić wód, jednak pokochała jakąś „istotę ziemi”. To był książę czy inny diuk, bardzo przystojny. Dziewczyna chciała z nim zamieszkać, ale umarła, kiedy opuściła podwodny świat. Jej kochanek, pogrążony w rozpaczy, kazał wybudować grobowiec daleko na morzu. Wyspa Iona powstała ze szczątków ogromnego morskiego czerwia, w którego trzewiach kryje się grobowiec. Jak to się stało i dlaczego leży w innym wymiarze, nie wiem. Ten templariusz bronił grobowca... - Przed kim? - Randal tez chciał się dowiedzieć czegoś więcej. - Zdaje się, że przed Czarną Ioną. - Która jest odbiciem Białej, tak? Bogowie, ależ to wszystko pokręcone! jęknęła Elizabeth. - No dobrze, co było dalej? - Czarna Iona wygrała. Czekaj, w tej gazecie jest legenda. Wynika z tego, że dwieście lat temu pewien Templariusz wraz ze swoimi zmarłymi towarzyszami wylądował po długiej krucjacie u wybrzeży naszego świata i dotarł do miejsca, zwanego później Skałą Czasu. Tam zostali pochowani i wybudowano im mauzoleum. To musiał być on. Ten z Iony. To klucz do wszystkiego. Musimy tam jechać! - Nic z tego nie pojmuję, ale skoro twierdzisz, że trzeba jechać, to jedziemy. Schwarzenschwert wzruszyła ramionami. Może się wreszcie coś wyjaśni. - Wszyscy jedziemy? A co z dzieckiem? Popatrzyli na Riannon. Elfka, nie mogąc spać nad ranem, myślała nad snem czy wizją, którą miała poprzedniego wieczora. Artykuł w gazecie i słowa Tanji pomogły jej połączyć pewne fakty. Mauzoleum i okrągła komnata od razu skojarzyły się jej z Ioną. Tylko, że na Ionie nie było takiego miejsca. Jeśli Czarna Iona jest odbiciem Białej, to jej wizja mogła być tylko obrazem... Iony Szarej. - Hej, Riannon, śpisz? Co z dzieckiem? - Trzeba coś z nim zrobić - mruknęła elfka, nie kipiąc bynajmniej nadmiarem 3 macierzyńskich uczuć. - Najlepiej oddać do świątyni Shally'i. Myślę, że Kruger może to jakoś załatwić. Chciałabym pomówić z tymi kapłankami... Nie komentowali jej decyzji. To w końcu było je dziecko i jej sprawa. Zważywszy na okoliczności jego poczęcia, trudno się było elfce dziwić... Kruger załatwił, co trzeba i dziecko zostało oddane pod opiekę kapłanek Bogini Miłosierdzia, oczywiście za stosowną opłatą. Siostry nie słyszały nigdy o Ionie, co trochę zmartwiło Riannon, ale nie bardzo miała ochotę tłumaczyć o co chodzi. W razie jakichś komplikacji poprosiła o wysłanie listu do przeoryszy przytułku w Yeskov. Jednak nie wyjechali od razu, bo gospodarz poprosił ich o trzydniową zwłokę. Miał zamiar załatwić kilka spraw, co oznaczało parę dość ryzykownych spotkań. Potrzebował ochroniarzy. Zgodzili się, oczywiście. Jakie znaczenie mogły mieć trzy dni? XVII. Już następnego dnia mieli towarzyszyć Krugerowi, wybierającemu się na audiencję w pałacu Diuka von Talabheim. Riannon i Garret ukryli się pod płaszczem niewidzialności. Pozostała trójka poszła oficjalnie, w charakterze osobistej ochrony swego gospodarza. W sali audiencyjnej kłębił się tłum szlachty oraz co znaczniejszych kupców i wojskowych. Na uboczu stał nadworny mag. Przenikliwie spojrzał w stronę Riannon i Garreta, którzy, ukryci pod peleryną, zajęci byli właśnie wymienianiem złośliwych uwag na temat wszystkich zgromadzonych w sali pajaców. Oczywiście, nie mógł zobaczyć tej dwójki, ale wyczuwał obecność magicznego przedmiotu. Niewidzialna dwójka z trudem opanowała chęć rzucenia w starucha pomarańczą. Mag popatrzył na Krugera. Kruger uprzejmie skinął mu głową. Czarodziej wzruszył ramionami. Nic nie mogło go zdziwić, jeśli miało jakiś związek z tym człowiekiem... Kruger krótko opisał swoim „ochroniarzom” kilka co znaczniejszych osób i przykazał mieć uszy i oczy szeroko otwarte. Randalowi, któremu oczy zaświeciły się na widok niejakiej lady Cassandry, ponętnej damy w szkarłacie otoczonej wianuszkiem adoratorów, pogroził palcem. - Uważaj, to żmija. A raczej... to ci więcej powie... modliszka! - Pożera kochanków w trakcie miłosnych zapasów? - zapytał złodziej. - Gorzej, znacznie gorzej - odpowiedział tajemniczo Kruger, po czym ulotnił się, każąc im grzecznie poczekać. Biedaczek, nie wiedział, co z tego wyniknie... Natychmiast po jego wyjściu niewidzialna dwójka ruszyła na obchód pałacu, a Randal zaczął się kręcić wokół lady Cassandry. Tanja zaczęła się naprzykrzać diukowi, zadając z głupia frant zgoła niedelikatne pytania. Jedynie Elizabeth ograniczyła się do subtelnego podsłuchiwania rozmów, udając, że podziwia porozwieszane na ścianach obrazy, przedstawiające sceny batalistyczne z mniej lub bardziej zamierzchłej przeszłości. Rozmowy, jak to zwykle w takich miejscach, były ciekawe, choć niewiele wnosiły do sprawy Belwitza. Omawiano przede wszystkim najnowsze szaleństwo Najjaśniejszego Karla Franza. Tym razem cesarz przeszedł samego siebie, ogłaszając, iż Chaos nie istnieje. Oczywiście, wywołało to zrozumiałą wściekłość w prowincjach wschodnich, najbardziej zbliżonych do Pustkowi Chaosu. Tu i ówdzie przebąkiwano nawet o secesji. Trzej generałowie, którzy dziwnym zbiegiem okoliczności stali właśnie nieopodal „Panoramy bitwy pod Starymi Prażuchami”, rozmawiali o możliwości osadzenia na tronie cesarskiego siostrzeńca i spadkobiercy, Wolfganga Holswiga-Abenauera. Tylko że najpierw należałoby usunąć Jego Wysokość... Niewątpliwie szykował się większy bałagan. W dodatku zerwanie stosunków z dworem carycy pachniało wojną. Niestety, rozmowa zeszła na tory całkowicie militarne. Elizabeth z żalem 4 porzuciła kontemplowanie „Panoramy bitwy pod Starymi Prażuchami” i ruszyła dalej. Randal niczym wąż prześlizgnął się pomiędzy wypomadowanymi fircykami i stanął oko w oko z lady Cassandrą. Czarne oczy lady błysnęły. Widziała, jak ten przystojny młodzieniec wchodził na salę z Krugerem. Już samo to wystarczyło, by wzbudzić jej zainteresowanie. W dodatku w niczym nie przypominał miękkich dworaków. Rozszerzone nozdrza kobiety łowiły daleki powiew przygody. - Lady Cassandra, jak mniemam? Randal skłonił się lekko, patrząc jej bezczelnie w oczy. Podała mu dłoń. Pocałował ją, ale nie tak, jak zwykli to czynić dworacy - ledwie muskając ustami. Tym razem pocałunek był na tyle mocny, że zdołała poczuć kształt i twardość jego warg. Uśmiechnęła się uroczo. - A pan? - Randal, pani. Do twych usług. - Przyszedłeś z Krugerem? Myślę więc, że czeka nas ciekawa rozmowa spróbowała zarzucić wędkę. Rybka chwyciła przynętę, ale niezupełnie tak, jak spodziewała się piękna łowczyni. Mężczyzna zmierzył ją od stóp do głów bardzo szczególnym spojrzeniem, po czym szepnął: - Czy nie byłoby nam wygodniej... i zabawniej... porozmawiać w bardziej ustronnym miejscu... i w innej pozycji, pani? Opuścili salę razem, nie przejmując się cichymi komentarzami kobiet i porozumiewawczymi uśmiechami mężczyzn. Riannon i Garret przemykali niczym duchy przez pałacowe korytarze. Po drodze rzucili pomarańczą w złodzieja obrazów. Rabuś najwidoczniej przekupił tamtejszego strażnika, bo ten nawet się nie obrócił, gdy złodziej padł. Pechowiec długo siedział na ziemi, zbity z tropu i zdziwiony obecnością pomarańczowego owocu, który najpierw trafił go w głowę, a później potoczył się dalej korytarzem by w koncu abstrakcyjnie zalec na posadzce. Wślizgiwali się do komnat, zaglądali do biurek, przeglądali papiery i przy okazji opiekowali się beztrosko porzuconymi drogocennymi drobiazgami. Pierścień z szafirem tu, złota figurynka tam... W worku było dużo miejsca. Papiery na biurkach okazywały się przeważnie banalnymi listami miłosnymi lub nudną korespondencją urzędową. Zaczynali już wątpić, czy zdołają się dowiedzieć czegoś ciekawego. Po drodze, właściwie mimochodem, rozwalili łeb jakiemuś lubieżnemu szlachcicowi, dobierającemu się do zapłakanej dziewczynki, przy okazji wypróbowując nowo zdobyty, ciężki, bogato zdobiony świecznik, który ochrzcili mianem ‘dwuręcznego’. Zmasakrowanego trupa zostawili na zakrwawionym łożu, nie widząc możliwości ukrycia zwłok. Zresztą, po co? W takim wielkim pałacu codziennie ktoś zostaje zamordowany. W końcu szczęście się do nich uśmiechnęło. Zawartość jednego z biurek przeszła najśmielsze oczekiwania. Listy, rachunki, wszystkie sygnowane nazwiskiem Jorgensena, do niedawna zastępcy Schroedera, teraz, jak wynikało z papierów, szefa Kompanii Talabheimskiej. Oraz teczka pełna rysunków, przedstawiających modliszki, płaszczki, cienie i inne jeszcze stwory. Rysunki były zaopatrzone w komentarze, które mogły się okazać niezwykle przydatne. Wszystkie papiery wylądowały w worku. Po chwili dołączyły do nich różnokolorowe buteleczki, jasno- i ciemnozielone, oraz kilka czerwonych, zawierających eliksir wywołujący szał bojowy. W biurku nie było już nic ciekawego. W nagłym przypływie sztubackiego poczucia humoru wyryli na blacie napis „TU BYŁEM” i postawili obok jeden ze świeczników Garreta. Nagle zza drzwi usłyszeli odgłos zbliżających się kroków. Do komnaty wszedł wysoki, jasnowłosy mężczyzna. Zapewne był to Jorgensen we własnej osobie. Na widok wybebeszonego biurka i napisu „TU BYŁEM” wrzasnął na całe gardło: - Straż! Straaaaaż!!! Złodziejeeeee!!! Złodzieje błyskawicznie przemknęli obok niego i przyczaili się pod drzwiami. Kiedy strażnicy wpadli do komnaty, 5 niewidzialna dwójka skorzystała otwartych drzwi i umknęła na korytarz. R z andal lubił kobiety doświadczone, biegłe w miłosnym kunszcie, a lady Cassandra okazała się właśnie taką kobietą. Czas spędzony z nią z pewnością nie był stracony. Kiedy wreszcie wszystkie koronki, które miały zostać podarte, zostały podarte, a pościel na łóżku przestała nadawać się do użytku, piękna kusicielka zaproponowała wymianę informacji i coś do picia. Złodziej zgodził się na jedno i drugie. Kompania Talabheimska ma powiązania z von Belwitzem. Poza tym wykupuje kopalnie w Kislevie. - zaczął Randal. - Teraz ty. - To już wiem. O kopalniach wszyscy wiedzą. - odpowiedziała Cassandra. - Ale dobrze, teraz ja. Belwitz kombinuje z carycą. - To wiem od dawna. Powiedz lepiej coś o tutejszym diuku. Diuk prowadzi interesy z Jorgensenem. - Aha, a Żwirek kręci z Muchomorkiem - złodziej zacytował stary dowcip. Cassandra najwyraźniej go nie znała. - Żwirek kręci z Muchomorkiem? uniosła brwi. – Hmmmm.... O co chodzi? - O nic. Taki żart. Czarne oczy błysnęły groźnie. - Żartów ci się zachciewa? - zapytała, podając mu puchar pełen aromatycznego wina. Złodziej uśmiechnął się i pociągnął solidny łyk. - Na razie nic mi nie powiedziałaś mruknął, wypijając resztę wina. - Ty też nie. - odparowała Cassandra Ale to się zmieni. Wiesz, co właśnie ci podałam? - Nie mam pojęcia - Randalowi zaczęło się kręcić w głowie. Poczuł dziwna słabość. Chciał wstać, ale nie mógł. Zupełnie jakby ktoś przejął władzę nad jego ciałem. - Serum prawdy. Zaraz zaczniesz śpiewać. Złodziej parsknął śmiechem. Po czym zaczął śpiewać, ale nie tak, jak się tego spodziewała podstępna kusicielka. Niewiele z niego wycisnęła, choć serum działało bez zarzutu. Randala po prostu nie obchodziły te wszystkie tajemnice, które tak zajmowały resztę drużyny. Głębokie Prawdy miał głęboko gdzieś. Wpuszczał wiadomości jednym uchem, wypuszczał drugim, bo obchodziła go tylko przygoda i zysk. O tajemnicach Krugera po prostu nic nie wiedział. Rozczarowana Cassandra podała mu odtrutkę. Wtedy zaskoczył ją po raz drugi. Nie mógł wybaczyć podłej sztuczki z serum. Kiedy tylko odzyskał kontrolę nad swoim ciałem, rzucił się na kobietę. Cisnął ja na łoże i przywiązał na ręce i nogi do kolumienek podpierających baldachim. - Lubisz ostrą grę? To zagramy ostro! - Głupiec - syknęła Cassandra po czym wrzasnęła na całe gardło - Haaaans!!!! Dudnienie ciężkich kroków i łomot rozbijanych drzwi zmusiły Randala do podjęcia natychmiastowych działań i wycofania się na z góry upatrzone pozycje. Mówiąc prościej, złodziej wyskoczył przez okno tak jak stał, czyli zupełnie nago. Wpadł do ogrodu i rzucił się do ucieczki, nie czekając na pojawienie się owego Hansa. Rozczarowana Cassandra szalała z wściekłości. Wypytywała nie tego człowieka! Ale przecież nie mogła liczyć na to, że któraś z towarzyszących Krugerowi kobiet da się skusić na jej wdzięki. Cholerny Kruger, doskonale dobrał swoją eskortę! Tanja zaczęła właśnie rozmowę z diukiem, kiedy gwałtownie otwarte drzwi z hukiem walnęły o ścianę. Do sali wparowała wysoka, szczupła kobieta w purpurowej sukni. Rysy jej twarzy przypominały trochę rysy Flies. Były po prostu bardzo egzotyczne. Na pierwszy rzut oka było widać, że kobieta pochodzi z jakiejś odległej krainy na wschodzie. Kunsztownie upięte włosy utrzymywały w ryzach niezliczone szpile i grzebienie, iskrzące się drogimi kamieniami. Kobieta wprost śmierdziała pieniędzmi i władzą. Zdecydowanym krokiem podeszła do diuka i, nie przejmując się zgromadzonymi wokół gośćmi, wypaliła: - Wszystkie moje interesy w Kislevie spalone! Imperium się sypie! Przyszłam odebrać to, co jesteś mi winien. Diuk poczerwieniał i skulił się w fotelu. 