REPORTER nr 9(60)

Transkrypt

REPORTER nr 9(60)
GOSTYŃ / KOŚCIAN / LESZNO / RAWICZ
REKLAMA
DWUTYGODNIK BEZPŁATNY
NR 9 (60) 11 - 24 czerwca 2015 r.
NAKŁAD 35 000 egz.
www.reporterleszczynski.pl
Dizajnerzy
Kolejny numer
Reportera
leszczyńskiego
25
czerwca 2015
AUTOPROMOCJA
fot. Archiwum Jacek Kowalski
PRL-u
Marzył o niej każdy. Kąt, prostokąt, kwadrat, poziom, pion. Była piękna. I była w każdym domu. Funkcjonalna, łatwa w utrzymaniu i... nie
zajmująca zbyt wiele miejsca w ciasnym „M-ileś tam”. Piszemy o ludziach, którzy ją wymyślili i na lata ukształtowali gusta milionów Polaków
czytaj str. 8 i 9 oraz 10 i 11
Ile i komu Leszno płaciło za promocję
czytaj str. 3
2
Nr 9 (60)
11 - 24 czerwca 2015 r.
35 000 EGZEMPLARZY
PROMOCJA
Ratujmy wzrok naszym dzieciom
Od 25 maja w salonie VISION OPTYK przy ul. Westerplatte w Lesznie trwa akcja „Ratujmy wzrok naszym
dzieciom”, w ramach której małych pacjentów przyjmuje lekarz specjalista chorób oczu dzieci i noworodków.
Z właścicielem salonu, mgr Dorotą Michalską-Wolniak, rozmawia Joanna Lubomirska
Podczas akcji zgłosiło się wiele dzieci
z podejrzeniem zeza.
Zez jest formą zaburzeń widzenia obuocznego spowodowanych nieprawidłowym ustawieniem gałek ocznych.
Jest on jednym z najczęstszych schorzeń narządu wzroku u dzieci. Ważne jest, by leczenie zeza rozpocząć jak
najszybciej, aby u dziecka prawidłowo wykształciło się widzenie przestrzenne.
Skąd bierze się ta wada?
Oko porusza siedem mięśni gałki
ocznej. Jeżeli mięśnie te pozostają
w równowadze, obie gałki oczne
REKLAMA
zawsze ustawiają się równolegle,
a w czasie ruchu poruszają się zgodnie w różnych kierunkach. Prawidłowe ustawienie obu gałek ocznych powoduje, że obraz przedmiotu pada
równocześnie na odpowiednią część
siatkówki w obu oczach. W zezie następuje rozkojarzenie tych funkcji
i koordynacji widzenia. Przy patrzeniu na jakiś przedmiot tylko jedno
oko ustawione jest prawidłowo, drugie odchyla się, gdyż jeden lub kilka
mięśni wykazuje przewagę czynnościową. W wyniku odchylenia gałki
ocznej od osi optycznej obraz powstaje na siatkówce zezującego oka w nie-
prawidłowym miejscu, co powoduje,
że jest on nieostry. Poza tym obraz
odbierany przez ośrodki nerwowe
z różnych części siatkówki obu oczu
jest podwójny. Takie zaburzenia uniemożliwiają wykształcenie się u dziecka fuzji, czyli procesu umożliwiającego złączenie dwóch obrazów odbieranych przez oczy w jeden.
Co może być konsekwencją zeza?
Zez prowadzi do obniżonej ostrości
widzenia i niedowidzenia jednoocznego. Jest to spowodowane tym, że
obraz powstający w niewłaściwym
miejscu siatkówki jest nieprawidłowy i jest on tłumiony w celu uniknięcia dwojenia. Zaburzenia widzenia
obuocznego powodują niemożliwość
wykształcenia widzenia przestrzennego. Zez niewyleczony w dzieciństwie w życiu dorosłym uniemożliwia podjęcie pracy w wielu zawodach. Poza tym stanowi poważny problem estetyczny.
Jakie są przyczyny powstawania zeza u dzieci?
Główne przyczyny to wady wzroku,
w szczególności słaba ostrość widzenia jednego oka, a także choroby zakaźne, choroby ośrodkowego układu
nerwowego, urazy lub zatrucia. Zezowi może towarzyszyć nadwzroczność,
krótkowzroczność lub astygmatyzm.
Kiedy rodzice po winni zgłosić się
do okulisty?
U noworodków czy niemowląt, u których zauważono odchylanie się oka
od prawidłowej osi, należy bezwzględnie przeprowadzić badanie okulistyczne. Jest to konieczne do wykluczenia
wady wrodzonej oka czy chorób nabytych jako przyczyny zeza. Jeżeli zez
jest spowodowany zaburzeniami ostrości wzroku, czasem już u niemowląt
konieczna jest korekcja wady wzroku. Nie wolno odkładać badań diagnozujących zeza na okres późniejszy, gdyż w niektórych postaciach tej
choroby może szybko powstać niedowidzenie. O terminie leczenia zeza powinien zadecydować wyłącznie lekarz
okulista: czy można jeszcze czekać,
czy rozpocząć leczenie.
Na jakie pytania ze strony specjalisty
chorób oczu u dzieci powinni być
przygotowani rodzice?
Będą to pytania dotyczące czasu zezowania, czyli od kiedy dziecko zezuje;
czy zez wystąpił nagle, czy stopniowo; czy „uciekanie oczka” obserwuje
się okresowo, czy stale; które oko
więcej i częściej zezuje. Lekarz zapyta
również o przebieg porodu, a także
o to, czy odchylanie się oczka pojawiło się po jakiejś chorobie (np. infekcji
wirusowej), bądź po urazie. Istotne
są również informacje o aktualnych
i przebytych chorobach neurologicz-
nych i laryngologicznych malca.
Jak wygląda leczenie zeza u dzieci?
Leczenie zeza powinno być przeprowadzone jak najwcześniej, ponieważ
proces widzenia obuocznego wykształca się do szóstego roku życia. Wczesna terapia daje dużą szansę na przywrócenie prawidłowego ustawienia
oczu i wykształcenie widzenia przestrzennego. Leczenie uzależnione jest
od przyczyny wywołującej zeza.
Przy wadach wzroku polega ono na zlikwidowaniu ewentualnego niedowidzenia poprzez stosowanie odpowiednio dobranych szkieł korekcyjnych.
W celu wytworzenia widzenia obuocznego i przywrócenia prawidłowego ustawienia oczu, stosuje się wyłączanie zdrowego oka, najczęściej poprzez zasłanianie go. Leczenie takie
wspomagane jest przez ćwiczenia ortoptyczne. W razie nieskuteczności
takiej terapii czasami wykonuje się
zabieg operacyjny przywracający równowagę mięśniową. Wyleczenie zeza po 10 roku życia jest bardzo trudne i sprowadza się zwykle do zabiegu
operacyjnego przywracającego prawidłowe ustawienie gałek ocznych. Wówczas jednak przywrócenie widzenia
obuocznego jest raczej rzadkie.
W przypadku zeza porażennego leczeniem powinien zająć się również
neurolog.
Który moment, w przypadku niemowląt, powinien rodziców wyczulić na obserwację dziecka pod kątem zeza?
Niemowlę w 2-3 miesiącu życia zaczyna wodzić oczami za przedmiotami i wykazywać zainteresowania przedmiotami w ruchu, a od czwartego
miesiąca występuje prawidłowa fiksacja (ustawienie) obu oczu. Stąd też
czwarty miesiąc to granica wieku, kiedy rozpoznaje się zeza i uważa go
za objaw nieprawidłowy. Odróżnić
należy zez patologiczny od tzw. zeza fizjologicznego, czyli skłonność
do zbieżnego ustawiania gałek ocznych
przy patrzeniu na przedmiot z bliska.
Objaw ten zanika najpóźniej między 912 miesiącem życia, a utrzymywanie
się tego objawu powyżej jednego roku życia wymaga konsultacji okulisty.
W ostatnich latach przybyło dzieci
noszących okulary. Na ulicy, w przedszkolu, w parku można spotkać coraz
więcej małych okularników. Czym
jest to spowodowane?
Obecnie jest lepsza profilaktyka. Wcześniej dzieci nie były badane, nie nosiły okularów, a do okulisty trafiały
zwykle po szóstym roku życia z dużym, trudnym do wyleczenia niedowidzeniem. Teraz pediatrzy są bardziej wyczuleni na problem wad wzroku i dzięki temu naszymi pacjentami
są już czteromiesięczne niemowlaki.
ul. Westerplatte 7,
64-100 Leszno, tel. 65 520 30 67
Nawet tak małym dzieciom dobieramy odpowiednie okulary. Dzięki temu mają też szanse na widzenie obuoczne, czyli to, co w tej chwili jest
bardzo ważne.
Dlaczego obuoczne widzenie jest tak
ważne?
Jest ono bardzo ważne dla prawidłowego rozwoju dziecka a potem zdobycia wymarzonego zawodu. Brak obuocznego widzenia praktycznie wyklucza wykonywanie wielu zawodów.
Z taką wadą nie można zostać np.
kierowcą zawodowym, licencjonowanym ochroniarzem, operatorem wózka widłowego, kosiarki czy specjalistą obsługi różnorodnych maszyn
a nawet kucharzem.
Nie ukrywam, że przysłuchiwałam
się pani rozmowie z jedną z mam,
która w oczekiwaniu na wizytę swego noworodka u specjalisty spytała:
co widzi jej dziecko?. No więc, co widzi noworodek?
Przez pierwsze kilka dni noworodek
widzi świat do góry nogami, w dodatku niewyraźnie – na odległość co najwyżej 20-30 centymetrów. To, co
na dalszym planie, to dla niego tylko
zamazane plamy. Jego wzrok nabierze ostrości dopiero za kilka miesięcy. Teraz widzi tylko to, co dla niego
najważniejsze – twarz mamy w czasie karmienia. Jej kształt rozpoznaje
już po kilku dniach. Początkowo każde oko dziecka porusza się po swojemu. To normalne. Mięśnie utrzymujące gałkę oczną są na razie tak słabe,
że trudno im utrzymać oczy równolegle i skoordynować ich ruch. Za pół
roku wszystko będzie już w porządku. Już jednak kilkudniowy malec potrafi wodzić wzrokiem za przedmiotami (jeśli pokazujemy mu je z odległości 20-30 cm), choć jego oczy poruszają się przy tym zrywami.
A skąd się bierze kolor oczu u noworodka?
Wszystkie dzieci przychodzą na świat
z niebieskimi oczami. Dzieje się tak
dlatego, że w przedniej warstwie tęczówki noworodka nie ma pigmentu. Prześwieca przez nią barwnik znajdujący się głębiej. Kolor oczu ustala
się w ciągu pierwszego roku życia.
O tym, jaki będzie miał odcień, decydują geny. Jeśli jedno z rodziców ma
ciemne oczy, oczy dziecka najprawdopodobniej też będą miały taki kolor, bo gen ciemniejszych oczu jest
dominujący. Zdarza się jednak, że
dziecko brązowookich rodziców ma
oczy niebieskie. „Winny” za taki stan
rzeczy jest gen odziedziczony przez
matkę lub ojca po którymś z przodków. Dlatego nie można, patrząc
na przyszłych rodziców, ze stuprocentową pewnością odgadnąć, jaki kolor oczu będzie miało ich dziecko.
LESZNO
35 000 EGZEMPLARZY
Nr 9 (60)
11 - 24 czerwca 2015 r.
3
Transparentność ciąg dalszy
W numerze 5/2015 Reportera Leszczyńskiego informowaliśmy o skierowanym do Urzędu Miasta w Lesznie wniosku
o udostępnienie informacji publicznej dotyczącej poniesionych przez samorząd wydatków na zakup usług
promocyjnych, reklamowych, ogłoszeniowych, wydawniczych, agencyjnych oraz usług w zakresie współpracy
medialnej. Trochę to trwało, trochę się przeciągało, ale wreszcie otrzymaliśmy odpowiedź
Jeśli ktoś nie czytał kwietniowej informacji odsyłam na naszą stronę
www.reporterleszczynski.pl do Archiwum. Znajdzie tam wspomniany numer Reportera i pełną treść wniosku.
Dlaczego w ogóle zwróciłem się
z takim wnioskiem? Odpowiedź jest
prosta, to tytuł tego, jak i kwietnio-
jak i na co są one wydawane i komu.
Ktoś powie, że to nieładnie zaglądać
do czyjejś kieszeni. To prawda, ale
nie w przypadku pieniędzy publicznych. Jeśli ktoś decyduje się po takie
pieniądze sięgać, musi zaakceptować
to, że będzie z tego rozliczany. To
rzecz oczywista i przez nikogo nie
REKLAMA
wego tekstu: transparentność. Chodzi o transparentność. Pieniądze wydawane przez urzędników nie są ich
własnością, to nie oni je wypracowali, nie wzięły się wprost z ich pracy.
Na kwoty, które wydają urzędnicy,
nieustannie składamy się my wszyscy, podatnicy. To są nasze pieniądze i dlatego mamy prawo wiedzieć,
REKLAMA
kwestionowana. Po to zresztą między innymi powstały przepisy nakazujące ogłaszanie przetargów, konkursy ofert, zapytania o cenę i inne
mechanizmy kontroli, w tym także
ustawa o dostępie do informacji publicznej. Każdemu obywatelowi tego
kraju daje ona prawo wglądu wewnątrz publicznych instytucji, urzę-
dów, spółek komunalnych, zakładów
budżetowych. W ich strukturę i w ich...
kasę.
