2 czerwca 2007 roku - III Łobeski Maraton Rowerowy Kolejny raz tak
Transkrypt
2 czerwca 2007 roku - III Łobeski Maraton Rowerowy Kolejny raz tak
2 czerwca 2007 roku - III Łobeski Maraton Rowerowy Kolejny raz tak się składa, że III Łobeski Maraton Rowerowy, jest także trzecim w mojej karierze (drugim był II LMR). Tym razem nie czuję presji by dobrze wypaść; zresztą nie było czasu z racji obowiązków zawodowych by solidnie potrenować. Mając to na uwadze świadomie wybieram dystans 100 km. Do Łobza razem z Tadeuszem wyruszamy już w piątek. Dzięki jego znajomością mamy zagwarantowany dwudniowy pobyt na terenie fermy drobiu we wsi Redło, za co serdecznie dziękujemy gospodarzowi, Panu, Gulewiczowi. Od Choszczna (już całkiem blisko Łobza) jesteśmy nieco zaskoczeni zmieniająca się topografia terenu. Zjazd – podjazd – zjazd – podjazd, cały czas, raz wyżej raz niżej, to krótszy do dłuższy zjazd a po nim podjazd. Cóż epoka polodowcowa już dawno minęła, lecz efekty jej działania odcisną swe piętno tym razem na naszej wydolności. Tego jesteśmy już pewni. W biurze maratonu meldujemy się w okolicy godz. 19 i od razu wyruszamy na dalsze 40 km do naszej kwatery. Nie tracimy czasu na niepotrzebne dywagacje o charakterze trasy. Posiłek, wymagane czynności higieniczne, krótka rozmowa, wyrko i spać. Wybija 6.00. Za dwie godziny rusza pierwsza piętnastka na trasę. Ładujemy „prowiant podtrzymujący życie” i „napoje stabilizujące tętno” i grubo przed czasem meldujemy się na linii startu. Wśród uczestników rozpoznaję parę twarzy z Maratonu w Bogdańcu, w tym Pana Marka Pomirko, oraz chłopaka z Maratonu w Lesznie, z którym uciąłem sobie miłą pogawędkę tuż przed moim startem, w trakcie rajdu (wyprzedził mnie), jak i na jego zakończeniu. Tadeusz tym razem rusza jako pierwszy o 8.50. Ja dokładnie 15 minut później. Pierwsze dwa kilometry od razu wyjaśniają stan mojego przygotowania. Co prawda mijam chyba większość z grupy, ale z dużym trudem i zalany potem. Zły znak. Po kolejnych dwóch, zaczyna odjeżdżać mi czołówka (też na trekingach). Jest to ewidentny znak nienajlepszego przygotowania. Tłumaczą się zawsze winni, ale muszę wyjaśnić to co stało się później. Otóż silną zmianę (prędkość z 29 wzrosła do 34 km/h) daje mi młody chłopak – jak się później okaże 15-latek (bodajże Ciechański Marek). Nieco zdegustowany a może „zjeżony” nie pozwalam mu na odjechanie co tylko nasila pocenie się, w skroniach zaczynam odczuwać pulsowanie. Na szczęście zaczynam myśleć racjonalnie a co ważniejsze odzyskiwać pewność siebie i stabilność. Po męskim wydmuchaniu nosa (przepraszam Panie) jestem „już swój”. Mamy mniej więcej 8 km. Zaczynam dawać własną, długą, równą zmianę. Czuje się nieco zdegustowany, iż tak młody chłopak nie schodzi mi z koła. Podkręcam tempo, ale bezskutecznie. Od czasu do czasu mocniej szarpnę. Bez zmian. Byłem tak zaabsorbowany jazdą, że umknęły mi widoki pięknych makowych pól, o których mówił zarówno Tadek jak i inni uczestnicy maratonu. Oj szkoda, bowiem tereny na jakich zorganizowano maraton, są cudowne. Pofałdowany teren i znacznie rzadsza zabudowa niż w Wielkopolsce, wystarczą by mieć wrażenie, iż jest się daleko od domu. W sportowym zacięciu dojeżdżam do 35 km, na którym mijam kompana z drużyny, Tadeusza P. Mojemu dotychczasowemu partnerowi dziękuje na chwilkę i pozwalam na odjechanie, a z Tadkiem zamieniamy kilka zdań. Cóż – nasz reprezentant w M5 to przykład cudownej „lajtowej” jazdy. Dostrzega elementy krajobrazu, które