pdf 330kb

Transkrypt

pdf 330kb
niewiele rozmawiali. Sycili się sobą
nawzajem z drapieżną zachłannością,
wiedząc, że znów czeka ich długa rozłąka, a
każde spotkanie może być ostatnim. Ten
związek był chory i oboje zdawali sobie z
tego sprawę, ale nie potrafili się go wyrzec,
niczym narkotyku.
Dwa dni później spotkała się z
Adrianem. Pospiesznie podążyli na północ,
z powrotem do Talabheim. Jeśli jednak
spodziewała się, że Cień dyskretnie uda, że
nic się nie stało, była w błędzie. Już na
najbliższym popasie nie mógł sobie
odmówić małej przyjemności.
muga cienia
Część trzecia.
XVI.
E
lizabeth wróciła do Talabheim po
niecałych dwóch miesiącach. W Nuln
wszystko było po staremu i nie miała
ochoty zostawać tam dłużej, niż musiała.
Rozmowa z opatem w niczym jej nie
pomogła. Suger nie wiedział nic o Ionie.
Doradzał tylko ostrożność, a do bycia
ostrożną nie potrzebowała jego ostrzeżeń.
Zwłaszcza kiedy przekonała się, że Adrian,
choć zachowywał się niemal nienagannie i
sprawiał wrażenie zupełnie „wybielonego”,
nie mógł się zbliżyć do Świątyni bliżej niż
na
sto
kroków.
Utwierdzało
to
templariuszkę w podejrzeniach. Cień nie
był godzien zaufania i tyle.
Wybrała nowego konia w klasztornych
stajniach. Rosły, izabelowaty ogier nosił
wdzięczne imię Konwalia. No cóż, brat
masztalerz nadawał koniom dziwne
imiona, ale za to szkolił je doskonale.
Wyruszyła w powrotną drogę bogatsza o
mile pobrzękującą sakiewkę. Termin
spotkania z Err'avandrelem zbliżał się. O
dziwo, Cień bez żadnych protestów zgodził
się na dwudniowe rozstanie.
Nie powiedziała mrocznemu elfowi ani
słowa o ostatnich przygodach. Zresztą
Zatrzymali się na niewielkiej polanie.
Ciepły wieczór rozleniwiał do tego stopnia,
że Elizabeth zrezygnowała z treningu.
Nawet Cień, zamiast wędrować sobie tylko
znanymi ścieżkami, wylegiwał się na
miękkiej trawie pod drzewem, żując jakąś
trawkę i obserwując towarzyszkę spode
łba. Templariuszka, rozdrażniona jego
spojrzeniami, kręciła się po obozie.
- Elfi materac! – syknął cichutko
Adrian, kiedy go mijała.
Templariuszka zesztywniała, a jej twarz
oblała się szkarłatem. Wyszarpnęła z
pochwy miecz i podetknęła go Cieniowi
pod nos.
- Stawaj!
Cień spojrzał na nią spode łba.
- No litośśści, nie rozśśśmieszaj mnie.
Nauczyłem cię tego i owego, ale
przeciwnikiem dla mnie jesteś żadnym.
Daj se siana!
- Stawaj! – wycharczała, dławiąc się
wściekłością.
- No nie, życie ci zbrzydło? Wyluzuj! –
ziewnął Cień.
- Obraziłeś mnie, skurwysynu! Za to, co
powiedziałeś, zabiłam już pięciu ludzi.
Stawaj albo przeproś! – wrzasnęła.
- Przepraszszszam. – powiedział
spokojnie Cień i sięgnął po świeżą trawkę.
Elizabeth opadła szczęka.
- Co?!
Miała wyjątkowo głupi wyraz twarzy.
- Przeprosiłem. Nie ssssssłyszałaś? Cień kpił w żywe oczy – Teraz już nie
możesz mnie wyzwać na pojedynek.
Templariuszka zawyła z bezsilnej złości
i cisnęła miecz na ziemię. Kipiąc
wściekłością ruszyła w kierunku lasu,
1
wyładować złość na jakimś niewinnym
pniu.
Cień rechotał jak stado żab w maju...
N
astępnego dnia nie raczyła się do
niego odezwać. Reszta drogi upłynęłaby w
ponurym milczeniu, gdyby nie to, że
Schwarzenschwert nie zwykła długo
chować urazy. Zresztą w jednej sprawie
złośliwy Nachtjaeger miał rację - ciągle nie
była godnym go przeciwnikiem. Stwór byl
tak niewiarygodnie szybki! A że wciąż
podejrzewała go o najgorsze... Nie
zamierzała zaniedbywać treningów.
Reszta drużyny powitała ich powrót z
entuzjazmem. Zaczynali się nudzić, zresztą
Kruger zdradzał oznaki znużenia rolą
gościnnego
gospodarza.
Złodzieje
odwiedzili
już
każdy
dom
wart
odwiedzenia, w dodatku ich wyczyny
sprawiły, że nocami na ulicach kręciło się
więcej strażników niż przekupek za dnia.
Kolekcja świeczników, gromadzonych
przez Garreta z maniackim uporem,
utrudniała znalezienie w magicznym worze
czegokolwiek innego. Prawda, że nie ma to
jak świecznik, kiedy trzeba kogoś ogłuszyć,
ale co za dużo, to i świnia nie zeżre, jak to
obrazowo
określił
Randal.
Trochę
świeczników opchnęli paserom, ale po
jakimś czasie nawet najbardziej zachłanni
handlarze nie chcieli przyjąć ani jednego
więcej. W końcu zaczęli je przetapiać na
sztabki. Oczywiście, sprzedaż takiej ilości
srebra zajęła im nieco czasu. Była przy tym
śmiertelnie nudnym zajęciem.
Czas był najwyższy, by pomyśleć o
nowej wyprawie. Tym bardziej, że troje
Ionitów zaczął dręczyć niepokój. Nie
potrafili powiedzieć nic konkretnego. Nie
znali jego przyczyn. Czy były to sny, z
których niczego nie pamiętali po
przebudzeniu? Czy może nasilające się
przezucie, że „coś” się zbliża?
Kruger,
ewidentnie
w
chwili
umysłowego zaćmienia, zaprosił ich na
rodzinne przyjęcie. Licho wie, dlaczego.
Może bał się spuścić awanturników z oka
na całą noc? W każdym razie poszli.
Zrzucili swoje codzienne ubrania i wbili się
w „coś porządniejszego”, co zresztą
wywołało nieco zamieszania, bo na widok
Tanji i Elizabeth ubranych w powłóczyste,
wydekoltowane suknie męska część
drużyny pospadała z krzeseł. Wojowniczki
były wściekłe. Tanja narzekała, że długa
spódnica plączę się jej między nogami,
Elizabeth sarkała, że wiatr hula jej po
cyckach. Na dodatek Kruger kazał im
zostawić całą broń w domu! Uznały to za
idiotyzm i poukrywały pod szerokimi
spódnicami tyle sztyletów, ile tylko się
dało.
Ciekawa rzecz, Riannon w sukni była
jakoś łatwiejsza do zaakceptowania.
Pozostawiła dziecko pod opieką Jamesa,
wieloletniego sługi Krugera, który widział
już niejedno i nic nie było w stanie
wyprowadzić go z równowagi. Nawet
wrzeszczące co sił w płucach niemowlę.
Rodzinne
przyjęcie nie było takie
straszne, jak się spodziewali. Randal
bardzo szybko znalazł kompana do
kieliszka w osobie wuja Dezyderego,
niewiasty, łyknąwszy coś mocniejszego dla
kurażu,
ruszyły
w
tany
z
wypomadowanymi kawalerami. Tanja,
przemierzając sale wzdłuż i wszerz w
rytmie dworskiego tańca, tłumiła pełen
satysfakcji
uśmiech
za
każdym
nadepnięciem
na
stopę
partnera.
Ostrzegała go, że nie umie tańczyć!
Widziały gały, co brały! Sam był sobie
winien, durny pajac.
Zresztą
lepiej
tańczyć,
nawet
beznadziejnie, niż stać pod ścianą.
Elizabeth i Riannon radziły sobie
znacznie lepiej. Pierwsza po prostu umiała
tańczyć, druga zaś była niezwykle zręczna,
a elfi refleks ułatwiał jej orientowanie się w
figurach dworskiego tańca.
Muzykanci zaczęli od powolnych,
dostojnych
tańców,
ale
stopniowo
przechodzili do coraz szybszych, aż w
końcu cała sala wirowała w szaleńczym
tempie.
Ździebko już pijanemu Randalowi
przywidziało się nagle, że w wielobarwnym
tłumie
dostrzega
zakrzywione
rogi
modliszki,
trzymającej
Riannon
w
objęciach i obracającej się z nią w takt
muzyki. Przetarł oczy i widziadło zniknęło.
Łyknął pół kubka obrzydliwie cierpkiego
cienkusza, który rzekomo miał być
doskonałym winem wytrawnym i spojrzał
jeszcze raz. Żadnych rogów. Żadnej
modliszki.
2
Odetchnął z ulgą.
Rozgrzana tańcem Riannon wirowała w
ramionach kolejnego partnera. Było coraz
bardziej duszno i elfce zaczęło brakować
powietrza. Nagle ogarnęła ją dziwna
słabość. Kontury przedmiotów i ludzi
zaczęły się rozmywać, przed oczami elfki
pojawiły się czarne plamy. Zemdlona,
osunęła się na ziemię.
Otworzyła oczy. Szare mury, które ją
otaczały, absolutnie nie mogły być tymi, w
których przebywała przed chwilą. To
miejsce było puste i przejmująco ciche.
Właściwie nawet jej tam nie było. Widziała
wszystko z góry, jakby lewitując pod
sklepieniem. To musiał być grobowiec,
szczegóły się rozmywały, ale w dole, na
podwyższeniu, bez trudu rozpoznała
kamienne sarkofagi. Sześć. Woda... Obraz
zaczął się oddalać. Widziała jeszcze mgliste
góry i zarys budynków pośród szczytów.
Tanja i Elizabeth wyrwały się z objęć
tancerzy. Riannon dusiła się, charczała.
Czym prędzej wyniosły ja na zewnątrz.
Nagle elfka zesztywniała, przewróciła
oczyma i wybełkotała chrapliwie:
- Skała Czasu...
Po czym rozluźniła się i zwisła im z rąk
niczym szmaciana lalka.
- Natychmiast wracamy do domu zdecydowały wojowniczki.
Zaniepokojony
Kruger
przywołał
medyka, ale ten stwierdził tylko omdlenie z
braku powietrza. Jednak reszta drużyny
wiedziała swoje. To nie było zwyczajne
omdlenie.
Zanieśli Riannon do domu i wpakowali
do łóżka. Zaniepokojony Cień patrzył im
na ręce.
- Co się stało?
- Zemdlała. Bredziła coś o Skale Czasu.
Wiesz coś o tym?
- Nie wiem... Poczekajcie... - syknął,
wyskoczył przez okno i pobiegł gdzieś w
noc.
Wrócił przed świtem, z „Talabheim
Zeitung” w ręku. Gazeta donosiła, że na
północy od Talabheim, u podnóża Gór
Środkowych, na wyniesieniu zwanym
Skałą Czasu, odkryty został grobowiec
określany
jako
„Mauzoleum
Templariusza”.
Ionici
spojrzeli
na
siebie
porozumiewawczo.
- O co chodzi? - spytała Elizabeth Jakiego „Templariusza”?
- To wszystko łączy się z Ioną odpowiedziała
Tanja.
Nie
potrafię
powiedzieć tego dokładnie, ale... Iona była
piękną dziewczyną, córka Boga Morza,
Mannana. Nie mogła opuścić wód, jednak
pokochała jakąś „istotę ziemi”. To był
książę czy inny diuk, bardzo przystojny.
Dziewczyna chciała z nim zamieszkać, ale
umarła, kiedy opuściła podwodny świat.
Jej kochanek, pogrążony w rozpaczy, kazał
wybudować grobowiec daleko na morzu.
Wyspa Iona powstała ze szczątków
ogromnego morskiego czerwia, w którego
trzewiach kryje się grobowiec. Jak to się
stało i dlaczego leży w innym wymiarze,
nie wiem. Ten templariusz bronił
grobowca...
- Przed kim? - Randal tez chciał się
dowiedzieć czegoś więcej.
- Zdaje się, że przed Czarną Ioną.
- Która jest odbiciem Białej, tak?
Bogowie, ależ to wszystko pokręcone! jęknęła Elizabeth. - No dobrze, co było
dalej?
- Czarna Iona wygrała. Czekaj, w tej
gazecie jest legenda. Wynika z tego, że
dwieście lat temu pewien Templariusz
wraz ze swoimi zmarłymi towarzyszami
wylądował po długiej krucjacie u wybrzeży
naszego świata i dotarł do miejsca,
zwanego później Skałą Czasu. Tam zostali
pochowani i wybudowano im mauzoleum.
To musiał być on. Ten z Iony. To klucz do
wszystkiego. Musimy tam jechać!
- Nic z tego nie pojmuję, ale skoro
twierdzisz, że trzeba jechać, to jedziemy. Schwarzenschwert wzruszyła ramionami. Może się wreszcie coś wyjaśni.
- Wszyscy jedziemy? A co z dzieckiem?
Popatrzyli na Riannon. Elfka, nie mogąc
spać nad ranem, myślała nad snem czy
wizją, którą miała poprzedniego wieczora.
Artykuł w gazecie i słowa Tanji pomogły jej
połączyć pewne fakty. Mauzoleum i
okrągła komnata od razu skojarzyły się jej
z Ioną. Tylko, że na Ionie nie było takiego
miejsca. Jeśli Czarna Iona jest odbiciem
Białej, to jej wizja mogła być tylko
obrazem... Iony Szarej.
- Hej, Riannon, śpisz? Co z dzieckiem?
- Trzeba coś z nim zrobić - mruknęła
elfka, nie kipiąc bynajmniej nadmiarem
3
macierzyńskich uczuć. - Najlepiej oddać do
świątyni Shally'i. Myślę, że Kruger może to
jakoś załatwić. Chciałabym pomówić z
tymi kapłankami...
Nie komentowali jej decyzji. To w końcu
było je dziecko i jej sprawa. Zważywszy na
okoliczności jego poczęcia, trudno się było
elfce dziwić...
Kruger załatwił, co trzeba i dziecko
zostało oddane pod opiekę kapłanek
Bogini
Miłosierdzia,
oczywiście
za
stosowną opłatą. Siostry nie słyszały nigdy
o Ionie, co trochę zmartwiło Riannon, ale
nie bardzo miała ochotę tłumaczyć o co
chodzi. W razie jakichś komplikacji
poprosiła o wysłanie listu do przeoryszy
przytułku w Yeskov.
Jednak
nie wyjechali od razu, bo
gospodarz poprosił ich o trzydniową
zwłokę. Miał zamiar załatwić kilka spraw,
co oznaczało parę dość ryzykownych
spotkań. Potrzebował ochroniarzy.
Zgodzili się, oczywiście. Jakie znaczenie
mogły mieć trzy dni?
XVII.
Już następnego dnia mieli towarzyszyć
Krugerowi,
wybierającemu
się
na
audiencję w pałacu Diuka von Talabheim.
Riannon i Garret ukryli się pod płaszczem
niewidzialności. Pozostała trójka poszła
oficjalnie, w charakterze osobistej ochrony
swego gospodarza.
W sali audiencyjnej kłębił się tłum
szlachty oraz co znaczniejszych kupców i
wojskowych. Na uboczu stał nadworny
mag. Przenikliwie spojrzał w stronę
Riannon i Garreta, którzy, ukryci pod
peleryną, zajęci byli właśnie wymienianiem
złośliwych uwag na temat wszystkich
zgromadzonych
w
sali
pajaców.
Oczywiście, nie mógł zobaczyć tej dwójki,
ale wyczuwał obecność magicznego
przedmiotu. Niewidzialna dwójka z
trudem opanowała chęć rzucenia w
starucha pomarańczą. Mag popatrzył na
Krugera. Kruger uprzejmie skinął mu
głową. Czarodziej wzruszył ramionami. Nic
nie mogło go zdziwić, jeśli miało jakiś
związek z tym człowiekiem...
Kruger
krótko
opisał
swoim
„ochroniarzom” kilka co znaczniejszych
osób i przykazał mieć uszy i oczy szeroko
otwarte.
Randalowi,
któremu
oczy
zaświeciły się na widok niejakiej lady
Cassandry, ponętnej damy w szkarłacie
otoczonej
wianuszkiem
adoratorów,
pogroził palcem.
- Uważaj, to żmija. A raczej... to ci
więcej powie... modliszka!
- Pożera kochanków w trakcie
miłosnych zapasów? - zapytał złodziej.
- Gorzej, znacznie gorzej - odpowiedział
tajemniczo Kruger, po czym ulotnił się,
każąc im grzecznie poczekać. Biedaczek,
nie wiedział, co z tego wyniknie...
Natychmiast
po
jego
wyjściu
niewidzialna dwójka ruszyła na obchód
pałacu, a Randal zaczął się kręcić wokół
lady Cassandry. Tanja zaczęła się
naprzykrzać diukowi, zadając z głupia
frant zgoła niedelikatne pytania. Jedynie
Elizabeth ograniczyła się do subtelnego
podsłuchiwania rozmów, udając, że
podziwia porozwieszane na ścianach
obrazy,
przedstawiające
sceny
batalistyczne z mniej lub bardziej
zamierzchłej przeszłości.
Rozmowy, jak to zwykle w takich
miejscach, były ciekawe, choć niewiele
wnosiły do sprawy Belwitza. Omawiano
przede wszystkim najnowsze szaleństwo
Najjaśniejszego Karla Franza. Tym razem
cesarz przeszedł samego siebie, ogłaszając,
iż Chaos nie istnieje. Oczywiście, wywołało
to zrozumiałą wściekłość w prowincjach
wschodnich, najbardziej zbliżonych do
Pustkowi
Chaosu.
Tu
i
ówdzie
przebąkiwano nawet o secesji.
Trzej generałowie, którzy dziwnym
zbiegiem okoliczności stali właśnie
nieopodal „Panoramy bitwy pod Starymi
Prażuchami”, rozmawiali o możliwości
osadzenia
na
tronie
cesarskiego
siostrzeńca i spadkobiercy, Wolfganga
Holswiga-Abenauera. Tylko że najpierw
należałoby usunąć Jego Wysokość...
Niewątpliwie
szykował
się
większy
bałagan. W dodatku zerwanie stosunków z
dworem carycy pachniało wojną.
Niestety, rozmowa zeszła na tory
całkowicie militarne. Elizabeth z żalem
4
porzuciła kontemplowanie „Panoramy
bitwy pod Starymi Prażuchami” i ruszyła
dalej.
Randal
niczym wąż prześlizgnął się
pomiędzy wypomadowanymi fircykami i
stanął oko w oko z lady Cassandrą. Czarne
oczy lady błysnęły. Widziała, jak ten
przystojny młodzieniec wchodził na salę z
Krugerem. Już samo to wystarczyło, by
wzbudzić jej zainteresowanie. W dodatku
w niczym nie przypominał miękkich
dworaków. Rozszerzone nozdrza kobiety
łowiły daleki powiew przygody.
- Lady Cassandra, jak mniemam? Randal skłonił się lekko, patrząc jej
bezczelnie w oczy.
Podała mu dłoń. Pocałował ją, ale nie
tak, jak zwykli to czynić dworacy - ledwie
muskając ustami. Tym razem pocałunek
był na tyle mocny, że zdołała poczuć kształt
i twardość jego warg. Uśmiechnęła się
uroczo.
- A pan?
- Randal, pani. Do twych usług.