Każdy potrzebuje promocji i reklamy, każda firma i każdy samorząd. Promocja kosztuje. Jak promocję sfinansuje prywatna firma, to jej
sprawa, bo to jej pieniądze. Jak promocję sfinansuje samorząd to już trochę inna rzecz, bo gra idzie o grosz
publiczny. Nie chodzi o to, by coś
urzędnikom nakazywać i zakazywać,
chodzi o to, by podejmowane przez
nich decyzje były transparentne.
A przez lata w Lesznie decyzje w kwestii wydawania pieniędzy na promocję transparentne nie były. Na przykład samorząd od wielu lat finansuje
wkładkę w prywatnej gazecie. Nie
wiadomo jakimi kryteriami samorząd
kierował się wybierając i utrzymując
akurat taką opcję. Nie wiadomo, co
przekonało samorządowców do takiego wyboru, nie wiadomo jaki jest
nakład tej wkładki, jakie dotarcie
do odbiorców, jaka skuteczność? Być
może to cudowny instrument dotarcia do mieszkańców, ale jeśli tak jest,
to co za tym przemawia? Nigdy nigdzie nie natrafiłem (być może źle
szukałem) na informacje, ile samorząd wydaje na sfinansowanie tego
wydawnictwa. Nigdy nie został na ta-
kie wydawnictwo ogłoszony przetarg.
Prawdopodobnie nigdy nie zwrócono się nawet z zapytaniem ofertowym do innych publikatorów. Nie
było wiadomo jakie i z kim samorząd
Leszna zawarł inne umowy, na co
konkretnie, za ile. To wszystko kwestie, o których mieszkańcy mają prawo wiedzieć, a urzędnicy obowiązek
informować. A że tego nie robili, stąd
wziął się mój wniosek.
Pieniądze wydawane
przez urzędników
nie są ich własnością,
to nie oni je wypracowali,
nie wzięły się wprost
z ich pracy
Na kwoty, które wydają,
nieustannie składamy się
my wszyscy, podatnicy
Teraz wiemy trochę więcej. Wiemy na przykład, że umowa na wspomnianą wkładkę obowiązuje nieprzerwanie od... 1991 roku. W 2013 roku
została aneksowana. 3-stronicowa
wkładka, ukazująca się raz w tygodniu kosztuje 3770 zł brutto. Od 2010
do 2014 roku miasto Leszno wydało
na wspo mnia ną wkładkę po nad 901.000 zł oraz ponad 61.000 zł
na dodatkowo zlecane ogłoszenia
w tej samej gazecie, w sumie to prawie milion złotych.
W latach 2010-2014 publikacja
ogłoszeń w kilkunastu innych gazetach kosztowała miasto nieco ponad 291.000 zł, dysproporcje są więc
znaczne. Miasto ma jeszcze dwie stałe umowy z mediami. Z Telewizją
Leszno – 120.000 zł rocznie za transmisje z sesji rady Miejskiej oraz radiem Elka – w 2014 roku na 39.050 zł
za emisję audycji samorządowych.
Do tego wykupuje w tych mediach
ogłoszenia.
Ogłoszenia to tylko jeden z wycinków samorządowych wydatków
na promocję. Więc odpowiedź na pytanie, jakie zadałem to obszerny, liczący kilkadziesiąt stron materiał.
W gazecie nie mamy miejsca by go
publikować. Dlatego wszystkie odpowiedzi znajdziecie Państwo na naszej
stronie internetowej www.reporterleszczynski (nieco ją odświeżyliśmy
i zdynamizowaliśmy – zapraszam).
Znajdziecie tam Państwo wszystkie
dokumenty jakie otrzymaliśmy. Niech
będzie TRANSPARENTNIE.
Z podobnym pytaniem jak
do Urzędu Miasta zwróciłem się też
do jednostek samorządowych i spółek miejskich.
ARKADIUSZ JAKUBOWSKI
4
Nr 9 (60)
11 - 24 czerwca 2015 r.
35 000 EGZEMPLARZY
SENAT RP
REKLAMA
Sięgnąć po słońce i wiatr
Drzwi dla zielonej energii w Polsce zostały szeroko otwarte. Uchwalona ustawa o OZE nie tylko spowoduje wzrost
produkcji energii z odnawialnych źródeł, ale będzie miała też swoje skutki na naszym terenie. Być może dzięki niej
definitywnie zarzucone zostaną plany budowy kopalni odkrywkowej w rejonie Krobi i Miejskiej Górki
Prosument: dla siebie
i na sprzedaż
Prace nad ustawą o Odnawialnych
Źródłach Energii (OZE) trwały kilka
lat. Przyjęte zapisy są jednak bardzo
korzystne dla osób, które zdecydują
się zainwestować w systemy pozyskiwania energii ze źródeł odnawialnych. W myśl porozumień z Unią Europejską do 2020 roku aż 20 procent
produkowanej w Polsce energii ma
pochodzić ze źródeł odnawialnych,
czyli z wiatru, energii słonecznej i z biogazu. W myśl przyjętej właśnie ustawy państwo, aby osiągnąć taki poziom, przez 15 lat będzie wspierało
OZE. Ustawa wprowadza pojęcie tak
zwanego prosumenta, czyli osoby,
REKLAMA
która produkuje prąd na własne potrzeby oraz na sprzedaż. Innymi słowy każdy będzie mógł na swoim terenie: ogródku, podwórzu czy na polu
zainstalować małą elektrownię wiatrową, instalację fotowoltaiczną albo
biogazownię i wyprodukowany przez
te instalacje prąd wykorzystać na własne potrzebny, a nadwyżkę najzwyczajniej sprzedać koncernom energetycznym, które będą zobowiązane ją
zakupić. Było to wprawdzie możliwie
też i do tej pory, ale obwarowane wieloma wymogami formalnymi i, przede
wszystkim, nie tak korzystne finansowo – uzyskiwało się cenę stanowiącą tylko 80 procent ceny rynkowej. Ustawa o OZE gwarantuje natomiast posiadaczom takich przydomowych instalacji o mocy do 10kW nie
tylko odkup „zielonej” energii, ale
gwarantuje też cenę wyższą niż rynkowa. W przypadku mikroinstalacji
o mocy do 3kW ta cena wynosi aż 75
groszy za jedną kWh. Przy mikroinstalacjach o mocy od 3 do 10 kW ceny
są uzależnione od rodzaju instalacji
i wahają się od 45 do 70 groszy.
I w tym momencie do tej beczki
miodu musimy dodać łyżkę dziegciu.
Nie wiadomo, czy te bardzo korzyst-
ne stawki się utrzymają. Prawdopodobnie od stycznia, zaraz po wejściu
w życie, czeka nas nowelizacja usta-
cy i rodzaju instalacji. Ceny miałyby
się zamykać w przedziale od 33 do 75
groszy.
prosumencki charakter przepisów
i na produkcji prądu przydomowymi
sposobami będzie można zarobić.
To się po prostu opłaca
fot. Archiwum
– Ustawa stwarza nowe możliwości
rozwoju polskiej energetyki – mówi
senator Marian Poślednik, członek senackich Komisji Środowiskowej oraz
Komisji Rolnictwa i Rozwoju
Wsi. – Wielkopolska wraz ze swoim
wysoko rozwiniętym i wydajnym rolnictwem, poprzez wykorzystanie odpadów rolniczej produkcji zwierzęcej
i roślinnej może się stać regionem,
w którym nastąpi dynamiczny rozwój sektora zielonej energii.
Senator Marian Poślednik podczas prac Senatu nad ustawą o OZE
wy i obniżenie cen. Wstępnie Ministerstwo Gospodarki proponuje wprowadzenie niższych przedziałów taryf
gwarantowanych w zależności od mo-
Niezależnie od tego, na jakim poziomie stawki zostaną ostatecznie
ustanowione, najważniejsza informacja jest taka, że zostanie utrzymany
– Rozwój odnawialnych źródeł energii będzie miał duży wpływ na rozwój lokalnych gospodarek, także
na naszym terenie – uważa senator
Marian Poślednik reprezentujący
Okręg Wyborczy nr 94, w skład którego wchodzą cztery powiaty regionu leszczyńskiego: leszczyński i Leszno, kościański, gostyński i rawicki.
– Chodzi nie tylko o potencjalne
oszczędności czy zyski osób, które
z takich instalacji będą korzystać – mówi senator. – Z pewnością rozwój
OZE pociągnie za sobą rozwój sektora drobnych przedsiębiorstw. Można się spodziewać, że wkrótce jednym z najbardziej poszukiwanych zawodów będzie monter instalacji OZE.
W uchwalonej ustawie senator
Poślednik upatruje też oręża w walce z planami budowy odkrywkowej
kopalni w rejonie Krobi i Miejskiej
Górki:
– Ustawa po pierwsze doprowadzi do powstania na naszych rolniczych terenach biogazowni, w któ-
SENAT RP
Nr 9 (60)
dzy nimi prąd stały, który w tzw. inwerterze zamieniany jest na prąd
zmienny 230 V. Panele fotowoltaiczne mogą być to stosunkowo niewielkie konstrukcje przeznaczone do za-
Każdy będzie mógł
na swoim terenie
zainstalować małą
elektrownię i... zarabiać
centowania, to mi lepiej zainwestować w instalację, która w przyszłości
pozwoli mi przez lata oszczędzać na rachunkach za prąd. To po prostu inwestycja.
Portal pb. pl przytacza też dane
z ankiet przeprowadzonych przez Instytut Energetyki Odnawialnej (IEO).
Wynika z nich, że od stycznia do kwietnia 2015 roku zainstalowano w Polsce instalacje fotowoltaiczne o mocy 12,7 MW, podczas gdy w całym
w całym 2014 r. było to 15,7 MW.
Można więc przypuszczać, że obecny
rok, jeszcze bez obowiązującej ustawy, i tak będzie już rekordowy. Potwierdzają to właściciele firm montujących fotowoltaikę mówiac o bardzo
dużym popycie na swoje usługi.
– Przybywa też elektrowni wiatrowych – zauważa senator M. Poślednik. – Na przykład wkrótce ruszy
budowa wielkiej farmy wiatrowej w rejonie Miejskiej Górki i Jutrosina.
– Zdecydowałem się zainwestować w panele fotowoltaiczne u mnie
w domu – mówi Adam Kowalczyk
z Leszna. – Mam niezbyt duży dom,
instalacja kosztować będzie 20.000 zł.
Wiem, że ustawa przewiduje jakieś
preferencyjne kredyty i dofinansowanie, ale ja z nich nie skorzystam, bo
się jeszcze nie załapałem. To nic, bo
i tak obliczyłem, że jeśli mam trzymać te 20.000 zł na koncie bez opro-
Warto parę słów poświęcić rodzajom
odnawialnych źródeł energii. Najbardziej popularne są na razie dwa: panele fotowoltaiczne i elektrownie wiatrowe.
Panele fotowoltaiczne nazywane
są potocznie bateriami słonecznymi.
Składają się z cienkich płytek krzemowych. W momencie padania promieni słonecznych tworzy się mię-
rych z odpadów roślinnych i zwierzęcych, których przecież u nas nie brakuje produkowane będzie ciepło – mówi. – To z kolei ujawni energetyczny
potencjał tego regionu. Jednocześnie
rozwój biogazowni doprowadzi do złagodzenia wpływu intensywnego rolnictwa na środowisko naturalne. Korzyści będę wielowymiarowe.
O tym jak wielki potencjał tkwi
w OZE najlepiej świadczą dane przytaczane niedawno przez internetowy
portal Pulsu Biznesu (pb. pl). Portal
donosi, że dynamicznie wystrzelił
w Polsce popyt na tak zwaną fotowoltaikę. Mimo że ustawa jeszcze nie
weszła w życie, Polacy od kilku miesięcy masowo inwestują w energię
elektryczną ze słońca.
REKLAMA
Prąd ze słońca i wiatru
Odpowiednia konfiguracja sprzętu i parametrów urządzeń umożliwia
efektywne korzystanie z systemu solarnego nawet przez 30 lat. Na tyle
bowiem oceniana jest sprawność ener-
mą z 1887 na 1888 roku. Niejaki Charles F. Brush zbudował z drewna cedrowego pierwszą, prymitywną i mało wydajna, ale działającą siłownię
wiatrową zdobywając tym sobie miejsce w historii. Moc współczesnych
przydomowych elektrowni wiatrowych (zwanych turbinami) waha się
od 0,5 do 5 kilowatogodzin. Te najmocniejsze umożliwiają bezpośrednie zasilanie budynków. O wiele większe elektrownie wiatrowe budowane
są w ramach tak zwanych farm wiatrowych. Turbiny tam montowane
mogą posiadać moc nawet kilku megawatów. Na przykład 11 turbin wiatrowych, które tworzą farmę wiatrową koło Krobi, wytwarza prąd, który
może zasilić miejscowość liczącą 40.000
mieszkańców.
Ciepło od rolnika
Nowa ustawa z pewnością spowoduje wzrost liczby elektrowni wiatrowych
opatrywania w energię elektryczną
urządzeń elektrycznych wszelkiego
rodzaju. Ale mogą one też tworzyć
ogromne elektrownie słoneczne, tak
zwane farmy fotowoltaiczne, o powierzchni wielu hekatrów, które zaopatrują w energie elektryczną całe
miejscowości.