6 - Naprawdę musimy o tym teraz rozmawiać? - Tak! - No cóż... – diuk pokiwał ponuro głową – Wszyscy precz! – wrzasnął. – Wyjść stąd! Natychmiast! Zaciekawiona Tanja wiele by dała, by móc podsłuchać rozmowę diuka z nieznajomą, ale strażnicy zdecydowanie wypchnęli wszystkich z sali i starannie zamknęli za sobą drzwi. - O kurczę, co to była za zdzira? – mruknęła Tanja do Elizabeth. - To Shara m'Shani. Kupiec z dalekiego wschodu. – wyjaśnił jakiś młody szlachcic, krzywiąc się pogardliwie – Do czego to podobne, żeby tak wyrzucać gości? – mruknął, widocznie urażony zachowaniem diuka. Wojowniczki zgodnie wzruszyły ramionami. Ponieważ wyrzucono je do sali, w której królował bogato zastawiony stół, zajęły się podgryzaniem owoców, pilnie wyłapując wszelkie komentarze na temat m'Shani, oraz plotki, jakich nie szczędzili goście, podnieceni niecodziennym incydentem. W tym momencie zobaczyły Krugera, stojącego w bocznym wejściu. Ruszyły w jego stronę. Kruger opierał się o mur, zgięty wpół. Dostrzegły dłoń, zaciśniętą na boku i krew sączącą się spomiędzy palców. - Wyprowadźcie mnie stąd – wystękał. Wyprowadziły go do jakiegoś mrocznego przedsionka i posadziły w kącie. - Co się stało? - Podszedłem zbyt blisko do pewnej osoby. Głupi błąd. Spokojnie, nic mi nie będzie. Muszę tylko odsapnąć. Macie przy sobie „zielony”? Tanja sięgnęła za pazuchę. - Zawsze mam. – powiedziała, podając mu buteleczkę. Kruger łyknął solidnie, resztę wylał na ranę. Oparł się o ścianę i zamknął oczy, czekając, aż eliksir zacznie działać. W tym czasie Tanja opowiedziała mu o kobiecie w czerwonej sukni. - Ciekawe, ciekawe. Muszę się dowiedzieć czegoś więcej. Wiem, gdzie są pokoje Jorgensena i tej m'Shani. Przydałoby się je przeszukać. Gdzie nasza para niewidzialnych? - Nie mamy pojęcia. Jakoś ich nigdzie NIE WIDAĆ... - Cholera, takich nigdy nie ma, jak są potrzebni! – warknął, powoli podnosząc się z podłogi - Dobra, już mi lepiej. Pokręćcie się tu jeszcze trochę, ja pójdę się dowiedzieć paru rzeczy. Przyjdę po was później. Nagi mężczyzna, wpadający do pałacowej kuchni, niewątpliwie wywołuje sensację. Kucharki i pomywaczki zaczęły piszczeć, więc Randal chwycił jakiś fartuch, owinął się nim i wycofał się do ogrodu. - Lady Cassandra, rozumiecie – rzucił w formie wyjaśnienia. Odpowiedział mu chór pełnych zrozumienia i współczucia głosów. Złodziej pomknął w ciemny kąt ogrodu, szukając furtki i myśląc już tylko o tym, żeby wydostać się z pałacu. Niemal wpadł na młodego strażnika. - Ratuj, człowieku, lady Cassandra mnie goni! Ta kobieta to bestia!– krzyknął złodziej. Sądząc z reakcji kucharek, lady była tu znana ze swoich ekscesów. Randal liczył na to, że strażnik wykaże się zrozumieniem oraz elementarną męską solidarnością. Nie zawiódł się. Na twarzy strażnika odmalowało się szczere współczucie. - Szybko, schowaj się tutaj! – powiedział i otworzył drzwi schowka. Złodziej wślizgnął się do środka i przyczaił się pomiędzy szpadlami i motykami. - Skombinuj mi jakieś ubranie! Chwilę później ubierał się w idiotyczny, żółto – niebieski strój, należący niewątpliwie do jakiegoś szlachetnie urodzonego bufona. Nagle zamarł, wstrzymując oddech. Zza drzwi schowka usłyszał głosy. - Nikt tędy nie przebiegał? – zapytał ktoś głosem grubym jak z dna beczki. - Nie, panie – odpowiedział życzliwy strażnik. - Nikogo nie widziałeś? – upewniał się właściciel niskiego głosu. - Nie, panie. - Dobrze. Miej oczy szeroko otwarte. - Tak, panie! Po chwili uchyliły się drzwi komórki. - Szybko! Do kuchni, drzwiami w prawo do stajni, ze stajni trafisz na dziedziniec i prosto do wyjścia. 7 - Dzięki, brachu – rzucił złodziej i czym prędzej czmychnął. Przebiegł przez kuchnię, cudem uniknął kopyt jakiegoś nerwowego rumaka w stajni i wypadł na główny dziedziniec. Tu zwolnił. Przybrawszy dostojną pozę i głupia minę, jaką podpatrzył u nadętych bogatych panów, dostojnym krokiem minął bramy pałacu. Ledwie znalazł się poza zasięgiem wzroku strażników, puścił się pędem prosto do domu, ani razu nie oglądając się za siebie. Czekając na powrót towarzyszy, przywołał Cień i poprosił go o małą przysługę. - Zrobisz coś dla mnie? - Nie jestem chłopcem na posyłki. - Proooooszę. - No dobra. Co chcesz? Randal wydobył kawałek pergaminu i starannie nakreślił na nim tylko dwa słowa: „Z wyrazami...” Adrian, zaglądający mu przez ramię, zachichotał. - Zanieś ten liścik do pokoju lady Cassandry. Obok połóż czerwoną różę i sztylet. Taki, jakich używają zabójcy. Cień uśmiechnął się paskudnie i zniknął za oknem. Riannon i Garret przemykali labiryntem korytarzy, szukając wyjścia z pałacu. Mag, który pojawił się w wąskim przejściu, przeraził ich nie na żarty, patrząc prosto na nich. - Dość tych sztuczek. Wyłaź – rozkazał. Nie zamierzali go posłuchać, ale proste zaklęcie paraliżujące unieruchomiło ich w pół kroku. Riannon z rozpędu wypadła z pod peleryny i stanęła przed magiem w całej swej okazałości. - Staż! – krzyknął mag – Mam tu złodzieja! Zajrzał podejrzliwie za plecy schwytanej, wyczuwając obecność Gerreta. - Hmmm... jest was dwoje – mruknął do siebie. Chwila dekoncentracji wystarczyła, by złodziej zdołał wyciągnąć zegarek. Słysząc zbliżające się kroki, złodziej zatrzymał czas w momencie, gdy mag zorientował się, co się święci i formował już ognista kulę. Złodziej dotknął ramienia Riannon, uwalniając ją spod wpływu zegarka i rzucili się do desperackiej ucieczki. Czasu nie można było zatrzymać na długo. Już wkrótce usłyszeli za plecami potężny huk, krzyki i tupot strażników. Pędzili przed siebie, mijając rzędy drzwi i kolejne skrzyżowania, aż przebiegli przez wielką salę. Gdzieś z tyłu mignęły im sylwetki Elizabeth i Tanji. Kilkunastu strażników wpadło do pomieszczenia. W ślad za nimi pojawił się mag. - Niech nikt się nie rusza! Mamy tu niewidzialnego intruza! Zamknąć drzwi. Uciekinierzy skoczyli na balkon. Byli w pułapce! Staruch krążył po sali, szukając intruza. Pozostało im tylko jedno. Rynna. Korzystając z tego, że uwaga gości była skierowana na maga, pospiesznie zjechali do ogrodu. Popędzili przed siebie. Wypadli na główny dziedziniec. Brama była jeszcze otwarta. Zobaczyli jeszcze jakiegoś kretyna odzianego w pretensjonalne, żółto – niebieskie ubranie, wychodzącego na zewnątrz. Strażnicy już zabierali się za zamykanie wrót. W ostatniej chwili dwójka awanturników przecisnęła się na zewnątrz i co tchu pobiegła do domu. Zamieszanie, panujące w pałacu, sięgnęło zenitu. W momencie, kiedy mag uczepił się właśnie wojowniczek, domagając się od nich informacji na temat „faceta w płaszczu niewidzialności, który wlazł tu z nimi”, znowu pojawił się Kruger i bezceremonialnie chwyciwszy obie kobiety za ręce, wyciągnął je z pałacu. Musieliście, kurwa, znowu narozrabiać? - To nie my! – Wykrzyknęły zgodnym chórem, zbiegając po schodach. - No pewnie, że nie wy. Cholera, jak ja się z tego wyłgam? Włamanie! Morderstwo! Gwałt na lady Cassandrze! W to ostatnie akurat nikt nie wierzy, ale reszta? Reszta, jak to mówią, była milczeniem... XVIII. Ledwie dotarli do domu, gospodarz podziękował im za ochronę (co zabrzmiało 8 mocno sarkastycznie) i doradził jak najszybszy wyjazd. - Jutro rano wyjeżdżacie. I tak wybieraliście się do Skały Czasu, prawda? - Przez nas pewnie teraz na nie-zajasnej liście diuka pojawi się niejaki, jakby to powiedzieć, Kruger... - mruknęła Tanja. - Jakiej liście? - „niejaki Kruger” wybałuszył oczy. Reszta drużyny zamieniła się w słuch. - Nie-za-jasnej... no... - określenie „czarna lista” jakoś nie mogło przejść Tanji przez gardło - no... nie-za-jasnej liście... do ścięcia. - wypaliła wreszcie. Zawyli ze śmiechu jak jeden mąż. - O raaaany, trzymajcie mnie, nie mogę, co za eufemizm!!! - Łaaaa, jaka delikatna!!! - Nie-za-jasna, bo padnę ze śmiechu! Kruger pierwszy odzyskał powagę. Ocierając łzę z oka, wystękał z trudem: - Ja się wykręcę, ale lepiej, żeby was tu przez jakiś czas nie było. Zabrali się za pakowanie, co polegało głównie na wrzucaniu wszystkiego jak leci do magicznej torby. Rozdzielili między sobą buteleczki z czerwonym eliksirem. Znalezienie Czerwonego Korzenia w biurku Jorgensena było kolejnym dowodem na jego powiązania z Belwitzem. Tylko Maladis potrafił produkować to świństwo. Do tej pory użyli Korzenia tylko raz, kiedy zostali otoczeni przez oddział modliszek. Eliksir przyspieszał reakcje, zwiększał siłę i wprowadzał w szał, pozwalający wyrzynać wrogów jak bydło, ale miał wyjątkowo nieprzyjemne skutki uboczne. Dobrze, że mieli wtedy wóz pod ręką... Osoba, która wypiła eliksir, nie tylko nie zwracała uwagi na zadawane jej rany, ale na dodatek nie nadawała się do niczego przez następne parę dni. Wyczerpanego berserkera, nie mogącego ruszyć ani ręką, ani nogą, trzeba było nieść lub wieźć, dlatego Czerwony Korzeń mógł być użyty tylko w ostateczności. Musieli się jednak liczyć z tym, że w końcu natkną się na jakąś ostateczność... Kiedy poszukiwacze przygód pakowali, chowali i zawijali, Kruger wypytywał ich o wydarzenia w pałacu. Opowieść Randala o schadzce z lady Cassandrą przyprawiła go o zgrozę. Najchętniej udusiłby pechowego amanta gołymi rękami, ale fakt, że złodziej nie zdradził podstępnej żmii niczego ważnego, ostudził nieco jego gniew. Wyczyny Riannon i Garreta, choć godne potępienia, zostały im wybaczone, kiedy zaprezentowali dokumenty znalezione w biurku Jorgensena. Rysunki okazały się być szczegółowymi instrukcjami tworzenia Belwitzowych potworów. Podawano nawet rodzaj i markę zegarów potrzebnych do ich ożywienia. Pod rysunkami znajdowały się notatki jakiegoś wojskowego, który sprawdzał przydatność bojową poszczególnych „modeli”. Specjalne zdolności. Słabe punkty. Sposób zachowania. Wkrótce cała drużyna czytała je z wypiekami na twarzach. „Modliszka. Bardzo silna, sprawna. Odporna na ciosy. Słabe punkty – oczy, szyja, pachy, spojenia pancerza. Uwaga: dobrze walczą w szyku” „Nachtjaeger. Szybki i zwinny, ale słaby i mało odporny. Jeden cios wystarcza, ale b. trudno trafić. Uwaga: nigdy, przenigdy nie atakować nocą!” W gruncie rzeczy nie dowiedzieli się niczego nowego, poza tym, że obejrzeli sobie wizerunki kilku zupełnie nowych stworów, które opatrzone były komentarzami w rodzaju „niska przydatność bojowa” albo „silny, ale beznadziejnie powolny i trudny do sterowania”. Wśród papierów znaleźli też list, w którym Belwitz informował Jorgensena o zakończeniu przygotowań do inwazji. Niestety, nie podawał żadnych szczegółów. Jedno zdanie przykuło uwagę awanturników: „Wygląda na to, że mamy w naszych szeregach zdrajców. Nie sądziłem, że coś takiego jest możliwe. Nigdy bym się nie spodziewał, że oni mogą być nielojalni. W dodatku jest jeszcze ktoś, kto nam szczególnie bruździ. Niestety, nie wiem, kto. Musimy być bardzo ostrożni.” „Oni” mogło oznaczać tylko jedno. Stwory. Jak chociażby Adrian czy szara modliszka, która nie pozwoliła Riannon dobić rannego. W szeregach armii Belwitza nastąpił rozłam, ale jak daleko sięgał, nie byli w stanie stwierdzić. Dyskutowali długo, zastanawiając się nad rolą Cienia w tym wszystkim. Nie doszli do żadnych sensownych wniosków. W końcu, zmęczeni nadmiarem wrażeń, poszli spać. 9 W środku nocy obudził ich Cień. Do domu Krugera zbliżała się grupa uzbrojonych po zęby strażników, mających jak najgorsze zamiary. Widać wyczyny w pałacu diuka wyprowadziły z równowagi kogoś ważnego. Drużyna zerwała się z łóżek. Ubierali się w pośpiechu, kiedy pancerne pięści załomotały do drzwi. - Otwierać! - Już, panie, idę, chwileczkę jedną, zaraz otworzę. - odpowiedział głos Jamesa. - Szybko, do piwnicy! - rzucił Kruger. Zbiegając po schodach słyszeli jeszcze, jak James usiłuje zyskać na czasie. - Już zaraz, panie, gdzie ja mam te klucze? Jedną chwileczkę! Uciekinierzy wpadli do piwnicy i zabarykadowali za sobą. drzwi. Riannon odruchowo wrzuciła do torby butelkę dobrego wina z najbliższej półki. Z parteru dobiegł ich zgrzyt otwieranych drzwi i głos wiernego sługi. - Nie, panie, pana Krugera nie ma w domu, wyjechał jeszcze wieczorem. Dokąd? A do Altdorfu. Nie, nie wiem, kiedy wróci. - Szybko, za mną. - Kruger nie słuchał dłużej - I tak będą chcieli przeszukać dom. Odsuńcie te beczki! Za beczkami znajdowały się niewielkie, zakurzone drzwi. Kruger przepuścił drużynę przodem i starannie zamknął przejście za sobą. Wąski, mroczny korytarzyk prowadził w dół. Po kilkunastu krokach doszli do kolejnych drzwi. Kruger uchylił je ostrożnie i rozejrzał się. - Dobra, droga wolna. Zza drzwi cuchnęło stęchlizną i rozkładem. Znaleźli się w kanałach. Podobnie jak w Nuln czy Altrodfie, pod ulicami Talabheim istniał rozległy system kanałów i korytarzy, wybudowanych w zamierzchłych czasach przez krasoludzkich inżynierów. Jak to zwykle bywa, plany podziemnego labiryntu zostały zagubione lub zniszczone dawno temu. Mało kto zapuszczał się pod ziemię, bo w cuchnącym błocie lęgły się rozmaite stwory. Wiadomo też, że takie miejsca były ulubioną kryjówka skavenów. Raz na jakiś czas któryś z władców miasta zarządzał wielkie oczyszczanie, ale niewiele to pomagało. Potwory zawsze wracały. Oprócz nich z korytarzy korzystali też ludzie - szczególny rodzaj ludzi. Złodzieje, zabójcy i szpiedzy. Kruger znał tylko część podziemnego labiryntu. Dom, który kupił kilkanaście lat temu, wybrał właśnie ze względu na połączenie z owym podziemnym systemem. Zajmując się wielką polityką i grzebiąc w brudnych tajemnicach wysoko postawionych ludzi, byłby głupcem, nie zapewniając sobie drogi ucieczki. Brnęli w cuchnącym błocie, głośno narzekając na smród, kiedy za ich plecami rozległo się człapanie. Elizabeth, która szła ostatnia, dostrzegła jakąś zgarbioną sylwetkę, wynurzającą się z bocznego korytarza. Powłóczący nogami stwór, naznaczony pietnem rozkładu, umknął na widok dobytego przez templariuszkę miecza. - Szybciej - mruknął Kruger - To coś może wrócić w liczniejszym towarzystwie. Przyspieszyli. Bez przeszkód dotarli do miejsca, gdzie łączyło się kilka kanałów. Rozległe pomieszczenie podzielone było na dwa poziomy. Na górnej platformie znajdowała się śluza, odcinająca wypływ z górnych kanałów. - Na górę - zdecydował Kruger. Zanim wszyscy zdążyli się wdrapać na wąską i pordzewiałą drabinkę, w jednym z korytarzy ukazała się znana już zgarbiona sylwetka martwiaka i jakieś stworzenie, wyglądające na bluźnierczą krzyżówkę człowieka ze zwierzęciem. Elizabeth, widząc że nie zdąży wejść na górę, zaatakowała. Martwiak był zbyt powolny, by uniknąć ciosu, ale utrata ręki nie zrobiła na nim większego wrażenia. Parł naprzód. Templariuszka odtrąciła go potężnym kopnięciem. W tym momencie z góry spadła butelka nafty i zombie stanął w płomieniach niczym pochodnia. Z głębi korytarzy słychać było zbliżające się kroki kolejnych mutantów. Sądząc z odgłosów, wielu. Jedyną szansa było dostać się na górę i otworzyć śluzę, by nagle uwolnione masy wody zmyły stwory w głąb kanałów. Templariuszka skoczyła w kierunku drabiny, ale drugi stwór już szarżował, najwyraźniej zamierzając wziąć wojowniczkę na rogi. Nie zdążyła uskoczyć. Przyjęła