- Przyszedłeś z Krugerem? Myślę więc,
że czeka nas ciekawa rozmowa spróbowała zarzucić wędkę.
Rybka
chwyciła
przynętę,
ale
niezupełnie tak, jak spodziewała się piękna
łowczyni. Mężczyzna zmierzył ją od stóp do
głów bardzo szczególnym spojrzeniem, po
czym szepnął:
- Czy nie byłoby nam wygodniej... i
zabawniej... porozmawiać w bardziej
ustronnym miejscu... i w innej pozycji,
pani?
Opuścili salę razem, nie przejmując się
cichymi
komentarzami
kobiet
i
porozumiewawczymi
uśmiechami
mężczyzn.
Riannon i Garret przemykali niczym
duchy przez pałacowe korytarze. Po drodze
rzucili pomarańczą w złodzieja obrazów.
Rabuś
najwidoczniej
przekupił
tamtejszego strażnika, bo ten nawet się nie
obrócił, gdy złodziej padł. Pechowiec długo
siedział na ziemi, zbity z tropu i zdziwiony
obecnością pomarańczowego owocu, który
najpierw trafił go w głowę, a później
potoczył się dalej korytarzem by w koncu
abstrakcyjnie zalec na posadzce.
Wślizgiwali się do komnat, zaglądali do
biurek, przeglądali papiery i przy okazji
opiekowali się beztrosko porzuconymi
drogocennymi drobiazgami. Pierścień z
szafirem tu, złota figurynka tam... W
worku było dużo miejsca.
Papiery na biurkach okazywały się
przeważnie banalnymi listami miłosnymi
lub nudną korespondencją urzędową.
Zaczynali już wątpić, czy zdołają się
dowiedzieć czegoś ciekawego. Po drodze,
właściwie mimochodem, rozwalili łeb
jakiemuś
lubieżnemu
szlachcicowi,
dobierającemu
się
do
zapłakanej
dziewczynki, przy okazji wypróbowując
nowo zdobyty, ciężki, bogato zdobiony
świecznik,
który
ochrzcili
mianem
‘dwuręcznego’. Zmasakrowanego trupa
zostawili na zakrwawionym łożu, nie
widząc możliwości ukrycia zwłok. Zresztą,
po co? W takim wielkim pałacu codziennie
ktoś zostaje zamordowany.
W końcu szczęście się do nich
uśmiechnęło. Zawartość jednego z biurek
przeszła najśmielsze oczekiwania. Listy,
rachunki,
wszystkie
sygnowane
nazwiskiem Jorgensena, do niedawna
zastępcy Schroedera, teraz, jak wynikało z
papierów, szefa Kompanii Talabheimskiej.
Oraz
teczka
pełna
rysunków,
przedstawiających modliszki, płaszczki,
cienie i inne jeszcze stwory. Rysunki były
zaopatrzone w komentarze, które mogły
się okazać niezwykle przydatne. Wszystkie
papiery wylądowały w worku. Po chwili
dołączyły
do
nich
różnokolorowe
buteleczki, jasno- i ciemnozielone, oraz
kilka czerwonych, zawierających eliksir
wywołujący szał bojowy.
W biurku nie było już nic ciekawego. W
nagłym przypływie sztubackiego poczucia
humoru wyryli na blacie napis „TU
BYŁEM” i postawili obok jeden ze
świeczników Garreta.
Nagle zza drzwi usłyszeli odgłos
zbliżających się kroków.
Do komnaty wszedł wysoki, jasnowłosy
mężczyzna. Zapewne był to Jorgensen we
własnej osobie. Na widok wybebeszonego
biurka i napisu „TU BYŁEM” wrzasnął na
całe gardło:
- Straż! Straaaaaż!!! Złodziejeeeee!!!
Złodzieje błyskawicznie przemknęli
obok niego i przyczaili się pod drzwiami.
Kiedy strażnicy wpadli do komnaty,
5
niewidzialna
dwójka
skorzystała
otwartych drzwi i umknęła na korytarz.
R
z
andal lubił kobiety doświadczone,
biegłe w miłosnym kunszcie, a lady
Cassandra okazała się właśnie taką
kobietą. Czas spędzony z nią z pewnością
nie był stracony. Kiedy wreszcie wszystkie
koronki, które miały zostać podarte,
zostały podarte, a pościel na łóżku
przestała nadawać się do użytku, piękna
kusicielka
zaproponowała
wymianę
informacji i coś do picia. Złodziej zgodził
się na jedno i drugie.
Kompania
Talabheimska
ma
powiązania z von Belwitzem. Poza tym
wykupuje kopalnie w Kislevie. - zaczął
Randal. - Teraz ty.
- To już wiem. O kopalniach wszyscy
wiedzą. - odpowiedziała Cassandra. - Ale
dobrze, teraz ja. Belwitz kombinuje z
carycą.
- To wiem od dawna. Powiedz lepiej coś
o tutejszym diuku.
Diuk
prowadzi
interesy
z
Jorgensenem.
- Aha, a Żwirek kręci z Muchomorkiem
- złodziej zacytował stary dowcip.
Cassandra najwyraźniej go nie znała.
- Żwirek kręci z Muchomorkiem? uniosła brwi. – Hmmmm.... O co chodzi?
- O nic. Taki żart.
Czarne oczy błysnęły groźnie.
- Żartów ci się zachciewa? - zapytała,
podając mu puchar pełen aromatycznego
wina.
Złodziej uśmiechnął się i pociągnął
solidny łyk.
- Na razie nic mi nie powiedziałaś mruknął, wypijając resztę wina.
- Ty też nie. - odparowała Cassandra Ale to się zmieni. Wiesz, co właśnie ci
podałam?
- Nie mam pojęcia - Randalowi zaczęło
się kręcić w głowie. Poczuł dziwna słabość.
Chciał wstać, ale nie mógł. Zupełnie jakby
ktoś przejął władzę nad jego ciałem.
- Serum prawdy. Zaraz zaczniesz
śpiewać.
Złodziej parsknął śmiechem. Po czym
zaczął śpiewać, ale nie tak, jak się tego
spodziewała
podstępna
kusicielka.
Niewiele z niego wycisnęła, choć serum
działało bez zarzutu. Randala po prostu nie
obchodziły te wszystkie tajemnice, które
tak zajmowały resztę drużyny. Głębokie
Prawdy miał głęboko gdzieś. Wpuszczał
wiadomości jednym uchem, wypuszczał
drugim, bo obchodziła go tylko przygoda i
zysk. O tajemnicach Krugera po prostu nic
nie wiedział.
Rozczarowana Cassandra podała mu
odtrutkę.
Wtedy zaskoczył ją po raz drugi. Nie
mógł wybaczyć podłej sztuczki z serum.
Kiedy tylko odzyskał kontrolę nad swoim
ciałem, rzucił się na kobietę. Cisnął ja na
łoże i przywiązał na ręce i nogi do
kolumienek podpierających baldachim.
- Lubisz ostrą grę? To zagramy ostro!
- Głupiec - syknęła Cassandra po czym
wrzasnęła na całe gardło - Haaaans!!!!
Dudnienie ciężkich kroków i łomot
rozbijanych drzwi zmusiły Randala do
podjęcia natychmiastowych działań i
wycofania się na z góry upatrzone pozycje.
Mówiąc prościej, złodziej wyskoczył przez
okno tak jak stał, czyli zupełnie nago.
Wpadł do ogrodu i rzucił się do ucieczki,
nie czekając na pojawienie się owego
Hansa.
Rozczarowana Cassandra szalała z
wściekłości.
Wypytywała
nie
tego
człowieka! Ale przecież nie mogła liczyć na
to, że któraś z towarzyszących Krugerowi
kobiet da się skusić na jej wdzięki.
Cholerny Kruger, doskonale dobrał swoją
eskortę!
Tanja
zaczęła właśnie rozmowę z
diukiem, kiedy gwałtownie otwarte drzwi z
hukiem walnęły o ścianę. Do sali
wparowała wysoka, szczupła kobieta w
purpurowej sukni. Rysy jej twarzy
przypominały trochę rysy Flies. Były po
prostu bardzo egzotyczne. Na pierwszy
rzut oka było widać, że kobieta pochodzi z
jakiejś odległej krainy na wschodzie.
Kunsztownie upięte włosy utrzymywały w
ryzach niezliczone szpile i grzebienie,
iskrzące się drogimi kamieniami. Kobieta
wprost śmierdziała pieniędzmi i władzą.
Zdecydowanym krokiem podeszła do
diuka i, nie przejmując się zgromadzonymi
wokół gośćmi, wypaliła:
- Wszystkie moje interesy w Kislevie
spalone! Imperium się sypie! Przyszłam
odebrać to, co jesteś mi winien.
Diuk poczerwieniał i skulił się w fotelu.
6
- Naprawdę musimy o tym teraz
rozmawiać?
- Tak!
- No cóż... – diuk pokiwał ponuro głową
– Wszyscy precz! – wrzasnął. – Wyjść
stąd! Natychmiast!
Zaciekawiona Tanja wiele by dała, by
móc podsłuchać rozmowę diuka z
nieznajomą, ale strażnicy zdecydowanie
wypchnęli wszystkich z sali i starannie
zamknęli za sobą drzwi.
- O kurczę, co to była za zdzira? –
mruknęła Tanja do Elizabeth.
- To Shara m'Shani. Kupiec z dalekiego
wschodu. – wyjaśnił jakiś młody szlachcic,
krzywiąc się pogardliwie – Do czego to
podobne, żeby tak wyrzucać gości? –
mruknął, widocznie urażony zachowaniem
diuka.
Wojowniczki
zgodnie
wzruszyły
ramionami. Ponieważ wyrzucono je do
sali, w której królował bogato zastawiony
stół, zajęły się podgryzaniem owoców,
pilnie wyłapując wszelkie komentarze na
temat m'Shani, oraz plotki, jakich nie
szczędzili
goście,
podnieceni
niecodziennym incydentem.
W tym momencie zobaczyły Krugera,
stojącego w bocznym wejściu. Ruszyły w
jego stronę. Kruger opierał się o mur,
zgięty wpół. Dostrzegły dłoń, zaciśniętą na
boku i krew sączącą się spomiędzy palców.
- Wyprowadźcie mnie stąd – wystękał.
Wyprowadziły
go
do
jakiegoś
mrocznego przedsionka i posadziły w
kącie.
- Co się stało?
- Podszedłem zbyt blisko do pewnej
osoby. Głupi błąd. Spokojnie, nic mi nie
będzie. Muszę tylko odsapnąć. Macie przy
sobie „zielony”?
Tanja sięgnęła za pazuchę.
- Zawsze mam. – powiedziała, podając
mu buteleczkę.
Kruger łyknął solidnie, resztę wylał na
ranę. Oparł się o ścianę i zamknął oczy,
czekając, aż eliksir zacznie działać. W tym
czasie Tanja opowiedziała mu o kobiecie w
czerwonej sukni.
- Ciekawe, ciekawe. Muszę się
dowiedzieć czegoś więcej. Wiem, gdzie są
pokoje Jorgensena i tej m'Shani.
Przydałoby się je przeszukać. Gdzie nasza
para niewidzialnych?
- Nie mamy pojęcia. Jakoś ich nigdzie
NIE WIDAĆ...
- Cholera, takich nigdy nie ma, jak są
potrzebni! – warknął, powoli podnosząc
się z podłogi - Dobra, już mi lepiej.
Pokręćcie się tu jeszcze trochę, ja pójdę się
dowiedzieć paru rzeczy. Przyjdę po was
później.
Nagi
mężczyzna, wpadający do
pałacowej kuchni, niewątpliwie wywołuje
sensację. Kucharki i pomywaczki zaczęły
piszczeć, więc Randal chwycił jakiś fartuch,
owinął się nim i wycofał się do ogrodu.
- Lady Cassandra, rozumiecie – rzucił w
formie wyjaśnienia.
Odpowiedział
mu
chór
pełnych
zrozumienia i współczucia głosów.
Złodziej pomknął w ciemny kąt ogrodu,
szukając furtki i myśląc już tylko o tym,
żeby wydostać się z pałacu. Niemal wpadł
na młodego strażnika.
- Ratuj, człowieku, lady Cassandra mnie
goni! Ta kobieta to bestia!– krzyknął
złodziej.
Sądząc z reakcji kucharek, lady była tu
znana ze swoich ekscesów. Randal liczył na
to, że strażnik wykaże się zrozumieniem
oraz elementarną męską solidarnością.
Nie zawiódł się. Na twarzy strażnika
odmalowało się szczere współczucie.
- Szybko, schowaj się tutaj! –
powiedział i otworzył drzwi schowka.
Złodziej wślizgnął się do środka i
przyczaił się pomiędzy szpadlami i
motykami.
- Skombinuj mi jakieś ubranie!
Chwilę później ubierał się w idiotyczny,
żółto
–
niebieski
strój,
należący
niewątpliwie do jakiegoś szlachetnie
urodzonego
bufona.
Nagle
zamarł,
wstrzymując oddech. Zza drzwi schowka
usłyszał głosy.
- Nikt tędy nie przebiegał? – zapytał
ktoś głosem grubym jak z dna beczki.
- Nie, panie – odpowiedział życzliwy
strażnik.
- Nikogo nie widziałeś? – upewniał się
właściciel niskiego głosu.
- Nie, panie.
- Dobrze. Miej oczy szeroko otwarte.
- Tak, panie!
Po chwili uchyliły się drzwi komórki.
- Szybko! Do kuchni, drzwiami w prawo
do stajni, ze stajni trafisz na dziedziniec i
prosto do wyjścia.
7
- Dzięki, brachu – rzucił złodziej i czym
prędzej czmychnął.
Przebiegł przez kuchnię, cudem uniknął
kopyt jakiegoś nerwowego rumaka w stajni
i wypadł na główny dziedziniec. Tu zwolnił.
Przybrawszy dostojną pozę i głupia minę,
jaką podpatrzył u nadętych bogatych
panów, dostojnym krokiem minął bramy
pałacu.
Ledwie znalazł się poza zasięgiem
wzroku strażników, puścił się pędem
prosto do domu, ani razu nie oglądając się
za siebie.
Czekając
na
powrót
towarzyszy,
przywołał Cień i poprosił go o małą
przysługę.
- Zrobisz coś dla mnie?
- Nie jestem chłopcem na posyłki.
- Proooooszę.
- No dobra. Co chcesz?
Randal wydobył kawałek pergaminu i
starannie nakreślił na nim tylko dwa
słowa: „Z wyrazami...” Adrian, zaglądający
mu przez ramię, zachichotał.
- Zanieś ten liścik do pokoju lady
Cassandry. Obok połóż czerwoną różę i
sztylet. Taki, jakich używają zabójcy.
Cień uśmiechnął się paskudnie i zniknął
za oknem.
Riannon
i
Garret
przemykali
labiryntem korytarzy, szukając wyjścia z
pałacu. Mag, który pojawił się w wąskim
przejściu, przeraził ich nie na żarty, patrząc
prosto na nich.
- Dość tych sztuczek. Wyłaź – rozkazał.
Nie zamierzali go posłuchać, ale proste
zaklęcie paraliżujące unieruchomiło ich w
pół kroku. Riannon z rozpędu wypadła z
pod peleryny i stanęła przed magiem w
całej swej okazałości.
- Staż! – krzyknął mag – Mam tu
złodzieja!
Zajrzał
podejrzliwie
za
plecy
schwytanej, wyczuwając obecność Gerreta.
- Hmmm... jest was dwoje – mruknął
do siebie.
Chwila dekoncentracji wystarczyła, by
złodziej zdołał wyciągnąć zegarek. Słysząc
zbliżające się kroki, złodziej zatrzymał czas
w momencie, gdy mag zorientował się, co
się święci i formował już ognista kulę.
Złodziej dotknął ramienia Riannon,
uwalniając ją spod wpływu zegarka i rzucili
się do desperackiej ucieczki. Czasu nie
można było zatrzymać na długo. Już
wkrótce usłyszeli za plecami potężny huk,
krzyki i tupot strażników.
Pędzili przed siebie, mijając rzędy drzwi
i kolejne skrzyżowania, aż przebiegli przez
wielką salę. Gdzieś z tyłu mignęły im
sylwetki Elizabeth i Tanji. Kilkunastu
strażników wpadło do pomieszczenia. W
ślad za nimi pojawił się mag.
- Niech nikt się nie rusza! Mamy tu
niewidzialnego intruza! Zamknąć drzwi.
Uciekinierzy skoczyli na balkon. Byli w
pułapce! Staruch krążył po sali, szukając
intruza. Pozostało im tylko jedno. Rynna.
Korzystając z tego, że uwaga gości była
skierowana na maga, pospiesznie zjechali
do ogrodu. Popędzili przed siebie. Wypadli
na główny dziedziniec. Brama była jeszcze
otwarta. Zobaczyli jeszcze jakiegoś kretyna
odzianego w pretensjonalne, żółto –
niebieskie ubranie, wychodzącego na
zewnątrz. Strażnicy już zabierali się za
zamykanie wrót. W ostatniej chwili dwójka
awanturników przecisnęła się na zewnątrz
i co tchu pobiegła do domu.
Zamieszanie,
panujące w pałacu,
sięgnęło zenitu. W momencie, kiedy mag
uczepił
się
właśnie
wojowniczek,
domagając się od nich informacji na temat
„faceta w płaszczu niewidzialności, który
wlazł tu z nimi”, znowu pojawił się Kruger i
bezceremonialnie chwyciwszy obie kobiety
za ręce, wyciągnął je z pałacu.
Musieliście,
kurwa,
znowu
narozrabiać?
- To nie my! – Wykrzyknęły zgodnym
chórem, zbiegając po schodach.
- No pewnie, że nie wy. Cholera, jak ja
się
z
tego
wyłgam?
Włamanie!
Morderstwo! Gwałt na lady Cassandrze! W
to ostatnie akurat nikt nie wierzy, ale
reszta?
Reszta, jak to mówią, była milczeniem...
XVIII.
Ledwie
dotarli do domu, gospodarz
podziękował im za ochronę (co zabrzmiało
8
mocno sarkastycznie) i doradził jak
najszybszy wyjazd.
- Jutro rano wyjeżdżacie. I tak
wybieraliście się do Skały Czasu, prawda?
- Przez nas pewnie teraz na nie-zajasnej liście diuka pojawi się niejaki, jakby
to powiedzieć, Kruger... - mruknęła Tanja.
- Jakiej liście? - „niejaki Kruger”
wybałuszył oczy.
Reszta drużyny zamieniła się w słuch.
- Nie-za-jasnej... no... - określenie
„czarna lista” jakoś nie mogło przejść Tanji
przez gardło - no... nie-za-jasnej liście... do
ścięcia. - wypaliła wreszcie.
Zawyli ze śmiechu jak jeden mąż.
- O raaaany, trzymajcie mnie, nie mogę,
co za eufemizm!!!
- Łaaaa, jaka delikatna!!!
- Nie-za-jasna, bo padnę ze śmiechu!
Kruger pierwszy odzyskał powagę.
Ocierając łzę z oka, wystękał z trudem:
- Ja się wykręcę, ale lepiej, żeby was tu
przez jakiś czas nie było.
Zabrali się za pakowanie, co polegało
głównie na wrzucaniu wszystkiego jak leci
do magicznej torby. Rozdzielili między
sobą buteleczki z czerwonym eliksirem.
Znalezienie Czerwonego Korzenia w
biurku
Jorgensena
było
kolejnym
dowodem na jego powiązania z Belwitzem.