5
11 - 24 czerwca 2015 r.
fot. Arkadiusz Jakubowski
35 000 EGZEMPLARZY
getyczna paneli. Po 25 latach wciąż
zachowują co najmniej 80 procent początkowej mocy.
Kolejnym obok słońca odnawialnym źródłem energii jest wiatr.
Nad tym jak przerobić wiatr na prąd
głowiono się już w XIX wieku. Udało
się to w Stanach Zjednoczonych, zi-
Trzecim odnawialnym źródłem energii jest biogaz, powstający wskutek
procesów gnilnych i wykorzystywany przede wszystkim do produkcji
energii cieplnej. Idealnym surowcem
są odpady roślinne produkcji rolnej
lub gnojowica.
– Warto stawiać na te wszystkie
wymienione źródła, choćby dla samej ich definicji – mówi senator
M. Poślednik. – One są odnawialne,
czyli nigdy się nie wyczerpią. Tak czy
inaczej, to jest przyszłość.
ARKADIUSZ JAKUBOWSKI
6
Nr 9 (60)
11 - 24 czerwca 2015 r.
REPORTAŻ
35 000 EGZEMPLARZY
Leszczynianin mistrzem Francji
„Nie myśl, że dużo pieniędzy mam, będę bogaty za dwa lata” - pisze do matki w Lesznie w połowie lat czterdziestych.
A po kilku latach: „mogę wam powiedzieć, że jestem bogaty teraz”
Leszczynianin
Zanim Franciszek Olejniczak, rocznik 1910, został gwiazdą ligi francuskiej:
– z rodzicami i młodszym rodzeństwem mieszka na Nowym Rynku
w Lesznie,
– w latach dwudziestych udając z kolegami Indian próbuje wysadzić linię
kolejową Poznań-Wrocław,
– wyrzucają go za to z liceum,
– gra w piłkę w dwóch klubach: w Polonii i w Sokole Leszno; w tym drugim dostaje pięć złotych za każdy wyREKLAMA
grany mecz,
– wyjeżdża za chlebem do północnej
Francji.
[...] Jeżeli mnie nie zabiją, to się za rok
zobaczymy [...] Szkoda, że wziąłem
płaszcz zimowy, bo taka gorączka, że
nie idzie wytrzymać.
List z Francji I
Le Martinet, 3.12.1930
Kochana Mamo, Mieciu i Kaziu
Szczęśliwie zajechałem do Francji [...]
Jechałem cały tydzień. Jestem całkiem
na południu, na granicy Hiszpańskiej,
nad Morzem Śródziemnym. Całkiem
dzikie strony, tylko góry, rzeki, doliny
i wodospady. Góry wysokie na 1000
metrów [...] Rataj mnie dobrze przyjął
Franz
We Francji Franciszek Olejniczak:
– wysyła matce sto franków miesięcznie,
– nie potrafi żyć bez piłki,
– szuka klubu,
– znajduje go w niewielkiej wiosce
w Kraju Loary (na jedynym z zachowanym zdjęciu klubowym Etoile Spor-
tiv de Martinet stoi piąty od lewej),
– zmienia nazwisko na Franz Olej, bo
Francuzi nie radzą sobie z polską wymową,
– przenosi się do lepszej drużyny
w Alès w Langwedocji,
– poznaje Francuzkę o imieniu Lisette.
List z Francji II
Alès, 3.12.1932
Kochana Mamo.
List Wasz otrzymałem, za który Wam
dziękuję. Marych jakieś dwa tygodnie
jak odjechał, dałem mu 700 franków
na podróż. Dość wstydu mi narobił,
straciłem przez niego 1000 franków.
Ten pan nie raczył do mnie napisać,
a mógł przenocować, gdyby chciał,
obok Alès, grałby w klubie tam, ale
myślał, że go będzie ktoś prosił, a tego
nie ma we Francji. Tutaj sobie z ładnego nic nie robią, on głupio zarozumiały jest, a bezsilny jak małe dziecko.
REKLAMA
Wspomnieliście o Lisecie. Nie
wiem, co jest, ale się jakoś pogardliwie odnosicie do niej. Ja z nią jestem
zaręczony i na drugi rok, zdaje się, że
się ożenimy. Ale nie chcę, żebyście
się o niej źle wyrażali, bo mnie to boli. Ona jest bardzo młoda, 17 lat dopiero skończyła w tym miesiącu. I do tego bardzo bogata, jej bracia żonaci i siostra też, i każdy ma samochód, jakiego w Polsce nie ma. Jej rodzice byli
przeciw mnie z początku, zabronili jej
rozmawiać ze mną, chcieli ją wysłać
do Afryki, do jej wuja bardzo bogatego, który ma tam olbrzymi hotel, prawie milioner, i który jest bezdzietny.
Były awantury, a ja miałem już dosyć
wszystkiego, chciałem skończyć z nimi wszystkimi, ona chciała się zastrzelić [...] Jej bracia są za mną, przyjeżdżają na mecz, kiedy gramy w Alès.
Francuz
W prezencie ślubnym dostają od jej
rodziców: 50 tysięcy franków w go-
35 000 EGZEMPLARZY
Nr 9 (60)
7
11 - 24 czerwca 2015 r.
fot. Archiwum rodzinne x3
REPORTAŻ
Olimpique Marsylia na stadionie Parc des Princes w Paryżu zdobywa
Puchar Francji. F. Olejniczakowi gratuluje prezydent Francji Albert Lebrun
Franz Olej, czyli Franciszek
Olejniczak z Leszna
Restauracja Oleja w Brignoles. Bywali w niej: królowa Bułgarii, córka Marii
Skłodowskiej i najbogatszy człowiek świata
tówce, dom i hotel. Przenoszą się
do Marsylii. W 1937 roku, w wieku 27
lat, Olej gra już w pierwszym składzie
Olimpique. Rok później (8 maja) na stadionie Parc des Princes w Paryżu zasiada 33.044 widzów. Olimpique Marsylia gra w finale z FC Metz. Zdobywa
z drużyną Puchar Francji. Na stadionie w Paryżu gratuluje mu francuski
prezydent Albert Lebrun. Wcześniej
Olimpique zdobywa mistrzostwo kraju. Od tego momentu zespół z Marsylii uważany jest za najsilniejszą francuską drużynę.
Podczas kolejnego pucharowego
finału w 1943 roku Olej gra już jako
Francuz. Jego drużyna remisuje z Girondins Bordeaux 2: 2. Federacja zarządza dodatkowy mecz. Olimpique
gromi w nim rywali 4: 0.
Lisette młodo umiera. Olejniczak
żeni się po raz drugi. Z Lucille.
Myślę, że ją dostaniecie, ona nie może
więcej ważyć jak jeden kilo. Lucyna kupiła dla synków od Kazi małe spodenki, wyślę dwie paczki. Myślę, że wojna się skończy niedługo.
rze myje. Ja mam króliki, kaczki, trzy
świnie, już 130 kilo jedna ma [...] Nie
myśl, że dużo pieniędzy mam, będę
bogaty za dwa lata...
Hotelarz
W Brignolaise do dzisiaj szczycą się,
że grał w ich klubie Franz Olej. Fran-
cie mnie. Na drugi rok, jeżeli wszystko dobrze idzie, to samochodem do Polski przyjedziemy. Mamo, mogę Wam
powiedzieć, jestem bogaty teraz, za mój
Hotel chcieli nam dać trzy milion jakbym go chciał sprzedać [...] Już mi bardzo źle po polsku idzie, piszę lepiej
po francusku albo italiańsku.
List z Francji III
Marseille, 19 Juillet 1944
Poznałem tutaj żołnierza, który jest
z Bydgoszczy, nazywa się Wesołowski,
przez niego mogę wam wysłać paczkę.
REKLAMA
Trener
W 1947 roku, w wieku trzydziestu
siedmiu lat, kończy karierę w Olimpique. Kupuje hotel z restauracją przy Place du Palais de Justice w Brignoles.
Prowadzi hotel, a dla rozrywki jest
grającym trenerem Association Sportive Brignolaise z Prowansji.
List z Francji IV
Brignoles, połowa lat 40.
Droga Kaziu.
Nie myśl, że o Was zapomniałem.
Wczoraj wysłałem jedną paczkę i jutro
wysyłam drugą, trochę pieprzu, czekoladę, jeden perfum, sweter dla Matki, małą butelkę likieru dla Matki i dla
Ciebie. Nie masz pojęcia co my za pracę mamy. Zobacz naszą terrassę, to
możesz sobie wyobrazić, mam dwóch
kucharzy, cztery kobiety co do stołu
serwują, jedną kobietę co tylko tale-
REKLAMA
KREDYTY DLA FIRM
bez PIT-u! BEZ WYKAZYWANIA
DOCHODÓW, NA OŚWIADCZENIE.
DLA ROLNIKÓW
HIPOTECZNE
Z OPÓŹNIENIAMI W BIK, KRUS,
PODATKI. NA DOWÓD DO 10 TYS. ZŁ.
tel. 798 975 384
506 506 024
ciszek doprowadził swój zespół do piątej rundy Pucharu Francji i odkrył Jeana Jacquesa Marcela, później gwiazdę zespołów: Sochaux, Toulon i Racing Paryż. Od tamtego czasu piłkarzy
z prowincjonalnej drużyny w nazywają od nazwiska leszczynianina „Oléjiens”.
List z Francji V
Brignoles, 24 Juillet 1948
Aż do ostatniej chwili myślałem, że
jechać będę mógł do Polski. Ale w tym
roku jeszcze się nie zobaczymy. Mam
mój paszport francuski, tylko mi wizy
polskiej brakuje. Jak wiecie, kupiłem
z Lucyną Hotel, kosztował mi jeden
milion, teraz jest sezon wakacji, bardzo dużo obcokrajowców mamy, Amerykanów, Szwajcarów, Belgia i innych
narodów, wszyscy jadą do Nicei i Italii. Zasyłam Wam fotografię naszego
Hotelu. Mam jedenaście pokojów,
dwie sale do jedzenia, mam jednego
kucharza, dwie kobiety do służenia,
jednego kelnera, który jest Hiszpanem. W tej chwili jest nam niemożliwe z Lucyną opuścić Hotel, zrozumREKLAMA
W 1948 roku kupuje w Marsylii cztery metry sukna jedwabnego, płaci
za nie sześć tysięcy franków i wysyła
matce. Z Lourdes przesyła figurkę Bernadety.
List z Francji VI
Brignoles, data niepodana
Kazio Droga.
List Wasz i fotografię dostałem, za które Wam bardzo dziękuję. Bardzo ładni
jesteście wszyscy, najładniejsza to jest
moja mała Lucyna, Mama też bardzo
ładnie wygląda, a ty też bardzo ładnie
i dosyć gruba jesteś [...] W tym miesiącu jadła u mnie ta co była królową
Bułgarii, córka króla Italii Joanna. I też
córka Marii Skłodowskiej Ewa Curie,
rozmawiałem po polsku z niom. Bardzo zadowolona była.
List z Argentyny
Buenos Aires, 7.2.1950
Szanowna Pani.
Przypuszczam, że syna jej syna Franka – Mariana Grzesińskiego Pani jeszcze w pamięci zachowała. Kreślący
tych kilka słów to właśnie wyżej wspomniany przyjaciel Franka. Otóż tak
się w życiu złożyło, że na początku
ubiegłego miesiąca mnie los na kilkanaście dni do Marsylii zapędził [...]
Franka wraz z jego żoną zastałem właśnie przy obiedzie, gdy tak niespodziewanie jak z nieba do nich wpadłem. Po tych latach naszego niewidzenia poznaliśmy się jednak natychmiast. Franek na początek z oniemienia słówka nie mógł przemówić, aż ja
dopiero do niego przemówiłem. Pierwsze jego słowa po pewnym czasie były
„napijesz się czegoś?”, rzeczywiście,
że ja nie odpowiedziałem nie. A że
nasze spotkanie w jego hotelu się odbyło i bufet wraz z barem pod ręką
miał, więc też rozpoczęliśmy wermutem, martini, cognac, no i wszystko
co pod ręką miał [...] A teraz co do Franka to mieszka sobie w pięknie położonej miejscowości, posiada piękny hotel, przeważnie sama wykwintna klientela do niego zajeżdża i się stołuje.
List z Francji VII
Brignoles, 1952
Jutro mam 42 lata. Otrzymałem twój
list, mam w domu 3 koty, 6 psów, 3
świnie, już ma 160 kilo jedna, jednego osła, który się nazywa Nina, jedną
kozę, dużo królików, kaczki i krowy
i mam samochód. Myślę, że na drugi
rok do Was przyjadę samochodem.
Kilka dni temu to u mnie jadł najbogatszy człowiek na świecie Ali Khan
[...] W zeszłym tygodniu dostałem największą odznakę sportową Francji.
Zaginiony
W 1955 roku z okazji Bożego Narodzenia wysyła do Polski ostatnią kartkę.
Pisze na niej tak:
Kochana Mamo, Kaziu.
[...] Zasyłam Wam wszystkim dobrych
świąt. Na drugi rok przyjadę do Polski; wszystkim dobrze idzie [...] Już
kupili nasz Hotel. Przyślę nowy adres.