uderzenie na napierśnik i niemal straciła dech w piersiach, przyciśnięta do muru. Rogi stwora przyszpiliły ją do ściany, pozostawiając wolną tylko prawą rękę, ale w tej pozycji nie miała się jak 10 zamachnąć. Kątem oka dostrzegła wyłaniające się z mroku groteskowe sylwetki kilkunastu na pół ludzkich stworzeń. Walnęła przeciwnika w pysk rękojeścią miecza. Nacisk zelżał, ale wciąż była uwięziona. Na szczęście Riannon zorientowała się w sytuacji. Z góry świsnęła strzała. Trafiony w ramię potwór cofnął się o krok. Elizabeth władowała mu czubek miecza w gardło i skoczyła na drabinkę. Ledwie zdążyła dotrzeć do połowy drogi, kiedy z góry runęła masa wody, zbijając z nóg mutanty i zatapiając wszystko na swej drodze. Wreszcie wydostali się z kanałów. Kryjąc się w ciemności i przeskakując od cienia do cienia dotarli do jakiegoś zapuszczonego ogrodu. Tam Kruger pożegnał się z nimi. Zostawał w mieście, aby, jak to określił, wyrównać kilka rachunków i wyprostować sprawy. Musieli teraz zdobyć konie. Umówili się na spotkanie „Pod Różową Podwiązką”. Schwarzenschwert zakradła się z powrotem do domu Krugera. Straż kręciła się tylko przed głównym wejściem, więc templariuszka bez żadnych problemów wyprowadziła Konwalię ze stajni. Koń Terenkowej też nie miał nic przeciwko opuszczeniu Krugerowego obejścia. Pozwolił się wyprowadzić bez jednego parsknięcia. W tym samym czasie Riannon i Garret dokładnie oglądali konie w stajniach i na podwórzach najlepszych karczem w mieście, po czym bezceremonialnie zwędzili wybrane rumaki. Randal natomiast zupełnie nie zawracał sobie głowy wierzchowcem. Pomaszerował prosto „Pod Różową Podwiązkę” i spędził tam rozkoszne chwile w ramionach miłej, życzliwej i bardzo wprawnej ladacznicy. W pierwszych promieniach słońca opuścili miasto i pojechali na północ. XIX. Z początku wędrowali dość wolno. Nikt ich nie gonił, nie było więc powodów do pośpiechu. Mijali wioski i pola uprawne, złote od dojrzałego zboża. Przez dwa dni nie spotkali nikogo prócz pracujących na roli chłopów. Cieszyli się piękną, wrześniową pogodą. Tylko Tanja narzekała na upał, jak to zwykle ona. Kamienisty trakt wiodący do Middenheim wydawał się jej rozgrzaną na słońcu patelnią. Dziwił ich nieco brak podróżnych na trakcie, ale z drugiej strony kto miałby podróżować na północ, do niegościnnych krain skutych lodem, gdzie wilk mówi dobranoc? Na szczęście oni sami nie wybierali się do Miasta Białego Wilka. Trzeciego dnia opuścili drogę i skręcili nieco na wschód. Tanja przestała marudzić, gdy tylko wjechali w las. Pod zielonym baldachimem było znacznie chłodniej. Wydawało się, jakby tę krainę bogowie własnymi rękami osłaniali przed niepokojem i zniszczeniem. Ciszę przerywał tylko skwir drapieżnych ptaków i szum liści na wietrze. Ludzi nie było widać wcale. Natknęli się jedynie na jakąś opuszczoną osadę smolarzy. Spotkali też samotnego myśliwego, ścigającego zwierzynę. Wypytywany o Mauzoleum, machnął tylko ręką. Poza nim nie widzieli żywego ducha. Podążając dalej traktem natrafili wreszcie na osadę zamieszkaną głównie przez bartników i myśliwych. Dowiedzieli się tam, że na północy jest jakaś opuszczona świątynia, od dawna już zruinowana. Leśni ludzie opowiadali też o drugiej, wybudowanej na chwałę Pana Lasów, Taala. O Mauzoleum nic nie wiedzieli. Poradzili podróżnym, by unikali najczęściej używanej drogi i wybrali raczej ścieżkę przez wrzosowiska. - Ta tej drodze, cośmy nią zawsze skóry na handel wozili, orkowie się usadzili i myta żądają – tłumaczyli łowcy. - Dużo ich? - A będzie ze cztery dziesiątki. Awanturnicy zastanowili się przez chwilę i pokiwali smętnie głowami. - To chyba nie damy im rady. Chociaż może... - Jedźcie przez wrzosowiska. – radzili życzliwi mieszkańcy wioski – Po co żywot niepotrzebnie narażać. Tylko uważajcie na Przeklęty Las, bo tam złe po nocach hula! Wybrali więc ścieżkę przez wrzosowiska. W końcu nie wiedzieli, co może ich czekać przy Skale Czasu. Uznali 11 rozsądnie, że lepiej nie tracić sił na tłuczenie jakichś tam orków. T eren stopniowo się wznosił, drzewa były coraz rzadsze, a droga coraz bardziej kamienista. Zbliżali się do Gór Środkowych. Las stopniowo ustępował kwitnącym wrzosowiskom. Na skraju fioletowej połaci zobaczyli przydrożną kapliczkę. Siwowłosy starzec, który siedział na jej progu, wstał na widok podróżnych. - Jesteście pielgrzymami? Spojrzeli po sobie, zdziwieni. - W pewnym sensie...tak – powiedziała ostrożnie Tanja. - Jedziecie na północ? Zobaczyć dzieło tych, co zmienili wygląd świata? - Jakie dzieło? Starzec zaśmiał się dziwnie. - Przybyli i zniszczyli mój dom.... Taaak, wielu tam pojechało. Od pewnego czasu już się zjeżdżają. A żaden nie wrócił. - Jak to? Zignorował pytanie i odwrócił się do ich plecami. - Powodzenia w podróży, pielgrzymi. – powiedział – A, uważajcie na cienie. Wygłosiwszy tę tajemniczą kwestię starzec zniknął w lesie, zanim oszołomieni podróżni zdążyli go zatrzymać. Wtedy właśnie Adrian zaczął ich poganiać, twierdząc, że ośmiu Nachtjaegerów podąża w tym samym kierunku co oni. Elizabeth, która podczas cowieczornych treningów zdążyła już poznać możliwości Cienia, poczuła niemiły dreszczyk. Ośmiu? No cóż, należało trochę pogalopować... Galop, kłus, galop, kłus... stępa... Pod wieczór wyczerpały się siły zarówno koni jak i jeźdźców. Zatrzymali się na noc w pierwszym lepszym zagajniku. Jak się okazało, był to właśnie wspomniany przez myśliwych Przeklęty Las. Pierwsza warta dostała się Randalowi. Siedział przy ognisku i nudził się niemiłosiernie, gdy tymczasem reszta chrapała w najlepsze. Nagle wydało mu się, jakby cienie na drzewach zaczęły się poruszać. Przetarł oczy ze zdumienia. Rzeczywiście, cienie dookoła ogniska tańczyły, jakby były żywe! W dodatku z lasu zaczęły dobiegać jakieś szepty i chichoty. Złodziej obudził resztę drużyny. Usiedli wokół ogniska i ze zdumieniem obserwowali las. Riannon wstała, chcąc sięgnąć po łuk. Nagle Randal dostrzegł kątem oka coś, co zjeżyło mu włosy na karku. Cień elfki oderwał się od ziemi i umknął między drzewa! - Riannon, twój cień zwiał!!! - Co??? Rzeczywiście, elfka nie miała cienia. Reszta grupy ze strachem spojrzała na siebie. - Elizabeth, twój cień też się rusza! Templariuszka obejrzała się i zobaczywszy, że jej cień zachowuje się tak, jakby miał zamiar wyrwać się na spacer, zrobiła pierwszą rzecz, jaka jej przyszła do głowy. Klapnęła plecami o ziemię. - Co teraz? - Zniknął. Podniosła rękę. - A teraz? - Jest, ale się rusza! Templariuszka przycisnęła rękę do ziemi. - Co to za numery? A wasze cienie? Randal obejrzał się. - Mój w porządku. Nie, jasna dupa, rusza się! – Krzyknął i rzucił się na mech. Po chwili cała gromadka leżała dookoła ogniska, przyciskając plecy do ziemi. - Riannon, jak się czujesz? - Nie wiem... Chyba dobrze, tylko jestem zmęczona. Spojrzeli na nią, zaniepokojeni. Wyglądała normalnie. No, prawie normalnie... - Hej, to jest niezłe! – stwierdził Garret – złodzieja, który nie rzuca cienia, jest trudniej zauważyć, rozumiesz? Może ja też wstanę? - To nie jest smieszne! – odcieła się elfka - Lepiej nie... – dodała już łagodniej rozglądając się wokoło – Nie wiem, co z tego wyniknie. Myślicie, że powinnam go poszukać? W ciemnościach słychać było śmiechy, szepty i pohukiwania. Wszystko to tworzyło dziwnie ponurą atmosferę. Skrawki ciemności przemykały po gałęziach, tańczyły wokół krzaków i ślizgały się po ziemi. Gdzieniegdzie zbierały się w większych grupach, tworząc nieprzeniknione dla oka kurtyny mroku. Przemykały tu i tam, trzymając się z dala od światła. Na samą myśl o wejściu między drzewa Riannon przeszły ciarki. 12 Inni też czuli się nie najpewniej. - Eee, daj spokój. To gorzej niż szukać igły w stogu siana. Może wróci rano? Lepiej zostań przy ognisku. Nie wiadomo, co tam jest – stwierdzili zgodnie. Przeleżeli tak do świtu, bojąc się choćby drgnąć i strasznie cierpnąc w niewygodnej pozycji. Bolały ich plecy, bolały ręce i nogi, ale leżeli twardo. Choć nie da się zaprzeczyć, że czuli się wyjątkowo idiotycznie. Gdyby tylko wiedzieli, jak się łapie uciekające cienie! Oczywiście, tego nie wiedział nikt, a sama myśl o utracie swojej, bądź co bądź, cząstki, napawała ich przesądnym niepokojem. No bo nawet jeśli to nie szkodzi na zdrowie, to jak się potem pokazać między ludźmi? Dookoła ogniska hulało złe. C ień Riannon nie wrócił ani rankiem, ani w południe. Wschód słońca wygonił wszystkie tajemnicze mroczki z zagajnika, pozostawiając tylko zupełnie normalne cienie drzew i zarośli. Zrezygnowana elfka machnęła ręką na całą sprawę. Zresztą nie mogli teraz tracić czasu na szukanie zguby. Ścigały ich cienie zupełnie innego rodzaju, zaopatrzone w solidną i całkowicie materialna broń. Pognali dalej. Dotarli wreszcie na kraniec wrzosowiska. Droga wiodła łagodnym spadkiem w dół i biegła dalej przez płaską jak stół równinę. Przed nimi, na tle majestatycznych zboczy Gór Środkowych, wznosiła się szara skała z płasko ściętym wierzchołkiem, na którym ujrzeli kilka budynków i połyskująca w słońcu kopułę. U jej stóp leżała niewielka wioska, pół mili dalej wznosił się równie niewielki zamek. Zamek płonął. Zjechali w kierunku wioski. Wyglądało na to, że miał tu miejsce bunt. Dookoła roiło się od chłopów z kłonicami, widłami i postawionymi na sztorc kosami. Kilku z nich popatrzyło złym wzrokiem na zbrojnych, ale zaraz wróciło do chaotycznej bieganiny, na oko zupełnie pozbawionej sensu. Drużyna czym prędzej minęła zabudowania. Nie mieli teraz czasu na lokalne konflikty. Dochodziło południe, kiedy piątka awanturników dotarła do podnóży szarej skały - góry czasu, miejsca, w którym niebawem miało dopełnić się przeznaczenie świata. - I oni to szumnie nazwali Skałą Czasu? Jak dla mnie to jest zwykła góra, na której czas silnie odcisnął swoje piętno... parsknął Randal. Stali, podziwiając majestatycznie wznoszącą się nad głowami skałę. Ściany wznosiły się niemal pionowo i wydawało się, że nie ma sposobu, by dostać się na górę. Zaczęli powolny marsz dookoła góry, szukając ścieżki, schodów, drabiny... czegokolwiek. Widok zawieszonej na grubych linach platformy wydarł okrzyk niedowierzania z ust trojga Ionitów - Ta winda! Zupełnie jak na Ionie! - Ciii, tam ktoś stoi - Elizabeth wskazała palcem. Szare sylwetki, stojące obok wyciągu, okazały się należeć do dwóch mężczyzn owiniętych w łachmany. - Dajcie spokój, ich jest tylko dwóch, w dodatku wyglądają jak pospolici wieśniacy - wyszeptał Garret podchodząc z wolna do nieznajomych - Hola, prosty człowieku, chcielibyśmy dostać się na górę tym, czego, jak mniemam, pilnujecie! - Khe, khe, chcecie się dostać do góry, taaak? A więc kolejni przyszli dopełnić swego żywota, harharhar...... - To jest Skała Czasu, prawda? - raczej stwierdziła niż zapytała Tanja. Pokiwali głowami i uśmiechnęli się dziwnie, jakby kpiąco. - Chcecie wjechać na górę? - zapytał jeden. - My tu przyszliśmy tylk..... - Zaczęła Riannon, jednak przerwała, słysząc ciche skomlenie obłąkańca, duszącego się w spazmach śmiechu. - Taaak, taaak, poprzedni też tak mówili i następni też, hehe.... Wielu ostatnio wjeżdża... Wielu? Awanturnicy rozejrzeli się dookoła ze zdumieniem. Prócz dwóch obdartusów nie widzieli ani śladu człowieka, a skała nie wyglądała na taką, która pomieściłaby „wielu”. - Gdzie oni są? Ci, co wcześniej przyjechali? - Na górze, oczywiście. Czekają. Tanja westchnęła z rezygnacją. Trudno rozmawiać z wariatami! - Wygląda na to że niewiele dowiemy się od tych dwóch tutaj. - Nic tu po nas. Słyszeliście przecież, że musimy „dopełnić swego żywota”. No to 13 co? Hop na górę i szybko wracamy do Talabheim, bo upatrzyłem sobie nowy ekskluzywny burdel na przedmieściach rzucił Randal. Cała piątka, ostrożnie i raczej bez większego zapału, weszli na chybotliwą platformę. Mężczyźni zaczęli ciągnąć za liny i winda powoli ruszyła w górę. XX. N a płaskim wierzchołku Skały Czasu nie było nikogo. Kilka domów, sklep z pamiątkami i karczma stały zamknięte na głucho. Plac zionął pustką. Ozdobna fontanna w kształcie czterech delfinów była sucha, a zalegający na dnie basenu pył świadczył, że woda nie płynęła tutaj od wielu, wielu lat. Na widok fontanny Tanja zrobiła taka minę, jakby miała za chwilę zwymiotować. - O nie - jęknęła - Iona! - To znaczy że jesteśmy na Ionie? zdziwił się Randal. - Nie... Tylko to wszystko jest takie podobne... Domy, karczma i fontanna są zupełnie takie same, tylko puste. I takie... szare.... Ale Iona jest większa. I nie ma na niej żadnego mauzoleum. - Może to jest Szara Iona? Pamiętam, że o czymś takim rozmawiałaś z kapłanką wtrąciła Elizabeth. - Raczej jej wizerunek - z wahaniem odpowiedziała Tanja. - Iona jest wyspą. Tu nie ma żadnego morza - dodała Riannon. - Iona nie Iona, obejrzyjmy wreszcie to Mauzoleum - zdecydował Randal. - Słusznie - poparła go Elizabeth przecież nie będziemy tutaj stali w nieskończoność! Zupełnie nie rozumiała, dlaczego trójka Ionitów wzdrygnęła się na te słowa. Minęli kilka domów, kierując się w stronę górującej nad dachami kopuły. - Niech mnie! - rzekła Tanja spoglądając na wynurzającą się z wolna sylwetę mauzoleum - patrzcie jakie to wielkie! - Hmmm... Spodziewałam się czegoś zgoła odmiennego, ale cóż.... - wtrąciła Elizabeth. - Myślicie, że mają tam jakieś cenne relikwie, skrypty, tudzież inne, łatwo wpadające w ręc...ee... oko, przedmioty? powiedział Randal z rozmarzoną miną. - A jakby to tak od razu spalić, żeby nie mieć kłopotów z ewentualnymi mieszkańcami, no... - urwał Garret widząc dość nieprzyjazne spojrzenia czwórki towarzyszy - eeeh, wiecie ja tylko żartowałem - mówiąc to schował sztabkę TNT z powrotem za pas. Jak zwykle w takich sytuacjach pierwsze do mauzoleum weszły dwie drużynowe żelazne damy. Nie żeby Randall i Garret nie chcieli sami pognać na spotkanie z nieznanym, po prostu byli dobrze wychowanymi łajdakami, którzy dbali o reputację i własną skórę. Wielkie, skierowane na południe wrota ozdobione były srebrnymi okuciami. Uchyliły się cicho, bez najmniejszego zgrzytu, jakby przez ostatnie dwieście lat ktoś starannie oliwił zawiasy. Ujrzeli pomieszczenie wybudowane na planie sześcioboku, z witrażem na każdej ze ścian. W jego centrum wybudowano okrągłe podwyższenie z niewielką fontanną pośrodku. W przeciwieństwie do wyschniętego wodotrysku na zewnątrz, fontanna wciąż działała, napełniając mauzoleum cichym szmerem płynącej wody. Dookoła podwyższenia, zgodnie ze stronami świata, ustawionych było sześć potężnych kamiennych grobowców. Na widok północnego okna, leżącego akurat naprzeciw drzwi, Tanja i Riannon krzyknęły ze zdumienia. - To Abyss! - Jaki Abyss? - zapytała Elizabeth. - Okręt Anny! Templariuszka wzruszyła ramionami. Pytanie „Jakiej Anny?” postanowiła zachować na później - wyglądało to na dłuższą historię, której jakoś nie miała ochoty słuchać. Pozostałe witraże także przedstawiały okręty pod pełnymi żaglami, ale przybysze nie potrafili zidentyfikować żadnego z nich. Powoli zaczęli obchodzić pomieszczenie dookoła, przyglądając się na razie ścianom. Grobowce woleli zostawić na później. 