przegapiam ja. Wie nawet, jaki odcinek drogi powstał z unijnej skarbonki. Po prostu dobrze się bawi. Niemniej ja muszę kręcić nieco szybciej. Doganiam małoletniego partnera i od tego momentu naprawdę zaczynamy gnać. Momentami na liczniku pojawia się magiczne 47 km/h. Mijamy poszczególne grupki, ale mijają także nas. Odcinek od Reska do Siedlic pokonaliśmy naprawdę w pięknym stylu. W tym miejscu nadmienię, iż mój partner w międzyczasie miał lekki kryzys. Ale nie poddał się i razem dojechaliśmy do punktu żywieniowego. Od tego miejsca pozostało nam już 56 km do mety. W grupie, którą przy okazji dogoniliśmy rozpoznaję Pana, którego uspakajałem przed startem (był to jego debiut). Krótka, ciepła rozmowa, życzenia i każdy rusza w swoją drogę. Nieco na jakości zaczyna tracić nawierzchnia. Momentami jest ona naprawdę problematyczna. Wybija mnie to nieco z rytmu. Wtedy tak jeszcze sądziłem. Występujące na trasie podjazdy zaczynają wydawać mi się coraz dłuższe i częstsze. Zakładam, że tak faktycznie jest i nadal napieram na każdy podjazd w tempie 19-20 km/h. Kiedy dojeżdżamy do Węgorzyna, gubię drogę. Od czego są jednak czujni partnerzy. Będąc w obowiązku spłacić swój dług, wołam na kolarza przed nami, który także zmylił drogę. Po chwili dogania nas, dziękuje i odjeżdża. Ja w tym momencie zaczynam odczuwać silne znużenie. Sięgam po jedzonko. Popijam. Znów jedzonko. Raz jeszcze popijam. Zwalniam i mielę w tempie 21 km/h. Para z kotła uszła. Jakby nie patrzeć prowadziłem nas przez blisko 70 km. Mój młody partner dawał mi krótkie i rzadkie zmiany. Przyznać jednak muszę, że treściwe. Naprawdę mi zaimponował. Żaden ze mnie król kolarstwa, ale swoje możliwości znam i wiem, że nie są „byle jakie”. Od 75 km pojechał już sam. Widziałem jeszcze jak kilkakrotnie odwracał się patrząc czy nie podjąłem walki. Następne 10 km było dla mnie torturą. Generalnie nie odczuwałem żadnego bólu, za nic jednak nie mogłem podkręcić tempa. Odpuściłem i naprawdę w turystycznym tempie zacząłem pokonywać chyba dwa najtrudniejsze podjazdy na trasie. U podnóża jednego z nich usłyszałem kilka „ciepłych słów” od kretynów z kremowego BMW, którzy na wąskiej drodze zmusili mnie byłem pojechał piaszczystym poboczem. Po wdrapaniu się na górkę miałem już tylko kilkanaście kilometrów do mety. Minąłem jeszcze kilku uczestników maratonu, zamieniając z jednym z nich parę słów na temat trudności trasy, po czym jeż zrelaksowany „pognałem” do mety. Kiedy ją minąłem i zsiadłem z roweru miałem pewność, iż przejechanie kolejnych 100 km byłoby dla mnie nierealne, a trzeba mieć na uwadze, iż III Łobeski Maraton, rozgrywany był na trasie 100, 200 oraz 400 km. Ta ostatnia długość jest magiczna. Moim celem są odcinki co najwyżej 200 kilometrowe, pod warunkiem, że będę częściej i intensywniej ćwiczył (szukam prywatnego sponsora). Po chwili przyszedł czas refleksji. Do 75 km było naprawdę nieźle. Jeszcze wówczas miałem szanse na przejechanie w pofałdowanym terenie, momentami naprawdę dającym w kość, nawet w czasie 3 godzin i 15 minut, co byłoby sukcesem (średnia blisko 31 km/h na rowerze trekingowym). Stało się jednak inaczej i ostatecznie z czasem 3:40:37 (średnia 27 km/h – oto przykład jak bardzo można stracić raptem na 25 kilometrach) niespodziewanie dla mnie samego zająłem I miejsce w swojej kategorii wiekowej (M3 rowery inne). ------III Łobeski Maraton Rowerowy został poświęcony Panu Eugeniuszowi Gostomczykowi, wielokrotnemu uczestnikowi maratonów.