Adresu nigdy nie przysyła. Nigdy nie
wraca do Polski. Rodzina z Leszna – choć kilkakrotnie pytała o to
w konsulacie – do dziś nie wie, co stało się z Franzem Olejem.
MIROSŁAW WLEKŁY
Autor jest reporterem „Dużego Formatu”. Ostatnio
napisał książkę
„All inclusive. Raj,
w którym seks jest
bogiem”.
8
Nr 9 (60)
11 - 24 czerwca 2015 r.
35 000 EGZEMPLARZY
LUDZIE I RZECZY
REKLAMA
Cała Polska Kowalskich
Kąt, prostokąt, kwadrat, poziom, pion. Kąt, prostokąt, kwadrat, poziom, pion...
Była marzeniem milionów. Milionom
towarzyszyła w najważniejszych momentach życia. Po latach miliony zamieniły ją na sprowadzane z Zachodu bądź na podróbki tych zachodnich, bo przecież wreszcie Polacy mogli sprawić sobie coś innego, niż najpowszechniejszy mebel PRL-u.
Stefan i Teresa
Okno jasne, zwykłość prosta,
Kąt, prostokąt, kwadrat, poziom, pion.
Mondrian mały, buk i sosna,
To mój dom.
Nad Mondrianem Matka Boska,
Kalki szelest, farb olejnych woń.
Pochylona Ojca postać,
Matki oko, profil, giętka dłoń.
fot. Archiwum Jacek Kowalski
– Tak było, ale nie u nas – zastrzega
pan Stefan, emeryt, niegdyś pracownik Metalplastu. – Dobrych rzeczy się
nie wyrzuca, a to dobra rzecz. O, proszę spojrzeć. Nadal służy. Do pokoju
w blokach nie ma nic lepszego jak
meblościanka.
Ta, która stoi w pokoju na drugim piętrze bloku w Lesznie została
kupiona pod koniec lat sześćdziesiątych.
– Mieliśmy naprawdę sporo szczęścia, że udało się nam ją zdobyć. Bo
wtedy takie rzeczy się zdobywało – dopowiada żona pana Stefana, Teresa. – Byliśmy dwa lata po ślubie, syn
w drodze, a my na dorobku. Lekko
nie było.
– Rodzice oddali nam jeden pokój i te meble były jak znalazł. Ojciec
pomagał mi je składać. Ubrania było
gdzie schować, książki, rzeczy dla
dziecka, talerze, garnki – kontynuuje
pan Stefan. – Swoje mieszkanie w blokach dostaliśmy dopiero dziesięć lat
później.
Meblościanka została rozmontowana na pojedyncze klapki, które
sznurkiem powiązano w paczki i syrenką sąsiada zawieziono na nowe
osiedle. Tam ponownie poszczególne elementy pan Stefan złożył i meblościanka stanęła w miejscu, gdzie
stoi do dzisiaj.
– Tak, przypominam sobie. Mówiło się wtedy na nie Meble Kowalskich, ale nie sądziłem, że to chodzi
o ludzi, którzy je wymyślili. Nobel im
się należy za te meble. Tylu rodzi-
nom w całej Polsce ułatwili życie.
Prototyp Mebli Kowalskich 1962 r.
Czesław i Bogusława
– Można powiedzieć, że to moje rodzeństwo, choć nieco starsze – mówi
Jacek Kowalski, syn Bogusławy i Czesława Kowalskich, poznańskich projektantów. Twórców jednego z najbardziej rozpoznawalnych sprzętów
epoki PRL-u – meblościanki, czyli segmentów meblowych do samodzielnego składania.
Przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych to czas odradzania się pol-
skiego wzornictwa po zapaści czasów
stalinowskich.
– W1961 roku Zjednoczenie Przemysłu Meblarskiego w Poznaniu i poznański oddział Związku Polskich Artystów Plastyków ogłosiły konkurs
na projekt pełnego wyposażenia do M-4 (dwa pokoje z mikroskopijną kuchnią i maleńkim przedpokojem w bloku) – opowiada Jacek Kowalski. – Chodziło o konkretne mieszkanie robotnicze. Określony został maksymalny
koszt produkcji mebli – 15 tysięcy.
Warto dodać, że ówczesna średnia
pensja wynosiła 1784 złotych.
Bogusława Michałowska-Kowalska tak wspomina moment rozpoczęcia pracy nad projektem: „Ogłoszono
[...] konkurs na meble [...]. Tanie meble dla ludzi, którzy mają malutkie
mieszkanka, konkretnie dla tkaczy
łódzkich. […] Czesław postanowił, że
weźmiemy udział […] sam siedział
i dłubał, i myślał, i myślał, aż wreszcie mówi: „słuchaj, mam pomysł, zobaczysz, będzie piknie” – to było takie Czesia powiedzenie. No i zaczął
tłumaczyć, co wymyślił: system kasetonowy. [...] Meble składały się z paru elementów, jak klocki dla dzieci,
które można skręcać w dowolny sposób. [...] nasza praca przeszła pierwszy etap i została wytypowana do realizacji. [...] Następny etap to przegląd na Targach Poznańskich. [...]
Wszyscy nasi koledzy byli bardzo zajęci swoimi stoiskami, a Czesław musiał wyjechać [...] No i zostałam sama
z tymi klapkami – bo to były takie
klapki [...] wydawało mi się, że wszyscy ironicznie spoglądają, co też tam
u mnie z tych klapek wyrasta. [...]
ustawiłam – i dopiero zaczęło się wydziwianie. Niektórzy dyskretnie pukali się w czoło, dawali do zrozumienia, że to nie są meble. [...] No, bo to
prawda: to nie są meble. To są klapki, które można skręcać i robić z nich,
co się chce, a nie tradycyjne meble
[...] jakie było nasze zaskoczenie, kiedy usłyszeliśmy, że mamy pierwsze
miejsce. Nie tylko mnie to zaskoczyło. Naszych starszych kolegów także.
[...] Oni przecież już przed wojną odeszli od tradycji, starali się mieć bardzo nowoczesne spojrzenie. Ich projekty [...] były doskonałe [...] – ale bez
tego rewolucyjnego pomysłu. Ten pomysł należał do mojego męża.”
REKLAMA
Kowalscy
Oryginalność przyjętego przez Czesława Kowalskiego rozwiązania nie polegała na zaprojektowaniu meblościanki. Tego typu meble już istniały, choć
w Polsce nie były jeszcze seryjnie produkowane. Sedno rewolucyjnego pomysłu było ukryte gdzie indziej.
– Zupełnie nowym rozwiązaniem
było zastosowanie przez mojego ojca
LUDZIE I RZECZY
„kasetonu”, czyli rodzaju prostokątnego cokołu, obudowy, którą montowało się na różnych wysokościach,
dokręcając do niej wszelkiego rodzaju ścianki boczne i drzwiczki – tłumaczy Jacek Kowalski. – Taka konstrukcja umożliwiała montaż podstawowych elementów w różnych konfiguracjach.
Był zestaw ze składnym łóżkiem,
wysuwanym blatem stołu bądź biurka. Był też zestaw dla dzieci, do kuchni, przedpokoju. W ten sposób na jednej ścianie małego mieszkania mogła
35 000 EGZEMPLARZY
Nr 9 (60)
okresie stalinowskim, wchodziła
w okres względnego spokoju. Kraj nadal był biedny, ale sytuacja na tyle się
normalizowała, że Polacy chcieli nowości. Meble Kowalskich odpowiadały na te potrzeby. Były proste, funkcjonalne, łatwe do utrzymania i, co
najważniejsze, mieściły się w małych
mieszkaniach nowych osiedli, w których tradycyjne meble, z powodu swoich rozmiarów, nie miały racji bytu.
Inną sprawą jest to, że z czasem
pierwotne założenia projektantów zaczęły zyskiwać nowy, znacznie mniej
Może się więc wydać, że małżonkowie powinni się dorobić sporego majątku. Nic bardziej mylnego.
Owszem w czasach PRL-u twórcy mogli liczyć na etat w którejś z państwowych lub spółdzielczych instytucji,
ale o zarabianiu na projektach wdrażanych przez przemysł nie było wtedy mowy. Cały zysk z produkowanych według ich projektów przez dziesięciolecia mebli ograniczył się do niewygórowanych honorariów i konkursowych nagród.
Minimalizm
Meblościanka była nieodrodnym dzieckiem swoich czasów. Polska po drugiej wojnie światowej, a następnie
REKLAMA
REKLAMA
Przyjaciel
REKLAMA
powstać wielofunkcyjna meblościanka. Jej dodatkową zaletą było i to, że
wszystkie elementy skręcało się jednakowymi śrubami o „motylkowych”
nakrętkach, co pozwalało na ręczny
montaż bez użycia narzędzi.
Jesienią 1963 roku w sklepach
meblarskich kilku największych miast
w Polsce pojawiły się w sprzedaży
pierwsze zestawy mebli kasetonowych, które szybko zaczęto powszechnie nazywać „Meblami Kowalskich”
lub po prostu „Kowalskimi”.
– Dziś większość z Polaków albo
już o „Kowalskich” zapomniała, albo
też sądzi, że w popularnej nazwie
chodziło tylko o chwyt propagandowy. Tymczasem Meble Kowalskich to
rzeczywiście dzieło Kowalskich. Konkretnie – małżeństwa: Bogusławy Michałowskiej-Kowalskiej i Czesława Kowalskiego, poznańskich architektów
wnętrz – podkreśla Jacek Kowalski.
11 - 24 czerwca 2015 r.
korzystny wyraz. Działo się tak przede
wszystkim z powodu braków materiałowych i spadającej jakości wykonania kolejnych wersji mebli segmentowych. W rezultacie w latach osiemdziesiątych meblościanki stały się
symbolem peerelowskiej szarzyzny
i „urawniłowki”. Tym niemniej wzornictwo lat sześćdziesiątych do dzisiaj
cieszy się sporym uznaniem właśnie
ze względu na swoją prostotę i minimalizm.
Generacje
Bogusława i Czesław Kowalscy w roku 1973 ponownie startują w konkursie meblarskim i ponownie ich
projekt zyskuje najwyższe uznanie.
Od chwili wypuszczenia na rynek
pierwszego zestawu mebli segmentowych ich autorstwa, przez następnych 30 lat powstają kolejne generacje meblościanek Kowalskich o różnych kształtach i nazwach (między
innymi: „Łask”, „Łódź”, „Widzew”,
„Koszalin”). produkowanych następnie w całym kraju w milionach egzemplarzy.
W tym samym roku, gdy do sklepów
trafiają pierwsze zestawy mebli segmentowych, Czesław Kowalski rozpoczyna pracę w Państwowej Wyższej Szkole Plastycznej w Poznaniu.
Wykłada w niej do roku 2000 przechodząc od stanowiska asystenta
do profesora. Bogusława w 1968 roku
podejmuje pracę w cepeliowskiej spółdzielni „Rzeźba i Stolarstwo Artystyczne” w Poznaniu, w której zostaje kierownikiem artystycznym.
W swojej pracy zawodowej i twórczej Kowalscy związani byli z innymi
poznańskimi projektantami, w tym
z pochodzącym z Krobi Rajmundem
Hałasem. Czesław Kowalski i Rajmund
Hałas przyjaźnili się od czasów studiów, a następnie przez wiele lat wykładali na tej samej uczelni – poznańskiej PWSP. Wprawdzie nigdy niczego razem nie zaprojektowali, ale za to
wspólnie z dwoma innymi twórcami – Leonardem Kuczmą i Januszem
Różańskim – założyli „Koło 63”. Później od tej właśnie grupy twórców
wyjdzie inicjatywa zorganizowania
w Poznaniu Biennale Mebla, w kilkanaście lat potem Międzynarodowego
Triennale Mebla.
KAROLINA STERNAL
W tekście wykorzystałam fragment
wiersza i zarazem autorskiej piosenki
Jacka Kowalskiego, adiunkta w Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu im.
Adama Mickiewicza w Poznaniu. Tekst
został zamieszczony w jego książce
pt. „Meble Kowalskich”. Z tej samej
publikacji pochodzi fragment cytowanych wspomnień Bogusławy Michałowskiej-Kowalskiej.
Biuro reklam
tel. 730 388 885
9
10
Nr 9 (60)
11 - 24 czerwca 2015 r.
35 000 EGZEMPLARZY
LUDZIE I MIEJSCA
Mistrz designu powraca
Syn, wnuk, prawnuk krobskich stolarzy. Sam też stolarz, ale jednocześnie artysta, projektant, wykładowca. Ikona
polskiego designu. Choć chyba sam by tak o sobie nie powiedział
REKLAMA
to określenie Profesor by przyjął. Przecież był mistrzem, mistrzem stolarskim. Mistrzem designu został nieco
później.
Fabryka przy torach
Krobia. Podwórko wybrukowane polnymi kamieniami, ogród, rozrosłe
drzewa, dom ocieniony winogronem,
gazowe lampy, stare budynki z czerwonej cegły, a w nich dawne maszyny i urządzenia. Czas się tu zatrzymał. Jest tak, jak w chwili, gdy Rajmund i jego brat Zygmunt poznawali
pierwsze tajniki stolarskiego fachu.