Tylko Maladis potrafił produkować to
świństwo. Do tej pory użyli Korzenia tylko
raz, kiedy zostali otoczeni przez oddział
modliszek. Eliksir przyspieszał reakcje,
zwiększał siłę i wprowadzał w szał,
pozwalający wyrzynać wrogów jak bydło,
ale miał wyjątkowo nieprzyjemne skutki
uboczne. Dobrze, że mieli wtedy wóz pod
ręką... Osoba, która wypiła eliksir, nie
tylko nie zwracała uwagi na zadawane jej
rany, ale na dodatek nie nadawała się do
niczego przez następne parę dni.
Wyczerpanego berserkera, nie mogącego
ruszyć ani ręką, ani nogą, trzeba było nieść
lub wieźć, dlatego Czerwony Korzeń mógł
być użyty tylko w ostateczności. Musieli się
jednak liczyć z tym, że w końcu natkną się
na jakąś ostateczność...
Kiedy poszukiwacze przygód pakowali,
chowali i zawijali, Kruger wypytywał ich o
wydarzenia w pałacu. Opowieść Randala o
schadzce z lady Cassandrą przyprawiła go
o zgrozę. Najchętniej udusiłby pechowego
amanta gołymi rękami, ale fakt, że złodziej
nie zdradził podstępnej żmii niczego
ważnego, ostudził nieco jego gniew.
Wyczyny Riannon i Garreta, choć godne
potępienia, zostały im wybaczone, kiedy
zaprezentowali dokumenty znalezione w
biurku Jorgensena.
Rysunki okazały się być szczegółowymi
instrukcjami
tworzenia
Belwitzowych
potworów. Podawano nawet rodzaj i
markę zegarów potrzebnych do ich
ożywienia. Pod rysunkami znajdowały się
notatki jakiegoś wojskowego, który
sprawdzał
przydatność
bojową
poszczególnych
„modeli”.
Specjalne
zdolności.
Słabe
punkty.
Sposób
zachowania.
Wkrótce cała drużyna czytała je z
wypiekami na twarzach.
„Modliszka. Bardzo silna, sprawna.
Odporna na ciosy. Słabe punkty – oczy,
szyja, pachy, spojenia pancerza. Uwaga:
dobrze walczą w szyku”
„Nachtjaeger. Szybki i zwinny, ale
słaby i mało odporny. Jeden cios
wystarcza, ale b. trudno trafić. Uwaga:
nigdy, przenigdy nie atakować nocą!”
W gruncie rzeczy nie dowiedzieli się
niczego nowego, poza tym, że obejrzeli
sobie wizerunki kilku zupełnie nowych
stworów,
które
opatrzone
były
komentarzami
w
rodzaju
„niska
przydatność bojowa” albo „silny, ale
beznadziejnie powolny i trudny do
sterowania”.
Wśród papierów znaleźli też list, w
którym Belwitz informował Jorgensena o
zakończeniu przygotowań do inwazji.
Niestety, nie podawał żadnych szczegółów.
Jedno
zdanie
przykuło
uwagę
awanturników: „Wygląda na to, że mamy
w naszych szeregach zdrajców. Nie
sądziłem, że coś takiego jest możliwe.
Nigdy bym się nie spodziewał, że oni
mogą być nielojalni. W dodatku jest
jeszcze ktoś, kto nam szczególnie bruździ.
Niestety, nie wiem, kto. Musimy być
bardzo ostrożni.”
„Oni” mogło oznaczać tylko jedno.
Stwory. Jak chociażby Adrian czy szara
modliszka, która nie pozwoliła Riannon
dobić rannego. W szeregach armii Belwitza
nastąpił rozłam, ale jak daleko sięgał, nie
byli w stanie stwierdzić. Dyskutowali
długo, zastanawiając się nad rolą Cienia w
tym wszystkim. Nie doszli do żadnych
sensownych wniosków.
W końcu, zmęczeni nadmiarem wrażeń,
poszli spać.
9
W środku nocy obudził ich Cień. Do
domu Krugera zbliżała się grupa
uzbrojonych po zęby strażników, mających
jak najgorsze zamiary. Widać wyczyny w
pałacu diuka wyprowadziły z równowagi
kogoś ważnego. Drużyna zerwała się z
łóżek. Ubierali się w pośpiechu, kiedy
pancerne pięści załomotały do drzwi.
- Otwierać!
- Już, panie, idę, chwileczkę jedną,
zaraz otworzę. - odpowiedział głos Jamesa.
- Szybko, do piwnicy! - rzucił Kruger.
Zbiegając po schodach słyszeli jeszcze,
jak James usiłuje zyskać na czasie.
- Już zaraz, panie, gdzie ja mam te
klucze? Jedną chwileczkę!
Uciekinierzy wpadli do piwnicy i
zabarykadowali za sobą. drzwi. Riannon
odruchowo wrzuciła do torby butelkę
dobrego wina z najbliższej półki. Z parteru
dobiegł ich zgrzyt otwieranych drzwi i głos
wiernego sługi.
- Nie, panie, pana Krugera nie ma w
domu, wyjechał jeszcze wieczorem.
Dokąd? A do Altdorfu. Nie, nie wiem,
kiedy wróci.
- Szybko, za mną. - Kruger nie słuchał
dłużej - I tak będą chcieli przeszukać dom.
Odsuńcie te beczki!
Za beczkami znajdowały się niewielkie,
zakurzone drzwi. Kruger przepuścił
drużynę przodem i starannie zamknął
przejście za sobą.
Wąski, mroczny korytarzyk prowadził w
dół. Po kilkunastu krokach doszli do
kolejnych drzwi. Kruger uchylił je
ostrożnie i rozejrzał się.
- Dobra, droga wolna.
Zza drzwi cuchnęło stęchlizną i
rozkładem. Znaleźli się w kanałach.
Podobnie jak w Nuln czy Altrodfie, pod
ulicami Talabheim istniał rozległy system
kanałów i korytarzy, wybudowanych w
zamierzchłych czasach przez krasoludzkich
inżynierów. Jak to zwykle bywa, plany
podziemnego labiryntu zostały zagubione
lub zniszczone dawno temu. Mało kto
zapuszczał się pod ziemię, bo w cuchnącym
błocie lęgły się rozmaite stwory. Wiadomo
też, że takie miejsca były ulubioną
kryjówka skavenów. Raz na jakiś czas
któryś z władców miasta zarządzał wielkie
oczyszczanie, ale niewiele to pomagało.
Potwory zawsze wracały. Oprócz nich z
korytarzy korzystali też ludzie - szczególny
rodzaj ludzi. Złodzieje, zabójcy i szpiedzy.
Kruger znał tylko część podziemnego
labiryntu. Dom, który kupił kilkanaście lat
temu, wybrał właśnie ze względu na
połączenie
z
owym
podziemnym
systemem. Zajmując się wielką polityką i
grzebiąc w brudnych tajemnicach wysoko
postawionych ludzi, byłby głupcem, nie
zapewniając sobie drogi ucieczki.
Brnęli w cuchnącym błocie, głośno
narzekając na smród, kiedy za ich plecami
rozległo się człapanie. Elizabeth, która szła
ostatnia, dostrzegła jakąś zgarbioną
sylwetkę, wynurzającą się z bocznego
korytarza. Powłóczący nogami stwór,
naznaczony pietnem rozkładu, umknął na
widok dobytego przez templariuszkę
miecza.
- Szybciej - mruknął Kruger - To coś
może wrócić w liczniejszym towarzystwie.
Przyspieszyli. Bez przeszkód dotarli do
miejsca, gdzie łączyło się kilka kanałów.
Rozległe pomieszczenie podzielone było na
dwa poziomy. Na górnej platformie
znajdowała się śluza, odcinająca wypływ z
górnych kanałów.
- Na górę - zdecydował Kruger.
Zanim wszyscy zdążyli się wdrapać na
wąską i pordzewiałą drabinkę, w jednym z
korytarzy ukazała się znana już zgarbiona
sylwetka martwiaka i jakieś stworzenie,
wyglądające na bluźnierczą krzyżówkę
człowieka ze zwierzęciem. Elizabeth,
widząc że nie zdąży wejść na górę,
zaatakowała. Martwiak był zbyt powolny,
by uniknąć ciosu, ale utrata ręki nie zrobiła
na nim większego wrażenia. Parł naprzód.
Templariuszka odtrąciła go potężnym
kopnięciem. W tym momencie z góry
spadła butelka nafty i zombie stanął w
płomieniach niczym pochodnia.
Z głębi korytarzy słychać było zbliżające
się kroki kolejnych mutantów. Sądząc z
odgłosów, wielu. Jedyną szansa było
dostać się na górę i otworzyć śluzę, by
nagle uwolnione masy wody zmyły stwory
w głąb kanałów. Templariuszka skoczyła w
kierunku drabiny, ale drugi stwór już
szarżował, najwyraźniej zamierzając wziąć
wojowniczkę na rogi. Nie zdążyła uskoczyć.
Przyjęła uderzenie na napierśnik i niemal
straciła dech w piersiach, przyciśnięta do
muru. Rogi stwora przyszpiliły ją do
ściany, pozostawiając wolną tylko prawą
rękę, ale w tej pozycji nie miała się jak
10
zamachnąć.
Kątem
oka
dostrzegła
wyłaniające się z mroku groteskowe
sylwetki kilkunastu na pół ludzkich
stworzeń. Walnęła przeciwnika w pysk
rękojeścią miecza. Nacisk zelżał, ale wciąż
była uwięziona. Na szczęście Riannon
zorientowała się w sytuacji. Z góry
świsnęła strzała. Trafiony w ramię potwór
cofnął się o krok. Elizabeth władowała mu
czubek miecza w gardło i skoczyła na
drabinkę.
Ledwie zdążyła dotrzeć do połowy
drogi, kiedy z góry runęła masa wody,
zbijając z nóg mutanty i zatapiając
wszystko na swej drodze.
Wreszcie wydostali się z kanałów.
Kryjąc się w ciemności i przeskakując od
cienia do cienia dotarli do jakiegoś
zapuszczonego ogrodu. Tam Kruger
pożegnał się z nimi. Zostawał w mieście,
aby, jak to określił, wyrównać kilka
rachunków i wyprostować sprawy.
Musieli teraz zdobyć konie. Umówili się
na spotkanie „Pod Różową Podwiązką”.
Schwarzenschwert
zakradła
się
z
powrotem do domu Krugera. Straż kręciła
się tylko przed głównym wejściem, więc
templariuszka bez żadnych problemów
wyprowadziła Konwalię ze stajni. Koń
Terenkowej też nie miał nic przeciwko
opuszczeniu
Krugerowego
obejścia.
Pozwolił się wyprowadzić bez jednego
parsknięcia.
W tym samym czasie Riannon i Garret
dokładnie oglądali konie w stajniach i na
podwórzach najlepszych karczem w
mieście, po czym bezceremonialnie
zwędzili
wybrane
rumaki.
Randal
natomiast zupełnie nie zawracał sobie
głowy
wierzchowcem.
Pomaszerował
prosto „Pod Różową Podwiązkę” i spędził
tam rozkoszne chwile w ramionach miłej,
życzliwej i bardzo wprawnej ladacznicy.
W pierwszych promieniach słońca
opuścili miasto i pojechali na północ.
XIX.
Z
początku wędrowali dość wolno.
Nikt ich nie gonił, nie było więc powodów
do pośpiechu. Mijali wioski i pola
uprawne, złote od dojrzałego zboża. Przez
dwa dni nie spotkali nikogo prócz
pracujących na roli chłopów.
Cieszyli się piękną, wrześniową pogodą.
Tylko Tanja narzekała na upał, jak to
zwykle ona. Kamienisty trakt wiodący do
Middenheim wydawał się jej rozgrzaną na
słońcu patelnią. Dziwił ich nieco brak
podróżnych na trakcie, ale z drugiej strony
kto miałby podróżować na północ, do
niegościnnych krain skutych lodem, gdzie
wilk mówi dobranoc? Na szczęście oni
sami nie wybierali się do Miasta Białego
Wilka. Trzeciego dnia opuścili drogę i
skręcili nieco na wschód.
Tanja przestała marudzić, gdy tylko
wjechali w las. Pod zielonym baldachimem
było znacznie chłodniej. Wydawało się,
jakby tę krainę bogowie własnymi rękami
osłaniali przed niepokojem i zniszczeniem.
Ciszę przerywał tylko skwir drapieżnych
ptaków i szum liści na wietrze. Ludzi nie
było widać wcale. Natknęli się jedynie na
jakąś opuszczoną osadę smolarzy. Spotkali
też samotnego myśliwego, ścigającego
zwierzynę. Wypytywany o Mauzoleum,
machnął tylko ręką. Poza nim nie widzieli
żywego ducha.
Podążając dalej traktem natrafili
wreszcie na osadę zamieszkaną głównie
przez bartników i myśliwych. Dowiedzieli
się tam, że na północy jest jakaś
opuszczona świątynia, od dawna już
zruinowana. Leśni ludzie opowiadali też o
drugiej, wybudowanej na chwałę Pana
Lasów, Taala. O Mauzoleum nic nie
wiedzieli. Poradzili podróżnym, by unikali
najczęściej używanej drogi i wybrali raczej
ścieżkę przez wrzosowiska.
- Ta tej drodze, cośmy nią zawsze skóry
na handel wozili, orkowie się usadzili i
myta żądają – tłumaczyli łowcy.
- Dużo ich?
- A będzie ze cztery dziesiątki.
Awanturnicy zastanowili się przez
chwilę i pokiwali smętnie głowami.
- To chyba nie damy im rady. Chociaż
może...
- Jedźcie przez wrzosowiska. – radzili
życzliwi mieszkańcy wioski – Po co żywot
niepotrzebnie narażać. Tylko uważajcie na
Przeklęty Las, bo tam złe po nocach hula!
Wybrali
więc
ścieżkę
przez
wrzosowiska. W końcu nie wiedzieli, co
może ich czekać przy Skale Czasu. Uznali
11
rozsądnie, że lepiej nie tracić sił na
tłuczenie jakichś tam orków.
T
eren stopniowo się wznosił, drzewa
były coraz rzadsze, a droga coraz bardziej
kamienista.
Zbliżali
się
do
Gór
Środkowych. Las stopniowo ustępował
kwitnącym wrzosowiskom. Na skraju
fioletowej połaci zobaczyli przydrożną
kapliczkę. Siwowłosy starzec, który siedział
na jej progu, wstał na widok podróżnych.
- Jesteście pielgrzymami?
Spojrzeli po sobie, zdziwieni.
- W pewnym sensie...tak – powiedziała
ostrożnie Tanja.
- Jedziecie na północ? Zobaczyć dzieło
tych, co zmienili wygląd świata?
- Jakie dzieło?
Starzec zaśmiał się dziwnie.
- Przybyli i zniszczyli mój dom.... Taaak,
wielu tam pojechało. Od pewnego czasu
już się zjeżdżają. A żaden nie wrócił.
- Jak to?
Zignorował pytanie i odwrócił się do ich
plecami.
- Powodzenia w podróży, pielgrzymi. –
powiedział – A, uważajcie na cienie.
Wygłosiwszy tę tajemniczą kwestię
starzec zniknął w lesie, zanim oszołomieni
podróżni zdążyli go zatrzymać.
Wtedy właśnie Adrian zaczął ich
poganiać,
twierdząc,
że
ośmiu
Nachtjaegerów podąża w tym samym
kierunku co oni. Elizabeth, która podczas
cowieczornych treningów zdążyła już
poznać możliwości Cienia, poczuła niemiły
dreszczyk. Ośmiu? No cóż, należało trochę
pogalopować...
Galop, kłus, galop, kłus... stępa... Pod
wieczór wyczerpały się siły zarówno koni
jak i jeźdźców. Zatrzymali się na noc w
pierwszym lepszym zagajniku.
Jak się okazało, był to właśnie
wspomniany przez myśliwych Przeklęty
Las.
Pierwsza warta dostała się Randalowi.
Siedział przy ognisku i nudził się
niemiłosiernie, gdy tymczasem reszta
chrapała w najlepsze. Nagle wydało mu się,
jakby cienie na drzewach zaczęły się
poruszać. Przetarł oczy ze zdumienia.
Rzeczywiście, cienie dookoła ogniska
tańczyły, jakby były żywe! W dodatku z
lasu zaczęły dobiegać jakieś szepty i
chichoty. Złodziej obudził resztę drużyny.
Usiedli wokół ogniska i ze zdumieniem
obserwowali las. Riannon wstała, chcąc
sięgnąć po łuk. Nagle Randal dostrzegł
kątem oka coś, co zjeżyło mu włosy na
karku. Cień elfki oderwał się od ziemi i
umknął między drzewa!
- Riannon, twój cień zwiał!!!
- Co???
Rzeczywiście, elfka nie miała cienia.
Reszta grupy ze strachem spojrzała na
siebie.
- Elizabeth, twój cień też się rusza!
Templariuszka
obejrzała
się
i
zobaczywszy, że jej cień zachowuje się tak,
jakby miał zamiar wyrwać się na spacer,
zrobiła pierwszą rzecz, jaka jej przyszła do
głowy. Klapnęła plecami o ziemię.
- Co teraz?
- Zniknął.
Podniosła rękę.
- A teraz?
- Jest, ale się rusza!
Templariuszka przycisnęła rękę do
ziemi.
- Co to za numery? A wasze cienie?
Randal obejrzał się.
- Mój w porządku. Nie, jasna dupa,
rusza się! – Krzyknął i rzucił się na mech.
Po chwili cała gromadka leżała dookoła
ogniska, przyciskając plecy do ziemi.
- Riannon, jak się czujesz?
- Nie wiem... Chyba dobrze, tylko
jestem zmęczona.
Spojrzeli
na
nią,
zaniepokojeni.
Wyglądała
normalnie.
No,
prawie
normalnie...
- Hej, to jest niezłe! – stwierdził Garret
– złodzieja, który nie rzuca cienia, jest
trudniej zauważyć, rozumiesz? Może ja też
wstanę?
- To nie jest smieszne! – odcieła się
elfka - Lepiej nie... – dodała już łagodniej
rozglądając się wokoło – Nie wiem, co z
tego wyniknie. Myślicie, że powinnam go
poszukać?
W ciemnościach słychać było śmiechy,
szepty i pohukiwania. Wszystko to
tworzyło dziwnie ponurą atmosferę.
Skrawki
ciemności
przemykały
po
gałęziach, tańczyły wokół krzaków i
ślizgały się po ziemi. Gdzieniegdzie
zbierały się w większych grupach, tworząc
nieprzeniknione dla oka kurtyny mroku.
Przemykały tu i tam, trzymając się z dala
od światła. Na samą myśl o wejściu między
drzewa Riannon przeszły ciarki.
12
Inni też czuli się nie najpewniej.
- Eee, daj spokój. To gorzej niż szukać
igły w stogu siana. Może wróci rano?
Lepiej zostań przy ognisku. Nie wiadomo,
co tam jest – stwierdzili zgodnie.
Przeleżeli tak do świtu, bojąc się choćby
drgnąć i strasznie cierpnąc w niewygodnej
pozycji. Bolały ich plecy, bolały ręce i nogi,
ale leżeli twardo. Choć nie da się
zaprzeczyć, że czuli się wyjątkowo
idiotycznie. Gdyby tylko wiedzieli, jak się
łapie uciekające cienie! Oczywiście, tego
nie wiedział nikt, a sama myśl o utracie
swojej, bądź co bądź, cząstki, napawała ich
przesądnym niepokojem. No bo nawet jeśli
to nie szkodzi na zdrowie, to jak się potem
pokazać między ludźmi?
Dookoła ogniska hulało złe.
C
ień Riannon nie wrócił ani rankiem,
ani w południe. Wschód słońca wygonił
wszystkie tajemnicze mroczki z zagajnika,
pozostawiając tylko zupełnie normalne
cienie drzew i zarośli. Zrezygnowana elfka
machnęła ręką na całą sprawę. Zresztą nie
mogli teraz tracić czasu na szukanie zguby.