14 W narożnikach, dokładnie pomiędzy oknami, wisiały dość specyficzne obrazy. Pierwszy, na prawo od wejścia, przedstawiał rycerza w zbroi, grożącego mieczem gromadce przerażonych dzieci i elfkę, która podnosiła jedno z nich, jakby chcąc je poświęcić. Elizabeth parsknęła śmiechem na widok rycerza, bo jego rysy były niezwykle podobne do rysów Randala, a widok złodzieja w pełnej płytowej zbroi był po prostu śmieszny. Zaraz jednak spoważniała, kiedy zobaczyła minę swojej towarzyszki. Elfka patrzyła na obraz ze zgrozą, zupełnie jakby miał dla niej jakieś szczególne znaczenie. Nic dziwnego. Namalowana elfka mogłaby być jej siostrą - bliźniaczką. We wschodnim narożniku ujrzeli gotową do ataku modliszkę, stojącą na tle jakiejś starożytnej bitwy. Według Tanji było to oblężenie Iony. Na prawo od witraża przedstawiającego „Abyss” wisiała ponura wizja podwodnego świata. Elizabeth pomyślała, że tylko ktoś ciężko chory na umyśle może uważać za dobry temat na obraz topielicę z szeroko rozpostartymi ramionami i kamieniem przywiązanym do stóp, kołyszącą się w czarnej jak noc wodzie. Jednak kiedy Tanja upadła na kolana przed obrazem, templariuszka zaczęła mieć poważne wątpliwości co do stanu umysłu swoich towarzyszy. - Na Sigmara! Anna! - wykrzyknęła Tanja pełnym rozpaczy głosem - Czy ona nigdy nie przestanie mnie prześladować? Czy tak już będzie zawsze? Czemu? Czemu ja? Czemu właśnie ja... Ja tylko... westchnęła, ocierając mokry od łez policzek. Włosy topielicy zdawały się falować bezwładnie w wodzie niczym wodorosty. - Jaka Anna? - zapytała Elizabeth, z góry spodziewając się dziwacznej i tajemniczej odpowiedzi. Nie zawiodła się. - Anna. Kapitan „Abyssa”! To ona wplątała nas w całą tę historię, bardzo dawno temu - wyjaśniła Tanja. - Przepraszam, chcesz powiedzieć, że płynęliście statkiem dowodzonym przez... topielicę? - Nie, to nie tak. Ona żyje. To długa historia... Schwarzenschwert machnęła na to ręka i ruszyła w lewo, do następnego obrazu. Ujrzała ogromną, czarną górę. Na jej tle widniał pomarańczowy symbol, przypominający Złote Oko Tzeentcha. - Czarna Iona - mruknęła Riannon. Obraz, zawieszony w zachodnim narożniku mauzoleum, wywołał bardzo żywą reakcję Garreta. - Rian, widzisz to, co ja? - Aha... I nie podoba mi się to nic a nic... Wróży kłopoty. Spoglądali na obraz przedstawiający doskonale im znane drzewo. Nagle odżyły dawne, niechciane wspomnienia. Słyszeli obłąkańczy śmiech, płacz, syk.... Tykanie zegarka. Poczuli woń palonego ciała. To tam zaczęło się piekło. To z tego drzewa pochodził zegarek Garreta - urządzenie które niejednokrotnie uratowało życie członkom drużyny, a jednocześnie niemal utopiło właściciela w czarnej otchłani... na zawsze. Drzewo było zniekształcone, jego gałęzie wiły się chaotycznie na wszystkie strony. Z wielkiej dziupli wypełzały jakieś białe stworzenia, przypominające tłuste dzieci z ogromnymi czarnymi dziurami zamiast oczu. - Nie ma co, miłe miejsca zwiedzaliście stwierdził Randal, z obrzydzeniem przyglądając się malowidłu. Ostatni obraz przedstawiał bitwę morską i wynurzającego się z odmętów wielkiego czerwia, z którego ciała powstała Iona. Ten przynajmniej nie wywoływał żadnych konkretnych skojarzeń... Z ostawili w spokoju malowidła i zajęli się oglądaniem sarkofagów. Bardzo szybko zaczęli się czuć... co najmniej dziwnie. Rzeźba na pokrywie grobowca naprzeciwko wejścia przedstawiała leżącego mężczyznę w dziwnej, starożytnej zbroi. Mężczyzna był dość wysoki, a rysy jego twarzy wydały się wędrowcom znajome. Na piersi miał ozdobna literę „R” i napis „Templar”. Ruszyli dalej. Na prawo od grobowca tajemniczego „R” ujrzeli postać niewysokiej kobiety z literą „E” na piersi i identycznym napisem „Templar”. Elizabeth poczuła niemiłe ucisk w dołku. Kolejna rzeźba, wyobrażająca kobietę wyjątkowo wysoką, oznaczona była literą „T”. Tanja zbladła. Sarkofag na północy należał do potężnie zbudowanego 15 mężczyzny, którego twarz wydawała się nie mieć ani nosa, ani ust. - „M”? Kto to jest „M”? - zapytała Elizabeth ze zdumieniem. - Mówisz tak, jakbyś wiedziała, kim są pozostali. - rzucił Randal z wymuszonym śmiechem na ustach. - Nie domyślasz się? - jej twarz była poważna. - Założę się, że na tych dwóch pozostałych znajdziesz „R” i „G”. - To niemożliwe - wykrztusił złodziej To nie może być prawda! Przecież my żyjemy! Żyjemy, prawda? Nie umarliśmy? - Krąg Iony - odezwała się milcząca dotąd Riannon - Atak na Ionę, inwazja i templariusze sprzed dwustu lat. Teraz historia się powtarza. - Ale dlaczego my? - A bo ja wiem? Bo akurat my się trafiliśmy? Milczeli przez chwilę, usiłując cos z tego zrozumieć. Wbrew ich woli, przeznaczenie wyciągało po nich ręce. Czego od nich oczekiwano? Co mieli zrobić? - Poczekamy, zobaczymy - przerwała ciszę Elizabeth. - Ktoś wie, co to za „M”? - Może Maladis? - Przecież go tu nie ma. - Widocznie wtedy był. - Czekajcie, a może to Adrian? - Adrian zaczyna się na „A”. – wtrącił Randal, dumny ze swej znajomości liter. - Ale to my nadaliśmy mu to imię. - Daj spokój, ten wyrzeźbiony jest zupełnie nie podobny. Mówię ci, to Maladis! - Ten mag służący Belwitzowi? Co on ma z tym wspólnego? Pochłonięci dyskusja nie usłyszeli nawet skrobania do drzwi. Do mauzoleum wślizgnął się Cień. W pierwszej chwili nie zauważyli nawet obecności swego demonicznego towarzysza. - Ssssss.... - Kto do chole... Aaa, to ty. - westchnęła z ulgą Elizabeth, w myślach przeklinając się za brak czujności. - Słuchaj no, jak ty właściwie masz na imię? - Widziałeś kogoś? - wszedł jej w słowo Randal. - Taaak, muszę was osssssstrzec.. odpowiedział Adrian i znowu zasyczał. Zasyczał??? - Przed czym? Chodzi o tych Nachtjaegerów? - Niezupełnie... Sssssss... - wysyczał w typowym dla siebie gadzim stylu. - Muszę wasss ostrzec przed ... SSOBĄ! Gra sssssskończona. - zaskrzeczał Cień. Trzeba przerwać krąg! W jego dłoniach błysnęły ostrza. Błyskawicznie zaatakował najbliżej stojącą osobę. Zaskoczona niespodziewanym atakiem Tanja nie miała szans na uniknięcie ciosu. Runęła plecami na sarkofag, zasłaniając się rękami. Ostrza przebiły na wylot jej dłonie i przyszpiliły do kamienia. Kopnęła rozpaczliwie. Przeciwnik odskoczył z przerażającym sykiem. Garret zaklął jak szewc, kucnął w kącie i zaczął ładować czterolufkę. Tanja stoczyła się na druga stronę kamiennego pudła. Nie była w stanie utrzymać w dłoni czegokolwiek, nie mówiąc już o mieczu. Z trudem poruszając palcami usiłowała wydobyć buteleczkę z zielonym eliksirem, modląc się do wszystkich bogów, by towarzysze odciągnęli od niej Nocnego Łowcę i nie pozwolili jej dobić. Templariuszka w ostatniej chwili zablokowała cios, który miał posłać Terenkową w zaświaty. Adrian odskoczył i w mgnieniu oka znalazł się za jej plecami. Na szczęście lata treningów zrobiły swoje. Choć zaskoczona, wyznawczyni Myrmidii odruchowo wykonała dobrze opanowany ruch mieczem, skutecznie blokując śmiercionośny atak Cienia, obracając się błyskawicznie i posyłając zdrajcę na ścianę zgoła nierycerskim kopnięciem. "Czemu?" - coś zaszeptało w jej umyśle. Przeskoczyła przez grobowiec i zatrzymała się na moment, próbując zorientować się w sytuacji. Garret władował kulę w druga lufę. Elizabeth i Randal równocześnie sięgnęli po buteleczki z Czerwonym Korzeniem. Jednak zanim zdążyli wyciągnąć korki, Cień doskoczył do templariuszki. Ćwiczenia nie poszły na marne. Uniknęła jego ataku. Niestety, buteleczka, którą wypuściła z dłoni sięgając po miecz roztrzaskała się w drobny mak. Schwarzenschwert rzuciła się na zdrajcę. Był szybszy. Skoczył z wyciągniętymi ramionami, jakby chciał ją objąć. Dwa ostrza wbiły się w plecy 16 kobiety. Zawyła z bólu i wściekłości i zrobiła jedyną rzecz, którą mogła zrobić w tej sytuacji. Walnęła zdrajcę czołem prosto w nos. Adrian puścił ją, odskoczył chwiejnie, jakby lekko oszołomiony. Wojowniczka zwinęła się z bólu. Miała przebite nerki, nie była w stanie ustać na nogach. „Myrmidio...” wyszeptała cicho i zamknęła oczy, czekając na śmiertelny cios. A Garret wciąż ładował... Zanim jednak Cień zdążył ponownie uderzyć, powietrze przeciął srebrzysty kształt. To Riannon cisnęła w zdrajcę stalową gwiazdką, ulubioną bronią zabójców z południa. Trafiła. Gwiazda rozorała brzuch Nachtjaegera. Jednak morderczo szybki łowca już przystąpił do kolejnego ataku. Rzucił się na elfkę. Wyciągnęła swoje sztylety o moment za późno i nie zdążyła sparować obu ciosów. Odturlała się pod ścianę przyciskając lewą dłoń do piersi. Spod palców równym strumieniem sączyła się krew. Nie czekajac na kolejny cios drugą ręką sięgnęła do torby po zieloną fiolkę, w duchu dziękując szczęściu, jakie mieli przeglądając biurko Jorgensena. - Niech cię diabli!!! - wrzasnął Garret mierząc ze swojego pistoletu prosto w brzuch szarżującego Adriana. Huk wystrzału odbił się echem od ścian pomieszczenia. Cień zawył w agonii spoglądając na ranę, po czym rzucił się w kierunku fontanny skowycząc niczym ranne zwierzę. Na posadzkę upadło małe kółko zębate, takie, jakie znajdują się w zegarach... Cień zaskrzeczał i przywarł plecami do fontanny. W tym momencie do akcji wkroczył Randal. Zdążył wypić zawartość butelki i ogarnął go bezrozumny szał. Z przerażającym rykiem rzucił się na Nachtjaegera, zadając błyskawicznie cios za ciosem. Cień, oszołomiony jeszcze uderzeniem Elizabeth i atakiem Garreta, nie zdołał tym razem umknąć przeznaczeniu. Huraganowy atak rozszalałego złodzieja był nie do odparcia. Poszlachtowany niczym wieprz Nocny Łowca osunął się na ziemię i wyszeptał: - A mogło być tak pięknie. Randal, wbijając miecz w kryjący się w piersi stwora zegar, zobaczył jeszcze błękitne oczy Legionu... chłopaka ze Stalowego W chwili śmierci Adriana obraz przedstawiający górę i Oko zaczął ciemnieć, aż pozostał z niego tylko prostokąt czarnego jak noc płótna. „Teraz rozumiem” - przemknęło przez myśl Elizabeth - „Plączący Ścieżki...”. Być może sczerniały symbol Złotego Oka odnosił się tylko do podwójnej zdrady, jakiej dopuścił się Cień. Jednak templariuszka była przekonana, że znaczył coś więcej. Tzeentch był tajemniczym bogiem. Wszak oddawali mu cześć szpiedzy, informatorzy i zdrajcy. Czy Adrian był jego sługą? Jorgensen pisał przecież o zdrajcach w szeregach armii Belwitza! Wyglądało na to, że część jego pupilków postanowiła pójść drogą Plączącego Ścieżki... To wszystko łączyło się w jedną całość. Sara z Yeskov była ścigana przez „płaszczkę”. Adrian, kiedy darował życie Randalowi, tłumaczył się przed tym samym stworem. Schroeder, rozsiewający plotki i sprawiający, że wszyscy wokół skakali sobie do gardeł, mógł być agentem Tzeentcha. Dezinformacja... postępujący rozpad imperium... A może Czarna Iona i Tzeentch byli...? Chciała zerwać się na nogi i podzielić się swoim odkryciem z pozostałymi, ale potworny ból w plecach przypomniał jej o rzeczywistości. Błagam, polejcie mnie „ciemnozielonym”, bo zaraz zdechnę jęknęła. Tanja zdołała się wreszcie pozbierać. Rany zamknęły się, a dłonie Terenkowej były lepkie od zielonego eliksiru. Podeszła do fontanny i opłukała ręce. Poczuła pragnienie. Nabrała wody w stulone dłonie i napiła się. - Fuj! Słona! Woda, która tryskała z fontanny, pochodziła z morza! Wypluła ją z obrzydzeniem, ale i tak zdążyła przełknąć spory łyk. W tej samej chwili oczom oszołomionej Elizabeth ukazała się zupełnie inna Tanja. Promieniowała białym blaskiem, zupełnie jakby w jej wnętrzu płonęło słońce. Jej 17 źrenice miały kształt klepsydr, a nad sercem ukazał się zegar. Wskazywał za pięć dwunasta. Riannon i Garret nie zauważyli niczego, za to Randal zawył i rzucił się na Terenkową. Ta uskoczyła w ostatniej chwili. Złodziej atakował ją z furią. Tanja, walcząc z bólem nie do końca uleczonych dłoni, z trudem parowała jego szaleńcze ciosy. Elizabeth, zapominając o podziurawionych nerkach, zerwała się na równe nogi. - Co robisz?! – wrzasnęła. - Czarna! Czarna! Zabić! Aaaarghhh!!! – wył niczym potępieniec. Templariuszka wskoczyła pomiędzy walczących i zasłoniła Tanję własnym ciałem. Randal zatrzymał się, zbity z tropu. - Oszalałeś? Zostaw ją! - Odsuń się! Nie widzisz, że ona jest czarna? Trzeba ją zabić! - Randal, uspokój się, ona jest biała! Biała, słyszysz? Nic do niego nie docierało. Rzucił w Tanję nożem, ale chybił. Ostrze rozdarło obraz przedstawiający Annę. Do wnętrza mauzoleum powoli zaczęła napływać woda. W ślad za nią przez ramy obrazu przepłynęła topielica. Garret, trzymając oszołomioną Riannon w ramionach, czym prędzej usadowił się na jednym z sarkofagów i okrył oboje peleryną. Nie miał ochoty ani na spotkanie z oszalałym Randalem, ani na kontakt z cuchnącą wodorostami cieczą. - Co tu jest, kurwa, grane? – wrzasnęła templariuszka, której nerwy ostatecznie puściły na widok morza wlewającego się do pomieszczenia – To leci z cholernego obrazu!!! Nikt jej nie