Choć czegoś, a właściwie kogoś
brakuje. Brakuje ojca Rajmunda i Zygmunta – właściciela fabryki – doglądającego pracy, czeladników pochylających się nad robotą, uczniów biegających z poleceniami z miejsca na miejsce, parskających koni zaprzęgniętych
do wielkiej platformy załadowanej
meblami, które niebawem trafią do jed-
nego ze sklepów, wreszcie żony właściciela, która niebawem zawoła zgłodniałych uczniów na obiad.
– To miejsce wybrał mój dziadek,
Teofil Hałas, syn mistrza stolarskiego
Franciszka Hałasa posiadającego swój
zakład stolarski oraz wnuk mistrza
stolarskiego Jakuba Węcławskiego z Krobi – Marek Hałas zaczyna rodzinną
opowieść. Jest piątym pokoleniem
krobskich stolarzy, synem Zygmunta,
a bratankiem prof. Rajmunda Hałasa.
To on jest teraz gospodarzem przedwojennej fabryki mebli wybudowanej
przez jego dziadka, prowadzonej następnie przez ojca. To jemu stryj Rajmund powierzył większość dorobku
swojego twórczego życia.
– Gdy jako dorosły już mężczyzna dziadek stanął przed wyborem
swojej drogi życiowej, był świadom
zawodowej spuścizny przodków i postanowił kontynuować ich dzieło – kontynuuje Marek Hałas. – Widząc jednak jak ojciec ciężko pracuje,
głównie ręcznymi narzędziami, postanowił zmechanizować swoją pracę, dzięki czemu mógł wytwarzać meble na większą skalę niż mój pradziadek.
W tym celu Teofil Hałas kupił
spory kawałek ziemi przy torach kolejowych w Krobi z domem, niegdyś
posterunkiem pruskiego policjanta
konnego. Wszystko było dobrze przemyślane. Przy torach, bo będzie łatwiej transportować towary do i z fabryki. Dom, bo przecież ożenił się nie
z byle kim, tylko z córką znanego i poważanego w Krobi człowieka, właściciela przedsiębiorstwa budowlanego – Jana Rutkowiaka. Spory kawałek
ziemi, bo wierzył, że meble z jego fabryki znajdą uznanie i z czasem trzeba będzie ją rozbudowywać.
Na początek pomógł teść, który
wykonał dla zięcia projekty przyszłej
fabryki (zachowane do dziś) i nadzorował prace budowlane. Około roku 1922 ruszyła praca w stolarskich
warsztatach fabryki mebli Teofila Hałasa w Krobi. Obok narzędzi, które
otrzymał w spadku po swoim dziadku, Jakubie Węcławskim i ojcu, Franciszku Hałasie, wyposażył fabrykę
w nowoczesne maszyny. Niebawem
otworzył dwa firmowe sklepy – jeden na miejscu w Krobi, drugi w Kaliszu. Jak głosiły reklamowe hasła firmy, fabryka oferowała szeroki asortyment – od kołyski do trumny, od mebli prostych do wykwintnych. Z zachowanych ksiąg wynika, że wśród
klienteli byli nie tylko okoliczni gospodarze, kupcy, przedsiębiorcy, ale
cia techniczne swojej epoki i podążała za najnowszymi trendami i modami znajdując uznanie na wystawach,
a nabywców nawet poza gracami Polski – w Berlinie i Wiedniu – ośrodkach, gdzie stolarstwo stało na najwyższym światowym poziomie – podkreśla Marek Hałas.
Z Krobi do Cieplic
Dla dwóch synów Teofila, Rajmunda
i Zygmunta, już od najmłodszych lat
stolarnia była miejscem zabawy, wprawiania się w rzemiosło i zasady prowadzenia firmy. Ten naturalny proces dorastania i kształcenia przerwał
wybuch drugiej wojny światowej. Fabryka została przejęta przez Niem-
fot. Monika Hałas
Dlaczego prof. Rajmund Teofil Hałas
nie przystałby na tak ostatnio modne
i często używane wobec niego określenie? To oczywiście bardziej przypuszczenie, niż stwierdzenie, jednak
trudno mi sobie wyobrazić, aby ten
człowiek wychowany w wielkopolskiej rodzinie stolarzy, w etosie solidnego rzemiosła myślał o sobie w ten
sposób.
Co innego już słowo „design”
(czyt. dizajn). Tak, z tym angielskim
słowem określającym wzornictwo przemysłowe, grafikę i sztukę użytkową
prof. Hałas miał wiele wspólnego.
Przecież sam zainicjował w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Poznaniu taki właśnie kierunek kształcenia – wzornictwo przemysłowe. Z czasem do polskiego nazewnictwa dołączyło angielskie słowo „design”.
Zatem jeśli nie ikona, to może
mistrz polskiego designu? Sądzę, że
REKLAMA
Rajmund Teofil Hałas z córką bratanka, Zosią Hałas przed domem w Krobi
także ziemianie, przemysłowcy, a nawet arystokraci. Meble z fabryki Hałasa zamawiali Potworowscy z Goli,
Fenrychowie z Pudliszek, książęta
Czartoryscy z Rokosowa.
– Całość zachowanych budynków, maszyn, wyposażenia, dokumentacji stanowi pełny obraz fabryki, która choć działająca na prowincji
wykorzystywała najnowsze osiągnię-
ców, a Hałasowie zostali w niej robotnikami.
Po wojnie na kilka lat fabryka odżywa, a nawet się rozbudowuje. Nie
trwa to jednak długo. Przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych to czas
ustrojowej walki ze wszystkim co prywatne. Hałasowie na pewien czas tracą swoją własność, jednak po kilku latach udaje się im ją odzyskać. Zyg-
LUDZIE I MIEJSCA
35 000 EGZEMPLARZY
Nr 9 (60)
funkcjonalne i ładne. Nie bez znaczenia było także i to, że twórcy projektów zdawali sobie sprawę w jakiej
rzeczywistości żyją. W rzeczywistości
braku wielu towarów, materiałów,
ograniczeń technologicznych. Pomimo wychowania w tradycji wzornictwa jeszcze przedwojennego, chcieli
tworzyć projekty nowoczesne, odmienne od tego, co już było.
Już pod koniec studiów Rajmund
podejmuje pracę w przemyśle meblarskim, zostaje kierownikiem Pracowni Projektowania Mebli w Zjednoczeniu Przemysłu Meblarskiego
w Poznaniu dla całej branży meblarskiej w Polsce. Niebawem też wiąże
się ze szkolnictwem wyższym prowadząc zajęcia i wykładając w dwóch
wyższych szkołach artystycznych w Poznaniu i Warszawie. Zaczyna jako asystent, kończy jako profesor.
Ogromne znaczenie dla jego rozwoju twórczego miało stypendium
ONZ i pobyt na zagranicznych uczelniach w Finlandii i w Wielkiej Brytanii, gdzie pracował z światowej sławy
projektantami: Alvar Aalto, Tapio Wirkhala, Ilmari Tapiovaara i sir Gordonem Russellem. Podróże zaowocowały w 1971 roku inicjatywą powołania
Katedry Wzornictwa Przemysłowego
w PWSSP w Poznaniu. Dwadzieścia
lat później, już jako profesor, prowadzi pracownię Designu Inspirującego.
Równolegle Rajmund Hałas projektuje na potrzeby przemysłu. Najczęściej meble, ale także produkcyjne
linie automatyczne, urządzenia elektroniczne, lokomotywy spalinowe oraz
wyposażenie i wnętrza kościołów.
Zdobywa nagrody, wyróżnienia.
– Jak często podkreślał, w pracy
pomagało mu wyniesione jeszcze z rodzinnej fabryki w Krobi rozumienie
tworzywa drewna – opowiada Marek
Hałas. – W projektach konieczna jest
głęboka znajomość i parametry techniczne materiału, a tą wiedzę dały
mu nauka rzemiosła u swojego ojca,
a następnie w szkole w Cieplicach.
Kochał drzewa i cenił dobrze wykonane przedmioty, nie tylko z drewna.
REKLAMA
munt, który zdaje egzamin mistrzowski i przejmuje dorobek ojca, prowadzi już nie prężną fabrykę, a bardziej
warsztat stolarski i kontynuuje stolarską tradycję rodziny. Pod koniec swojego życia zawodowego zajmuje się renowacją mebli wyprodukowanych w fabryce jego ojca jeszcze przed wojną,
a których wiele do dzisiaj zachowało
sie w domach w Krobi i okolicach.
Tym czasem Rajmund zamiast
do gimnazjum w Lesznie, w którym
miał podjąć naukę 1 września 1939
roku, trafia do Gimnazjum Snycersko-Rzeźbiarkiego w Cieplicach Zdroju. To właśnie ta szkoła ugruntowała
w dobrze zapowiadającym się adepcie stolarskiego rzemiosła z Wielkopolski bardziej artystyczne i twórcze
podejście do zawodu.
– Wspominając ten okres życia
stryj podkreślał, że miał szczęście
do wspaniałych ludzi – nauczycieli
i wykładowców. Wielu z nich to byli
profesorowie uczelni z dawnych Kresów II Rzeczypospolitej, którzy po wojnie trafili do szkoły w Cieplicach – opowiada bratanek. – Stryj zdał egzamin
mistrzowski we Wrocławiu, ale było
już wiadomo, że będzie się dalej kształcił. Wybrał Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych w Poznaniu
na Wydziale Architektury Wnętrz.
Na Zachodzie
Współcześnie design to często przelotna moda, potrzeba stworzenia czegoś, co przyciągnie klientów do nowego towaru. Design w wydaniu prof.
Rajmunda Hałasa i wielu jego koleżanek i kolegów projektantów, był traktowany jako zawodowa odpowiedzialność za to, aby rzeczy i urządzenia
produkowane przez przemysł były
REKLAMA
Zmienne wysokości
W ubiegłym roku podczas Targów
Arena Design w Poznaniu oprócz prac
młodych, polskich projektantów zaprezentowano meble mistrzów polskiego designu – Jana Węcławskiego
i Rajmunda Teofila Hałasa. Karol Starczewski, założyciel fundacji nowymodel. org powołanej do tego, by stworzyć rynek dla polskiego designu, przekonuje, że najwyższy czas przestać
czerpać z Zachodu i przypomnieć sobie, że w Polsce mieliśmy znakomitych projektantów.
„Jesteśmy krajem, który ma największy potencjał w przetwórstwie
drewna, ale ogranicza się do bycia
podwykonawcą – mówi Karol Starczewski. Zdecydował, że jeśli budowaniem marki polskiego designu nie
są zainteresowani ani politycy, ani
biznes, a mebla zaprojektowanego
przez polskiego projektanta nie sposób znaleźć w sklepie, to ktoś musi
się tym zająć. Nowymodel. org skupia więc projektantów, realizuje prototypy z projektów prac studentów,
a także odkopuje w archiwach projekty mebli polskich mistrzów designu, których nigdy nie zrealizowano.
Projekty opiniuje Katarzyna Laskowska z katedry mebla na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu, a realizację krótkich serii mebli fundacja
zleca polskim firmom. Tak powstał
na przykład regał o zmiennych wysokościach Rajmunda Teofila Hałasa – zaprojektowany w 1959 roku przez jednego z najwybitniejszych polskich designerów, profesora poznańskiej
PWSSP.” (za www.gloswielkopolski.pl)
Oprowadzając po dawnej fabryce, Marek Hałas wskazuje na pojemniki z rysunkami, projektami i innymi dokumentami stryja. Czy kryją się
tam przedmioty równie proste, funkcjonalne i piękne jak regał o zmiennych wysokościach, stół o trzech nogach i nieregularnym blacie, taboret
Imugo, czy krzesła Czerwone-Białe-Czarne...
KAROLINA STERNAL
W Krobi została powołana Fundacja
im. prof. Rajmunda Teofila Hałasa,
która w dawnej fabryce mebli prowadzi
Muzeum Stolarstwa i Biskupizny
11 - 24 czerwca 2015 r.
11
12
Nr 9 (60)
35 000 EGZEMPLARZY
11 - 24 czerwca 2015 r.
KULTURA
KINO-TEATR W LESZNIE KINO-TEATR W LESZNIE KINO-TEATR W LESZNIE KINO-TEATR W LESZNIE KINO-TEATR W LESZNIE KINO-TEATR W LESZNIE KINO-TEATR W LESZNIE
W Kino-Teatrze w Lesznie trwają przygotowania do kolejnej
premiery. Tym razem sztuka „Kufehek" Jana Purzyckiego,
scenarzysty „Wielkiego Szu" i „Piłkarskiego pokera"
„Kufehek”, bo jeden z bohaterów nie
wymawia głoski „r”.
To historia dwóch więźniów. Wencel boi się przestrzeni, a Biały zamkniętych pomieszczeń. Jeden buja
w obłokach, drugi twardo stąpa po ziemi. Ten – okrutny, tamten – łagodny. Jeden po uniwersytecie, a drugi
po poprawczaku. Ktoś napisał, że są
jak Chrystus i Judasz, ład i chaos,
dwie połówki połączone zbrodnią
i cierpieniem. Największą karą za popełnione zbrodnie jest skazanie na własne przeciwieństwo. Więźniowie nienawidzą się, a jednocześnie nie potrafią bez siebie żyć.
Jan Purzycki był doradcą Lecha
Wałęsy, współtworzył jego zwycięską
kampanię wyborczą. Przede wszystkim jednak zasłynął jako scenarzysta.