Ścigały ich cienie zupełnie innego rodzaju,
zaopatrzone w solidną i całkowicie
materialna broń. Pognali dalej.
Dotarli
wreszcie
na
kraniec
wrzosowiska. Droga wiodła łagodnym
spadkiem w dół i biegła dalej przez płaską
jak stół równinę. Przed nimi, na tle
majestatycznych zboczy Gór Środkowych,
wznosiła się szara skała z płasko ściętym
wierzchołkiem, na którym ujrzeli kilka
budynków i połyskująca w słońcu kopułę.
U jej stóp leżała niewielka wioska, pół mili
dalej wznosił się równie niewielki zamek.
Zamek płonął.
Zjechali w kierunku wioski. Wyglądało
na to, że miał tu miejsce bunt. Dookoła
roiło się od chłopów z kłonicami, widłami i
postawionymi na sztorc kosami. Kilku z
nich popatrzyło złym wzrokiem na
zbrojnych, ale zaraz wróciło do chaotycznej
bieganiny, na oko zupełnie pozbawionej
sensu. Drużyna czym prędzej minęła
zabudowania. Nie mieli teraz czasu na
lokalne konflikty.
Dochodziło południe, kiedy piątka
awanturników dotarła do podnóży szarej
skały - góry czasu, miejsca, w którym
niebawem
miało
dopełnić
się
przeznaczenie świata.
- I oni to szumnie nazwali Skałą Czasu?
Jak dla mnie to jest zwykła góra, na której
czas silnie odcisnął swoje piętno... parsknął Randal.
Stali,
podziwiając
majestatycznie
wznoszącą się nad głowami skałę. Ściany
wznosiły się niemal pionowo i wydawało
się, że nie ma sposobu, by dostać się na
górę. Zaczęli powolny marsz dookoła góry,
szukając ścieżki, schodów, drabiny...
czegokolwiek.
Widok zawieszonej na grubych linach
platformy wydarł okrzyk niedowierzania z
ust trojga Ionitów
- Ta winda! Zupełnie jak na Ionie!
- Ciii, tam ktoś stoi - Elizabeth wskazała
palcem.
Szare sylwetki, stojące obok wyciągu,
okazały się należeć do dwóch mężczyzn
owiniętych w łachmany.
- Dajcie spokój, ich jest tylko dwóch, w
dodatku wyglądają jak pospolici wieśniacy
- wyszeptał Garret podchodząc z wolna do
nieznajomych - Hola, prosty człowieku,
chcielibyśmy dostać się na górę tym, czego,
jak mniemam, pilnujecie!
- Khe, khe, chcecie się dostać do góry,
taaak? A więc kolejni przyszli dopełnić
swego żywota, harharhar......
- To jest Skała Czasu, prawda? - raczej
stwierdziła niż zapytała Tanja.
Pokiwali głowami i uśmiechnęli się
dziwnie, jakby kpiąco.
- Chcecie wjechać na górę? - zapytał
jeden.
- My tu przyszliśmy tylk..... - Zaczęła
Riannon, jednak przerwała, słysząc ciche
skomlenie obłąkańca, duszącego się w
spazmach śmiechu.
- Taaak, taaak, poprzedni też tak mówili
i następni też, hehe.... Wielu ostatnio
wjeżdża...
Wielu? Awanturnicy rozejrzeli się
dookoła ze zdumieniem. Prócz dwóch
obdartusów nie widzieli ani śladu
człowieka, a skała nie wyglądała na taką,
która pomieściłaby „wielu”.
- Gdzie oni są? Ci, co wcześniej
przyjechali?
- Na górze, oczywiście. Czekają.
Tanja westchnęła z rezygnacją. Trudno
rozmawiać z wariatami!
- Wygląda na to że niewiele dowiemy się
od tych dwóch tutaj.
- Nic tu po nas. Słyszeliście przecież, że
musimy „dopełnić swego żywota”. No to
13
co? Hop na górę i szybko wracamy do
Talabheim, bo upatrzyłem sobie nowy
ekskluzywny burdel na przedmieściach rzucił Randal.
Cała piątka, ostrożnie i raczej bez
większego zapału, weszli na chybotliwą
platformę. Mężczyźni zaczęli ciągnąć za
liny i winda powoli ruszyła w górę.
XX.
N
a płaskim wierzchołku Skały Czasu
nie było nikogo. Kilka domów, sklep z
pamiątkami i karczma stały zamknięte na
głucho. Plac zionął pustką. Ozdobna
fontanna w kształcie czterech delfinów
była sucha, a zalegający na dnie basenu pył
świadczył, że woda nie płynęła tutaj od
wielu, wielu lat. Na widok fontanny Tanja
zrobiła taka minę, jakby miała za chwilę
zwymiotować.
- O nie - jęknęła - Iona!
- To znaczy że jesteśmy na Ionie? zdziwił się Randal.
- Nie... Tylko to wszystko jest takie
podobne... Domy, karczma i fontanna są
zupełnie takie same, tylko puste. I takie...
szare.... Ale Iona jest większa. I nie ma na
niej żadnego mauzoleum.
- Może to jest Szara Iona? Pamiętam, że
o czymś takim rozmawiałaś z kapłanką wtrąciła Elizabeth.
- Raczej jej wizerunek - z wahaniem
odpowiedziała Tanja.
- Iona jest wyspą. Tu nie ma żadnego
morza - dodała Riannon.
- Iona nie Iona, obejrzyjmy wreszcie to
Mauzoleum - zdecydował Randal.
- Słusznie - poparła go Elizabeth przecież nie będziemy tutaj stali w
nieskończoność!
Zupełnie nie rozumiała, dlaczego trójka
Ionitów wzdrygnęła się na te słowa.
Minęli kilka domów, kierując się w
stronę górującej nad dachami kopuły.
- Niech mnie! - rzekła Tanja spoglądając
na wynurzającą się z wolna sylwetę
mauzoleum - patrzcie jakie to wielkie!
- Hmmm... Spodziewałam się czegoś
zgoła odmiennego, ale cóż.... - wtrąciła
Elizabeth.
- Myślicie, że mają tam jakieś cenne
relikwie, skrypty, tudzież inne, łatwo
wpadające w ręc...ee... oko, przedmioty? powiedział Randal z rozmarzoną miną.
- A jakby to tak od razu spalić, żeby nie
mieć
kłopotów
z
ewentualnymi
mieszkańcami, no... - urwał Garret widząc
dość nieprzyjazne spojrzenia czwórki
towarzyszy - eeeh, wiecie ja tylko
żartowałem - mówiąc to schował sztabkę
TNT z powrotem za pas.
Jak zwykle w takich sytuacjach pierwsze
do mauzoleum weszły dwie drużynowe
żelazne damy. Nie żeby Randall i Garret
nie chcieli sami pognać na spotkanie z
nieznanym, po prostu byli dobrze
wychowanymi łajdakami, którzy dbali o
reputację i własną skórę.
Wielkie, skierowane na południe wrota
ozdobione były srebrnymi okuciami.
Uchyliły się cicho, bez najmniejszego
zgrzytu, jakby przez ostatnie dwieście lat
ktoś starannie oliwił zawiasy.
Ujrzeli pomieszczenie wybudowane na
planie sześcioboku, z witrażem na każdej
ze ścian. W jego centrum wybudowano
okrągłe podwyższenie z niewielką fontanną
pośrodku.
W
przeciwieństwie
do
wyschniętego wodotrysku na zewnątrz,
fontanna wciąż działała, napełniając
mauzoleum cichym szmerem płynącej
wody. Dookoła podwyższenia, zgodnie ze
stronami świata, ustawionych było sześć
potężnych kamiennych grobowców.
Na widok północnego okna, leżącego
akurat naprzeciw drzwi, Tanja i Riannon
krzyknęły ze zdumienia.
- To Abyss!
- Jaki Abyss? - zapytała Elizabeth.
- Okręt Anny!
Templariuszka wzruszyła ramionami.
Pytanie „Jakiej Anny?” postanowiła
zachować na później - wyglądało to na
dłuższą historię, której jakoś nie miała
ochoty słuchać.
Pozostałe witraże także przedstawiały
okręty pod pełnymi żaglami, ale przybysze
nie potrafili zidentyfikować żadnego z
nich.
Powoli zaczęli obchodzić pomieszczenie
dookoła, przyglądając się na razie ścianom.
Grobowce woleli zostawić na później.
14
W narożnikach, dokładnie pomiędzy
oknami, wisiały dość specyficzne obrazy.
Pierwszy,
na
prawo
od
wejścia,
przedstawiał rycerza w zbroi, grożącego
mieczem gromadce przerażonych dzieci i
elfkę, która podnosiła jedno z nich, jakby
chcąc je poświęcić. Elizabeth parsknęła
śmiechem na widok rycerza, bo jego rysy
były niezwykle podobne do rysów Randala,
a widok złodzieja w pełnej płytowej zbroi
był po prostu śmieszny. Zaraz jednak
spoważniała, kiedy zobaczyła minę swojej
towarzyszki. Elfka patrzyła na obraz ze
zgrozą, zupełnie jakby miał dla niej jakieś
szczególne znaczenie. Nic dziwnego.
Namalowana elfka mogłaby być jej siostrą
- bliźniaczką.
We wschodnim narożniku ujrzeli
gotową do ataku modliszkę, stojącą na tle
jakiejś starożytnej bitwy. Według Tanji
było to oblężenie Iony.
Na prawo od witraża przedstawiającego
„Abyss” wisiała ponura wizja podwodnego
świata. Elizabeth pomyślała, że tylko ktoś
ciężko chory na umyśle może uważać za
dobry temat na obraz topielicę z szeroko
rozpostartymi ramionami i kamieniem
przywiązanym do stóp, kołyszącą się w
czarnej jak noc wodzie. Jednak kiedy Tanja
upadła na kolana przed obrazem,
templariuszka zaczęła mieć poważne
wątpliwości co do stanu umysłu swoich
towarzyszy.
- Na Sigmara! Anna! - wykrzyknęła
Tanja pełnym rozpaczy głosem - Czy ona
nigdy nie przestanie mnie prześladować?
Czy tak już będzie zawsze? Czemu? Czemu
ja? Czemu właśnie ja... Ja tylko... westchnęła, ocierając mokry od łez
policzek.
Włosy topielicy zdawały się falować
bezwładnie w wodzie niczym wodorosty.
- Jaka Anna? - zapytała Elizabeth, z
góry spodziewając się dziwacznej i
tajemniczej odpowiedzi.
Nie zawiodła się.
- Anna. Kapitan „Abyssa”! To ona
wplątała nas w całą tę historię, bardzo
dawno temu - wyjaśniła Tanja.
- Przepraszam, chcesz powiedzieć, że
płynęliście statkiem dowodzonym przez...
topielicę?
- Nie, to nie tak. Ona żyje. To długa
historia...
Schwarzenschwert machnęła na to ręka
i ruszyła w lewo, do następnego obrazu.
Ujrzała ogromną, czarną górę. Na jej tle
widniał
pomarańczowy
symbol,
przypominający Złote Oko Tzeentcha.
- Czarna Iona - mruknęła Riannon.
Obraz, zawieszony w zachodnim
narożniku mauzoleum, wywołał bardzo
żywą reakcję Garreta.
- Rian, widzisz to, co ja?
- Aha... I nie podoba mi się to nic a nic...
Wróży kłopoty.
Spoglądali na obraz przedstawiający
doskonale im znane drzewo.
Nagle odżyły dawne, niechciane
wspomnienia. Słyszeli obłąkańczy śmiech,
płacz, syk.... Tykanie zegarka. Poczuli woń
palonego ciała. To tam zaczęło się piekło.
To z tego drzewa pochodził zegarek
Garreta - urządzenie które niejednokrotnie
uratowało życie członkom drużyny, a
jednocześnie niemal utopiło właściciela w
czarnej otchłani... na zawsze.
Drzewo było zniekształcone, jego
gałęzie wiły się chaotycznie na wszystkie
strony. Z wielkiej dziupli wypełzały jakieś
białe stworzenia, przypominające tłuste
dzieci z ogromnymi czarnymi dziurami
zamiast oczu.
- Nie ma co, miłe miejsca zwiedzaliście stwierdził
Randal,
z
obrzydzeniem
przyglądając się malowidłu.
Ostatni obraz przedstawiał bitwę
morską i wynurzającego się z odmętów
wielkiego czerwia, z którego ciała powstała
Iona. Ten przynajmniej nie wywoływał
żadnych konkretnych skojarzeń...
Z
ostawili w spokoju malowidła i zajęli
się oglądaniem sarkofagów. Bardzo szybko
zaczęli się czuć... co najmniej dziwnie.
Rzeźba
na
pokrywie
grobowca
naprzeciwko
wejścia
przedstawiała
leżącego mężczyznę w dziwnej, starożytnej
zbroi. Mężczyzna był dość wysoki, a rysy
jego twarzy wydały się wędrowcom
znajome. Na piersi miał ozdobna literę „R”
i napis „Templar”.
Ruszyli dalej. Na prawo od grobowca
tajemniczego
„R”
ujrzeli
postać
niewysokiej kobiety z literą „E” na piersi i
identycznym
napisem
„Templar”.
Elizabeth poczuła niemiłe ucisk w dołku.
Kolejna rzeźba, wyobrażająca kobietę
wyjątkowo wysoką, oznaczona była literą
„T”. Tanja zbladła. Sarkofag na północy
należał
do
potężnie
zbudowanego
15
mężczyzny, którego twarz wydawała się nie
mieć ani nosa, ani ust.
- „M”? Kto to jest „M”? - zapytała
Elizabeth ze zdumieniem.
- Mówisz tak, jakbyś wiedziała, kim są
pozostali. - rzucił Randal z wymuszonym
śmiechem na ustach.
- Nie domyślasz się? - jej twarz była
poważna. - Założę się, że na tych dwóch
pozostałych znajdziesz „R” i „G”.
- To niemożliwe - wykrztusił złodziej To nie może być prawda! Przecież my
żyjemy! Żyjemy, prawda? Nie umarliśmy?
- Krąg Iony - odezwała się milcząca
dotąd Riannon - Atak na Ionę, inwazja i
templariusze sprzed dwustu lat. Teraz
historia się powtarza.
- Ale dlaczego my?
- A bo ja wiem? Bo akurat my się
trafiliśmy?
Milczeli przez chwilę, usiłując cos z tego
zrozumieć. Wbrew ich woli, przeznaczenie
wyciągało po nich ręce. Czego od nich
oczekiwano? Co mieli zrobić?
- Poczekamy, zobaczymy - przerwała
ciszę Elizabeth. - Ktoś wie, co to za „M”?
- Może Maladis?
- Przecież go tu nie ma.
- Widocznie wtedy był.
- Czekajcie, a może to Adrian?
- Adrian zaczyna się na „A”. – wtrącił
Randal, dumny ze swej znajomości liter.
- Ale to my nadaliśmy mu to imię.
- Daj spokój, ten wyrzeźbiony jest
zupełnie nie podobny. Mówię ci, to
Maladis!
- Ten mag służący Belwitzowi? Co on
ma z tym wspólnego?
Pochłonięci
dyskusja nie usłyszeli
nawet skrobania do drzwi. Do mauzoleum
wślizgnął się Cień. W pierwszej chwili nie
zauważyli
nawet
obecności
swego
demonicznego towarzysza.
- Ssssss....
- Kto do chole... Aaa, to ty. - westchnęła
z ulgą Elizabeth, w myślach przeklinając
się za brak czujności. - Słuchaj no, jak ty
właściwie masz na imię?
- Widziałeś kogoś? - wszedł jej w słowo
Randal.
- Taaak, muszę was osssssstrzec.. odpowiedział Adrian i znowu zasyczał.
Zasyczał???
- Przed czym? Chodzi o tych
Nachtjaegerów?
- Niezupełnie... Sssssss... - wysyczał w
typowym dla siebie gadzim stylu. - Muszę
wasss ostrzec przed ... SSOBĄ! Gra
sssssskończona. - zaskrzeczał Cień. Trzeba przerwać krąg!
W jego dłoniach błysnęły ostrza.
Błyskawicznie zaatakował najbliżej stojącą
osobę.
Zaskoczona
niespodziewanym
atakiem Tanja nie miała szans na
uniknięcie ciosu. Runęła plecami na
sarkofag, zasłaniając się rękami. Ostrza
przebiły na wylot jej dłonie i przyszpiliły do
kamienia.
Kopnęła
rozpaczliwie.
Przeciwnik odskoczył z przerażającym
sykiem.
Garret zaklął jak szewc, kucnął w kącie i
zaczął ładować czterolufkę.
Tanja stoczyła się na druga stronę
kamiennego pudła. Nie była w stanie
utrzymać w dłoni czegokolwiek, nie
mówiąc już o mieczu. Z trudem poruszając
palcami usiłowała wydobyć buteleczkę z
zielonym eliksirem, modląc się do
wszystkich
bogów,
by
towarzysze
odciągnęli od niej Nocnego Łowcę i nie
pozwolili jej dobić.
Templariuszka w ostatniej chwili
zablokowała cios, który miał posłać
Terenkową w zaświaty. Adrian odskoczył i
w mgnieniu oka znalazł się za jej plecami.
Na szczęście lata treningów zrobiły swoje.
Choć zaskoczona, wyznawczyni Myrmidii
odruchowo wykonała dobrze opanowany
ruch mieczem, skutecznie blokując
śmiercionośny atak Cienia, obracając się
błyskawicznie i posyłając zdrajcę na ścianę
zgoła nierycerskim kopnięciem. "Czemu?"
- coś zaszeptało w jej umyśle. Przeskoczyła
przez grobowiec i zatrzymała się na
moment, próbując zorientować się w
sytuacji.
Garret władował kulę w druga lufę.
Elizabeth i Randal równocześnie
sięgnęli po buteleczki z Czerwonym
Korzeniem.
Jednak
zanim
zdążyli
wyciągnąć korki, Cień doskoczył do
templariuszki. Ćwiczenia nie poszły na
marne. Uniknęła jego ataku. Niestety,
buteleczka, którą wypuściła z dłoni
sięgając po miecz roztrzaskała się w
drobny mak. Schwarzenschwert rzuciła się
na zdrajcę. Był szybszy. Skoczył z
wyciągniętymi ramionami, jakby chciał ją
objąć. Dwa ostrza wbiły się w plecy
16
kobiety. Zawyła z bólu i wściekłości i
zrobiła jedyną rzecz, którą mogła zrobić w
tej sytuacji. Walnęła zdrajcę czołem prosto
w nos.
Adrian puścił ją, odskoczył chwiejnie,
jakby lekko oszołomiony. Wojowniczka
zwinęła się z bólu. Miała przebite nerki, nie
była w stanie ustać na nogach.
„Myrmidio...” wyszeptała cicho i zamknęła
oczy, czekając na śmiertelny cios.
A Garret wciąż ładował...
Zanim jednak Cień zdążył ponownie
uderzyć, powietrze przeciął srebrzysty
kształt. To Riannon cisnęła w zdrajcę
stalową gwiazdką, ulubioną bronią
zabójców z południa. Trafiła. Gwiazda
rozorała brzuch Nachtjaegera. Jednak
morderczo szybki łowca już przystąpił do
kolejnego ataku. Rzucił się na elfkę.
Wyciągnęła swoje sztylety o moment za
późno i nie zdążyła sparować obu ciosów.
Odturlała się pod ścianę przyciskając lewą
dłoń do piersi. Spod palców równym
strumieniem sączyła się krew. Nie czekajac
na kolejny cios drugą ręką sięgnęła do
torby po zieloną fiolkę, w duchu dziękując
szczęściu, jakie mieli przeglądając biurko
Jorgensena.