odpowiedział. Tanja kołysała się w tył i w przód, wpatrzona w topielicę. Rozszalały Randal próbował okrążyć Elizabeth, ale ciągle stawała mu na drodze. Wreszcie, nie mogąc dopaść upatrzonej ofiary, zaatakował templariuszkę. Bez trudu parowała jego ciosy. Nawet kiedy użył eliksiru, pozostawała o klasę lepsza od niego. Cały czas przemawiała do złodzieja, próbując go uspokoić, ale kiedy zorientowała się, że nie daje to żadnych rezultatów, rozbroiła go i ogłuszyła rękojeścią miecza. Wciągnęła go na grobowiec i usiadła obok, z obrzydzeniem obserwując wzbierającą wodę. Wyglądało na to, że zielone świństwo przestało działać. Nerki paliły żywym ogniem. - Wdepnęliśmy w niezłe gówno – stwierdziła optymistycznie. Zegar, przeświecający spod skóry Tanji wskazywał za trzy dwunasta. Nie zdążyli się nawet otrząsnąć po niespodziewanym ataku Randala, kiedy witraż za plecami Garreta nagle eksplodował. Wynurzyła się z niego głowa szarej modliszki. Za nią, zamiast południowego słońca, widać było tylko ciemność, jakby okno było przejściem do innego świata. Stworzenie wskoczyło do mauzoleum, ale zanim zdążyło cokolwiek zrobić, Garret wypalił z czterolufki. Trafił idealnie, prosto w zegar. Korpus potwora eksplodował. Modliszka runęła na ziemię. Z jej głowy spadł hełm, odsłaniając szpiczaste uszy i twarz, niegdyś należącą do elfa. Riannon poczuła, jak świat wiruje dookoła niej. Sama nie wiedziała, czy czuje żal, czy ulgę, czy może jedno i drugie. Chyba raczej ulgę, bo oto na jej oczach skonał koszmar, który co noc nawiedzał ja w snach. Rozpoznała ojca swego dziecka. Przez krótką, aż nazbyt krótką chwilę nic się nie działo. Potem usłyszeli jakieś głosy z zewnątrz. - Jesteście otoczeni! Poddajcie się, nie macie szans! Tego już było za wiele jak na ich skołatane nerwy. Poczuli przypływ paniki. - Kto tam jest? - Pewnie tych ośmiu Nachtjaegerów! – Tanja nie miała złudzeń. Masowała dłonie, które wciąż nie chciały jej słuchać. - Myrmidio, ratuj, nie damy im rady – jęknęła Elizabeth, łapiąc się za plecy. – Co z Randalem? - Nadal nieprzytomny. - Cholera... Trzeba go ocucić. Delikatne poklepywanie po twarzy nie dało rezultatów. Wkurzona, oblała złodzieja wodą z fontanny. To pomogło. Niestety, odnośnie fundamentalnej kwestii „co robić?” Randal nie miał żadnego pomysłu. - Macie trzy minuty! – wydarł się typ zza drzwi. 18 Templariuszka rzuciła okiem na Tanję. Zegar wskazywał za dwie. Nie miała pojęcia, co się wydarzy, kiedy wybije dwunasta, ale czuła, że nic dobrego. - Okno... – jęknęła Riannon, która ocknęła się wreszcie z osłupienia. – Modliszka weszła przez okno... Randal zerwał się i podszedł do ziejącego czernią otworu. - Nic, czarno. Ciekawe, co jest za pozostałymi? Zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, wybił najbliższe okno. Traf chciał, że był to wiraż północny, przedstawiający płynący pod pełnymi żaglami „Abyss”. Do pomieszczenia runęła masa czarnej jak noc wody i, wymieszana z przelewającą się po posadzce cieczą, zaczęła zalewać podwyższenie. - Czarna Woda z Domu Lewiatana! Uciekajcie na środek! Nie pozwólcie, żeby was dotknęła! – zawyła Tanja, wskakując na najbliższy sarkofag. Niestety, na próżno. Rozszalałe fale ogarnęły ich wszystkich. XXI. Obudzili się w ciemnościach. Każdy sam, zamknięty w ciasnej przestrzeni. Troje Ionitów wiedziało, co to może oznaczać, ale dla Elizabeth i Randala przebudzenie było szokiem. Templariuszka poczuła łagodne kołysanie, jakby znajdowała się na pełnym morzu. Leżała na twardych deskach. Ból w plecach zniknął. Nie widziała nic, jakby ktoś zasłonił jej oczy. Usiłowała wstać i z przerażeniem zorientowała się, że znajduje się w podłużnej skrzyni... nie, nie skrzyni... trumnie!!! Próbowała podnieść wieko, ale było mocno przybite. Zaczęła wrzeszczeć co sił w płucach i walić pięściami w oporne drewno. Nagle skrzynia przechyliła się, potem uderzyła o coś twardego. Wieko zostało zdjęte. Templariuszka zobaczyła nad sobą pełną niepokoju twarz Tanji i Randala. Oraz potwornie wkurzonego Leitheusera. Bogowie tylko wiedzieli, skąd się tam wziął. Wyskoczyła z trumny jak oparzona. Rozejrzała się dookoła. Znajdowała się na barce. Przy rumplu stał szary golem o czerwonych jak ogień oczach. Tanja szalała. Biegała od burty do burty, ściskając w dłoniach lina zakończoną potężnym hakiem i wypatrując czegoś na morzu. Nagle krzyknęła, zamachnęła się i po chwili kolejna trumna została wyciągnięta na pokład. Wydobyli z niej oszołomionego Garreta. Złodziejowi drżały ręce. Ociekał wodą. Podobnie jak pozostali. - Gdzie Riannon – zapytał nagle Garret. Po chwili krzyknął i wyciągnął rękę. Zobaczyli kołyszącą się na falach skrzynię. Tanja rzuciła linę z hakiem, ale chybiła. Zaklęła z irytacją. Spróbowała jeszcze raz, ale w pośpiechu nie była w stanie dobrze wycelować. Trumna powoli zaczęła się zanurzać w czarnych odmętach. Zdesperowany Garret wydobył zaklęty zegarek. Jego użycie w tym miejscu graniczyło z szaleństwem, ale nie widział innego wyjścia. Obwiązał się w pasie liną, zatrzymał czas i wyskoczył za burtę. Otchłań, uwięziona przez zamrożony czas, stała się twarda jak szkło. Złodziej biegł po znieruchomiałych falach, potykając się co chwila o rafy skamieniałej piany. Czas wyrywał się z okowów. Stopy ratownika zaczęły się zapadać w mięknącym podłożu. Dopadł wreszcie do skrzyni, do połowy zanurzonej w czarnej mazi. Rozbił wieko i wyciągnął z wnętrza Riannon. Chwyciła go za szyję i przycisnęła się do niego z całej siły. Zawrócił, ale czas wyrwał się z mocy zegara i woda znów stała się wodą. Fale zamknęły się nad głową złodzieja. Poczuł, jak ktoś ciągnie go w kierunku barki. Szarpiąca za linę Tanja usłyszała nagle mrożący krew w żyłach dźwięk. Coś ogromnego otarło się o burtę statku. Wcisnęła linę w dłonie Elizabeth, każąc jej ciągnąć z całej siły i pobiegła do kajuty kapitana. Wiedziała, co należy robić. Chwyciła wiązkę suszonych ryb i cisnęła ją za burtę, licząc na to, że ten przysmak okaże się dla potwora bardziej kuszący niż tamta dwójka. Garret trzymał Riannon z całej siły, ale nagle zaczęła wysuwać się z jego objęć. Trzymał już tylko jej dłoń. Szamotał się w lodowatych falach, próbując ją utrzymać za wszelką cenę. Nagle wynurzył się na 19 powierzchnię. Oszołomiony, znalazł się na pokładzie statku, wciąż ściskając dłoń Riannon. Tylko że elfki z nim nie było. Znajdowała się w ogromnej paszczy. Za nią czerniło się gardło stwora, przed nią, pomiędzy rozchylonymi olbrzymimi zębami, zmieniały się obrazy. - PATRZ - usłyszała. Głos był niski i lekko niewyraźny. Wydawał się dobiegać ze wszystkich stron. Nagle uświadomiła sobie, że musi to być głos stwora, w którego paszczy siedzi. Nie miała ochoty patrzeć za siebie, wychyliła się spomiędzy zębów. Przed nią, gdzieś w oddali, do morza wchodziły setki, tysiące modliszek. Dowodził nimi rycerz cały w czarnych blachach, w pełnym hełmie z zakrzywionymi rogami. Na tarczy miał znak ośmioramiennej gwiazdy. - Archaon... - wyszeptała. - TAK. ROZPOCZĘŁA SIĘ INWAZJA. NIE... JESZCZE NIE NA STARY ŚWIAT. - Te modliszki... One ruszają na Ionę, prawda? NIEDŁUGO SZMARAGDOWA WYSPA ZOSTANIE ZALANA I POKONANA. A PÓŹNIEJ TE HORDY ODWRÓCĄ SIĘ I ZNISZCZĄ KISLEV, IMPERIUM... NIC NIE OCALEJE. NIC. Riannon słuchała. Przed nią obraz zmienił się, pokazując zgliszcza, ruiny. Nie tylko Iony. Najwidoczniej stwór widział już to wszystko, musiał być związany z Ioną. Pomyślała, że wyspa - grobowiec powstała na szkielecie takiego właśnie czerwia. Lewiatana. Milczała. - DAJĘ CI WYBÓR. ALE NIC ZA DARMO. ZAPŁACISZ MI SWOJA RĘKĄ. A PÓŹNIEJ BĘDZIESZ MOGŁA WALCZYĆ PO STRONIE BIAŁEJ IONY. Przypomniała sobie szorstkie drewno trumny, w której była zamknięta. Później ciemne niebo bez gwiazd, Garreta podającego jej dłoń i ciągnącego w stronę barki, gdzie czas stał w miejscu. Ale Riannon zaczęła zapadać się w czarną otchłań Abyssu. Tam na górze czuła jeszcze uścisk Garreta, kiedy pod nią coś przepłynęło. Nic nie dały pakunki suszonych ryb wyrzucone przez Tanję za burtę. Była już tylko ciemność. Czarna. Zimna. Złapała się za kikut lewej ręki. Żadnej krwi. Czyste cięcie. I pustka tam gdzie przedtem była dłoń. Słowa uwięzły jej w gardle. - PRZYWDZIEJESZ BIAŁĄ ZBROJĘ, Z MIECZEM I ZNAKIEM IONY NA TARCZY STANIESZ W JEJ OBRONIE JAKO TEMPLARIUSZ BIAŁEJ IONY. - Nie... - głos sprzeciwu, nie wobec słów Lewiatana, bo te przelatywały obok niej, ale ciche zaprzeczenie, bo to przecież nie mogła być prawda... - WYBIERZESZ BIAŁĄ IONĘ. - Jestem tylko zwykłym, szarym, nic nie znaczącym elfem. Nie jestem templariuszem, nie umiem walczyć mieczem, nie mam nawet ręki! - SZARZY KOŃCZĄ JAK CI NA DOLE miedzy zębami widziała obraz masakry RĘKA NIE BĘDZIE CI POTRZEBNA. POŚWIĘCISZ JĄ I STANIESZ SIĘ BIAŁYM TEMPLARIUSZEM! - Najdoskonalszy templariusz... przypomniała sobie - o to ci chodzi? Nie powiedział już nic więcej. Ona też nie. Spojrzała na kikut ręki. Nie chciała znowu wybierać. Nie chciała się znów poświęcać. O budziła się w takiej samej drewnianej trumnie. Nie krzyczała o pomoc. Siedzieli ze zwieszonymi głowami, zaszokowani i zrozpaczeni. Nie mogli się pogodzić ze stratą Riannon. Jak Bogowie mogli na to pozwolić? Tanja miała łzy w oczach, Garret mamrotał pod nosem, powtarzając w kółko najgorsze znane przekleństwa. Czuli się beznadziejnie. Morze wokół było ciche, spokojne jak grób. W smoliście połyskującej płaszczyźnie nie widzieli ani odbicia nieba, ani barki, która zdawała się przesuwać po gęstej mazi. Otaczały ją wraki statków. Ogromne cmentarzysko umarłych statków ciągnęło się aż po horyzont. Przed ich oczami przesuwały się zmurszałe burty obrośnięte długimi warkoczami wodorostów, połamane maszty, szkielety dawno zmarłych marynarzy. Smoliste, czarne niebo wyglądało jak lustrzane odbicie morza. Brakowało tylko wraków. Wokół panowała cisza. Niespodziewanie ujrzeli trumnę unoszącą się na falach. Ożywieni nową 20 nadzieją rzucili się wszyscy razem, by wyciągnąć ją na pokład. Hak zaczepił o drewno. Skrzynia dobiła do barki. W środku znaleźli... Riannon! Tania wyciągnęła ją na pokład. Elfka, smutna i zrezygnowana, nie odezwała się ani słowem. Nie miała dłoni. Przedramię kończyło się gładko, jak miejsce na gałęzi, z której opadł liść. R iannon nie wiedziała, co sądzić. Czy zapłata została już uiszczona, czy ma wyrzucić odciętą dłoń czerń Abyssu? Czy milczenie zostało odebrane jako dokonanie wyboru, czy dokonano wyboru za nią? Wyciągnęła prawą rękę nad powierzchnię morza. Tak samo jak wtedy, gdy płynęła na Ionę po raz pierwszy, zobaczyła odbicie swej dłoni... a właściwie kości, które ją tworzyły. Pewne rzeczy pozostawały niezmienne... Z odciętą kończyną skuliła się pod burta. Barka przepływała właśnie pod mostem utworzonym z dziobów dwóch dawno zatopionych okrętów. Minęła obrośnięte glonami rzeźbione syreny, niegdyś pokryte złotą farbą. - Zbliżamy się... - szepnęła Tanja. Zaraz rozwieje się zasłona czerni i na horyzoncie pojawi się Szmaragdowa Wyspa.... XXII. Statek rzeczywiście zbliżał się do wyspy, która, wedle słów Tanji, wyglądała zupełnie jak Iona, choć jej czubek zasnuwała szara mgła. Kiedy wjechali na górę, korzystając z potwornie kołyszącej się windy, ich oczom ukazał się znajomy widok. Jednak nie ten, którego spodziewała się trójka Ionitów. Ujrzeli potężną sylwetę Mauzoleum, a przecież tego budynku nie było na Białej Ionie. Skoro zaś Czarna Iona była lustrzanym odbiciem Białej, pozostawała tylko jedna możliwość. Znów znaleźli się na Skale Czasu, tylko że teraz otaczało ją morze. To miejsce było bez wątpienia Szarą Ioną! Nie mieli innego wyjścia, jak wrócić do Mauzoleum. Kręcili się chwilę po budynku, nie bardzo wiedząc, co począć, kiedy nagle usłyszeli dźwięk, który zdawał się dobiegac zewsząd i wypełniać powietrze. Pierwsze uderzenie zegara. - Mam tego dość! – oświadczyła Riannon – pomóżcie mi to otworzyć. – powiedziała, usiłując zepchnąć wieko z grobowca – Chcę zobaczyć, czy to coś w środku też nie ma ręki. Tanja i Elizabeth pomogły jej ruszyć ciężki kamień. Wieko odsunęło się z przeraźliwym zgrzytem i runęło na posadzkę. W środku spoczywał zmurszały szkielet, ubrany w białą jak śnieg zbroję. Przy boku miał miecz. Zakrywała go trójkątna tarcza ozdobiona głęboko wyrytym symbolem Iony, przymocowana do ramienia pozbawionego dłoni. Riannon osunęła się na kolana i ukryła twarz w dłoniach. W uszach rozbrzmiewały jej słowa Lewiatana – za cenę ręki mogła wrócić, ubrać zbroję i walczyć w obronie Iony... Nie zastanawiała się długo. Powoli zaczęła nakładać fragmenty starożytnego pancerza. Po kolei otwierali grobowce, w każdym znajdując kościotrupa w zbroi. Stali teraz, każdy nad „swoim” sarkofagiem, oszołomieni i na wpół przytomni, jak nigdy bliscy popadnięcia w kuszącą otchłań szaleństwa. Garret wpatrywał się w białą zbroję z wizerunkiem świecznika i znakiem Iony klepsydrą - na tarczy. - O w mordę, wiecie, co to jest? To czysty mithril! Randal postukał zagiętym palcem w tarczę ozdobioną symbolem Iony, pod którym widniał pękaty mieszek. - Jakbyśmy to sprzedali, bylibyśmy bogaci! Riannon, której tarczę zdobiła tylko głęboko wytrawiona klepsydra, uśmiechnęła się blado. Błazenada dwóch złodziei nie była w stanie rozproszyć jej zatroskania. - Słuchajcie... Muszę wam coś powiedzieć. – zaczęła Riannon, obracając w dłoniach miecz wydobyty z sarkofagu. Opowiedziała o spotkaniu z Lewiatanem. Słuchali, pełni zdumienia. 