Napisał scenariusze m.in. do „Wielkeigo Szu” (1982), „Piłkarskiego pokera” (1988) i „Złotopolskich” (19972008).
„Kufehek” to jego pierwszy dramat teatralny. Napisał go zainspirowany autentyczną historią sprzed lat.
Jej bohaterem był morderca, który
usuwał ze społeczeństwa osoby, które jego zdaniem, nie zasługiwały na to,
by żyć, za co sam został skazany na karę śmierci. Sposób na przeniesienie
tej historii na scenę Purzycki znalazł
podczas podróży przez bezkresne przestrzenie Arizony. Tam właśnie udają
się więźniowie. Na chwilę i tylko duchowo. Za pomocą medytacji, co bardziej wykształcony z więźniów proponuje koledze.
Premiera sztuki w reżyserii Kariny Piwowarskiej odbyła się 11 lat temu w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu.
„Jednak „Kufehek” [...] nie jest
jeszcze jedną opowieścią z cyklu „czarny chleb, czarna kawa, opętani samotnością”. Purzycki nie mami nas
fałszywym współczuciem dla skazanych ani nie próbuje przerazić obrazami więziennej przemocy. Tematem
jest tu coś innego – gra na śmierć
i życie pomiędzy dwoma mordercami” – pisał w recenzji w „Gazecie Wyborczej” Roman Pawłowski. I dodawał: „Sztuka Purzyckiego to głęboka
przypowieść o winie i odkupieniu,
w której nie chodzi o portretowanie
ludzkiej bestii, ale poszukiwanie w bestii człowieka”.
W spektaklu właśnie przygotowywanym na scenie w Lesznie wystąpią Kamil Pruban i Adam Serowaniec.
Wencel i Biały „jadą” do Arizony,
by oczyścić się z grzechu. Czy im się
uda, skoro za jednym z nich podąży
fot. Beata Ciesielska/CKiS Leszno
Trup w kuferku
tytułowy kuferek, w którym kiedyś
ukrył ciało kobiety?
*
Zanim doczekamy się premiery „Kufehka”, na scenie Kino-Teatru zobaczymy dwa inne wyreżyserowane tu
spektakle: „Męża i Żonę” na podstawie komediodramatu Fredry oraz mickiewiczowskie „Dziady” (tu wystąpi
wspomniany już Kamil Pruban). Okazja, by zasiąść na widowni jest nie lada, bo z okazji 250-lecia teatru publicznego w Polsce obniżono ceny biletów do zaledwie... 250 groszy.
Poza tym darmowe koncerty
w klubie Za Kulisami. Najbliższy (już 13
czerwca): Joe Colombo. To bluesman,
gitarzysta, specjalista od grania na gitarze rezofonicznej i wirtuoz techniki
slide. Pisano, że gitara „w jego dłoniach po prostu poraża diabelską ekspresją i anielską śpiewnością”. Urodził się w Szwajcarii, ale już od najmłodszych lat muzyka amerykańska,
szczególnie blues, zdeterminowała jego przyszłość jako muzyka.
W duecie z Kasią Skoczek w nowy oryginalny sposób zaprasza słuchaczy na dobrze znaną wędrówkę
starą amerykańską drogą do bluesa.
Tydzień później (20 czerwca): Michał Zygmunt i „ODER Solo Akt”, czy-
W spektaklu „Kufehek" na scenie w Lesznie wystąpią Kamil Pruban i Adam
Serowaniec
li zbiór muzycznych historii wciągających jak rzeczne wiry. Program stanowią sztandarowe kompozycje Zygmunta: „Odra”, „Na Kujawach” oraz
nowe utwory wzbogacone dyskretną
elektroniką. Transowy blues, naturalne odgłosy rzeki i sample z przedwojennych płyt tworzą niezapomniany
klimat. A warto dodać, że Michał Zygmunt jest nie tylko muzykiem i kompozytorem, ale też pomysłodawcą serii profesjonalnych instrumentów,
zbudowanych wyłącznie z drzew rosnących nad Odrą.
MIROSŁAW WLEKŁY
W Kino-Teatrze
Teatr: Aleksander Fredro „Mąż i Żona. Komedia w trzech
aktach”, 11 czerwca, godz. 19. Bilety 250 gr (2,50 zł).
Koncert: Joe Colombo feat. Kasia Skoczek, 13 czerwca, godz. 21.
Wstęp wolny.
Koncert: Michał Zygmunt „ODER Solo Act”, 20 czerwca, godz.
21.Wstęp wolny.
Teatr: Adam Mickiewicz „Dziady”, 21 czerwca, godz. 19. Bilety:
250 gr (2,50 zł).
Koncert: Lord & The Liar, 26 czerwca, godz. 21. Wstęp wolny.
Teatr: Jan Purzycki „Kufehek”, premiera: 10 lipca
autor: Maciej Wendowski
ROZRYWKA
Rozwiązanie krzyżówki z Reportera leszczyńskiego nr 7 (58):
WIARA, KTÓRA NIE WĄTPI JEST MARTWĄ WIARĄ
Litery z pól ponumerowanych w prawym dolnym rogu, uporządkowane od 1 do 55 utworzą rozwiązanie
- myśl Oscara Wilde’a.
Poziomo: 4) gimnastyczny - to kozioł lub drążek, 11) płaski, rozległy teren, 12) z Addis Abebą,
13) Willliam, autor „Hamleta”, 14) kolegium, zespół, 15) po zagłębieniu się w dno utrzymuje statek
w jednym miejscu, 16) jest i plastyczna, 17) między archaikiem i paleozoikiem, 18) sylwetka człowieka
stworzona przez pisarza, 21) dobrze mieć własne, 25) trefniś w kartach, 26) oko zwierzęcia, 27) nędzny
kawałek, 31) naiwniak, 34) 15 sztuk, 35) błona lub pasmo zbudowane z tkanki łącznej, podtrzymujące
lub wzmacniające niektóre narządy, 39) drewniane wiórki, 40) wylansował „Autobiografię”, 41) namawia
do złego, 42) zboże siane jesienią, 43) strzelisty pomnik, 44) honor, wyróżnienie.
Pionowo: 1) słup hańby, 2) z knotkiem, 3) oratorianie (na Świętej Górze w Gostyniu), 4) sznur gór,
5) angielskie lub jaskółcze, 6) rządzona z Kremla, 7) kocyk araba, 8) jedno z wielu w wieżowcu, 9) szybki
bieg, 10) ostra niewydolność krążenia, 18) niecelny strzał, 19) skaczący Kamil, 20) szeroka ulica miejska,
22) „zielony”, 23) chłodzący lub gorący, 24) wyzywał przeciwników do walki w pojedynkę przed
rozpoczęciem bitwy, 28) duży, łowny kurak, 29) zwodzenie, mamienie, 30) działalność władz
państwowych, zwłaszcza rządu, 31) piłka nożna, 32) ukochany Afrodyty, 33) Krakowska, grała Jagnę,
35) spis, rejestr, 36) lampka na grobie, 37) kompletny brak cywilizacji, 38) warstwa ochronna przewodu
elektrycznego.
tel. 730 388 885 Reporter leszczyński tel. 730 388 885 Reporter leszczyński tel. 730 388 885
WYDARZENIE
35 000 EGZEMPLARZY
Nr 9 (60)
13
11 - 24 czerwca 2015 r.
Wodociągi nie muszą być nudne...
fot. Andrzej Przewoźny x3
...potrafią być fascynujące. Zarówno dla młodszych jak i starszych. Przekonali się o tym uczestnicy pikniku
rodzinnego, który 30 maja zorganizowało Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Lesznie.
A przyszło ich blisko trzy tysiące. I nikt się nie nudził
Spacer po zmodernizowanej stacji uzdatniania wody
Gośćmi opiekowali się pracownicy
Zabawy i zajęcia plastyczne dla dzieci wzbudziły wielkie zainteresowanie
Dorosłych najbardziej interesowały
zagadnienia techniczne związane
z uzdatnianiem wody oraz rozprowadzaniem jej za pomocą sieci wodociągowej do odbiorców. Pracownicy przedsiębiorstwa szczegółowo tłumaczyli procesy filtracji wody, pokazywali nowoczesne rozwiązania techniczne oraz działanie komputerowe
systemów monitorowania czystości.
Była okazja do obejrzenia z bliska nowoczesnych urządzeń z tym związanych. Zwiedzających interesowała także działalność zakładowego laboratorium wykonującego badania chemicz-
ku 115 lat temu i w nim zaczęła się
histo ria leszczyń skich wo do cią gów – opowiada Jacek Schubert, kierownik działu komunikacji i edukacji w MPWiK. – Zachował się w formie szczątkowej. Ale dzięki życzliwości wielu mieszkańców Leszna udało
się zgromadzić wiele archiwalnych
zdjęć, które przybliżyły nam wiele
szczegółów zarówno obiektu, jak i jego otoczenia. Dzięki temu wiemy dokładnie, jak wyglądał na początku.
Mnóstwo atrakcji czekało na dzieci. Były interesujące gry i zabawy,
a także konkursy o tematyce ekolo-
gicznej związanej z dbałością o czystość wody. Na tablicy interaktywnej
najmłodsi mogli obserwować w jaki
sposób woda dostaje się do domu
i którą drogą ścieki trafiają do oczyszczalni.
Julia Tobółka ma 5 lat. Na piknik przyjechała wraz z mamą. Obydwie rowerami, bo ekologia jest im
bardzo bliska. Julię fascynuje czysta
woda, a pracownicy działu edukacji
MPWiK wiedzą na ten temat wszystko i chętnie dzielili się z najmłodszymi swoją wiedzą – w sposób zabawowy, w formie konkursów plastycz-
ne i mikrobiologiczne wody, ścieków
oraz gleby.
Leszczyńskie wodociągi to nie
tylko nowoczesność. To również fascynująca historia, której można dotknąć. Dla zwiedzających przygotowano podróż w przeszłość, zarówno
realną, jak i wirtualną – w formie
multimedialnego pokazu. Po historycznym budynku pierwszej stacji
uzdatniania wody pozostały już tylko piwnice, które – po wyremontowaniu i adaptacji – zostały udostępnione zwiedzającym.
– Obiekt został oddany do użyt-
nych rozwijających wyobraźnię.
Izabela Warciarek uczestniczyła
w pikniku wraz z córką Anią, która
uwielbia rysować i brała udział we
wszystkich konkursach plastycznych
dla dzieci przygotowanych podczas
imprezy.
– Myślę, że takie imprezy to fantastyczna inicjatywa, by pokazać –
szczególnie dzieciom – trudne zagadnienia w sposób przystępny i ciekawy, a przede wszystkim kształtować
świadomość ekologiczną – mówi Izabela Warciarek.
ANDRZEJ PRZEWOŹNY
EKONOMIA w Reporterze leszczyńskim
Akcyza – super dochód rządowej kasy
Kiedy ktoś dowie się, że koszt wyprodukowania półlitrowej butelki wódki wynosi przeciętnie niewiele ponad 2 złote, albo zwyczajnie w to nie
uwierzy, albo z miejsca zacznie przeklinać producentów destylatu od oszustów i złodziei. Kto to bowiem widział, żeby sprzedawać trunek
w sklepie z 10-krotną przebitką! Tymczasem, mimo ceny przekraczającej 20 złotych za butelkę, wytwórcy i dystrybutorzy ledwie są w stanie
na tym zarobić. Kto wobec tego zabiera te wszystkie pieniądze ze sprzedaży alkoholu? Zagadka rozwiąże się dopiero kiedy przyjrzymy się
papierowej banderoli naklejonej na nakrętkę butelki. Akcyza. Słowo klucz, które mówi, kto tak naprawdę zarabia na spirytusowym biznesie
Po ostatniej podwyżce udział akcyzy w cenie 40-sto procentowego destylatu wynosi prawie 11,40 zł za półlitrową
butelkę. Do tego należy dodać jeszcze podatek VAT wynoszący 23 procent. W tym przypadku płacimy więc de facto podatek od podatku. Ingerencja państwa w rynek sprawia, że wartość obciążenia fiskalnego producentów i dystrybutorów wynosi niemal 80 procent ceny detalicznej alkoholu sprzedawanego w sklepie. Sprawia to, że łączna marża przedsiębiorców
działających w branży spirytusowej to zaledwie 2 złote, co
stanowi niespełna 10 procent tego, co płacą konsumenci.
Od zysku należy się oczywiście podatek dochodowy CIT wynoszący 19 procent.
Rząd wprowadzając na początku ubiegłego roku podwyżkę cen akcyzy na alkohol etylowy średnio o 2 zł na butelkę,
spodziewał się z tego tytułu uzyskać proporcjonalnie wyższe
dochody budżetowe. W rzeczywistości tak radykalny wzrost
kosztów narzucony przez państwo spowodował znaczny spadek sprzedaży mocnych alkoholi. Ministerstwu Finansów
nie tylko nie udało się zrealizować prognozy przychodów, ale
nawet osiągnąć wyniku porównywalnego ze stanem sprzed
podwyżki. Zwiększenie akcyzy o 15 procent poskutkowało
spadkiem wpływów budżetowych o prawie 10 procent. Stratny jest nie tylko budżet państwa, ale przede wszystkim producenci, których łączne przychody ze sprzedaży wyrobów
spirytusowych spadły w ubiegłym roku o kilka miliardów
złotych.