- Niech cię diabli!!! - wrzasnął Garret
mierząc ze swojego pistoletu prosto w
brzuch szarżującego Adriana.
Huk wystrzału odbił się echem od ścian
pomieszczenia. Cień zawył w agonii
spoglądając na ranę, po czym rzucił się w
kierunku fontanny skowycząc niczym
ranne zwierzę. Na posadzkę upadło małe
kółko zębate, takie, jakie znajdują się w
zegarach...
Cień zaskrzeczał i przywarł plecami do
fontanny.
W tym momencie do akcji wkroczył
Randal. Zdążył wypić zawartość butelki i
ogarnął
go
bezrozumny
szał.
Z
przerażającym rykiem rzucił się na
Nachtjaegera, zadając błyskawicznie cios
za ciosem. Cień, oszołomiony jeszcze
uderzeniem Elizabeth i atakiem Garreta,
nie
zdołał
tym
razem
umknąć
przeznaczeniu.
Huraganowy
atak
rozszalałego złodzieja był nie do odparcia.
Poszlachtowany niczym wieprz Nocny
Łowca osunął się na ziemię i wyszeptał:
- A mogło być tak pięknie.
Randal, wbijając miecz w kryjący się w
piersi stwora zegar, zobaczył jeszcze
błękitne oczy
Legionu...
chłopaka
ze
Stalowego
W
chwili śmierci Adriana obraz
przedstawiający górę i Oko zaczął
ciemnieć, aż pozostał z niego tylko
prostokąt czarnego jak noc płótna. „Teraz
rozumiem” - przemknęło przez myśl
Elizabeth - „Plączący Ścieżki...”.
Być może sczerniały symbol Złotego
Oka odnosił się tylko do podwójnej zdrady,
jakiej
dopuścił
się
Cień.
Jednak
templariuszka była przekonana, że znaczył
coś więcej. Tzeentch był tajemniczym
bogiem. Wszak oddawali mu cześć
szpiedzy, informatorzy i zdrajcy. Czy
Adrian był jego sługą? Jorgensen pisał
przecież o zdrajcach w szeregach armii
Belwitza! Wyglądało na to, że część jego
pupilków
postanowiła
pójść
drogą
Plączącego Ścieżki... To wszystko łączyło
się w jedną całość. Sara z Yeskov była
ścigana przez „płaszczkę”. Adrian, kiedy
darował życie Randalowi, tłumaczył się
przed tym samym stworem. Schroeder,
rozsiewający plotki i sprawiający, że
wszyscy wokół skakali sobie do gardeł,
mógł
być
agentem
Tzeentcha.
Dezinformacja...
postępujący
rozpad
imperium... A może Czarna Iona i
Tzeentch byli...?
Chciała zerwać się na nogi i podzielić się
swoim odkryciem z pozostałymi, ale
potworny ból w plecach przypomniał jej o
rzeczywistości.
Błagam,
polejcie
mnie
„ciemnozielonym”, bo zaraz zdechnę jęknęła.
Tanja zdołała się wreszcie pozbierać.
Rany zamknęły się, a dłonie Terenkowej
były lepkie od zielonego eliksiru. Podeszła
do fontanny i opłukała ręce. Poczuła
pragnienie. Nabrała wody w stulone dłonie
i napiła się.
- Fuj! Słona!
Woda, która tryskała z fontanny,
pochodziła z morza! Wypluła ją z
obrzydzeniem, ale i tak zdążyła przełknąć
spory łyk.
W tej samej chwili oczom oszołomionej
Elizabeth ukazała się zupełnie inna Tanja.
Promieniowała białym blaskiem, zupełnie
jakby w jej wnętrzu płonęło słońce. Jej
17
źrenice miały kształt klepsydr, a nad
sercem ukazał się zegar. Wskazywał za pięć
dwunasta.
Riannon i Garret nie zauważyli niczego,
za to Randal zawył i rzucił się na
Terenkową. Ta uskoczyła w ostatniej
chwili. Złodziej atakował ją z furią. Tanja,
walcząc z bólem nie do końca uleczonych
dłoni, z trudem parowała jego szaleńcze
ciosy.
Elizabeth,
zapominając
o
podziurawionych nerkach, zerwała się na
równe nogi.
- Co robisz?! – wrzasnęła.
- Czarna! Czarna! Zabić! Aaaarghhh!!! –
wył niczym potępieniec.
Templariuszka wskoczyła pomiędzy
walczących i zasłoniła Tanję własnym
ciałem. Randal zatrzymał się, zbity z tropu.
- Oszalałeś? Zostaw ją!
- Odsuń się! Nie widzisz, że ona jest
czarna? Trzeba ją zabić!
- Randal, uspokój się, ona jest biała!
Biała, słyszysz?
Nic do niego nie docierało. Rzucił w
Tanję nożem, ale chybił. Ostrze rozdarło
obraz przedstawiający Annę. Do wnętrza
mauzoleum powoli zaczęła napływać woda.
W ślad za nią przez ramy obrazu
przepłynęła topielica. Garret, trzymając
oszołomioną Riannon w ramionach, czym
prędzej usadowił się na jednym z
sarkofagów i okrył oboje peleryną. Nie
miał ochoty ani na spotkanie z oszalałym
Randalem, ani na kontakt z cuchnącą
wodorostami cieczą.
- Co tu jest, kurwa, grane? – wrzasnęła
templariuszka, której nerwy ostatecznie
puściły na widok morza wlewającego się do
pomieszczenia – To leci z cholernego
obrazu!!!
Nikt jej nie odpowiedział. Tanja
kołysała się w tył i w przód, wpatrzona w
topielicę.
Rozszalały Randal próbował okrążyć
Elizabeth, ale ciągle stawała mu na drodze.
Wreszcie, nie mogąc dopaść upatrzonej
ofiary, zaatakował templariuszkę.
Bez trudu parowała jego ciosy. Nawet
kiedy użył eliksiru, pozostawała o klasę
lepsza od niego. Cały czas przemawiała do
złodzieja, próbując go uspokoić, ale kiedy
zorientowała się, że nie daje to żadnych
rezultatów, rozbroiła go i ogłuszyła
rękojeścią miecza. Wciągnęła go na
grobowiec i usiadła obok, z obrzydzeniem
obserwując wzbierającą wodę.
Wyglądało na to, że zielone świństwo
przestało działać. Nerki paliły żywym
ogniem.
- Wdepnęliśmy w niezłe gówno –
stwierdziła optymistycznie.
Zegar, przeświecający spod skóry Tanji
wskazywał za trzy dwunasta.
Nie
zdążyli się nawet otrząsnąć po
niespodziewanym ataku Randala, kiedy
witraż
za
plecami
Garreta
nagle
eksplodował. Wynurzyła się z niego głowa
szarej modliszki. Za nią, zamiast
południowego słońca, widać było tylko
ciemność, jakby okno było przejściem do
innego świata.
Stworzenie wskoczyło do mauzoleum,
ale zanim zdążyło cokolwiek zrobić, Garret
wypalił z czterolufki. Trafił idealnie, prosto
w zegar. Korpus potwora eksplodował.
Modliszka runęła na ziemię. Z jej głowy
spadł hełm, odsłaniając szpiczaste uszy i
twarz, niegdyś należącą do elfa. Riannon
poczuła, jak świat wiruje dookoła niej.
Sama nie wiedziała, czy czuje żal, czy ulgę,
czy może jedno i drugie. Chyba raczej ulgę,
bo oto na jej oczach skonał koszmar, który
co noc nawiedzał ja w snach.
Rozpoznała ojca swego dziecka.
Przez krótką, aż nazbyt krótką chwilę
nic się nie działo. Potem usłyszeli jakieś
głosy z zewnątrz.
- Jesteście otoczeni! Poddajcie się, nie
macie szans!
Tego już było za wiele jak na ich
skołatane nerwy. Poczuli przypływ paniki.
- Kto tam jest?
- Pewnie tych ośmiu Nachtjaegerów! –
Tanja nie miała złudzeń. Masowała dłonie,
które wciąż nie chciały jej słuchać.
- Myrmidio, ratuj, nie damy im rady –
jęknęła Elizabeth, łapiąc się za plecy. – Co
z Randalem?
- Nadal nieprzytomny.
- Cholera... Trzeba go ocucić.
Delikatne poklepywanie po twarzy nie
dało
rezultatów.
Wkurzona,
oblała
złodzieja wodą z fontanny. To pomogło.
Niestety, odnośnie fundamentalnej kwestii
„co robić?” Randal nie miał żadnego
pomysłu.
- Macie trzy minuty! – wydarł się typ
zza drzwi.
18
Templariuszka rzuciła okiem na Tanję.
Zegar wskazywał za dwie. Nie miała
pojęcia, co się wydarzy, kiedy wybije
dwunasta, ale czuła, że nic dobrego.
- Okno... – jęknęła Riannon, która
ocknęła się wreszcie z osłupienia. –
Modliszka weszła przez okno...
Randal zerwał się i podszedł do ziejącego
czernią otworu.
- Nic, czarno. Ciekawe, co jest za
pozostałymi?
Zanim
ktokolwiek
zdążył
go
powstrzymać, wybił najbliższe okno. Traf
chciał, że był to wiraż północny,
przedstawiający płynący pod pełnymi
żaglami „Abyss”.
Do pomieszczenia runęła masa czarnej
jak noc wody i, wymieszana z przelewającą
się po posadzce cieczą, zaczęła zalewać
podwyższenie.
- Czarna Woda z Domu Lewiatana!
Uciekajcie na środek! Nie pozwólcie, żeby
was dotknęła! – zawyła Tanja, wskakując
na najbliższy sarkofag.
Niestety, na próżno. Rozszalałe fale
ogarnęły ich wszystkich.
XXI.
Obudzili się w ciemnościach. Każdy
sam, zamknięty w ciasnej przestrzeni.
Troje Ionitów wiedziało, co to może
oznaczać, ale dla Elizabeth i Randala
przebudzenie było szokiem.
Templariuszka
poczuła
łagodne
kołysanie, jakby znajdowała się na pełnym
morzu. Leżała na twardych deskach. Ból w
plecach zniknął. Nie widziała nic, jakby
ktoś zasłonił jej oczy. Usiłowała wstać i z
przerażeniem zorientowała się, że znajduje
się w podłużnej skrzyni... nie, nie skrzyni...
trumnie!!! Próbowała podnieść wieko, ale
było mocno przybite. Zaczęła wrzeszczeć
co sił w płucach i walić pięściami w oporne
drewno.
Nagle skrzynia przechyliła się, potem
uderzyła o coś twardego. Wieko zostało
zdjęte. Templariuszka zobaczyła nad sobą
pełną niepokoju twarz Tanji i Randala.
Oraz potwornie wkurzonego Leitheusera.
Bogowie tylko wiedzieli, skąd się tam
wziął.
Wyskoczyła z trumny jak oparzona.
Rozejrzała się dookoła. Znajdowała się na
barce. Przy rumplu stał szary golem o
czerwonych jak ogień oczach.
Tanja szalała. Biegała od burty do burty,
ściskając w dłoniach lina zakończoną
potężnym hakiem i wypatrując czegoś na
morzu. Nagle krzyknęła, zamachnęła się i
po chwili kolejna trumna została
wyciągnięta na pokład. Wydobyli z niej
oszołomionego Garreta. Złodziejowi drżały
ręce. Ociekał wodą. Podobnie jak pozostali.
- Gdzie Riannon – zapytał nagle Garret.
Po chwili krzyknął i wyciągnął rękę.
Zobaczyli kołyszącą się na falach skrzynię.
Tanja rzuciła linę z hakiem, ale chybiła.
Zaklęła z irytacją. Spróbowała jeszcze raz,
ale w pośpiechu nie była w stanie dobrze
wycelować. Trumna powoli zaczęła się
zanurzać w czarnych odmętach.
Zdesperowany Garret wydobył zaklęty
zegarek. Jego użycie w tym miejscu
graniczyło z szaleństwem, ale nie widział
innego wyjścia. Obwiązał się w pasie liną,
zatrzymał czas i wyskoczył za burtę.
Otchłań, uwięziona przez zamrożony czas,
stała się twarda jak szkło. Złodziej biegł po
znieruchomiałych falach, potykając się co
chwila o rafy skamieniałej piany. Czas
wyrywał się z okowów. Stopy ratownika
zaczęły się zapadać w mięknącym podłożu.
Dopadł wreszcie do skrzyni, do połowy
zanurzonej w czarnej mazi. Rozbił wieko i
wyciągnął z wnętrza Riannon. Chwyciła go
za szyję i przycisnęła się do niego z całej
siły. Zawrócił, ale czas wyrwał się z mocy
zegara i woda znów stała się wodą. Fale
zamknęły się nad głową złodzieja. Poczuł,
jak ktoś ciągnie go w kierunku barki.
Szarpiąca za linę Tanja usłyszała nagle
mrożący krew w żyłach dźwięk. Coś
ogromnego otarło się o burtę statku.
Wcisnęła linę w dłonie Elizabeth, każąc jej
ciągnąć z całej siły i pobiegła do kajuty
kapitana. Wiedziała, co należy robić.
Chwyciła wiązkę suszonych ryb i cisnęła ją
za burtę, licząc na to, że ten przysmak
okaże się dla potwora bardziej kuszący niż
tamta dwójka.
Garret trzymał Riannon z całej siły, ale
nagle zaczęła wysuwać się z jego objęć.
Trzymał już tylko jej dłoń. Szamotał się w
lodowatych falach, próbując ją utrzymać za
wszelką cenę. Nagle wynurzył się na
19
powierzchnię. Oszołomiony, znalazł się na
pokładzie statku, wciąż ściskając dłoń
Riannon.
Tylko że elfki z nim nie było.
Znajdowała się w ogromnej paszczy.
Za nią czerniło się gardło stwora, przed
nią, pomiędzy rozchylonymi olbrzymimi
zębami, zmieniały się obrazy.
- PATRZ - usłyszała.
Głos był niski i lekko niewyraźny.
Wydawał się dobiegać ze wszystkich stron.
Nagle uświadomiła sobie, że musi to być
głos stwora, w którego paszczy siedzi. Nie
miała ochoty patrzeć za siebie, wychyliła
się spomiędzy zębów. Przed nią, gdzieś w
oddali, do morza wchodziły setki, tysiące
modliszek. Dowodził nimi rycerz cały w
czarnych blachach, w pełnym hełmie z
zakrzywionymi rogami. Na tarczy miał
znak ośmioramiennej gwiazdy.
- Archaon... - wyszeptała.
- TAK. ROZPOCZĘŁA SIĘ INWAZJA.
NIE... JESZCZE NIE NA STARY ŚWIAT.
- Te modliszki... One ruszają na Ionę,
prawda?
NIEDŁUGO
SZMARAGDOWA
WYSPA
ZOSTANIE
ZALANA
I
POKONANA. A PÓŹNIEJ TE HORDY
ODWRÓCĄ SIĘ I ZNISZCZĄ KISLEV,
IMPERIUM... NIC NIE OCALEJE. NIC.
Riannon słuchała. Przed nią obraz
zmienił się, pokazując zgliszcza, ruiny. Nie
tylko Iony. Najwidoczniej stwór widział już
to wszystko, musiał być związany z Ioną.
Pomyślała, że wyspa - grobowiec powstała
na szkielecie takiego właśnie czerwia.
Lewiatana. Milczała.
- DAJĘ CI WYBÓR. ALE NIC ZA
DARMO. ZAPŁACISZ MI SWOJA RĘKĄ.
A
PÓŹNIEJ
BĘDZIESZ
MOGŁA
WALCZYĆ PO STRONIE BIAŁEJ IONY.
Przypomniała sobie szorstkie drewno
trumny, w której była zamknięta. Później
ciemne niebo bez gwiazd, Garreta
podającego jej dłoń i ciągnącego w stronę
barki, gdzie czas stał w miejscu. Ale
Riannon zaczęła zapadać się w czarną
otchłań Abyssu. Tam na górze czuła jeszcze
uścisk Garreta, kiedy pod nią coś
przepłynęło. Nic nie dały pakunki
suszonych ryb wyrzucone przez Tanję za
burtę. Była już tylko ciemność. Czarna.
Zimna. Złapała się za kikut lewej ręki.
Żadnej krwi. Czyste cięcie. I pustka tam
gdzie przedtem była dłoń. Słowa uwięzły
jej w gardle.
- PRZYWDZIEJESZ BIAŁĄ ZBROJĘ, Z
MIECZEM I ZNAKIEM IONY NA TARCZY
STANIESZ W JEJ OBRONIE JAKO
TEMPLARIUSZ BIAŁEJ IONY.
- Nie... - głos sprzeciwu, nie wobec słów
Lewiatana, bo te przelatywały obok niej,
ale ciche zaprzeczenie, bo to przecież nie
mogła być prawda...
- WYBIERZESZ BIAŁĄ IONĘ.
- Jestem tylko zwykłym, szarym, nic nie
znaczącym
elfem.
Nie
jestem
templariuszem, nie umiem walczyć
mieczem, nie mam nawet ręki!
- SZARZY KOŃCZĄ JAK CI NA DOLE miedzy zębami widziała obraz masakry RĘKA NIE BĘDZIE CI POTRZEBNA.
POŚWIĘCISZ JĄ I STANIESZ SIĘ
BIAŁYM TEMPLARIUSZEM!
- Najdoskonalszy templariusz... przypomniała sobie - o to ci chodzi?
Nie powiedział już nic więcej. Ona też
nie. Spojrzała na kikut ręki. Nie chciała
znowu wybierać. Nie chciała się znów
poświęcać.
O
budziła
się
w
takiej
samej
drewnianej trumnie. Nie krzyczała o
pomoc.
Siedzieli
ze zwieszonymi głowami,
zaszokowani i zrozpaczeni. Nie mogli się
pogodzić ze stratą Riannon. Jak Bogowie
mogli na to pozwolić? Tanja miała łzy w
oczach, Garret mamrotał pod nosem,
powtarzając w kółko najgorsze znane
przekleństwa. Czuli się beznadziejnie.
Morze wokół było ciche, spokojne jak
grób.
W
smoliście
połyskującej
płaszczyźnie nie widzieli ani odbicia nieba,
ani barki, która zdawała się przesuwać po
gęstej mazi. Otaczały ją wraki statków.
Ogromne cmentarzysko umarłych statków
ciągnęło się aż po horyzont. Przed ich
oczami przesuwały się zmurszałe burty
obrośnięte
długimi
warkoczami
wodorostów, połamane maszty, szkielety
dawno zmarłych marynarzy. Smoliste,
czarne niebo wyglądało jak lustrzane
odbicie morza. Brakowało tylko wraków.
Wokół panowała cisza.
Niespodziewanie
ujrzeli
trumnę
unoszącą się na falach. Ożywieni nową
20
nadzieją rzucili się wszyscy razem, by
wyciągnąć ją na pokład.
Hak zaczepił o drewno. Skrzynia dobiła
do barki. W środku znaleźli... Riannon!
Tania wyciągnęła ją na pokład. Elfka,
smutna i zrezygnowana, nie odezwała się
ani słowem.
Nie miała dłoni. Przedramię kończyło
się gładko, jak miejsce na gałęzi, z której
opadł liść.
R
iannon nie wiedziała, co sądzić. Czy
zapłata została już uiszczona, czy ma
wyrzucić odciętą dłoń czerń Abyssu? Czy
milczenie zostało odebrane jako dokonanie
wyboru, czy dokonano wyboru za nią?