21 Brakujące elementy układanki wskoczyły na swoje miejsca. Teraz zrozumieli. Krąg Iony... Dwieście lat temu Stary Świat padł ofiarą inwazji. Hordy Chaosu zalały Norskę i Kislev. Kiedy wydawało się, że nadszedł czas ostatecznej zagłady, ludzie zjednoczyli się pod znakiem Sigmara za sprawą Magusa Pobożnego. Wygrali, ale cena była wysoka. Świat długo musiał leczyć wojenne rany. I nikt nie znał prawdziwych przyczyn i prawdziwego początku tamtej inwazji... Oprócz nich. Zrozumieli, że wydarzenia sprzed dwustu lat miały swój początek poza granicami znanego świata, poza rzeczywistością. Wszystko zaczęło się od ataku na Białą Ionę i od jej klęski. Kości jej obrońców bielały w grobowcach przed nimi. A teraz czas zatoczył koło... pętlę... krąg Iony. - Myślę, że wszyscy powinniśmy założyć te zbroje. Garret i Tanja zrobili to bez wahania. Elizabeth stała nieruchomo przed wciąż zamkniętym sarkofagiem, jakby bojąc się zajrzeć do środka. Randal pokręcił przecząco głową. - Róbcie, co chcecie. Ja tego nie założę. Czułbym się śmiesznie! Zresztą, nie do twarzy mi w szarym. Dopiero teraz zorientowali się, że zbroja, której tak bardzo nie chciał założyć, różniła się od ich pancerzy. Była szara jak dym nad ścierniskiem. Mimo to próbowali go przekonać. Złodziej zaczął się wahać. Wtedy usłyszał cichy szept we wnętrzu swojej głowy. - Nie zakładaj! Po co masz się decydować? Włożysz i zginiesz bez sensu. Jeśli zrobisz to, co ci powiem, unikniesz złego losu. - Co miałbym zrobić? – zapytał w myślach złodziej. - Zaprowadzisz tych czworo tam, gdzie spotkają swoje przeznaczenie. – Głos w głowie brzmiał dziwnie znajomo - A ty będziesz żył i chędożył do końca życia. - Jakie przeznaczenie? – drążył Randal, ze zdumieniem stwierdzając, że głos, z którym rozmawia, jest jego własnym głosem. - Swoje. Co cię to obchodzi? Ty będziesz żył. - Zastanowię się. - Byle nie za długo – odpowiedział głos i zniknął. Elizabeth odwaliła wieko sarkofagu bez niczyjej pomocy. Wahała się jeszcze chwilę, wreszcie wzięła głęboki oddech i zajrzała do środka. Zbroja była szara. Nie zdziwiło jej to. Całe życie balansowała na wąskiej granicy pomiędzy światłem i ciemnością. Nigdy nie lubiła się zbytnio angażować, dokonywać jednoznacznych wyborów pomiędzy dobrem a złem. Zresztą życie nauczyło ją, że tak naprawdę istnieje tylko mniejsze lub większe zło. Dobro funkcjonowało tylko w bajkach. Służyła Myrmidii, zabijała sługi Chaosu i starała się przeżyć. Przyjmowała to, co przynosiło życie. To była jej cała filozofia. Większość problemów rozwiązywała się w końcu sama, wystarczało tylko poczekać. Przecież i w sprawie Err’avandrela wciąż unikała podjęcia decyzji... Na tarczy, leżącej na piersi szkieletu, widniał słabo widoczny symbol Iony i głęboko wyryty, wyraźny symbol Myrmidii – włócznia na tle okrągłej tarczy. Jednak na samym dole Elizabeth dostrzegła jeszcze jeden znak... Znak Malala, chaotycznego Boga – Renegata. Poczuła zimny dreszcz. Tak więc, choć wciąż temu zaprzeczała, dotknięcie Renegata spoczęło na niej, nawet jeśli stało się to tylko za pośrednictwem mrocznego elfa. Zadrżała. Oto rzucono jej w twarz prawdę, do której nie przyznawała się sama przed sobą... Poczuła smutek. Nawet tutaj, w tym dziwacznym miejscu poza znanym światem, ścigało ją przeznaczenie – JEJ przeznaczenie, przed którym uciekała od lat i które nie miało nic wspólnego z tymi zmurszałymi kośćmi w rzeźbionym sarkofagu. Szybko, zanim ktokolwiek z towarzyszy zdążył zauważyć, zakryła ten ostatni symbol pyłem z grobowca. Riannon ze smutkiem patrzyła na szarą zbroję, nad którą stała ponura jak gradowa chmura Elizabeth. - Nie jest dobrze... – mruknęła. Przypomniała sobie słowa Lewiatana. „Szarzy kończą jak ci na dole.” Spojrzała na Elizabeth ze współczuciem. 22 Templariuszka złapała jej spojrzenie i wzruszyła ramionami. - Nigdy nie lubiłam wybierać. – wyjaśniła spokojnie i sięgnęła po szare blachy. Wciąż jeszcze trzymała w dłoniach hełm, zastanawiając się, czy warto zamykać głowę w niewygodnym garnku, kiedy zza drzwi Mauzoleum dobiegły ciężkie kroki. W progu stanęło sześć sylwetek, ubranych w czarne jak noc pancerze. - O nie, znowu! – jęknęła Tanja z rezygnacją. Troje Ionitów było już kiedyś w podobnej sytuacji, ale dla Elizabeth i Randala widok... samych siebie, stojących w drzwiach, był potwornym szokiem. - Co... Co to jest? - Oooo, popatrz, oni są tu pierwszy raz i nic nie wiedzą – powiedział Czarny Randal, śmiejąc się prosto w nos swojemu nie opancerzonemu bliźniakowi. - To taka mała sztuczka Iony, słoneczko. – wyjaśniła Czarna Elizabeth, wykrzywiając się złośliwie w kierunku Elizabeth Szarej. - Dobra, dość tych głupot, skończmy z nimi! – Krzyknęła Czarna Tanja i z wyciągniętym mieczem ruszyła ku Tanji Białej. Powstrzymało ją wyciągnięte ramię potężnie zbudowanego mężczyzny, który jako jedyny nie miał swojego odpowiednika. - Daj spokój – powiedział głosem pełnym zniechęcenia, ściągając z głowy ciężki, czarny hełm – Jaki to ma sens? I tak ugrzęźliśmy w pętli... - Maladis! – wykrzyknęła Biała Riannon, wreszcie rozpoznając maga. - Tak, to ja. I wierz mi, mam już tego wszystkiego serdecznie dosyć. - Dosyć? – elfka nagle odzyskała energię – Jakie dosyć? Przecież musimy walczyć! - Taaak? – udała zdziwienie Czarna Riannon – Po co? I... po której stronie? - To znaczy, że wy... my... – Elizabeth zaplątała się w niedokończonym pytaniu, zastanawiając się nagle, kto tu, do cholery, jest prawdziwy? - Tu nie ma żadnych „my” i „wy”. To my. Tylko później. Albo wcześniej. – wyjaśnił litościwie któryś z Garretów. – to, co dla nas jest przyszłością, oni już przeżyli. I mogą przeżyć jeszcze raz. - Pętla czasu? – wyszeptała z niedowierzaniem. – Niemożliwe... - Koniec tej farsy, zabijmy ich wreszcie i wynośmy się stąd! – wyrwała się Czarna Elizabeth. Maladis zatrzymał i ją. Przez chwilę obie templariuszki patrzyły sobie groźnie w oczy, a Tanje obrzucały się obelgami i groziły sobie bronią. Dwóch Garretów wystrzliło i chybiło, a teraz mierzyło do siebie z pistoletów, dwaj Randale podrzucali w dłoniach ostre jak brzytwa sztylety. Dwie Riannon stały z tyłu, jednakowo zobojętniałe i apatyczne. Wyglądali zupełnie jak lustrzane odbicia. - Przestańcie! – huknął Maladis – To nie ma najmniejszego sensu! – Jak chcecie – zwrócił się do piątki zajmującej wnętrze Mauzoleum – To możecie sobie iść w cholerę i walczyć za Ionę. Nieważne, co zrobicie. Nieważne, co wybierzecie. To i tak się skończy jak poprzednio. Ja już tam byłem chyba z pięć razy, a za każdym cholernym razem obrońcy przegrywali, Ionę zalewała czarna fala i z powrotem budziliśmy się w cholernych trumnach. MAM TEGO DOŚĆ. Ja tam nie idę. - To co, nie zabijemy ich? – Czarną Tanję najwyraźniej swędziały ręce. - Po co? - To może napijemy się razem wódki? – rozładowała atmosferę Tanja Biała. Wszyscy zaśmiali się krótko, trochę wymuszenie. - W dwóch możemy spalić dwa razy więcej – powiedział Biały Garret. - I wychędożyć dwa razy więcej sikoreczek – dorzucił Randal-bez-zbroi. - W końcu oddałam dłoń, żaby móc bronić Iony... Możemy tylko zyskać. Już gorzej nie będzie, więc po co tu siedzieć? – Riannon zwróciła się do swego lustrzanego odbicia. – I może Opat coś wymyśli z tą ręką... Może cofnie czas? Maladis! zawołała w stronę pogrążonego w rozmyślaniach maga – Wspomniałeś, że możemy iść walczyć. Ale jak mamy się przedostać na Ionę? - Przejście jest w obrazie z modliszką, wystarczy dotknąć plamy niebieskiego światła. Riannon odwróciła się i spojrzała na wizerunek modliszki rozkładającej szponiaste ręce, jakby gotowej do skoku. Posłała pytające spojrzenie drugiej elfce. 23 Ta lekko skinęła głową. Elizabeth tymczasem spojrzała na swoją czarną odpowiedniczkę. Porozumiały się bez słów. W końcu były jedną osobą. Wyszły na zewnątrz, pogadać z dala od niepowołanych uszu. Długo milczały. - Jak mogłaś? – wykrztusiła wreszcie Szara. - Nie wiesz? – Czarna wykrzywiła twarz w ironicznym uśmiechu. „O kurczę, ale mam paskudny uśmiech!” – przeleciało przez myśl Elizabeth. Domyślała się, co tamta miała na myśli. - Nieśmiertelność. Z nim. To mało? – zapytała Czarna. Szara chwyciła ją za ramiona. - Daj spokój! Przecież wiesz... obie wiemy, o co mu naprawdę chodzi! – zajrzała głęboko we własne oczy i dostrzegła iskierkę zwątpienia. – Potęga i władza. Tylko na tym mu zależy. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. To wszystko jest tylko kłamstwem. Ty... Ja... Jedyna osoba, która może mu przeszkodzić, gdy nadejdzie czas. - Jeśli krąg zostanie przerwany i Biała Iona upadnie, to już nie będzie miało znaczenia – odpowiedziała tamta ze złością. - TYM cię przekonali, żebyś przyszła tutaj i zabiła mnie? Czyli siebie? – zapytała, zastanawiając się jednocześnie, czy naprawdę ma taką paskudną gębę, kiedy się wścieka. - Daj spokój, to śmieszne, za stara jesteś na takie numery! Dążenie do samozniszczenia... - ... to domena gówniarzy i poetów. – Druga Elizabeth zmrużyła oczy. - Wiem. - Obie to wiemy. - Więc? Wrócimy razem do środka i zobaczymy, co będzie dalej? - Tak. A wtedy podejmiemy decyzję. Razem. Czarna templariuszka skinęła głową. Zbyt szybko. - Czekaj, czekaj – mruknęła Szara – Jaką mam gwarancję, że mi nie wywiniesz jakiegoś numeru? - A jaką mam ja? – zachichotała paskudnie Czarna. - Przysięgnij na honor! To jedyna przysięga, jakiej na pewno nie złamiesz... - Do licha, za dobrze mnie znasz. Przysięgam. Na honor. Z brzękiem pancernych rękawic przypieczętowały umowę uderzeniem pięści o pięść i wróciły do Mauzoleum. Pozostali podjęli już decyzję. Jeżeli chcieli ocalić swój świat, musieli bronić Szmaragdowej Wyspy, jak bohaterowie sprzed dwóch stuleci. Być może zginąć tak, jak oni. Wiedzieli, że muszą spróbować przerwać ten krąg, nawet nie mając żadnej nadziei. Postanowili walczyć za Ionę. Wyruszali wszyscy, prócz zniechęconego Maladisa i dwóch Randali. - Czy to na pewno ma sens? Byliśmy tam przecież i za każdym razem... – marudził Czarny. - Nie marudź, najwyżej znowu tu wrócisz. – przekonywała Tanja. - Baaaardzo śmieszne! Idźcie, my sobie tu posiedzimy. - I popatrzymy – dodał tajemniczo Maladis. - W takim razie ruszamy – powiedziała Tanja. - Ruszamy – powtórzyli jak echo pozostali. Riannon wyszukała na obrazie z modliszką świecącą błękitem plamę, dotknęła jej i znikła. Po kolei zanurzali się w błękitnym świetle. A kiedy przestąpili granicę, dokonując ostatecznego wyboru, szara zbroja Elizabeth stała się biała jak śnieg. Powierzchnia obrazu zamigotała, ściemniała, po czym rozbłysnęła błękitem. Malowidło przekształciło się w okno, wychodzące na inne miejsce, inny wymiar. Zamiast modliszki pojawiło się morze i wyrastająca z niego wyspa, do której prowadził szeroki kamienny most – akwedukt. - Popatrzymy? – zapytał Maladis. Dwaj złodzieje rozsiedli się wygodnie na brzegu sarkofagu i w milczeniu obserwowali idącą w kierunku wyspy grupę. 24 XXIII. Znaleźli się na szerokim moście. Daleko przed sobą ujrzeli Szmaragdową Wyspę. Na szczycie dwóch stromych, zielonych skał wyrastały mury obronne. Pojedyncza wieża wydawała się drapać nisko zawieszone chmury. Na wietrze łopotała flaga pokryta niezrozumiałymi runami. Dwie części wyspy tak bardzo przypominały potężną twierdzę, że Elizabeth natychmiast nazwała je w myślach „wysokim” i „niskim zamkiem”. Połączone były wąskim paskiem lądu, na którym wybudowano strome schody. W dole widać było dym z kominów. U podnóża niższej skały rozciągał się szeroki pas piaszczystej plaży, na której rozłożyły się zabudowania niewielkiej wioski i obrośnięta wodorostami przystań. Na górę wjechali platformą, taką samą jak przy Skale Czasu, obsługiwaną przez szarego golema o czerwonych oczach – podobnego do sternika barki jak dwie krople wody. Powitał ich kapłan w białych szatach. - Witajcie. Opat od dawna na was czeka. Ledwie dotknęli stopami zielonej skały, platforma gwałtownie zjechała na dół. Ruszyli w stronę „wysokiego zamku”. Elizabeth ze zdumieniem patrzyła na dziwaczne miasto. Zobaczyła gromadkę dzieci, które sadziły jakieś rośliny. Druga grupka szła ich śladem i wykopywała świeżo posadzone zielsko. Nie miało to najmniejszego sensu. Chyba, że mieszkańcy zapewniali sobie w ten sposób spokój. Smarkacze byli wyjątkowo cisi. Przybysze przeszli pod łukiem rzeźbionym w delfiny, przebyli szerokie schody i wstąpili w chłodne mury mniejszej biblioteki. Minęli skrybę, zapisującego własną krwią tajemnicze, wciąż powtarzające się symbole na zwoju pergaminu. Weszli na piętro i zapukali do drzwi Opata. Białowłosy starzec siedział pochylony nad księgą. Jego oczy zakryte były bielmem. Choć ślepy, śledził tekst, wodząc palcem po pergaminie. Kiedy przestąpili próg, Opat zamknął księgę i odłożył ją na stół. Tanja przywitała go w imieniu drużyny. Wkrótce zatopili się w pełnej tajemniczych niedopowiedzeń rozmowie. Nie mogąc się doczekać jakichkolwiek konkretów, Schwarzenschwert zajrzała ukradkiem do księgi. Strony były puste! - Możesz ją przeczytać, używając palców, ale wypali ci oczy. – odezwał się Opat. - Jak tak, to ja dziękuję. – mruknęła i pospiesznie odłożyła wolumin, na wszelki wypadek starannie wycierając palce o obrus. - Tak więc ustalone – Opat podjął przerwaną rozmowę z Tanją. – Oddaję wam do dyspozycji wszystkie nasze zasoby i ludzi. Na wyspie jest już około stu innych templariuszy. Tylko tylu... - Przegramy, jak za każdym razem – mruknęła pod nosem Czarna Elizabeth. - Nie truj. Teraz mamy dwa razy większe szanse. - Nie wolno nam się poddać. Gdyby coś poszło źle, uciekajcie do podziemi Wielkiej Biblioteki – ciągnął Opat. - No jasne, żeby znowu wylądować w trumnie. – wykrzywiła się Tanja Czarna. - Nie ma mowy o żadnym uciekaniu! – stwierdziła Biała. - W takim razie idźcie już i zacznijcie przygotowania. Wszyscy czekają na was w Długim Domu. Niech was Bogowie strzegą. Krąg musi zostać przerwany. – zakończył rozmowę Opat i wyciągnął ręce w geście błogosławieństwa. Długi Dom wypełniała gromada zbrojnych. Wszędzie słychać było zgrzyt osełek i pobrzękiwanie zbroi. Na widok przybyłej grupy zebrani przerwali wszelkie rozmowy. Zapadła pełna oczekiwania cisza. - Witajcie! Już myśleliśmy, że się nie pojawicie! – usłyszeli. Podeszła do nich czarnowłosa kobieta, podobna jak dwie krople wody do topielicy z obrazu. Anna. Towarzyszył jej Leithauser. Dokładniej mówiąc, dziesięciu Leithauserów. Narada była krótka. Tanja i Elizbeth opowiedziały o słabych i silnych stronach stworów Belwitza, powtarzając wszystko, co wyczytały w wykradzionych 25 Jorgensenowi notatkach. Zastanawiały się nad sposobami przetrwania oblężenia. Według słów Czarnych, należało się spodziewać ataku z powietrza. Opactwo dysponowało dziesięcioma arkabalistami i katapultą, więc Elizabeth poleciła rozmieścić je na murach. W miejscach, gdzie zbocza były łagodne i gdzie możliwy był atak z poziomu morza, a więc przede wszystkim na schodach łączących wyższą i niższą część wyspy, ustawiono potężne kotły, do których zakonnicy zaczęli wrzucać wyniesione ze zbrojowni sztabki ołowiu. Po wyczerpaniu jego zapasów mieli lać na głowy wroga wrzątek, kaszę... cokolwiek, co można było zagotować. Obrońcy zostali podzieleni na dziesięcioosobowe oddziały i rozstawieni na murach. Garret i Riannon podjęli się zaminowania plaży i przekonania mieszkających tam chłopów, by schronili się w twierdzy. Ze zbrojowni wyniesiono wszystko, co do ostatniego noża. Obrońcy podzielili między siebie łuki i kusze, kołczany pełne ostrych pocisków, miecze, tarcze i topory. Riannon zgarnęła spory stos stalowych gwiazd, którymi umiała rzucać z morderczą precyzją. Do tego przynajmniej nie potrzebowała obu rąk... Pochylona nad mapą wyspy Biała Elizabeth westchnęła ciężko. Spojrzała na dwie elfki i dwóch Garretów. - Jak rozumiem, wy staniecie na murach od strony plaży i w odpowiedniej chwili wysadzicie wszystko w powietrze. Tanje i Leithausery zajmą się północnym i zachodnim zboczem. My - spojrzała na Elizabeth Czarną – będziemy bronić schodów. Na „wysokim zamku”, wokół Wielkiej Biblioteki, rozstawiłam połowę ludzi. Szkoda, że tamci zostali w Mauzoleum, przydałby się ktoś na wieży...