Ski-ski czyli boski Czerwiński

Transkrypt

Ski-ski czyli boski Czerwiński
Ski-ski czyli boski Czerwiński
Pracując w tej samej szkole zbliżyliśmy się z sobą: ja i Danka, nauczycielka geografii. Ale czy
byłbym taki przedsiębiorczy, gdybym od początku wszystko o niej wiedział? Gdyby mi było
wiadomo, kim jest jej brat? Był partyjnym kacykiem i ta okoliczność (nie zanadto mi się
uśmiechająca) miała daleko idące konsekwencje. Przyjęto mnie do ekskluzywnego towarzystwa. Do
tak zwanej śmietanki. Rej wodził w niej Lech Czerwiński, inspektor Wydziału Oświaty.
Zanim awansował na to stanowisko, był kierownikiem szkoły. Niezmiernie popularnym. Toteż na
wieść o awansie podwładne mu nauczycielki były niepocieszone i protestowały pół żartem, pół serio.
„Nie puścimy pana – mówiła jedna z nich. – Chyba że na ministra oświaty.” Jestem pewien, że gdyby
nie zmarł przedwcześnie, dochrapałby się ministerialnej teki i na tym najwyższym szczeblu z
pewnością nie pokpiłby sprawy.
Człowiek błyskotliwy, pełen inwencji. Na każdej imprezie, czy to czyjeś imieniny w prywatnym
domu, czy wieczorna balanga karnawałowa w opustoszałej szkole, Czerwiński musiał z czymś
wystąpić i był to punkt kulminacyjny zabawy. Wygłaszał dowcipne toasty albo dyrygował jazzbandem z silną sekcją perkusyjną w postaci talerzy i półmisków, łyżeczek i widelców.
Wprowadziwszy towarzystwo w rytmiczny trans, Czerwiński ryczał: „Hej, baba-ryba!” Innym razem
rozochocona czereda, z Czerwińskim na czele, przenosiła się do sali gimnastycznej, by rozegrać mecz
koszykówki. Panie, zdjąwszy swe balowe suknie, wdziewały szorty, obcisłe koszulki i w pogoni za
piłką wyżywały się bodaj czy nie lepiej niż w tańcu. Słowo koszulki przypomina mi inną z kolei
sytuację. Czerwiński dwa razy obszedł stół i najpierw zapytał każdego o aktualną lekturę, a potem:
„Co masz pod koszulką?” Należało jeszcze raz wymienić tytuł książki i wówczas okazywało się, że ta
oto niewiasta ma pod koszulką Kapitał. Marksistka? Nie, ona chowa grubszą forsę za pazuchą. Każdy
tytuł, który za pierwszym razem był po prostu tytułem, za drugim, jako odpowiedź na kolejne pytanie,
wzbudzał salwę śmiechu.
– Co masz pod koszulką?
– Potop.
– Co masz pod koszulką?
– Biesy.
Inne wspomnienie: kończy się letnia noc, którą spędziliśmy na hulance u pewnego solenizantabadylarza, w peryferyjnej dzielnicy miasta. Ponieważ każdy ma daleko do domu, Czerwiński odwozi
gości swym motocyklem. Przyszła kolej na mnie. Jest już widno, ale ulica puściutka, toteż siedząc na
tylnym siodełku krzyczę: „Gazu!”
Najpierw szaleńcza jazda ulicą prostą jak strzelił, potem zakręt i upadek. Co było pomiędzy tymi
dwiema fazami, tego moja świadomość nie zdążyła zarejestrować. Jeszcze przed chwilą siedziałem na
pędzącej maszynie i oto raptem leżę na asfalcie.
Kierowca motocykla zdarł sobie skórę na przedramieniu, ale jego ubranie ocalało. Co do mnie,
bilans przygody był poważniejszy: krwawe otarcie na ręce i nodze tudzież zniszczony najlepszy mój
garnitur. Nie pomyślałem, że mógłbym się zabić, natomiast ogarnęła mnie zawiść na widok jego
ubrania – bez szwanku, i mojego – zamienionego w łach.
Czerwiński tak to później skomentował: „On już się z Danką nie ożeni, garnitur w strzępach, nie
miałby w czym do ślubu iść.”
Rzeczywiście, do małżeństwa nie doszło.
Różnie można wyjaśniać fakt, że ktoś zwleka z żeniaczką. Moją zwłokę „wyjaśniono” właśnie tak:
kłopoty z przyodziewkiem.