Wyciągnęła prawą rękę nad powierzchnię
morza. Tak samo jak wtedy, gdy płynęła na
Ionę po raz pierwszy, zobaczyła odbicie
swej dłoni... a właściwie kości, które ją
tworzyły. Pewne rzeczy pozostawały
niezmienne...
Z odciętą kończyną skuliła się pod
burta.
Barka przepływała właśnie pod mostem
utworzonym z dziobów dwóch dawno
zatopionych okrętów. Minęła obrośnięte
glonami rzeźbione syreny, niegdyś pokryte
złotą farbą.
- Zbliżamy się... - szepnęła Tanja. Zaraz rozwieje się zasłona czerni i na
horyzoncie pojawi się Szmaragdowa
Wyspa....
XXII.
Statek
rzeczywiście zbliżał się do
wyspy, która, wedle słów Tanji, wyglądała
zupełnie jak Iona, choć jej czubek
zasnuwała szara mgła. Kiedy wjechali na
górę, korzystając z potwornie kołyszącej się
windy, ich oczom ukazał się znajomy
widok.
Jednak
nie
ten,
którego
spodziewała się trójka Ionitów.
Ujrzeli potężną sylwetę Mauzoleum, a
przecież tego budynku nie było na Białej
Ionie. Skoro zaś Czarna Iona była
lustrzanym odbiciem Białej, pozostawała
tylko jedna możliwość. Znów znaleźli się
na Skale Czasu, tylko że teraz otaczało ją
morze. To miejsce było bez wątpienia
Szarą Ioną!
Nie mieli innego wyjścia, jak wrócić do
Mauzoleum. Kręcili się chwilę po budynku,
nie bardzo wiedząc, co począć, kiedy nagle
usłyszeli dźwięk, który zdawał się dobiegac
zewsząd i wypełniać powietrze.
Pierwsze uderzenie zegara.
- Mam tego dość! – oświadczyła
Riannon – pomóżcie mi to otworzyć. –
powiedziała, usiłując zepchnąć wieko z
grobowca – Chcę zobaczyć, czy to coś w
środku też nie ma ręki.
Tanja i Elizabeth pomogły jej ruszyć
ciężki kamień. Wieko odsunęło się z
przeraźliwym zgrzytem i runęło na
posadzkę.
W środku spoczywał zmurszały szkielet,
ubrany w białą jak śnieg zbroję. Przy boku
miał miecz. Zakrywała go trójkątna tarcza
ozdobiona głęboko wyrytym symbolem
Iony,
przymocowana
do
ramienia
pozbawionego dłoni.
Riannon osunęła się na kolana i ukryła
twarz w dłoniach. W uszach rozbrzmiewały
jej słowa Lewiatana – za cenę ręki mogła
wrócić, ubrać zbroję i walczyć w obronie
Iony... Nie zastanawiała się długo. Powoli
zaczęła nakładać fragmenty starożytnego
pancerza.
Po kolei otwierali grobowce, w każdym
znajdując kościotrupa w zbroi. Stali teraz,
każdy
nad
„swoim”
sarkofagiem,
oszołomieni i na wpół przytomni, jak nigdy
bliscy popadnięcia w kuszącą otchłań
szaleństwa.
Garret wpatrywał się w białą zbroję z
wizerunkiem świecznika i znakiem Iony klepsydrą - na tarczy.
- O w mordę, wiecie, co to jest? To
czysty mithril!
Randal postukał zagiętym palcem w tarczę
ozdobioną symbolem Iony, pod którym
widniał pękaty mieszek.
- Jakbyśmy to sprzedali, bylibyśmy
bogaci!
Riannon, której tarczę zdobiła tylko
głęboko
wytrawiona
klepsydra,
uśmiechnęła się blado. Błazenada dwóch
złodziei nie była w stanie rozproszyć jej
zatroskania.
- Słuchajcie... Muszę wam coś
powiedzieć. – zaczęła Riannon, obracając
w dłoniach miecz wydobyty z sarkofagu.
Opowiedziała
o
spotkaniu
z
Lewiatanem. Słuchali, pełni zdumienia.
21
Brakujące elementy układanki wskoczyły
na swoje miejsca. Teraz zrozumieli. Krąg
Iony... Dwieście lat temu Stary Świat padł
ofiarą inwazji. Hordy Chaosu zalały Norskę
i Kislev. Kiedy wydawało się, że nadszedł
czas ostatecznej zagłady, ludzie zjednoczyli
się pod znakiem Sigmara za sprawą
Magusa Pobożnego. Wygrali, ale cena była
wysoka. Świat długo musiał leczyć wojenne
rany. I nikt nie znał prawdziwych przyczyn
i prawdziwego początku tamtej inwazji...
Oprócz nich. Zrozumieli, że wydarzenia
sprzed dwustu lat miały swój początek
poza granicami znanego świata, poza
rzeczywistością. Wszystko zaczęło się od
ataku na Białą Ionę i od jej klęski. Kości jej
obrońców bielały w grobowcach przed
nimi.
A teraz czas zatoczył koło... pętlę... krąg
Iony.
- Myślę, że wszyscy powinniśmy założyć
te zbroje.
Garret i Tanja zrobili to bez wahania.
Elizabeth stała nieruchomo przed wciąż
zamkniętym sarkofagiem, jakby bojąc się
zajrzeć do środka. Randal pokręcił
przecząco głową.
- Róbcie, co chcecie. Ja tego nie założę.
Czułbym się śmiesznie! Zresztą, nie do
twarzy mi w szarym.
Dopiero teraz zorientowali się, że
zbroja, której tak bardzo nie chciał założyć,
różniła się od ich pancerzy. Była szara jak
dym nad ścierniskiem.
Mimo to próbowali go przekonać.
Złodziej zaczął się wahać. Wtedy usłyszał
cichy szept we wnętrzu swojej głowy.
- Nie zakładaj! Po co masz się
decydować? Włożysz i zginiesz bez sensu.
Jeśli zrobisz to, co ci powiem, unikniesz
złego losu.
- Co miałbym zrobić? – zapytał w
myślach złodziej.
- Zaprowadzisz tych czworo tam, gdzie
spotkają swoje przeznaczenie. – Głos w
głowie brzmiał dziwnie znajomo - A ty
będziesz żył i chędożył do końca życia.
- Jakie przeznaczenie? – drążył Randal,
ze zdumieniem stwierdzając, że głos, z
którym rozmawia, jest jego własnym
głosem.
- Swoje. Co cię to obchodzi? Ty będziesz
żył.
- Zastanowię się.
- Byle nie za długo – odpowiedział głos i
zniknął.
Elizabeth
odwaliła wieko sarkofagu
bez niczyjej pomocy. Wahała się jeszcze
chwilę, wreszcie wzięła głęboki oddech i
zajrzała do środka.
Zbroja była szara.
Nie zdziwiło jej to. Całe życie
balansowała na wąskiej granicy pomiędzy
światłem i ciemnością. Nigdy nie lubiła się
zbytnio
angażować,
dokonywać
jednoznacznych
wyborów
pomiędzy
dobrem a złem. Zresztą życie nauczyło ją,
że tak naprawdę istnieje tylko mniejsze lub
większe zło. Dobro funkcjonowało tylko w
bajkach. Służyła Myrmidii, zabijała sługi
Chaosu i starała się przeżyć. Przyjmowała
to, co przynosiło życie. To była jej cała
filozofia.
Większość
problemów
rozwiązywała się w końcu sama,
wystarczało tylko poczekać. Przecież i w
sprawie Err’avandrela wciąż unikała
podjęcia decyzji...
Na tarczy, leżącej na piersi szkieletu,
widniał słabo widoczny symbol Iony i
głęboko wyryty, wyraźny symbol Myrmidii
– włócznia na tle okrągłej tarczy. Jednak
na samym dole Elizabeth dostrzegła
jeszcze jeden znak... Znak Malala,
chaotycznego Boga – Renegata. Poczuła
zimny dreszcz. Tak więc, choć wciąż temu
zaprzeczała, dotknięcie Renegata spoczęło
na niej, nawet jeśli stało się to tylko za
pośrednictwem mrocznego elfa. Zadrżała.
Oto rzucono jej w twarz prawdę, do której
nie przyznawała się sama przed sobą...
Poczuła smutek. Nawet tutaj, w tym
dziwacznym
miejscu
poza
znanym
światem, ścigało ją przeznaczenie – JEJ
przeznaczenie, przed którym uciekała od
lat i które nie miało nic wspólnego z tymi
zmurszałymi kośćmi w rzeźbionym
sarkofagu.
Szybko, zanim ktokolwiek z towarzyszy
zdążył zauważyć, zakryła ten ostatni
symbol pyłem z grobowca.
Riannon
ze smutkiem patrzyła na
szarą zbroję, nad którą stała ponura jak
gradowa chmura Elizabeth.
- Nie jest dobrze... – mruknęła.
Przypomniała sobie słowa Lewiatana.
„Szarzy kończą jak ci na dole.” Spojrzała
na
Elizabeth
ze
współczuciem.
22
Templariuszka złapała jej spojrzenie i
wzruszyła ramionami.
- Nigdy nie lubiłam wybierać. –
wyjaśniła spokojnie i sięgnęła po szare
blachy.
Wciąż jeszcze trzymała w dłoniach
hełm, zastanawiając się, czy warto
zamykać głowę w niewygodnym garnku,
kiedy zza drzwi Mauzoleum dobiegły
ciężkie kroki. W progu stanęło sześć
sylwetek, ubranych w czarne jak noc
pancerze.
- O nie, znowu! – jęknęła Tanja z
rezygnacją.
Troje Ionitów było już kiedyś w
podobnej sytuacji, ale dla Elizabeth i
Randala widok... samych siebie, stojących
w drzwiach, był potwornym szokiem.
- Co... Co to jest?
- Oooo, popatrz, oni są tu pierwszy raz i
nic nie wiedzą – powiedział Czarny
Randal, śmiejąc się prosto w nos swojemu
nie opancerzonemu bliźniakowi.
- To taka mała sztuczka Iony, słoneczko.
–
wyjaśniła
Czarna
Elizabeth,
wykrzywiając się złośliwie w kierunku
Elizabeth Szarej.
- Dobra, dość tych głupot, skończmy z
nimi! – Krzyknęła Czarna Tanja i z
wyciągniętym mieczem ruszyła ku Tanji
Białej.
Powstrzymało ją wyciągnięte ramię
potężnie zbudowanego mężczyzny, który
jako
jedyny
nie
miał
swojego
odpowiednika.
- Daj spokój – powiedział głosem
pełnym zniechęcenia, ściągając z głowy
ciężki, czarny hełm – Jaki to ma sens? I
tak ugrzęźliśmy w pętli...
- Maladis! – wykrzyknęła Biała
Riannon, wreszcie rozpoznając maga.
- Tak, to ja. I wierz mi, mam już tego
wszystkiego serdecznie dosyć.
- Dosyć? – elfka nagle odzyskała energię
– Jakie dosyć? Przecież musimy walczyć!
- Taaak? – udała zdziwienie Czarna
Riannon – Po co? I... po której stronie?
- To znaczy, że wy... my... – Elizabeth
zaplątała się w niedokończonym pytaniu,
zastanawiając się nagle, kto tu, do cholery,
jest prawdziwy?
- Tu nie ma żadnych „my” i „wy”. To
my. Tylko później. Albo wcześniej. –
wyjaśnił litościwie któryś z Garretów. – to,
co dla nas jest przyszłością, oni już
przeżyli. I mogą przeżyć jeszcze raz.
- Pętla czasu? – wyszeptała z
niedowierzaniem. – Niemożliwe...
- Koniec tej farsy, zabijmy ich wreszcie i
wynośmy się stąd! – wyrwała się Czarna
Elizabeth.
Maladis zatrzymał i ją. Przez chwilę
obie templariuszki patrzyły sobie groźnie w
oczy, a Tanje obrzucały się obelgami i
groziły sobie bronią. Dwóch Garretów
wystrzliło i chybiło, a teraz mierzyło do
siebie z pistoletów, dwaj Randale
podrzucali w dłoniach ostre jak brzytwa
sztylety. Dwie Riannon stały z tyłu,
jednakowo zobojętniałe i apatyczne.
Wyglądali zupełnie jak lustrzane
odbicia.
- Przestańcie! – huknął Maladis – To
nie ma najmniejszego sensu! – Jak chcecie
– zwrócił się do piątki zajmującej wnętrze
Mauzoleum – To możecie sobie iść w
cholerę i walczyć za Ionę. Nieważne, co
zrobicie. Nieważne, co wybierzecie. To i tak
się skończy jak poprzednio. Ja już tam
byłem chyba z pięć razy, a za każdym
cholernym razem obrońcy przegrywali,
Ionę zalewała czarna fala i z powrotem
budziliśmy się w cholernych trumnach.
MAM TEGO DOŚĆ. Ja tam nie idę.
- To co, nie zabijemy ich? – Czarną
Tanję najwyraźniej swędziały ręce.
- Po co?
- To może napijemy się razem wódki? –
rozładowała atmosferę Tanja Biała.
Wszyscy zaśmiali się krótko, trochę
wymuszenie.
- W dwóch możemy spalić dwa razy
więcej – powiedział Biały Garret.
- I wychędożyć dwa razy więcej
sikoreczek – dorzucił Randal-bez-zbroi.
- W końcu oddałam dłoń, żaby móc
bronić Iony... Możemy tylko zyskać. Już
gorzej nie będzie, więc po co tu siedzieć? –
Riannon zwróciła się do swego lustrzanego
odbicia. – I może Opat coś wymyśli z tą
ręką... Może cofnie czas? Maladis! zawołała w stronę pogrążonego w
rozmyślaniach maga – Wspomniałeś, że
możemy iść walczyć. Ale jak mamy się
przedostać na Ionę?
- Przejście jest w obrazie z modliszką,
wystarczy dotknąć plamy niebieskiego
światła.
Riannon odwróciła się i spojrzała na
wizerunek
modliszki
rozkładającej
szponiaste ręce, jakby gotowej do skoku.
Posłała pytające spojrzenie drugiej elfce.
23
Ta lekko skinęła głową.
Elizabeth
tymczasem spojrzała na swoją czarną
odpowiedniczkę. Porozumiały się bez słów.
W końcu były jedną osobą. Wyszły na
zewnątrz,
pogadać
z
dala
od
niepowołanych uszu.
Długo milczały.
- Jak mogłaś? – wykrztusiła wreszcie
Szara.
- Nie wiesz? – Czarna wykrzywiła twarz
w ironicznym uśmiechu.
„O kurczę, ale mam paskudny
uśmiech!” – przeleciało przez myśl
Elizabeth. Domyślała się, co tamta miała
na myśli.
- Nieśmiertelność. Z nim. To mało? –
zapytała Czarna.
Szara chwyciła ją za ramiona.
- Daj spokój! Przecież wiesz... obie
wiemy, o co mu naprawdę chodzi! –
zajrzała głęboko we własne oczy i
dostrzegła iskierkę zwątpienia. – Potęga i
władza. Tylko na tym mu zależy. Wiesz o
tym tak samo dobrze jak ja. To wszystko
jest tylko kłamstwem. Ty... Ja... Jedyna
osoba, która może mu przeszkodzić, gdy
nadejdzie czas.
- Jeśli krąg zostanie przerwany i Biała
Iona upadnie, to już nie będzie miało
znaczenia – odpowiedziała tamta ze
złością.
- TYM cię przekonali, żebyś przyszła
tutaj i zabiła mnie?
Czyli siebie? –
zapytała, zastanawiając się jednocześnie,
czy naprawdę ma taką paskudną gębę,
kiedy się wścieka. - Daj spokój, to
śmieszne, za stara jesteś na takie numery!
Dążenie do samozniszczenia...
- ... to domena gówniarzy i poetów. –
Druga Elizabeth zmrużyła oczy. - Wiem.
- Obie to wiemy.
- Więc? Wrócimy razem do środka i
zobaczymy, co będzie dalej?
- Tak. A wtedy podejmiemy decyzję.
Razem.
Czarna templariuszka skinęła głową.
Zbyt szybko.
- Czekaj, czekaj – mruknęła Szara –
Jaką mam gwarancję, że mi nie wywiniesz
jakiegoś numeru?
- A jaką mam ja? – zachichotała
paskudnie Czarna.
- Przysięgnij na honor! To jedyna
przysięga, jakiej na pewno nie złamiesz...
- Do licha, za dobrze mnie znasz.
Przysięgam. Na honor.
Z brzękiem pancernych rękawic
przypieczętowały
umowę
uderzeniem
pięści o pięść i wróciły do Mauzoleum.
Pozostali
podjęli już decyzję. Jeżeli
chcieli ocalić swój świat, musieli bronić
Szmaragdowej Wyspy, jak bohaterowie
sprzed dwóch stuleci. Być może zginąć tak,
jak oni. Wiedzieli, że muszą spróbować
przerwać ten krąg, nawet nie mając żadnej
nadziei.
Postanowili walczyć za Ionę. Wyruszali
wszyscy, prócz zniechęconego Maladisa i
dwóch Randali.
- Czy to na pewno ma sens? Byliśmy
tam przecież i za każdym razem... –
marudził Czarny.
- Nie marudź, najwyżej znowu tu
wrócisz. – przekonywała Tanja.
- Baaaardzo śmieszne! Idźcie, my sobie
tu posiedzimy.
- I popatrzymy – dodał tajemniczo
Maladis.
- W takim razie ruszamy – powiedziała
Tanja.
- Ruszamy – powtórzyli jak echo
pozostali.
Riannon wyszukała na obrazie z
modliszką świecącą błękitem plamę,
dotknęła jej i znikła. Po kolei zanurzali się
w błękitnym świetle. A kiedy przestąpili
granicę, dokonując ostatecznego wyboru,
szara zbroja Elizabeth stała się biała jak
śnieg.
Powierzchnia
obrazu
zamigotała,
ściemniała, po czym rozbłysnęła błękitem.
Malowidło przekształciło się w okno,
wychodzące na inne miejsce, inny wymiar.
Zamiast modliszki pojawiło się morze i
wyrastająca z niego wyspa, do której
prowadził szeroki kamienny most –
akwedukt.
- Popatrzymy? – zapytał Maladis.
Dwaj złodzieje rozsiedli się wygodnie na
brzegu
sarkofagu
i
w
milczeniu
obserwowali idącą w kierunku wyspy
grupę.
24
XXIII.
Znaleźli
się na szerokim moście.
Daleko przed sobą ujrzeli Szmaragdową
Wyspę.
Na szczycie dwóch stromych, zielonych
skał wyrastały mury obronne. Pojedyncza
wieża wydawała się drapać nisko
zawieszone chmury. Na wietrze łopotała
flaga pokryta niezrozumiałymi runami.
Dwie części wyspy tak bardzo
przypominały potężną
twierdzę,
że
Elizabeth natychmiast nazwała je w
myślach „wysokim” i „niskim zamkiem”.
Połączone były wąskim paskiem lądu, na
którym wybudowano strome schody.
W dole widać było dym z kominów. U
podnóża niższej skały rozciągał się szeroki
pas piaszczystej plaży, na której rozłożyły
się zabudowania niewielkiej wioski i
obrośnięta wodorostami przystań.
Na górę wjechali platformą, taką samą
jak przy Skale Czasu, obsługiwaną przez
szarego golema o czerwonych oczach –
podobnego do sternika barki jak dwie
krople wody.
Powitał ich kapłan w białych szatach.
- Witajcie. Opat od dawna na was czeka.
Ledwie dotknęli stopami zielonej skały,
platforma gwałtownie zjechała na dół.
Ruszyli w stronę „wysokiego zamku”.