– przerwała na chwilę, jeszcze raz analizując w myślach rozmieszczenie oddziałów. Obrońców było tak niewielu! Zrobiliśmy wszystko, co można było uczynić. Teraz możemy się już tylko czekać na atak. Czas na modlitwę. Czarna spojrzała na nią z ukosa. - Taaak? A do kogo? - Do Myrmidii, oczywiście! - żachnęła się Schwarzenschwert. - Oczywiście? JA nie zamierzam... Biała wzruszyła ramionami. - Módl się, do kogo chcesz, albo nie módl się wcale. Tylko bądź łaskawa mi nie przeszkadzać, przynajmniej przez chwilę. Po czym, przyłożywszy prawą pięść do serca, zamknęła oczy, pochyliła głowę i zatopiła się w żarliwej modlitwie. XXIV. Zaledwie zakończyli przygotowania, na horyzoncie pokazały się czarne chmury. Było w nich coś niesamowitego – wznosiły się i opadały, rozdzielały się na mniejsze fragmenty i znów łączyły. W dodatku poruszały się pod wiatr. - Płaszczki! Płaszczki lecą! Obrońcy wylegli na mury i chwycili za kusze i łuki. Pot wystąpił na czoła żołnierzy pośpiesznie obracających kołowroty arkabalist. Zewsząd dało się słyszeć trzeszczenie potężnych cięciw i zgrzyt zaciskanych zębów. - W nich! – wrzasnęła Elizabeth, dając znak miotaczom. Ciężkie pociski z sykiem przecięły powietrze. Rozpoczęła się bitwa. Z aczyna się! – krzyknął Randal i usiadł wygodniej. – Ej, magu! Maladis przerwał spacer dookoła Mauzoleum i przysiadł obok pary złodziei. - Ładna salwa – mruknął po chwili. – Poprzednio na to nie wpadliśmy. Rzeczywiście, salwa była udana. Trzy płaszczki runęły w odmęty morza, dwie inne zachwiały się w locie i upuściły dźwigane modliszki. Wrogowie zbliżali się do wyspy. Do bitwy włączyli się łucznicy i chmura strzał zasnuła niebo. Płaszczki spadały jedna za drugą, ale w miejsce zabitych pojawiały się następne, każda zaś dźwigała kilka modliszek. - Dużo ich - Randal podrapał się po karku. – Może powinniśmy dołączyć? - No co ty? – Maladis spojrzał na niego ze zdumieniem. – Naprawdę? 26 - Eeee, tak się tylko zastanawiam. – złodziej machnął ręką i sięgnął za pazuchę. – Chce ktoś łyka? – zapytał, wyciągając małą flaszkę, przechowywaną dotąd pieczołowicie „na czarną godzinę”. W końcu zapasy strzał zaczęły się wyczerpywać. Kilka płaszczek zdołało wreszcie zrzucić swój ładunek na wyspę i na murach rozgorzał szereg potyczek. Szczęk mieczy odbijał się od skał i wracał zwielokrotnionym echem. Okrzyki wściekłości i bólu mieszały się ze skrzeczeniem modliszek, tworząc ogłuszającą kakofonię dźwięków. Riannon strzelała do nadlatujących płaszczek, opierając kuszę na przedramieniu. Jakoś sobie radziła, mimo braku dłoni, ale jej celność trudno było nazwać rewelacyjną. Na opustoszałej plaży coś się poruszyło. Z fal wynurzyły się ociekające wodą postacie. Powłócząc nogami, rozpoczęły powolny marsz w kierunku murów. - Śpiący się przebudzili! Garret, który wcześniej wymógł na Białej Tanji pożyczenie magicznego pierścienia, czym prędzej wpakował kulę ognia w pierwszy ładunek. Eksplozja rozerwała na strzępy kilkunastu topielców i pozostawiła głęboki lej w ziemi. Nie powstrzymało to fali umarłych, wychodzących z morza jeden za drugim. - Ilu ich tam jest? - Anna mówiła, że... tysiące. – powiedziała cicho Riannon. Złodziej bez słowa odpalił następny ładunek. Grupa modliszek, zrzuconych z nieba przez przelatujące płaszczki, wylądowała na schodach i rzuciła się na krzątających się wokół wielkich kotłów ludzi. Na spotkanie stworów rzuciły się dwie templariuszki i przydzielona im dziesiątka obrońców. Elizabeth szybko przekonała się, że bycie „podwójną” może mieć swoje zalety. Działały z Czarną jak jeden organizm, porozumiewając się niemal bez słów, atakując z morderczą precyzją i skutecznie broniąc się nawzajem. Przeszły przez oddział modliszek jak rozgrzany nóż przez masło. Tym łatwiej, że mithrilowy pancerz, o połowę lżejszy od zwykłej, żelaznej zbroi, był niesamowicie odporny na ciosy. Szkoda tylko, że nie założyła hełmu... Wkrótce schody zostały oczyszczone. - Nie ciesz się tak – warknęła przez zęby Czarna, ocierając oczy zalane krwią z rozciętego czoła. – Przyjdzie ich więcej. Dużo więcej. I to nie tylko modliszek. - Skoro już o nich mowa, właśnie lezą z dołu. – odwróciła się i wrzasnęła na całe gardło – Opróżniać kooootłyyy! Roztopiony ołów polał się na głowy potworów, czyniąc w ich szeregach potworne spustoszenie. Tylko nieliczni napastnicy dotarli na górę i zostali wyrżnięci bez litości. Zakonnicy natychmiast zaczęli ładować do kotłów kolejną porcję ołowiu. - Pierwsza fala odparta – westchnęła z ulgą Czarna. – Mamy chwilę oddechu. Widok dziesięciu Leithauserów, wywijających ciężkimi, dwuręcznymi mieczami, przyprawiłoby Tanję o zawrót głowy, gdyby nie to, że była zbyt zajęta bronieniem własnego tyłka. Modliszki spadały z nieba niczym deszcz. Obrońców było za mało, by wystrzelać wszystkie nadlatujące płaszczki i niejednej udawało się zrzucić na wyspę swój przerażający ładunek. Terenkowa szalała. Jej bliźniaczka walczyła tuż obok, odrąbując głowy i kończyny. Napór wroga był coraz słabszy, aż wreszcie na murze pozostały tylko trupy. Dookoła nie było ani śladu potworów. Biała Tanja otarła pot z czoła i spojrzała na Czarną. Koniec? – zapytała z niedowierzaniem. - Tylko przerwa – Czarna wyszczerzyła zęby w demonicznym uśmiechu. N ieźle sobie radzą, nie? - Czarny Randal z podziwem oglądał toczącą się na Ionie bitwę. – Idzie lepiej, niż ostatnim razem. Co myślisz, magu? Maladis pokiwał głową. - Faktycznie. Do tej pory wszyscy jeszcze żyją! Może jednak jest jakaś nadzieja? - To co, może się przejdziemy? Co myślicie? 27 - Może i tak. Trochę głupio tu siedzieć. stwierdził Randal - Eee tam, raz się żyje! - Niezupełnie, ale to nieważne. Zakładaj blachy. - Zapomnij! Idę tak, jak stoję. Tylko miecz wezmę. Idziesz, magu? - Idę. – zdecydował Maladis. - Co będę sam siedzieć... Ruszyli. Wkrótce znaleźli się na moście wiodącym w kierunku wyspy. W marszu rozgrzewali nadgarstki, po raz ostatni sprawdzali, czy sztylety tkwią tam, gdzie trzeba i czy miecze łatwo wychodzą z pochew. Na plaży czekały na nich zastępy Śpiacych. Plaża była już cała zryta lejami po kolejnych detonacjach i zasłana szczątkami Śpiących, kiedy jedna z płaszczek przeleciała nad wschodnim murem. Dwóch Garretów sięgnęło po pistolety i zaczęło strzelać w brzuchy potworów, osłaniając dwie Riannon, które siekły mieczami na prawo i lewo, masakrując modliszki wspinające się po niemal pionowej skale, każdym ciosem odpłacając za blizny na twarzach. Biała dziękowała w duchu wszystkim znanym bogom za wyniesioną z Mauzoleum zbroję, którą włożyła tylko ze względu na słowa Lewiatana. Gdyby nie pancerz, już dawno byłoby po niej. Niejeden cios modliszek dochodził do celu i kończył się jedynie brzękiem blach. Nie lubiła tego dźwięku i za każdym razem zirytowana przygryzała wargi, przeklinając się za brak refleksu. Na szczęście mithril nie był ciężki, nie ograniczał ruchów jak typowa zbroja. Modliszek było coraz więcej, ale czwórka, działająca jak jeden człowiek, odpierała kolejnych intruzów bez poważniejszych szkód. Któraś z modliszek strąciła hełm z głowy Czarnego Garreta i pozostawiła na jego czole krwawą bruzdę. Mimo wszystko utrzymali pozycję, wychodząc ze starcia z lekkimi zadrapaniami. Zaskoczyła ich nagła cisza. Modliszki przestały się pojawiać. Płaszczki przegrupowywały się poza zasięgiem strzału. Przez chwilę wisiały nieruchomo w powietrzu, jakby na coś czekając. Najpierw usłyszeli brzęczenie tysiąca much. Potem na nadwieszonym nad morzem odcinku umocnień pojawiła się ogromna sylwetka, owinięta ciasno obszarpanym płaszczem z kapturem zakrywającym twarz. W notatkach Jorgensena czytali o tych istotach. Przed nimi stał Praojciec, stwór mający ponoć coś wspólnego z Bogiem Rozkładu, Nurglem. Niestety, poza nazwą nie znaleźli wiele informacji. Przybysz uniósł rzeźbioną w czaszki laskę i oburącz uderzył nią o ziemię pod swoimi stopami. Cienkie jak włos pęknięcie zaczęło sunąć w kierunku murów, dotarło do skały, na której opierała się budowla i rozwarło się niczym bezzębna paszcza. Mury, ziemia, skały – cały fragment wyspy zaczął majestatycznie zsuwać się do morza. Obrońcy rzucili się do rozpaczliwej ucieczki. Karkołomny skok w ostatniej chwili ocalił im życie. Po jednej stronie rozpadliny znalazła się Biała Riannon z Czarnym Garretem, po drugiej Czarna Riannon trzymała kurczowo rękę zwisającego nad przepaścią Białego Garreta. - Pomóżcie mi! – krzyczała Riannon, z trudnością utrzymując równowagę na krawędzi urwiska. Ruszyli w jej stronę, jednak zakapturzona istota otoczona muchami stanęła nagle na ich drodze. Na szczęście Garret nie stracił głowy. W chwili kiedy Praojciec ponownie uniósł laskę, złodziej posłał ognistą kulę prosto w ciemność skrywającą się pod kapturem. Głowa nurglowego obrzydlistwa eksplodowała. Wyciągnęli Białego Garreta na górę i wszyscy czworo pobiegli w stronę wieży. P ani! Nie ma już co ładować do kotłów! - Staczać kotłyyyyy! – wrzasnęła Elizabeth, z rozkoszą wyobrażając sobie modliszki rozgniatane przez półtonowe żelastwo. Kotły z ogłuszającym hukiem przetoczyły się po zboczu, zbierając krwawe żniwo wśród napastników. Nad głowami oblężonych przeleciała eskadra płaszczek. Ich pasażerowie wylądowali na dachu Wielkiej Biblioteki. Wśród gromady modliszek i kilkunastu Nachtjaegerów stał wysoki mężczyzna od stóp do głów spowity w czerń. Nawet jego 28 długie włosy powiewające na wietrze były smoliście czarne. - Belwitz! – krzyknęła Czarna Elizabeth, chwytając Białą za ramię. Chwyciła za łuk, ale przeciwnik był zbyt daleko. Rozejrzała się. Ośmiu przy niej, dwie dziesiątki przy arkabalistach, następne trzy poza zasięgiem głosu, nieosiągalne. Modliszek było dwukrotnie więcej, furda modliszki, gorzej z Nocnymi Łowcami! W dodatku stały na dachu. Szarża? Szaleństwo! Bez szans. Bez sensu... Belwitz uniósł ramiona. Rozległ się potworny huk. Mur za plecami templariuszek eksplodował, a kilkunastu walczących zostało rozerwanych na sztuki. - Jasna cholera, co on tam ma? Kolejna eksplozja nastąpiła niemal natychmiast po pierwszej. Jedna z arkabalist i zgromadzona wokół dziesiątka obrońców w mgnieniu oka przestały istnieć. Fragmenty muru zasypały otoczenie, zabijając jeszcze kilku ludzi. Belwitz znowu podnosił ręce... - Kurrrwa, odwrót!!! Odwrót! Następny wybuch. Grad kamieni i trupy. Niedobitki porzuciły mury i pognały w kierunku schodów. Elizabeth płazem miecza popędzała uciekających, w każdej chwili spodziewając się, że mur pod jej stopami rozleci się na kawałki. Dwóch Randali i Maladis utknęli na plaży, otoczeni przez tłum Śpiących. Krok za krokiem przesuwali się w kierunku windy, wycinając sobie ścieżkę miarowymi uderzeniami mieczy. Od dłuższego czasu nie zamienili ani słowa – brakowało im tchu, a ręce mdlały od niekończącego się wysiłku. Powoli zaczynali sobie zdawać sprawę z tego, że nie uda im się dotrzeć na górę, jeśli nie zrobią czegoś poza wymachiwaniem mieczem. - Osłaniajcie mnie! Spróbuję wznieść wokół nas ochronną sferę! – Widząc beznadziejność ich wysiłków, Maladis postanowił uciec się do pomocy magii. Mag zaczął kreślić pentagram na zalanym krwią piasku. W ysoko na wieży dwaj złodzieje z dwoma elfkami i jednym Leithauserem obserwowali pojawienie się von Belwitza i jego gwardii przybocznej. Widzieli eksplozje i ucieczkę obrońców. Przypomniało im to wydarzenia z wyprawy sabotażowej na obóz Stalowego Leginu koło Stalowego Grodu. Riannon wskazała katapultę. Słowa nie były potrzebne – cała czwórka wiedziała o co chodzi. Garret wydobył ze swojego worka prawdziwe cacko – ładunek o potężnej mocy, zaopatrzony w bardzo krótki lont. - Mamy machinę, mamy bombę, mamy Belwitza. Wystarczy tylko dobrze wycelować. - Żaden problem – oświadczył Leithauser, zabierając się do ustawiania katapulty. – Dawaj ta zabawkę. I powiedz „już”. Garret zapalił lont. Czekał. Jeszcze chwilę... - Już!!! Paaaadnij!!! – krzyknął w kierunku uciekających obrońców. Niebo nad ich głowami przesłonił potężny, czarny kształt. Smugi ciemności otoczyły wierzchołek wieży. - Płaszczka! – wyszeptała Riannon – Zamyka wokół nas klatkę. - Pies jej mordę lizał! – odkrzyknął Garret, pakując kulę w bebechy wdzierającej się na wieżę modliszki – I tak na razie się nigdzie nie wybieramy! Drugi Garret ładował pistolety. Płaszczka zrzuciła swój ładunek na dziedziniec u stóp wieży. Bezradni obrońcy, zamknięci w klatce, rozpaczliwie wypatrywali kogoś, kto mógłby zatłuc płaszczkę i zlikwidować utrzymywaną przez nią barierę. - Chłopi! Garret, tam są chłopi! - Eeeeej! Wy tam! – krzyknął w ich kierunku złodziej – Zabijcie tę szkaradę! Gestykulował żywo wskazując na płaszczkę wiszącą nad niewidoczną pułapką. Ale chłopi zbili się w ciasna gromadkę, w ogólne nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół nich. Chwilę później spadły na nich modliszki. Zamknięta w klatce czwórka mogła tylko obserwować masakrę, istną rzeź. - No teraz nie ma nam kto pomóc... A niech to! – rzucił Garret i niewiele myśląc wystrzelił ze świeżo przeładowanego pistoletu w płaszczkę. Ta musiała właśnie zdjąć barierę, bo kula trafiła w jej wijące się cielsko i maszkara spadła do morza. 