Z jednej strony narzucenie opodatkowania na używki,
jakimi są alkohol czy tytoń, można traktować jako formę
chronienia przez państwo obywateli przed chorobami związanymi z ich nadużywaniem. Mimo tego ciężko jednak pozbyć się myśli, że wprowadzanie tak wysokich stawek akcyzy
jest zabiegiem służącym jedynie realizacji założeń budżetowych. Ciekawy jest również fakt, że w przypadku słabszych
wyrobów alkoholowych stawki rządowego podatku są znacznie niższe. Akcyza na wino to 1,58 zł za litr, a w przypadku piwa jedynie 30-40 groszy za puszkę (zależnie od zawartości
ekstraktu). Czyżby więc nadal żywy był w Polsce stereotyp, że
piwo i wino to nie alkohol?
Inny mit mówi, że alkohol zza naszej wschodniej granicy
jest taki tani, ponieważ jest dużo gorszej jakości. Tymczasem
głównym czynnikiem powodujących różnicę w cenie jest
właśnie wysokość państwowej akcyzy. Stawki na Białorusi,
Ukrainie czy w Rosji są średnio 2-3 razy niższe niż u nas,
przez co przedsiębiorcy są w stanie oferować swoje wyroby
taniej.
RAFAŁ JANIK
Więcej o rynkach finansowych na www.rafaljanik.pl
14
Nr 9 (60)
11 - 24 czerwca 2015 r.
35 000 EGZEMPLARZY
Ukochany wnuczek
Z SĄDU
OGŁOSZENIA DROBNE
Stał w szerokim rozkroku, siekierę unosił wysoko, na ile pozwalała mu niska powała
w piwnicy, i walił z całej siły. O babci wtedy nie myślał
Babcia Franciszka jest żywym dowodem na to, że przysłowia nie kłamią.
W tym przypadku chodzi o to, które
mówi, że rodzice są od wychowywania, a dziadkowie od rozpieszczania.
Bo o ile pan Stefan, syn pani Franciszki, nosił jeszcze w zakamarkach pamięci wspomnienia, w których mama
a to pasem po tyłku, albo ścierką po głowie zdzieliła go za jakieś przewiny, to
już jego syn a wnuk pani Franciszki,
czyli Marek, absolutnie takich wspomnień mieć nie może. Babcia Franciszka przez całe jego dzieciństwo jawiła mu się jako anioł, który zstąpił
na ziemię w celu przychylenia mu
(czyli Markowi) nieba. A to babcia Franciszka własnym ciałem zasłaniała wnuka, gdy coś przeskrobał i rodzice nerwy tracili i chwytali za pasek (a było to
w czasach gdy jeszcze posłowie nie
uchwalili tej ustawy, która za pasek
REKLAMA
chwytać zabrania), a to wnukowi grosz
jakiś ze swej skromnej emerytury wciskała do ręki w charakterze kieszonkowego. O tak, babcia Franciszka kochała Marka nad życie. I dlatego z wielkim bólem obserwowała, jak się chłopak miota się w swoim życiu i stacza.
Broniła go w duchu i przed swym synem, zrzucając winę na złe towarzystwo, w które Marek popadł. To stąd
Stefciu, tłumaczyła swemu synowi,
ten alkohol i różne wybryki. Rozmawiała też z samym Markiem na ten temat wiele razy starając się odwieść
od złego i na powrót przywrócić na łono rodziny. Ale z marnym skutkiem.
W końcu i ona opuściła ręce i postanowiła, oszczędzając zdrowie i nerwy,
nie angażować się w spory między
wnukiem i jego ojcem. Pogodzona z losem, obserwowała rozwój wydarzeń.
Raz nawet, przez moment, wyda-
wało się, że jej codzienne modlitwy
przyniosły wreszcie skutek i Marek
znalazł spokój serca. Zgodził się na terapię odwykową i obiecał, że rzuci picie raz na zawsze. Pierwsze dni po powrocie Marka z odwyku babcia Franciszka wspomina jak życie w raju. Chłopak siedział w domu, rzadko wychodził, często się za to uśmiechał. Ale
nie trwało to długo. Może to przez ten
brak perspektyw, myślała sobie. Co takiego młodego czeka w życiu? Roboty
nie ma, prawa do zasiłku też nie, dochodów zero, a potrzeby są. Często to
ona była dla tego chłopca jedyną deską ratunku. Nie miała serca odmawiać.
Tamtego dnia też przyszedł do niej
i poprosił o pieniądze. Wyjęła ze sfatygowanej portmonetki 50 złotych i podała mu banknot. Jakby się zawstydził, a może jej się tylko zdawało. Szybko wyjął jej z ręki pieniądze i wyszedł.
– Poszedłem do Biedry – opowiadał potem podczas przesłuchania. – Po piwo. Wypiłem w krzakach
sześć, może siedem puszek i wróciłem do domu. Oddałem babci resztę,
jakieś trzy dychy i poszedłem do siebie.
Babcia krzątała się w kuchni, on
drzemał w swoim pokoju. Trzeźwiał
i nabierał ochoty na kolejne piwa. Był
tylko jeden problem: pieniądze. Na babcie nie miał już co liczyć, na pewno
mu nie da. Kombinował, skąd wziąć
kasę. I w końcu wymyślił.
Początkowo Franciszka zajęta przygotowywaniem obiadu nie zwróciła
uwagi na hałasy. Te jednak stawały
się coraz bardziej donośne i w końcu
zagłuszyły skwierczenie mięsa na gazowej maszynce. Pani Franciszka chwilę wsłuchiwała się w stuki. Dobiegały
z piwnicy:
REKLAMA
– Ktoś młotkiem walił w jakiś metal – orzekła bez cienia wątpliwości.
Powiedziała wprawdzie „ktoś”, ale dobrze wiedziała, że to mógł być tylko
Marek. Nie miała jednak ani ochoty,
ani sił schodzić na dół, by się przekonać co ten chłopak tym razem wymyślił. Spytała go o to, gdy wrócił po kilku minutach na górę, ale on zbył ją
milczeniem. Zaraz zresztą wyszedł
z domu i tyle go widziała. Miała złe
przeczucia.
Sprawdziły się, gdy jej syn Stefan
wrócił z pracy do domu. Gdy mu opowiedziała o tajemniczych stukach z piwnicy, popędził do swego pokoju. Pufa,
w której trzymał metalową kasetkę
z gotówką na czarną godzinę zniknęła.
Znalazł ją rozwaloną w piwnicy. Rozwaloną i pustą. To jednak nie znikniecie pieniędzy przyprawiało go o wielki
ból głowy:
– W kasetce miałem pistolet gazowy z pełnym magazynkiem – tłumaczy. – Jego też n ie było.
Dlatego ani chwili nie wahał się,
czy powiadamiać policję. Zresztą, myślał Stefan, Marek już dawno otrzymał od niego ostatnią szanse i z niej
nie skorzystał. Jako ojciec czuł, że teraz nie może tego zostawić bez reakcji.
Nie miał też pojęcia co może strzelić
do głowy uzbrojonemu i pijanemu
chłopakowi.
Marek miał jednak więcej rozumu w głowie, niż mogło się wydawać.
Pistolet z nabojami ojciec znalazł nazajutrz w pokoju syna, wciśnięty
za książki na półce. Trochę mu ulżyło.
O Marka aż tak bardzo się nie martwił. Wiedział, że chłopak z większą
gotówką w kieszeni na pewno nie zginie. I na pewno nie pojawi się w domu wcześniej nim nie wyda wszystkich pieniędzy. A trochę tego było.
Z kasetki zginęło 1900 złotych, więc
ich wydanie mogło trochę potrwać.
Markowi zajęło to trzy pełne dni.
W poniedziałek zniknął, a w czwartek pojawił się w domu, o czym ojciec natychmiast powiadomił policję.
Chłopak podczas przesłuchania był
potulny jak baranek. Przyznał się
do kradzieży i ze szczegółami opowiedział, jak siekierą, a nie młotkiem,
rozwalał w piwnicy metalową skrzyneczkę. Ze skradzionych pieniędzy
nie został nawet jeden grosz.
– Kupiłem sobie spodnie za dwie
stówy, a resztę przepiłem – zeznał.
Marek za kradzież został skazany przez leszczyński sąd na półtora
roku więzienia w zwieszeniu na 3 lata i dozór kuratora. Babcia Franciszka ma cichą nadzieję, że ten kurator
coś wskóra i Marek wyjdzie jednak
na ludzi. Nadzieja jest, bo po tej kradzieży i sprawie w sądzie jakby się
zmienił. I ma robotę. Pracuje gdzieś
w magazynie. Podobno jest tam jakaś fajna koleżanka.
MACIEJ GÓRECKI
PS Imiona zmieniono
Redaktor naczelny: Arkadiusz Jakubowski;
Adres redakcji: ul. Hiszpańska 11 (wejście z boku budynku), 64-100 Leszno, tel. 730 388 885 [email protected],
www.reporterleszczynski.pl;
Redaguje zespół: Karolina Sternal, Arkadiusz Jakubowski
Współpracownicy: Stanisław Zasada, Krzysztof Stephan, Daniel Nowak, Justyna Rutecka-Siadek, Jacek Marciniak (Radio Merkury
Poznań), Damian Szymczak, Mirosław Wlekły
Reporter leszczyński: Wydawca: Agencja Promocyjna Ajak Arkadiusz Jakubowski, ul. Dąbrówki 4, 64-100 Leszno;
Druk: Polskapresse Oddział Poligrafia Drukarnia Poznań, ul. Malwowa 158, 60-175 Poznań;
Biuro reklam i ogłoszeń: tel. 730 388 885, [email protected], ISSN: 2299-4777
Za treść reklam i głoszeń redakcja nie odpowiada. Wydawca nie przyjmuje i nie publikuje reklam i głoszeń
o zabarwieniu erotycznym.
REPORTAŻ
35 000 EGZEMPLARZY
Nr 9 (60)
15
11 - 24 czerwca 2015 r.
REPORTAŻYŚCI w Reporterze leszczyńskim
Rowery we mgle
Niektórym do pobudzenia wyobraźni wystarczają same nazwy. Butembo, Rutshuru, Ruwenzori, Tanganika. Kongo.
Kongo! Nawet nie aż tak ważne, do czego się odnoszą. Ważne, jak brzmią. I jeszcze rzut oka na mapę. Góry, jeziora,
sawanna. Źródła Nilu. Już bardziej afrykańsko się nie da. Jak raz dokładnie ta okolica, w której sto kilkadziesiąt lat temu
Henry Stanley rozpoczął rozmowę z białym nieznajomym, rzucając oszczędne: – Doktor Livingstone, jak sądzę?
sporą hurtownię motoryzacyjną i jest
ojcem trzech córek. Ale zupełnie nie
dba o rozgłos. Realizuje cel i kiedy
skończy, nie traci już czasu, by się
promować, tylko znajduje następny.
Krzepa facet. Kawał twardziela.
Korona Ziemi to najwyższe szczyty
wszystkich kontynentów.
– Jak go poznałeś?
– Nie poznałem. Wiedziałem, że ktoś
taki istnieje, bo przeczytałem książkę
Martyny Wojciechowskiej o jej wejściu na Mount Everest. Ona tam pisze o wszystkich uczestnikach swojej
ekspedycji, ale Adamskiemu poświęca raptem jedno zdanie. Że Janusz to
bardzo zadaniowy facet. Coś w tym
stylu. I nic więcej. Ale gdy robi się
tam naprawdę gorąco, to właśnie
Adamski jest jedną z dwóch osób,
które od razu podejmują akcję ratunkową w bardzo ciężkich warunkach.
Zamknięty w sobie gość, skoncentrowany na działaniu. Wiedziałem, że
raczej nie chciałbym z nim nigdzie jechać, ale że idealnie nada się do poprowadzenia trudnego etapu przez
wschodnie Kongo.
Adamski zgodził się zostać liderem
szóstej zmiany Afryki Nowaka. Do składu dobrał sobie Przemka Kruszyńskiego, żeglarza i alpinistę, z którym
był wcześniej na kilku wyprawach,
oraz Kubę Gurdaka, który mimo młodego wieku mógłby zawstydzić podróżniczym dorobkiem niejednego
wygę. Mieli dokonać czegoś, co nie
udało się Kazimierzowi Nowakowi – wejść na Szczyt Margherity, najwyższy wierzchołek pasma Ruwenzori, legendarnych Gór Księżycowych.
Wysokość 5109 metrów. Jak Nowak,
nie dali rady.
Hej. Zeszliśmy z gór – oj, dużo się
działo. Ze dwa dni lizania ran i w drogę do Kongo. Relację napiszę na dniach.
Pozdro.
[Janusz Adamski, sms z 25 kwietnia 2010 roku]
Adamski słowa dotrzymał i rzeczywiście napisał relację, ale najciekawsze,
a przynajmniej najbardziej dramatyczne fragmenty zachował dla siebie. – Ze
względu na dobro śledztwa i wyostrzoną troskę naszych najbliższych – uzasadnił. Gdyby nie miał takich skrupułów, sprawozdanie mogłoby wyglądać tak:
Sztafetową pałeczkę przejmuje na równiku Kuba Gurdak. Czeka. Skraca czas,
eksplorując bary w Kasese. Po czterech dniach wieczorem dołączają
do niego Adamski z Kruszyńskim jadący z Zambii białym land roverem
defenderem. Następnego ranka uzgadniają warunki ekspedycji, negocjują,
ustalają cenę. Ruszają jeszcze tego samego dnia. Idzie z nimi dwóch przewodników, dziesięciu tragarzy i kucharz. Pierwszy nocleg na wysokości 2700 metrów, ostatnie godziny
podejścia w strugach równikowego
deszczu. Obóz na grani, wygodne piętrowe prycze z desek, kolacja.