Elizabeth ze zdumieniem patrzyła na
dziwaczne miasto. Zobaczyła gromadkę
dzieci, które sadziły jakieś rośliny. Druga
grupka szła ich śladem i wykopywała
świeżo posadzone zielsko. Nie miało to
najmniejszego
sensu.
Chyba,
że
mieszkańcy zapewniali sobie w ten sposób
spokój. Smarkacze byli wyjątkowo cisi.
Przybysze
przeszli
pod
łukiem
rzeźbionym w delfiny, przebyli szerokie
schody i wstąpili w chłodne mury
mniejszej biblioteki. Minęli skrybę,
zapisującego własną krwią tajemnicze,
wciąż powtarzające się symbole na zwoju
pergaminu.
Weszli na piętro i zapukali do drzwi
Opata.
Białowłosy starzec siedział pochylony nad
księgą. Jego oczy zakryte były bielmem.
Choć ślepy, śledził tekst, wodząc palcem po
pergaminie.
Kiedy przestąpili próg, Opat zamknął
księgę i odłożył ją na stół. Tanja przywitała
go w imieniu drużyny. Wkrótce zatopili się
w pełnej tajemniczych niedopowiedzeń
rozmowie.
Nie mogąc się doczekać jakichkolwiek
konkretów, Schwarzenschwert zajrzała
ukradkiem do księgi. Strony były puste!
- Możesz ją przeczytać, używając
palców, ale wypali ci oczy. – odezwał się
Opat.
- Jak tak, to ja dziękuję. – mruknęła i
pospiesznie odłożyła wolumin, na wszelki
wypadek starannie wycierając palce o
obrus.
- Tak więc ustalone – Opat podjął
przerwaną rozmowę z Tanją. – Oddaję
wam do dyspozycji wszystkie nasze zasoby
i ludzi. Na wyspie jest już około stu innych
templariuszy. Tylko tylu...
- Przegramy, jak za każdym razem –
mruknęła pod nosem Czarna Elizabeth.
- Nie truj. Teraz mamy dwa razy
większe szanse.
- Nie wolno nam się poddać. Gdyby coś
poszło źle, uciekajcie do podziemi Wielkiej
Biblioteki – ciągnął Opat.
- No jasne, żeby znowu wylądować w
trumnie. – wykrzywiła się Tanja Czarna.
- Nie ma mowy o żadnym uciekaniu! –
stwierdziła Biała.
- W takim razie idźcie już i zacznijcie
przygotowania. Wszyscy czekają na was w
Długim Domu. Niech was Bogowie strzegą.
Krąg musi zostać przerwany. – zakończył
rozmowę Opat i wyciągnął ręce w geście
błogosławieństwa.
Długi Dom wypełniała gromada
zbrojnych. Wszędzie słychać było zgrzyt
osełek i pobrzękiwanie zbroi. Na widok
przybyłej grupy zebrani przerwali wszelkie
rozmowy. Zapadła pełna oczekiwania
cisza.
- Witajcie! Już myśleliśmy, że się nie
pojawicie! – usłyszeli.
Podeszła do nich czarnowłosa kobieta,
podobna jak dwie krople wody do topielicy
z
obrazu.
Anna.
Towarzyszył
jej
Leithauser. Dokładniej mówiąc, dziesięciu
Leithauserów.
Narada była krótka. Tanja i Elizbeth
opowiedziały o słabych i silnych stronach
stworów Belwitza, powtarzając wszystko,
co
wyczytały
w
wykradzionych
25
Jorgensenowi notatkach. Zastanawiały się
nad sposobami przetrwania oblężenia.
Według słów Czarnych, należało się
spodziewać ataku z powietrza. Opactwo
dysponowało dziesięcioma arkabalistami i
katapultą,
więc
Elizabeth
poleciła
rozmieścić je na murach. W miejscach,
gdzie zbocza były łagodne i gdzie możliwy
był atak z poziomu morza, a więc przede
wszystkim na schodach łączących wyższą i
niższą część wyspy, ustawiono potężne
kotły, do których zakonnicy zaczęli
wrzucać wyniesione ze zbrojowni sztabki
ołowiu. Po wyczerpaniu jego zapasów mieli
lać na głowy wroga wrzątek, kaszę...
cokolwiek, co można było zagotować.
Obrońcy
zostali
podzieleni
na
dziesięcioosobowe oddziały i rozstawieni
na murach.
Garret i Riannon podjęli się zaminowania
plaży i przekonania mieszkających tam
chłopów, by schronili się w twierdzy.
Ze zbrojowni wyniesiono wszystko, co
do ostatniego noża. Obrońcy podzielili
między siebie łuki i kusze, kołczany pełne
ostrych pocisków, miecze, tarcze i topory.
Riannon zgarnęła spory stos stalowych
gwiazd, którymi umiała rzucać z
morderczą precyzją. Do tego przynajmniej
nie potrzebowała obu rąk...
Pochylona
nad mapą wyspy Biała
Elizabeth westchnęła ciężko. Spojrzała na
dwie elfki i dwóch Garretów.
- Jak rozumiem, wy staniecie na
murach od strony plaży i w odpowiedniej
chwili wysadzicie wszystko w powietrze.
Tanje i Leithausery zajmą się północnym i
zachodnim zboczem. My - spojrzała na
Elizabeth Czarną – będziemy bronić
schodów. Na „wysokim zamku”, wokół
Wielkiej Biblioteki, rozstawiłam połowę
ludzi. Szkoda, że tamci zostali w
Mauzoleum, przydałby się ktoś na
wieży...– przerwała na chwilę, jeszcze raz
analizując w myślach rozmieszczenie
oddziałów. Obrońców było tak niewielu! Zrobiliśmy wszystko, co można było
uczynić. Teraz możemy się już tylko czekać
na atak. Czas na modlitwę.
Czarna spojrzała na nią z ukosa.
- Taaak? A do kogo?
- Do Myrmidii, oczywiście! - żachnęła
się Schwarzenschwert.
- Oczywiście? JA nie zamierzam...
Biała wzruszyła ramionami.
- Módl się, do kogo chcesz, albo nie
módl się wcale. Tylko bądź łaskawa mi nie
przeszkadzać, przynajmniej przez chwilę.
Po czym, przyłożywszy prawą pięść do
serca, zamknęła oczy, pochyliła głowę i
zatopiła się w żarliwej modlitwie.
XXIV.
Zaledwie zakończyli przygotowania, na
horyzoncie pokazały się czarne chmury.
Było w nich coś niesamowitego – wznosiły
się i opadały, rozdzielały się na mniejsze
fragmenty i znów łączyły. W dodatku
poruszały się pod wiatr.
- Płaszczki! Płaszczki lecą!
Obrońcy wylegli na mury i chwycili za
kusze i łuki. Pot wystąpił na czoła żołnierzy
pośpiesznie
obracających
kołowroty
arkabalist. Zewsząd dało się słyszeć
trzeszczenie potężnych cięciw i zgrzyt
zaciskanych zębów.
- W nich! – wrzasnęła Elizabeth, dając
znak miotaczom.
Ciężkie pociski z sykiem przecięły
powietrze.
Rozpoczęła się bitwa.
Z
aczyna się! – krzyknął Randal i
usiadł wygodniej. – Ej, magu!
Maladis przerwał spacer dookoła
Mauzoleum i przysiadł obok pary złodziei.
- Ładna salwa – mruknął po chwili. –
Poprzednio na to nie wpadliśmy.
Rzeczywiście, salwa była udana. Trzy
płaszczki runęły w odmęty morza, dwie
inne zachwiały się w locie i upuściły
dźwigane modliszki.
Wrogowie zbliżali się do wyspy. Do
bitwy włączyli się łucznicy i chmura strzał
zasnuła niebo. Płaszczki spadały jedna za
drugą, ale w miejsce zabitych pojawiały się
następne, każda zaś dźwigała kilka
modliszek.
- Dużo ich - Randal podrapał się po
karku. – Może powinniśmy dołączyć?
- No co ty? – Maladis spojrzał na niego
ze zdumieniem. – Naprawdę?
26
- Eeee, tak się tylko zastanawiam. –
złodziej machnął ręką i sięgnął za pazuchę.
– Chce ktoś łyka? – zapytał, wyciągając
małą flaszkę, przechowywaną dotąd
pieczołowicie „na czarną godzinę”.
W
końcu zapasy strzał zaczęły się
wyczerpywać. Kilka płaszczek zdołało
wreszcie zrzucić swój ładunek na wyspę i
na murach rozgorzał szereg potyczek.
Szczęk mieczy odbijał się od skał i wracał
zwielokrotnionym
echem.
Okrzyki
wściekłości i bólu mieszały się ze
skrzeczeniem
modliszek,
tworząc
ogłuszającą kakofonię dźwięków.
Riannon strzelała do nadlatujących
płaszczek,
opierając
kuszę
na
przedramieniu. Jakoś sobie radziła, mimo
braku dłoni, ale jej celność trudno było
nazwać rewelacyjną.
Na opustoszałej plaży coś się poruszyło.
Z fal wynurzyły się ociekające wodą
postacie. Powłócząc nogami, rozpoczęły
powolny marsz w kierunku murów.
- Śpiący się przebudzili!
Garret, który wcześniej wymógł na
Białej Tanji pożyczenie magicznego
pierścienia, czym prędzej wpakował kulę
ognia w pierwszy ładunek. Eksplozja
rozerwała na strzępy kilkunastu topielców
i pozostawiła głęboki lej w ziemi. Nie
powstrzymało
to
fali
umarłych,
wychodzących z morza jeden za drugim.
- Ilu ich tam jest?
- Anna mówiła, że... tysiące. –
powiedziała cicho Riannon.
Złodziej bez słowa odpalił następny
ładunek.
Grupa modliszek, zrzuconych z nieba
przez przelatujące płaszczki, wylądowała
na schodach i rzuciła się na krzątających
się wokół wielkich kotłów ludzi. Na
spotkanie stworów rzuciły się dwie
templariuszki i przydzielona im dziesiątka
obrońców.
Elizabeth szybko przekonała się, że
bycie „podwójną” może mieć swoje zalety.
Działały z Czarną jak jeden organizm,
porozumiewając się niemal bez słów,
atakując z morderczą precyzją i skutecznie
broniąc się nawzajem.
Przeszły przez oddział modliszek jak
rozgrzany nóż przez masło. Tym łatwiej, że
mithrilowy pancerz, o połowę lżejszy od
zwykłej, żelaznej zbroi, był niesamowicie
odporny na ciosy. Szkoda tylko, że nie
założyła hełmu...
Wkrótce schody zostały oczyszczone.
- Nie ciesz się tak – warknęła przez zęby
Czarna, ocierając oczy zalane krwią z
rozciętego czoła. – Przyjdzie ich więcej.
Dużo więcej. I to nie tylko modliszek.
- Skoro już o nich mowa, właśnie lezą z
dołu. – odwróciła się i wrzasnęła na całe
gardło – Opróżniać kooootłyyy!
Roztopiony ołów polał się na głowy
potworów, czyniąc w ich szeregach
potworne spustoszenie. Tylko nieliczni
napastnicy dotarli na górę i zostali
wyrżnięci
bez
litości.
Zakonnicy
natychmiast zaczęli ładować do kotłów
kolejną porcję ołowiu.
- Pierwsza fala odparta – westchnęła z
ulgą Czarna. – Mamy chwilę oddechu.
Widok
dziesięciu
Leithauserów,
wywijających
ciężkimi,
dwuręcznymi
mieczami, przyprawiłoby Tanję o zawrót
głowy, gdyby nie to, że była zbyt zajęta
bronieniem własnego tyłka. Modliszki
spadały z nieba niczym deszcz. Obrońców
było za mało, by wystrzelać wszystkie
nadlatujące płaszczki i niejednej udawało
się zrzucić na wyspę swój przerażający
ładunek.
Terenkowa
szalała.
Jej
bliźniaczka walczyła tuż obok, odrąbując
głowy i kończyny. Napór wroga był coraz
słabszy, aż wreszcie na murze pozostały
tylko trupy. Dookoła nie było ani śladu
potworów.
Biała Tanja otarła pot z czoła i spojrzała
na Czarną.
Koniec?
–
zapytała
z
niedowierzaniem.
- Tylko przerwa – Czarna wyszczerzyła
zęby w demonicznym uśmiechu.
N
ieźle sobie radzą, nie? - Czarny
Randal z podziwem oglądał toczącą się na
Ionie bitwę. – Idzie lepiej, niż ostatnim
razem. Co myślisz, magu?
Maladis pokiwał głową.
- Faktycznie. Do tej pory wszyscy
jeszcze żyją! Może jednak jest jakaś
nadzieja?
- To co, może się przejdziemy? Co
myślicie?
27
- Może i tak. Trochę głupio tu siedzieć. stwierdził Randal - Eee tam, raz się żyje!
- Niezupełnie, ale to nieważne. Zakładaj
blachy.
- Zapomnij! Idę tak, jak stoję. Tylko
miecz wezmę. Idziesz, magu?
- Idę. – zdecydował Maladis. - Co będę
sam siedzieć...
Ruszyli. Wkrótce znaleźli się na moście
wiodącym w kierunku wyspy. W marszu
rozgrzewali nadgarstki, po raz ostatni
sprawdzali, czy sztylety tkwią tam, gdzie
trzeba i czy miecze łatwo wychodzą z
pochew. Na plaży czekały na nich zastępy
Śpiacych.
Plaża
była już cała zryta lejami po
kolejnych detonacjach i zasłana szczątkami
Śpiących, kiedy jedna z płaszczek
przeleciała nad wschodnim murem. Dwóch
Garretów sięgnęło po pistolety i zaczęło
strzelać w brzuchy potworów, osłaniając
dwie Riannon, które siekły mieczami na
prawo i lewo, masakrując modliszki
wspinające się po niemal pionowej skale,
każdym ciosem odpłacając za blizny na
twarzach. Biała dziękowała w duchu
wszystkim znanym bogom za wyniesioną z
Mauzoleum zbroję, którą włożyła tylko ze
względu na słowa Lewiatana. Gdyby nie
pancerz, już dawno byłoby po niej.
Niejeden cios modliszek dochodził do celu
i kończył się jedynie brzękiem blach. Nie
lubiła tego dźwięku i za każdym razem
zirytowana przygryzała wargi, przeklinając
się za brak refleksu. Na szczęście mithril
nie był ciężki, nie ograniczał ruchów jak
typowa zbroja.
Modliszek było coraz więcej, ale
czwórka, działająca jak jeden człowiek,
odpierała
kolejnych
intruzów
bez
poważniejszych szkód. Któraś z modliszek
strąciła hełm z głowy Czarnego Garreta i
pozostawiła na jego czole krwawą bruzdę.
Mimo
wszystko
utrzymali
pozycję,
wychodząc
ze
starcia
z
lekkimi
zadrapaniami.
Zaskoczyła ich nagła cisza. Modliszki
przestały
się
pojawiać.
Płaszczki
przegrupowywały się poza zasięgiem
strzału. Przez chwilę wisiały nieruchomo w
powietrzu, jakby na coś czekając.
Najpierw usłyszeli brzęczenie tysiąca
much. Potem na nadwieszonym nad
morzem odcinku umocnień pojawiła się
ogromna sylwetka, owinięta ciasno
obszarpanym płaszczem z kapturem
zakrywającym twarz.
W notatkach Jorgensena czytali o tych
istotach. Przed nimi stał Praojciec, stwór
mający ponoć coś wspólnego z Bogiem
Rozkładu, Nurglem. Niestety, poza nazwą
nie znaleźli wiele informacji.
Przybysz uniósł rzeźbioną w czaszki
laskę i oburącz uderzył nią o ziemię pod
swoimi stopami. Cienkie jak włos
pęknięcie zaczęło sunąć w kierunku
murów, dotarło do skały, na której opierała
się budowla i rozwarło się niczym
bezzębna paszcza. Mury, ziemia, skały –
cały fragment wyspy zaczął majestatycznie
zsuwać się do morza.
Obrońcy rzucili się do rozpaczliwej
ucieczki. Karkołomny skok w ostatniej
chwili ocalił im życie. Po jednej stronie
rozpadliny znalazła się Biała Riannon z
Czarnym Garretem, po drugiej Czarna
Riannon
trzymała
kurczowo
rękę
zwisającego nad przepaścią Białego
Garreta.
- Pomóżcie mi! – krzyczała Riannon, z
trudnością utrzymując równowagę na
krawędzi urwiska.
Ruszyli
w
jej
stronę,
jednak
zakapturzona istota otoczona muchami
stanęła nagle na ich drodze. Na szczęście
Garret nie stracił głowy. W chwili kiedy
Praojciec ponownie uniósł laskę, złodziej
posłał ognistą kulę prosto w ciemność
skrywającą się pod kapturem. Głowa
nurglowego obrzydlistwa eksplodowała.
Wyciągnęli Białego Garreta na górę i
wszyscy czworo pobiegli w stronę wieży.
P
ani! Nie ma już co ładować do
kotłów!
- Staczać kotłyyyyy! – wrzasnęła
Elizabeth, z rozkoszą wyobrażając sobie
modliszki rozgniatane przez półtonowe
żelastwo.
Kotły
z
ogłuszającym
hukiem
przetoczyły się po zboczu, zbierając
krwawe żniwo wśród napastników.
Nad głowami oblężonych przeleciała
eskadra płaszczek. Ich pasażerowie
wylądowali na dachu Wielkiej Biblioteki.
Wśród gromady modliszek i kilkunastu
Nachtjaegerów stał wysoki mężczyzna od
stóp do głów spowity w czerń. Nawet jego
28
długie włosy powiewające na wietrze były
smoliście czarne.
- Belwitz! – krzyknęła Czarna Elizabeth,
chwytając Białą za ramię.
Chwyciła za łuk, ale przeciwnik był zbyt
daleko. Rozejrzała się. Ośmiu przy niej,
dwie
dziesiątki
przy
arkabalistach,
następne trzy poza zasięgiem głosu,
nieosiągalne. Modliszek było dwukrotnie
więcej, furda modliszki, gorzej z Nocnymi
Łowcami! W dodatku stały na dachu.
Szarża? Szaleństwo! Bez szans. Bez sensu...
Belwitz uniósł ramiona. Rozległ się
potworny
huk.
Mur
za
plecami
templariuszek eksplodował, a kilkunastu
walczących zostało rozerwanych na sztuki.
- Jasna cholera, co on tam ma?
Kolejna eksplozja nastąpiła niemal
natychmiast po pierwszej. Jedna z
arkabalist i zgromadzona wokół dziesiątka
obrońców w mgnieniu oka przestały
istnieć.
Fragmenty
muru
zasypały
otoczenie, zabijając jeszcze kilku ludzi.
Belwitz znowu podnosił ręce...
- Kurrrwa, odwrót!!! Odwrót!
Następny wybuch. Grad kamieni i
trupy.
Niedobitki porzuciły mury i pognały w
kierunku schodów. Elizabeth płazem
miecza popędzała uciekających, w każdej
chwili spodziewając się, że mur pod jej
stopami rozleci się na kawałki.
Dwóch Randali i Maladis utknęli na
plaży, otoczeni przez tłum Śpiących. Krok
za krokiem przesuwali się w kierunku
windy, wycinając sobie ścieżkę miarowymi
uderzeniami mieczy. Od dłuższego czasu
nie zamienili ani słowa – brakowało im
tchu, a ręce mdlały od niekończącego się
wysiłku. Powoli zaczynali sobie zdawać
sprawę z tego, że nie uda im się dotrzeć na
górę, jeśli nie zrobią czegoś poza
wymachiwaniem mieczem.
- Osłaniajcie mnie! Spróbuję wznieść
wokół nas ochronną sferę! – Widząc
beznadziejność ich wysiłków, Maladis
postanowił uciec się do pomocy magii.