29 Nie mieli czasu się zastanawiać. W ich kierunku szarżowały modliszki. Obaj złodzieje wypalili w kierunku najbliższych wrogów i ruszyli w dół schodów. Wypadli na dziedziniec i zatrzymali się, zaszokowani. Poćwiartowane zwłoki, odcięte kończyny i głowy leżały w kałużach krwi. Wstrząśnięta tym widokiem czwórka z obłędnym wyciem rzuciła się na wroga. P adnij! – powtórzyła na dole Elizabeth i rzuciła się na ziemię. Wysłana przez Garreta bomba zatoczyła w powietrzu łuk i eksplodowała nad dachem biblioteki. Wybuch zmiótł modliszki i Nachtjaegerów prosto do morza. - Chodu! Niedobitki pomknęły w dół schodów. Biegnące na końcu templariuszki ujrzały spływające z nieba linie mroku, które powoli otaczały grupę. Wokół nich zamykała się tworzona przez płaszczki klatka. Nachtmahre na mgnienie oka zawisła nad ich głowami, po czym wylądowała. Elizabeth ujrzała przed sobą wyszczerzone kły ociekającego krwią Err’avandrela. Wykrzywiła się pogardliwie. Bluźniercza moc przywoływania najgorszych koszmarów, którą władały płaszczki, była przerażająca, ale stworzenia musiały być bardzo ograniczone, skoro za każdym razem ukazywały ten sam obraz. Iluzja przestała wzbudzać strach. Templariuszka poczuła zimną wściekłość. Jakim prawem ten ohydny stwór śmiał grzebać w jej umyśle? Rzuciła się na widmo mrocznego elfa, uderzyła nisko, tnąc ukośnie od dołu, poderwała miecz i poprawiła z góry. Err’avadrell zwinął się, trafiony w brzuch. Cios w czoło odrzucił go do tyłu. Zniknął, zanim dotknął ziemi. Przed templariuszką leżała martwa płaszczka. Schwarzenschwert splunęła na ścierwo i ruszyła rozprawić się z następną paskudą, skutecznie blokującą Czarną Elizabeth. „Ciekawe, co ONA teraz widzi” – przemknęło jej przez myśl, kiedy wbijała ostrze w galaretowate ciało ohydy. Czarna była ranna. Kurczowo zaciskała dłoń na krwawiącej szyi. Biała, niewiele myśląc, rzuciła jej butelkę „zielonego” i, nie oglądając się, pognała w stronę kolejnego przeciwnika. W tym momencie usłyszały przerażenia wrzask Tanji. pełen G arret palił z pistoletu raz za razem, siejąc spustoszenie wśród modliszek. Jego sobowtór odbierał od niego pistolety, ładował i znów podawał. Dwieście stóp niżej widział Randali i Maladisa, otoczonych przez gromadę topielców. Dwie Riannon szalały z mieczami, siekąc wroga niczym podwójne wcielenie furii, nie zwracając uwagi na coraz liczniejsze rany i krew spływającą na ziemię. W końcu bitwa zamarła. Ostatnia ocalała modliszka padła na kolana, zasłaniając głowę. Jej ciało zaczęło zmieniać kolor. - Stój! – Riannon powstrzymała gotowego do strzału Garreta – ona się zmienia! Rzeczywiście, modliszka stawała się coraz jaśniejsza, aż wreszcie stała się jednolicie szara. Uniosła głowę i spojrzała na swoich pogromców. - Darowaliście mi życie. Co rozkażecie? Garret spojrzał w dół. Tamci trzej jeszcze walczyli. - Możesz im pomóc? Modliszka bez słowa skoczyła w dół. Pozostała na górze czwórka wychyliła się znad krawędzi urwiska. Złodziej wydobył ostatni ładunek wybuchowy i posłał go w tłum Śpiących. Mogli tylko obserwować, jak Maladis pada na kolana, magiczna bańka pęka, a pozbawiony pancerza Randal pada po naporem wroga. Zanim szara modliszka zdołała do niego dotrzeć, Śpiacy wciągnęli go pod wodę. Chwilę później Maladis okręcił się wokół własnej osi i padł na piasek niczym połamana kukła. Jedynie Czarny Randal, osłaniany przez modliszkę, zdołał dotrzeć do platformy. T erenkowa nigdy w życiu nie widziała czegoś równie odrażającego. Zakapturzona postać cuchnęła rozkładem. Roje much krążyły dookoła paskudztwa, tworząc nad jego głową istną chmurę. Dwóch Leithauserów zaatakowało stwora i zginęło niemal natychmiast, rażonych magiczna mocą trzymanej przez zakapturzonego laski. Co gorsza Praojciec nie był sam. Dwie Tanje i Leithauserzy zostali otoczeni przez 30 trzy cuchnące potwory. Czarna uniosła dłoń z pierścieniem. Kula ognia z rykiem pomknęła przed siebie. Trafiony przeciwnik stanął w płomieniach. Uradowana najemniczka krzyknęła z radości i wycelowała w drugiego stwora. Usłyszała tylko ciche pyknięcie. Z pierścienia uniosła się wątła smużka dymu. Praojciec zbliżał się krok za krokiem. Jeden z Leithauserów zastąpił mu drogę i padł. Tanja zaklęła paskudnie i jeszcze raz spróbowała rzucić kule ognistą, z identycznym skutkiem. Ostatnim, co zobaczyła, był wzniesiony ku niebu kostur. Widząc własną śmierć, Biała Tanja wrzasnęła wniebogłosy i rzuciła się na paskudę z uniesionym mieczem. Pierwszy cios został sparowany przez rzeźbioną laskę. Drugiego nie zdążyła zadać. Tylko błyskawiczny unik pozwolił jej przeżyć. Z miejsca, gdzie stała jeszcze przed chwilą, unosił się gęsty dym. Obejrzała się przez ramię. Drugi napastnik odpierał właśnie desperackie ataki czterech Leithauserów. Dym rozwiał się. Praojciec znowu podnosił kostur. Zanurkowała pod jego wyciągniętym ramieniem, w przelocie tnąc potwora po nogach. Uderzenie magicznej energii zaledwie ją musnęło, ale wystarczyło, by runęła na ziemię oszołomiona. Za plecami Praojca dostrzegła dwie sylwetki – czarną i białą, biegnące od strony schodów. Nadludzkim wysiłkiem woli wstała, starając się skupić na sobie uwagę wroga. - Góra, dół! – krzyknęła Biała Elizabeth. W tym momencie Tanja doceniła znaczenie formalnego treningu. Te dwie działały jak jedna osoba. Cięły jednocześnie i Praojciec, w fontannie krwi, rozpadł się na trzy części. - Nieźle nam to wyszło. – stwierdziła z zadowoleniem Schwarzenschwert i uśmiechnęła się szeroko. Dookoła zapanowała cisza. Dolny zamek został oczyszczony. XXV. Górny zamek wciąż znajdował się w rękach wroga. Posłany przez Garreta ładunek narobił sporo zamieszania i spowodował zawalenie się części Wielkiej Biblioteki. Niestety, Belwitz uniknął śmierci. Co więcej, przy życiu zostało całkiem sporo czarnych modliszek i kilku Nocnych Łowców dość, by zdziesiątkowani obrońcy nie kwapili się z atakiem na drugą część wyspy. Mimo iż wiedzieli, że muszą zaatakować, zanim stwory zdołają odwalić gruzy i otworzyć Belwitzowi zejście do podziemnego grobowca, stali na szerokich schodach, usiłując wymyślić... cokolwiek. Pojawienie się Anny na czele oddziału białych jak mleko modliszek wydawało się niemal cudem. - Cały czas liczyłam, że Abyss zdąży przypłynąć. I zdążył. wyjaśniła lakonicznie. -W takim razie... NAPRZÓD!!! Pobiegli przed siebie, gnani desperacją. Wbili się niczym żelazny klin w zastępy modliszek i parli naprzód, krok za krokiem, siekąc i rąbiąc, otoczeni krwawym chaosem, ogłuszeni szczękiem stali i krzykami umierających. W panującym zamieszaniu dwie Riannon zgubiły gdzieś Garretów. Nagle znalazły się same, porwane falą czerni, otoczone przez wroga. Gdyby nie zbroje, nie przeżyłyby nawet przez mgnienie oka. Któryś z przeciwników poważnie zranił Białą Riannon, trafiając końcem miecza w nieosłonięte miejsce pod pachą. Elfka osunęła się na ziemię. Nad nieruchomym ciałem pojawiła się nagle samotna biała modliszka. Odepchnęła oprawców, dając Czarnej Riannon ułamek chwili na zatroszczenie się o bliźniaczkę. Nie zdało się to na nic. Kolejna fala potworów nie pozostawiła Czarnej wyboru. Musiała wypuścić swoje nieprzytomne odbicie z ramion i bronić własnego życia. Nie mogła zapobiec tragedii. Przyparta do muru musiała patrzeć, jak stwór wbija miecz w serce nieszczęsnej elfki. Oślepiona przez łzy nie widziała nawet, jak zgiął zabójca. Nagle dookoła niej zrobiło się biało. Znów biegła przed siebie, otoczona przez obrońców Białej Iony. G dyby nie pomoc białych modliszek, zginęliby wszyscy. Gdyby Belwitz dysponował większą grupą Nocnych Łowców, bitwa nie byłaby potrzebna. Atak 31 szybkich jak błyskawica Nachtjaegerów do głębi wstrząsnął niedobitkami templariuszy spod znaku klepsydry. A przecież przeciwnicy wyglądali tak niepozornie chude postaci przypominające cienie. Schwarzenschwert, choć wiedziała, czego się spodziewać, nie zdążyła nawet zareagować, kiedy jeden z pobratymców Adriana skoczył na plecy Czarnej Elizabeth i chwycił ją za włosy. Biała mogła tylko bezradnie patrzeć, jak nóż Nachtjaegera zagłębia się w gardle jej sobowtóra. Widok własnej śmierci był tak absurdalny... Na odsiecz było za późno. Pozostawała jedynie zemsta. Modliszki odwaliły ostatnie kamienie blokujące drogę i Belwitz mógł wreszcie postawić stopę na pierwszym stopniu wiodących do grobowca schodów. Odwrócił się plecami do walczących i zanurzył się w mroczną czeluść podziemi. Za sobą usłyszał jeszcze rozpaczliwy krzyk: - Belwitz schodzi pod ziemię! Hrabia nieznacznie przyspieszył. Nie mógł pozwolić na to, by jakiś gorącogłowy obrońca przeklętej wyspy przeszkodził mu w dokończeniu dzieła, które było osią jego działań przez kilka ostatnich lat. Widząc oddalającego się Belwitza Tanja i Elizabeth poczuły przypływ nadludzkich sił. Rzuciły się w pościg za zdrajcą, jakby skrzydła wyrosły im u ramion. Przedarły się przez szeregi wroga niczym dwa demony zniszczenia i popędziły w dół. Tuż za nimi, wymachując pistoletem, wpadł na schody Biały Garret. Nie oglądając się na nic przemykali mrocznymi i wilgotnymi korytarzami, aż wpadli do wysoko sklepionej sali u korzeni wyspy. Na środku sali, na katafalku rzeźbionym w fale i delfiny, spoczywały zwłoki Iony. Mimo upływu stuleci, ciało wciąż jeszcze zachowało kształt. Choć naznaczona piętnem rozkładu, twarz córki Boga Morza wciąż zachowała ślady nieziemskiego piękna. Obcego piękna. Nawet głupiec byłby w stanie dostrzec, że połączone błoną palce nie należały do ludzkiej istoty. Belwitz wzniósł miecz do ciosu. - Krąg musi zostać przerwany! Dwie rzeczy wydarzyły się jednocześnie. Lśniące ostrze opadło, odcinając głowę zmarłej. W tym samym momencie huknął strzał. To Garret zakończył życie zdrajcy. Zaszokowana Tanja opadła na kolana. - Krąg został przerwany! A więc Belwitz chciał tego samego, co my! Dlaczego go zabiłeś? Złodziej popukał się w czoło i bez słowa zaczął wspinać się po schodach. XXVI. Niebo nad wyspą pojaśniało. Obrońcy Iony powoli schodzili ze schodów, pozostawiając za sobą „wysoki zamek” i na poły zrujnowaną Wielką Bibliotekę. Mijali trupy modliszek, ciała zamordowanych, popękane mury... Zamiast radości czuli tylko pustkę. Budynek mniejszej biblioteki pozostał niemal nienaruszony. Chwilę później stanęli przed ubranym w biel Opatem. Starzec wrzucił do kominka księgę o pustych stronach. Niewidzącymi oczyma przypatrywał się templariuszom. Długo nie mogli się zdecydować, kto powinien przemówić pierwszy. W końcu zaczęli przekrzykiwać się nawzajem. Nie wiadomo dlaczego, Tania miała pretensje o zamordowanie Belwitza. Zupełnie jakby zapomniała o wszystkim, co z jego przyczyny zaszło w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Elizabeth przypomninała o planowanej przez hrabiego inwazji na Stary Świat, ale Terenkowa była głucha na wszelkie argumenty. Garret tymczasem twierdził, że zrobił to, co kazała mu zrobić sama Iona. Pośród wszystkich „po co” i „dlaczego” pewne było tylko jedno - krąg został zerwany. Opat potwierdził słowa Belwitza, mówiąc: - Krąg został zerwany. Wasza sprawa z Ioną skończona. Jesteście wolni. Była to jedyna sensowna rzecz, jaką udało się wyciągnąć ze starca. Poza tym rzucił kilka nie do końca zrozumiałych zdań i odwrócił się do wszystkich plecami. 32 Riannon jednak chciała wiedzieć coś jeszcze. Czując, jak serce wyrywa jej się z piersi, zapytała Opata o utraconą dłoń. Powiedział, że nie jest w stanie nic zrobić. Tak... tak po prostu. Wszystkie nadzieje Riannon rozwiały się nagle i pochowały po kątach. Ich miejsce zajęła rozpacz. Nic z tego. Nic z tego... Przez chwilę stała nieruchomo, patrząc na Tanję, wygadującą absurdy wołające o pomstę do nieba... Na uśmiechającego się do siebie Randala, w myślach obliczającego, ile złota dostanie za mithrilową zbroję... Na broczącą krwią z rozciętego policzka Elizabeth, spokojnie czyszczącą miecz w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku... Oni nie rozumieli. Nie mogli zrozumieć... Cofnęła się kilka kroków, wpadła na poręcz schodów i zbiegła na dół. Wypadła z budynku, po drodze zrzucając przeklętą zbroję. Stojąc na pokruszonych murach uświadomiła sobie ogrom straty. Iona została ocalona... Ale jakie to miało znaczenie dla niej? Iona - jakaś wyspa, na która trafiła całkiem przez przypadek, gdzie wbrew swojej woli została wplątana w walkę między Czernią a Bielą... Co ją obchodził los świata? Walczyła o piękno, żeby móc się nim cieszyć. Tylko jakoś nie miała powodów do radości. Straciła dłoń. Znów poświęciła kawałek siebie dla jakiś szczytnych celów. Po co? I bez niej by sobie poradzili. Mógł ją zjeść ten paskudny stwór i miałaby to wszystko z głowy... Kim była, by walczyć w cudzej wojnie? Jej domem była wolność. Jej bogactwem umiejętności. Zabrali jej dom, obdarli z tego co miała. Wykorzystali ją, a ona zgodziła się dać im to czego chcieli - dla nich, nie dla siebie... Zostawili, kiedy potrzebowała pomocy, zrobili z niej kalekę, która nie może strzelać z łuku, nie potrafi wydobyć melodii z lutni... Zniszczyła siebie dla nich... Nic nie znaczące ziarenko w maszynie świata, ziarenko, które można rozgnieść na pył, bo cóż znaczy... Które można zranić, bo są inne, które je zastąpią... 33