I co tu ukrywać ze względu dla dobra
śledztwa?
Są sami, przewodnicy śpią w innej
chacie, powyżej. Druga w nocy, ktoś
puka. Przewodnik. Prosi o lekarstwa.
Przewodnik? Brzmi dziwnie. Otwiera
Kuba. To nie przewodnik.
– Dawać pieniądze!
Kuba też krzyczy. W jego pierś wymierzone są ostrza włóczni. Prosi, żeby darowali mu życie, błaga. Jest ciemno. Widać tylko to, co pokaże się
w świetle czołówki Kuby. Janusz zeskakuje z pryczy, chowa się za plecakiem. Czeka na odpowiedni moment.
Odpycha Kubę, upadają przy ścianie.
Czołówka wariuje po całym pomieszczeniu, błyskają ostrza włóczni. Kłują
ciemność. Janusz znów czeka na odpowiedni moment. Chwyta klingę.
Strach. Adrenalina. Nie odróżnisz. Wyrywa włócznię, staje naprzeciw drzwi,
kłuje ciemność. Na oślep. Dwa razy.
Trafia dwa razy. Zapada cisza.
Czekanie na świt za zaryglowanymi
drzwiami.
Rano Janusz chowa do plecaka ostrze.
Na pamiątkę.
– Mieliśmy, stary, naprawdę cholernie dużo szczęścia – wspomina. Następne trzy dni to marsz stromą ścieżką w górę. Już bez takich przygód. Paprocie, drzewa pokryte mchem, soczysta zieleń. Błoto. Schronisko Elen
Hut na wysokości 4500 metrów. Potworne zmęczenie. W końcu lodowiec!
Legendy o tym, że gdzieś głęboko
w Afryce znajdują się góry trwale pokryte śniegiem, pobudzały umysły
geografów od dawna. Na swojej słynnej i wcale nie tak niedokładnej, jakby się mogło wydawać, mapie zaznaczył je Ptolemeusz. To w nich miały
się znajdować źródła Nilu. Śnieg leży
nadal, choć lodowiec Margherity znika w oczach. W ciągu ostatnich pięć-
fot. Wydawnictwo W.A.B.
Niby nic, a do historii przeszło.
Zagrało miejsce.
Afryka. Samo bijące serce.
No pewnie, że kalka, stereotypy, spłaszczanie (chociaż te góry), cukierkowanie i klisza. Folder zamiast podręcznika historii albo nawet zwykłej gazety codziennej. Zielone wzgórza zamiast strategii antylop (o ile ona byłaby prawdziwsza). Ale co zrobić? Czytało się te Śniegi Kilimandżaro (Ernest Hemingway; widok z odlatującego samolotu taki, że nawet śmierć
przychodzi lekko).
Po długiej przeprawie przez Sudan
i spory kawałek Ugandy kolejne trzy
etapy Afryki Nowaka miały prowadzić właśnie tamtędy, wzdłuż gęsto
zaludnionej zachodniej linii Wielkich
Rowów Afrykańskich, przez wschodnią część Demokratycznej Republiki
Konga, Rwandę, Burundi, znów DRK,
i dalej przez Zambię. Jeśli jak twierdzi Pająk, jedną z największych wartości sztafety była jej różnorodność,
to na tym właśnie odcinku najlepiej
ją widać. Wizerunkowo (po kolei):
hardkor z adrenaliną, kraina łagodności i wreszcie Ordnung (co prawda
tylko w wydaniu wielkopolskim, ale
jednak).
Sudoł: – Janusz Adamski to jest gość,
o którym w Szczecinie nie słyszał prawie nikt, chociaż on, po pierwsze,
zdobył Koronę Ziemi, a po drugie – dwa
razy ukończył „Selekcję Żołnierza Polskiego”, najtrudniejszą w Polsce grę
terenową, po czym zaproponowano
mu, żeby został jej instruktorem, czyli de facto szkolił ludzi, którzy potem
zostają komandosami. Do tego ma
dziesięciu lat jego powierzchnia zmniejszyła się sześciokrotnie.
Mimo wszystko śnieżyca. Mgła. Niewiele widać. Mnóstwo szczelin. Dziesięć godzin zmagań i szukania drogi
w labiryncie. Wreszcie udaje się dotrzeć do kopuły szczytowej. Na tym
koniec.
W 1933 roku Nowak dał radę wspiąć
się w Ruwenzori na wysokość 4500
metrów. Spędził na niej noc, ale nie
mając odpowiedniego sprzętu, nawet
namiotu, wraz z dwójką tragarzy zdecydował się na odwrót w śnieżycy.
Adamski z zespołem dotarli wyżej,
niż prowadziły pozostawione w śniegu ślady Kazika, ale również zmuszeni byli się wycofać. Gdyby szeroka
szczelina brzeżna lodowca była wypełniona śniegiem, ostatnie kilkadziesiąt metrów do szczytu może dałoby
się jakoś pokonać. Lecz nie była. 5030
metrów. W tył zwrot i na dół. Trochę
szkoda, ale wystarczy się rozejrzeć
i od razu odechciewa się narzekać.
Inna droga: jezioro Kitandara, zielone doliny, strome, ośnieżone skały.
Sam środek pory deszczowej. Ścieżki
wyżłobione w zboczach zamienione
w potoki. Rzeki pędzące masą spienionej wody. Błotniste trawersy i bagienne płaskowyże. Widoki.
Nasze miejsce, nasi mieszkańcy
KAMPANIA SPOŁECZNA
Fundacja Zwierzęce SOS w Lesznie
F
Fundacja Zwierzęce SOS
rozpoczęła swoją oficjalną
działalność w listopadzie
2013 roku. Wcześniej przez
kilka lat zajmowałyśmy się bezdomnymi zwierzętami jako osoby prywatne oraz wolontariuszki w schronisku. Nasza działalność obejmuje;
zapewnienie opieki bezdomnym i
zaniedbanym psom i kotom, ich
wyleczenie jeśli tego wymagają, a
następnie znalezienie im nowych
domów. W ciągu roku pod naszą
opieką znajduje się około 60 psów i
40 kotów. Dodatkowo prowadzimy
KONTO 55 1140 2017 0000 4402 1306 2552
również akcję sterylizacji kotów wolnożyjących oraz przeprowadzamy
zajęcia edukacyjne w szkołach i
przedszkolach. Fundacja to tak naprawdę dwie osoby. Robimy to w
ramach wolontariatu i choć często
brakuje nam czasu, to staramy się
wszystko pogodzić.
Niestety zbliża się trudny okres
dla chyba każdej organizacji prozwierzęcej, czyli wakacje. W tym
czasie ludzie najczęściej stwierdzają, że pies lub kot, który był z nimi
już od jakiegoś czasu zaczął zawadzać. Oczywiście nikt wprost nam
KRS: 0000487577
tego nie mówi. Ludzie podają różne
wymówki, lecz można wyraźnie zauważyć zwiększenie liczby oddawanych i porzuconych zwierząt właśnie w wakacje. Niestety nie jest to
jedyny problem. W tym okresie praktycznie nie ma adopcji, ponieważ
ludzie nie chcą brać na siebie dodatkowych obowiązków przed urlopem. Wszystko to sprawia, że najbliższe miesiące będą bardzo ciężkie i ponownie liczba zwierząt, które znajdą się pod naszą opieką osiągnie maksymalny możliwy poziom.
Dziwi nas to tym bardziej, że
aktualnie istnieje wiele rozwiązań i
nie trzeba się specjalnie starać, by
je znaleźć. Po pierwsze można zabrać zwierzaka ze sobą na urlop, coraz więcej hoteli i pensjonatów dopuszcza taką opcję. Drugie rozwiązanie to opieka petsittera na czas
naszego wyjazdu. Taka osoba będzie przychodzić do domu, aby wyprowadzać oraz karmić zwierzaka
w trakcie nieobecności właścicieli.
Kolejną opcją jest skorzystanie z hotelu dla psów, gdzie nasz pupil będzie przebywał pod dobrą opieką i
bezpiecznie spędzi czas aż do powrotu rodziny.
Marcelina Drozda 668 045 313
Anna Janiak 603 716 582
16
Endemiczna przyroda. Mieszanka z innej planety.
30 kwietnia uczestnicy etapu byli już
w Beni. To Kongo. To duże. Demokratyczna Republika.
Od czasów Kazika trochę się pozmieniało, nie tylko nazwy. Wtedy Kongo
Belgijskie, potem Zair, dzisiaj Demokratyczna Republika Konga. W latach 1998–2003 toczył się tu, właśnie
na wschodzie tego ogromnego kraju,
najkrwawszy konflikt zbrojny na Ziemi od zakończenia drugiej wojny światowej – afrykańska wojna światowa,
która kosztowała życie ponad pięć
milionów ludzi. Zaangażowanych w nią
było dziewięć państw oraz co najmniej kilkanaście zbrojnych bojówek
i milicji. Rok po jej zakończeniu nad jeziorem Kiwu wybuchł kolejny konflikt. Trwał teoretycznie do marca 2009,
kiedy to zwaśnione strony podpisały
porozumienie pokojowe. W praktyce
jednak napięta sytuacja utrzymuje sie
tam do dzisiaj. Z całą pewnością
wschodnia część DRK nie jest najbezpieczniejszym miejscem do życia
i do podróżowania.
Te same pozostały góry.
Janusz, Przemek i Kuba jechali w systemie dwa plus jeden. Dwóch na rowerach, jeden autem, zmieniali się.
Dzięki temu, utrzymując ze sobą kontakt radiowy, mogli czuć się przynajmniej odrobinę pewniej.
Cześć. Jesteśmy w Butembo. Za nami
REKLAMA
Nr 9 (60)
11 - 24 czerwca 2015 r.
połknięte kolejne 50km. Droga jest
faataalna! Cały czas gora–doł i dziury
w błocie, poprzetykane kamieniami.
To cud, że brennabory to wytrzymują. Podejrzewamy, że budowniczym
imponująca, wtedy skromna, kryta
strzechą z drewnianą dzwonnicą. Bez
ścian. Alumni jednak wertowali dalej. Kolejna strona: Nowak przy upolowanym wężu, następna – Nowak
REKLAMA
drogi ktoś podłożył plany rollercoastera! Ludzie przyjaźni. Rano, w misji św. Gustawa koło Beni, powiesiliśmy kolejną kazikową tabliczkę.
Na frontowej ścianie kościoła! Pozdrawiam.
[Janusz Adamski, sms z 1 maja 2010
roku]
Powiesili, ale wcześniej wywołali konsternację. Opowiadając historię Nowaka alumnom z seminarium sąsiadującego z kościołem, pokazali im
książkę, a w niej zdjęcie misji zrobione przez Polaka siedemdziesiąt siedem lat wcześniej. Dziś murowana,
REPORTAŻ
35 000 EGZEMPLARZY
reperuje rower koło namiotu, dalej – młoda dziewczyna z ponętnie
sterczącym biustem. Chichotanie.
Chłopcy nie wiedzieli, gdzie patrzeć.
Za nami kolejne dni w górach. Setki
kilometrów błota, dolin, przełęczy,
niekończących się podjazdów i karkołomnych zjazdów. Kolejne górskie
wioski, ludzie, wojsko i rebelianci – jesteśmy zmęczeni.
[Janusz Adamski, sms z 4 maja 2010
roku]
Do tego sceneria nie tak kojąca, jak
w Ruwenzori i już z tej planety: spa-
lone domy, kikuty ścian, żołnierze.
Karabiny maszynowe, granatniki,
po cztery magazynki spięte w pęk,
przytroczone. Za Butembo wozy bojowe z rannymi siedzącymi na pancerzach. Obandażowane głowy, poszarpane mundury, dlaczego mieliby
odpowiadać na pozdrowienia?
W okolicy Alimbongo znów zrobiło
się niebezpiecznie. Ciemność. Chociaż wielokrotnie ich ostrzegano, by
pod żadnym pozorem nie jeździli
po zmroku, tego dnia słońce zaszło
dla nich zbyt szybko. Zatrzymali się
przed szlabanem.
– Którędy do Alimbongo?
Przy barierze, oprócz ich defa, stały
już zepsuta ciężarówka oraz dwa busy. Z ciemności zaczęli wyłaniać się
ludzie. Coraz więcej. Jeśli już ktoś zadał sobie trud, by odpowiedzieć, pokazywał raczej w przeciwnym kierunku. Większość jednak była zainteresowana czym innym. Prosili, domagali się. Coraz śmielej i bardziej natarczywie.
– Daj papierosa.
– Daj buty.
– Daj namiot.
– Daj rower.
– Daj samochód.
Z każdą minutą gorzej.
PIOTR TOMZA
Tekst jest fragmentem książki reporterskiej „Afryka Nowaka”, wyd. W. A.
B., Warszawa 2014
REKLAMA

Podobne dokumenty