Mag zaczął kreślić pentagram na
zalanym krwią piasku.
W
ysoko na wieży dwaj złodzieje z
dwoma elfkami i jednym Leithauserem
obserwowali pojawienie się von Belwitza i
jego
gwardii
przybocznej.
Widzieli
eksplozje
i
ucieczkę
obrońców.
Przypomniało im to wydarzenia z wyprawy
sabotażowej na obóz Stalowego Leginu
koło Stalowego Grodu. Riannon wskazała
katapultę. Słowa nie były potrzebne – cała
czwórka wiedziała o co chodzi. Garret
wydobył ze swojego worka prawdziwe
cacko – ładunek o potężnej mocy,
zaopatrzony w bardzo krótki lont.
- Mamy machinę, mamy bombę, mamy
Belwitza.
Wystarczy
tylko
dobrze
wycelować.
- Żaden problem – oświadczył
Leithauser, zabierając się do ustawiania
katapulty. – Dawaj ta zabawkę. I powiedz
„już”.
Garret zapalił lont. Czekał. Jeszcze
chwilę...
- Już!!! Paaaadnij!!! – krzyknął w
kierunku uciekających obrońców.
Niebo nad ich głowami przesłonił
potężny, czarny kształt. Smugi ciemności
otoczyły wierzchołek wieży.
- Płaszczka! – wyszeptała Riannon –
Zamyka wokół nas klatkę.
- Pies jej mordę lizał! – odkrzyknął
Garret,
pakując
kulę
w
bebechy
wdzierającej się na wieżę modliszki – I tak
na razie się nigdzie nie wybieramy!
Drugi Garret ładował pistolety.
Płaszczka zrzuciła swój ładunek na
dziedziniec u stóp wieży. Bezradni
obrońcy, zamknięci w klatce, rozpaczliwie
wypatrywali kogoś, kto mógłby zatłuc
płaszczkę i zlikwidować utrzymywaną
przez nią barierę.
- Chłopi! Garret, tam są chłopi!
- Eeeeej! Wy tam! – krzyknął w ich
kierunku złodziej – Zabijcie tę szkaradę!
Gestykulował żywo wskazując na
płaszczkę wiszącą nad niewidoczną
pułapką. Ale chłopi zbili się w ciasna
gromadkę, w ogólne nie zwracając uwagi
na to, co dzieje się wokół nich. Chwilę
później spadły na nich modliszki.
Zamknięta w klatce czwórka mogła tylko
obserwować masakrę, istną rzeź.
- No teraz nie ma nam kto pomóc... A
niech to! – rzucił Garret i niewiele myśląc
wystrzelił ze świeżo przeładowanego
pistoletu w płaszczkę.
Ta musiała właśnie zdjąć barierę, bo
kula trafiła w jej wijące się cielsko i
maszkara spadła do morza.
29
Nie mieli czasu się zastanawiać. W ich
kierunku szarżowały modliszki. Obaj
złodzieje wypalili w kierunku najbliższych
wrogów i ruszyli w dół schodów. Wypadli
na
dziedziniec
i
zatrzymali
się,
zaszokowani.
Poćwiartowane
zwłoki,
odcięte kończyny i głowy leżały w kałużach
krwi. Wstrząśnięta tym widokiem czwórka
z obłędnym wyciem rzuciła się na wroga.
P
adnij! – powtórzyła na dole
Elizabeth i rzuciła się na ziemię.
Wysłana przez Garreta bomba zatoczyła
w powietrzu łuk i eksplodowała nad
dachem
biblioteki.
Wybuch
zmiótł
modliszki i Nachtjaegerów prosto do
morza.
- Chodu!
Niedobitki pomknęły w dół schodów.
Biegnące na końcu templariuszki ujrzały
spływające z nieba linie mroku, które
powoli otaczały grupę. Wokół nich
zamykała się tworzona przez płaszczki
klatka.
Nachtmahre na mgnienie oka zawisła
nad ich głowami, po czym wylądowała.
Elizabeth
ujrzała
przed
sobą
wyszczerzone kły ociekającego krwią
Err’avandrela. Wykrzywiła się pogardliwie.
Bluźniercza
moc
przywoływania
najgorszych koszmarów, którą władały
płaszczki, była przerażająca, ale stworzenia
musiały być bardzo ograniczone, skoro za
każdym razem ukazywały ten sam obraz.
Iluzja
przestała
wzbudzać
strach.
Templariuszka poczuła zimną wściekłość.
Jakim prawem ten ohydny stwór śmiał
grzebać w jej umyśle? Rzuciła się na
widmo mrocznego elfa, uderzyła nisko,
tnąc ukośnie od dołu, poderwała miecz i
poprawiła z góry. Err’avadrell zwinął się,
trafiony w brzuch. Cios w czoło odrzucił go
do tyłu. Zniknął, zanim dotknął ziemi.
Przed templariuszką leżała martwa
płaszczka. Schwarzenschwert splunęła na
ścierwo i ruszyła rozprawić się z następną
paskudą, skutecznie blokującą Czarną
Elizabeth. „Ciekawe, co ONA teraz widzi”
– przemknęło jej przez myśl, kiedy wbijała
ostrze w galaretowate ciało ohydy.
Czarna była ranna. Kurczowo zaciskała
dłoń na krwawiącej szyi. Biała, niewiele
myśląc, rzuciła jej butelkę „zielonego” i, nie
oglądając się, pognała w stronę kolejnego
przeciwnika.
W tym momencie usłyszały
przerażenia wrzask Tanji.
pełen
G
arret palił z pistoletu raz za razem,
siejąc spustoszenie wśród modliszek. Jego
sobowtór odbierał od niego pistolety,
ładował i znów podawał. Dwieście stóp
niżej widział Randali i Maladisa,
otoczonych przez gromadę topielców. Dwie
Riannon szalały z mieczami, siekąc wroga
niczym podwójne wcielenie furii, nie
zwracając uwagi na coraz liczniejsze rany i
krew spływającą na ziemię. W końcu bitwa
zamarła. Ostatnia ocalała modliszka padła
na kolana, zasłaniając głowę. Jej ciało
zaczęło zmieniać kolor.
- Stój! – Riannon powstrzymała
gotowego do strzału Garreta – ona się
zmienia!
Rzeczywiście, modliszka stawała się
coraz jaśniejsza, aż wreszcie stała się
jednolicie szara. Uniosła głowę i spojrzała
na swoich pogromców.
- Darowaliście mi życie. Co rozkażecie?
Garret spojrzał w dół. Tamci trzej
jeszcze walczyli.
- Możesz im pomóc?
Modliszka bez słowa skoczyła w dół.
Pozostała na górze czwórka wychyliła się
znad krawędzi urwiska. Złodziej wydobył
ostatni ładunek wybuchowy i posłał go w
tłum Śpiących.
Mogli tylko obserwować, jak Maladis
pada na kolana, magiczna bańka pęka, a
pozbawiony pancerza Randal pada po
naporem wroga. Zanim szara modliszka
zdołała do niego dotrzeć, Śpiacy wciągnęli
go pod wodę. Chwilę później Maladis
okręcił się wokół własnej osi i padł na
piasek niczym połamana kukła. Jedynie
Czarny Randal, osłaniany przez modliszkę,
zdołał dotrzeć do platformy.
T
erenkowa nigdy w życiu nie widziała
czegoś równie odrażającego. Zakapturzona
postać cuchnęła rozkładem. Roje much
krążyły dookoła paskudztwa, tworząc nad
jego głową istną chmurę. Dwóch
Leithauserów zaatakowało stwora i zginęło
niemal natychmiast, rażonych magiczna
mocą trzymanej przez zakapturzonego
laski.
Co gorsza Praojciec nie był sam. Dwie
Tanje i Leithauserzy zostali otoczeni przez
30
trzy cuchnące potwory. Czarna uniosła
dłoń z pierścieniem. Kula ognia z rykiem
pomknęła
przed
siebie.
Trafiony
przeciwnik
stanął
w
płomieniach.
Uradowana najemniczka krzyknęła z
radości i wycelowała w drugiego stwora.
Usłyszała tylko ciche pyknięcie. Z
pierścienia uniosła się wątła smużka dymu.
Praojciec zbliżał się krok za krokiem.
Jeden z Leithauserów zastąpił mu drogę i
padł. Tanja zaklęła paskudnie i jeszcze raz
spróbowała rzucić kule ognistą, z
identycznym skutkiem. Ostatnim, co
zobaczyła, był wzniesiony ku niebu kostur.
Widząc własną śmierć, Biała Tanja
wrzasnęła wniebogłosy i rzuciła się na
paskudę z uniesionym mieczem. Pierwszy
cios został sparowany przez rzeźbioną
laskę. Drugiego nie zdążyła zadać. Tylko
błyskawiczny unik pozwolił jej przeżyć. Z
miejsca, gdzie stała jeszcze przed chwilą,
unosił się gęsty dym. Obejrzała się przez
ramię. Drugi napastnik odpierał właśnie
desperackie ataki czterech Leithauserów.
Dym rozwiał się. Praojciec znowu podnosił
kostur.
Zanurkowała
pod
jego
wyciągniętym ramieniem, w przelocie tnąc
potwora po nogach. Uderzenie magicznej
energii
zaledwie
ją
musnęło,
ale
wystarczyło, by runęła na ziemię
oszołomiona.
Za
plecami
Praojca
dostrzegła dwie sylwetki – czarną i białą,
biegnące od strony schodów. Nadludzkim
wysiłkiem woli wstała, starając się skupić
na sobie uwagę wroga.
- Góra, dół! – krzyknęła Biała Elizabeth.
W tym momencie Tanja doceniła
znaczenie formalnego treningu. Te dwie
działały
jak
jedna
osoba.
Cięły
jednocześnie i Praojciec, w fontannie krwi,
rozpadł się na trzy części.
- Nieźle nam to wyszło. – stwierdziła z
zadowoleniem
Schwarzenschwert
i
uśmiechnęła się szeroko.
Dookoła zapanowała cisza. Dolny
zamek został oczyszczony.
XXV.
Górny zamek wciąż znajdował się w
rękach wroga. Posłany przez Garreta
ładunek narobił sporo zamieszania i
spowodował zawalenie się części Wielkiej
Biblioteki. Niestety, Belwitz uniknął
śmierci. Co więcej, przy życiu zostało
całkiem sporo czarnych modliszek i kilku
Nocnych
Łowców
dość,
by
zdziesiątkowani obrońcy nie kwapili się z
atakiem na drugą część wyspy. Mimo iż
wiedzieli, że muszą zaatakować, zanim
stwory zdołają odwalić gruzy i otworzyć
Belwitzowi zejście do podziemnego
grobowca, stali na szerokich schodach,
usiłując wymyślić... cokolwiek.
Pojawienie się Anny na czele oddziału
białych jak mleko modliszek wydawało się
niemal cudem.
- Cały czas liczyłam, że Abyss zdąży
przypłynąć.
I
zdążył.
wyjaśniła
lakonicznie.
-W takim razie... NAPRZÓD!!!
Pobiegli przed siebie, gnani desperacją.
Wbili się niczym żelazny klin w zastępy
modliszek i parli naprzód, krok za
krokiem, siekąc i rąbiąc, otoczeni
krwawym chaosem, ogłuszeni szczękiem
stali i krzykami umierających.
W panującym zamieszaniu dwie
Riannon zgubiły gdzieś Garretów. Nagle
znalazły się same, porwane falą czerni,
otoczone przez wroga. Gdyby nie zbroje,
nie przeżyłyby nawet przez mgnienie oka.
Któryś z przeciwników poważnie zranił
Białą Riannon, trafiając końcem miecza w
nieosłonięte miejsce pod pachą. Elfka
osunęła się na ziemię. Nad nieruchomym
ciałem pojawiła się nagle samotna biała
modliszka. Odepchnęła oprawców, dając
Czarnej Riannon ułamek chwili na
zatroszczenie się o bliźniaczkę. Nie zdało
się to na nic. Kolejna fala potworów nie
pozostawiła Czarnej wyboru. Musiała
wypuścić swoje nieprzytomne odbicie z
ramion i bronić własnego życia. Nie mogła
zapobiec tragedii. Przyparta do muru
musiała patrzeć, jak stwór wbija miecz w
serce nieszczęsnej elfki.
Oślepiona przez łzy nie widziała nawet,
jak zgiął zabójca. Nagle dookoła niej
zrobiło się biało. Znów biegła przed siebie,
otoczona przez obrońców Białej Iony.
G
dyby nie pomoc białych modliszek,
zginęliby
wszyscy.
Gdyby
Belwitz
dysponował większą grupą Nocnych
Łowców, bitwa nie byłaby potrzebna. Atak
31
szybkich jak błyskawica Nachtjaegerów do
głębi
wstrząsnął
niedobitkami
templariuszy spod znaku klepsydry. A
przecież
przeciwnicy
wyglądali
tak
niepozornie
chude
postaci
przypominające cienie.
Schwarzenschwert, choć wiedziała,
czego się spodziewać, nie zdążyła nawet
zareagować, kiedy jeden z pobratymców
Adriana skoczył na plecy Czarnej Elizabeth
i chwycił ją za włosy. Biała mogła tylko
bezradnie patrzeć, jak nóż Nachtjaegera
zagłębia się w gardle jej sobowtóra. Widok
własnej śmierci był tak absurdalny... Na
odsiecz było za późno. Pozostawała jedynie
zemsta.
Modliszki odwaliły ostatnie kamienie
blokujące drogę i Belwitz mógł wreszcie
postawić stopę na pierwszym stopniu
wiodących
do
grobowca
schodów.
Odwrócił się plecami do walczących i
zanurzył się w mroczną czeluść podziemi.
Za sobą usłyszał jeszcze rozpaczliwy
krzyk:
- Belwitz schodzi pod ziemię!
Hrabia nieznacznie przyspieszył. Nie
mógł pozwolić na to, by jakiś gorącogłowy
obrońca przeklętej wyspy przeszkodził mu
w dokończeniu dzieła, które było osią jego
działań przez kilka ostatnich lat.
Widząc
oddalającego się Belwitza
Tanja i Elizabeth poczuły przypływ
nadludzkich sił. Rzuciły się w pościg za
zdrajcą, jakby skrzydła wyrosły im u
ramion. Przedarły się przez szeregi wroga
niczym dwa demony zniszczenia i
popędziły w dół. Tuż za nimi, wymachując
pistoletem, wpadł na schody Biały Garret.
Nie oglądając się na nic przemykali
mrocznymi i wilgotnymi korytarzami, aż
wpadli do wysoko sklepionej sali u korzeni
wyspy.
Na środku sali, na katafalku rzeźbionym
w fale i delfiny, spoczywały zwłoki Iony.
Mimo upływu stuleci, ciało wciąż jeszcze
zachowało kształt. Choć naznaczona
piętnem rozkładu, twarz córki Boga Morza
wciąż zachowała ślady nieziemskiego
piękna. Obcego piękna. Nawet głupiec
byłby w stanie dostrzec, że połączone błoną
palce nie należały do ludzkiej istoty.
Belwitz wzniósł miecz do ciosu.
- Krąg musi zostać przerwany!
Dwie rzeczy wydarzyły się jednocześnie.
Lśniące ostrze opadło, odcinając głowę
zmarłej. W tym samym momencie huknął
strzał. To Garret zakończył życie zdrajcy.
Zaszokowana Tanja opadła na kolana.
- Krąg został przerwany! A więc Belwitz
chciał tego samego, co my! Dlaczego go
zabiłeś?
Złodziej popukał się w czoło i bez słowa
zaczął wspinać się po schodach.
XXVI.
Niebo nad wyspą pojaśniało.
Obrońcy Iony powoli schodzili ze
schodów, pozostawiając za sobą „wysoki
zamek” i na poły zrujnowaną Wielką
Bibliotekę. Mijali trupy modliszek, ciała
zamordowanych,
popękane
mury...
Zamiast radości czuli tylko pustkę.
Budynek mniejszej biblioteki pozostał
niemal nienaruszony. Chwilę później
stanęli przed ubranym w biel Opatem.
Starzec wrzucił do kominka księgę o
pustych stronach. Niewidzącymi oczyma
przypatrywał się templariuszom.
Długo nie mogli się zdecydować, kto
powinien przemówić pierwszy. W końcu
zaczęli przekrzykiwać się nawzajem. Nie
wiadomo dlaczego, Tania miała pretensje o
zamordowanie Belwitza. Zupełnie jakby
zapomniała o wszystkim, co z jego
przyczyny zaszło w ciągu ostatnich
kilkunastu
miesięcy.
Elizabeth
przypomninała o planowanej przez
hrabiego inwazji na Stary Świat, ale
Terenkowa była głucha na wszelkie
argumenty. Garret tymczasem twierdził, że
zrobił to, co kazała mu zrobić sama Iona.
Pośród wszystkich „po co” i „dlaczego”
pewne było tylko jedno - krąg został
zerwany. Opat potwierdził słowa Belwitza,
mówiąc:
- Krąg został zerwany. Wasza sprawa z
Ioną skończona. Jesteście wolni.
Była to jedyna sensowna rzecz, jaką
udało się wyciągnąć ze starca. Poza tym
rzucił kilka nie do końca zrozumiałych
zdań i odwrócił się do wszystkich plecami.
32
Riannon jednak chciała wiedzieć coś
jeszcze. Czując, jak serce wyrywa jej się z
piersi, zapytała Opata o utraconą dłoń.
Powiedział, że nie jest w stanie nic
zrobić. Tak... tak po prostu. Wszystkie
nadzieje Riannon rozwiały się nagle i
pochowały po kątach. Ich miejsce zajęła
rozpacz. Nic z tego. Nic z tego...
Przez chwilę stała nieruchomo, patrząc
na Tanję, wygadującą absurdy wołające o
pomstę do nieba... Na uśmiechającego się
do
siebie
Randala,
w
myślach
obliczającego, ile złota dostanie za
mithrilową zbroję... Na broczącą krwią z
rozciętego policzka Elizabeth, spokojnie
czyszczącą miecz w poczuciu dobrze
spełnionego
obowiązku...
Oni
nie
rozumieli. Nie mogli zrozumieć...
Cofnęła się kilka kroków, wpadła na
poręcz schodów i zbiegła na dół. Wypadła z
budynku, po drodze zrzucając przeklętą
zbroję. Stojąc na pokruszonych murach
uświadomiła sobie ogrom straty. Iona
została ocalona... Ale jakie to miało
znaczenie dla niej? Iona - jakaś wyspa, na
która trafiła całkiem przez przypadek,
gdzie wbrew swojej woli została wplątana
w walkę między Czernią a Bielą... Co ją
obchodził los świata?
Walczyła o piękno, żeby móc się nim
cieszyć. Tylko jakoś nie miała powodów do
radości. Straciła dłoń. Znów poświęciła
kawałek siebie dla jakiś szczytnych celów.
Po co? I bez niej by sobie poradzili. Mógł ją
zjeść ten paskudny stwór i miałaby to
wszystko z głowy... Kim była, by walczyć w
cudzej wojnie? Jej domem była wolność.
Jej bogactwem umiejętności. Zabrali jej
dom, obdarli z tego co miała. Wykorzystali
ją, a ona zgodziła się dać im to czego
chcieli - dla nich, nie dla siebie... Zostawili,
kiedy potrzebowała pomocy, zrobili z niej
kalekę, która nie może strzelać z łuku, nie
potrafi wydobyć melodii z lutni...
Zniszczyła siebie dla nich... Nic nie
znaczące ziarenko w maszynie świata,
ziarenko, które można rozgnieść na pył, bo
cóż znaczy... Które można zranić, bo są
inne, które je zastąpią...
33

Podobne dokumenty